Lublana/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Noc przeszła na czuwaniu w obozie i na grodzie. Leszek za stołem siedział, ale nalewać sobie nie kazał. Zrywał się czasem i nasłuchiwał: zdala tylko głuchy szmer słychać było i powietrze, dymem ognisk tysiąca przejęte, spaleniznę aż po izbach niosło. Czaty odzywały się na wałach i straż na stołbie kamiennym. Z północy psy łowieckie wyszły z komórek swych, posiadały na wałach i wyć zaczęły, szyję wyciągając do góry. Rozpędzali je łowcy pańscy, ale powracały z drugiej strony i znowu zawodziły pieśń żałobną.
Zaczęło dnieć, ale ciężki obłok nieporuszony zawisł na niebie całem, a nie widać na nim było ani zmarszczki, ani fałdu; płowy, jednostajny rozlegał się od jednego do drugiego krańca.
Ponad obozem ciągnęły dymy gęste gasnących ognisk, wahając się jak fale spokojnego morza.
Nim jeszcze rozbudziły się oblegające tłumy, Leszek był na wałach i ludzi swoich obchodził.
Naprzeciwko wrót postrzegł szałas wysoki, sklecony z zielonych gałęzi, na pagórku stojący. Ponad nim zdala widać było godło jakieś, jak wianek ruciany dziewiczy. Straże chodziły dokoła.
Tymczasem na gródku końmi i ludźmi ściągano kamienie i bierwiono na okopy, i gotowano je, aby na głowy napastników, na znak dany, runęły.
Wielki stos w pośrodku podwórca był gotowy; widzieli go pewnie oblegający, bo sięgał wysoko. Wschody z balów wiodły do jego szczytu, na którym stało siedzenie kneziowskie, szkarłatnem suknem okryte. Leszek obszedł dokoła i to dzieło swoje, a nie rzekł nic.
Wtem do wrót bić zaczęto.
Z wyżek widać było posła, który z obozu został wyprawiony; ludzie od szałasów powychodzili z nich i patrzali, co się z nim stanie.
Jakby na pośmiewisko, wybrano ze słowem do Leszka tego Czombra, który stajnie jego podmiatał; lecz, wielkie to otrzymawszy dostojeństwo, parobek wyglądał na pierwszego żupana.
Przystroił się pysznie, ręką pod bok ujął i spoglądał pogardliwie ku temu gniazdu, z którego niedawno się dobył w podartej sukmanie.
Naprzeciw niemu wyprawiono Berzdę, ale sam Leszek stał za nim, aby mu szeptać, co miał odpowiadać. Spodziewano się pewnie innego posłańca i gdy stary zausznik poznał w przeodzianym biedaka, który niedawno na postronku go wodził, zaniemiał.
Jak Leszkowi męztwo wojacze, tak Czombrowi przytomność i rozum przyszły razem z nową odzieżą. Parobka w nim nie domyśliłby się, kto go nie znał. Na wałach stojący, ci, co nim dawniej pomiatali, pootwierali gęby szeroko.
— Słyszycie tam! — zawołał Czomber.
Berzda znak dał, że uszy miał w pogotowiu.
— Żupany i Władyki posłali mnie do was — mówił dalej: — Popatrzcie na dolinę ilu nas jest. Gródek zdawajcie, otwórzcie wrota, kneź Leszek niech sobie wolen jedzie na Niemcy, ale na gródku siedzieć nie ma, bo go nie chcemy! Poddacie się — życie darujem, a zdobędziem — nie przebaczym nikomu!
Otwierać wrota!
Berzda za kneziem począł mówić:
— Idź precz, dopókiś cały — rozchodźcie się pókiście żywi, bo was pomsta czeka! Precz czerń przeklęta! do jam krety i ślepce!
Czomber, wypowiedziawszy poselstwo, zdawał się myśleć nad tem, coby od siebie dodał do niego.
— Berzdo miły — rzekł — widząc jego jednego przed sobą: — Strzeż się, abyś u mnie na postronku nie chodził znowu! Zdawajcie gród a żywo! Jest nas po dziesięciu na każdego z was. Póki czas! póki czas!
— Kto cię posłał? — spytał Berzda.
Czomber ręką pokazał na dolinę.
— Widzicie!
— Powiedz tym, co cię posłali, aby się kajali a uchodzili póki nie spadnie grom!
Parobek ramionami ruszył.
— Berzdo miły — zakończył — boję się, abyś znów na postronek się nie dostał, ale z pętlą!
Zaczęto krzyczeć na Czombra z wałów. Spojrzał dumnie i ustąpił zwolna. Kilka strzał z rozkazu knezia za nim poleciało.
Śmiał się.
O południu po obozie poszło hasło ogromne. Wołano — na gród! Ze wszech stron ruszyły się gromady, niosąc dyle, łodzie i czółna dla przebycia wody i grzęzawicy. Z grodu nie przeszkadzano, kneź czekać kazał, aż się zbliżą ku wałom.
Z szałasu wyszła niewiasta w bieli, z podniesionym w górę toporem i ręką wskazała na gród.
U stop wałów czerniało już i jak gąsienice obsiadały je cisnące się tłumy. Wtem, gdy się one na wały drapały, naokół z góry runęły głazy i kłody, toczyły się i gnieść poczęły.... Drugi wał z trupów opasał grodzisko i wielki jęk rozległ się, a potem — milczenie.
Po trupach szli ci, co stali za niemi, tratowali je nogami i podnieśli się ku tynom i parkanom. Z hukiem i trzaskiem znowu runęły głazy i drzewo, polał się ukrop, sypnęły strzały; drugi zastęp oblegających wałem z ciał krwawych opasał grodzisko, a po nim, wprzód, nim pobici zastygli, szli inni, tak stąpając po zabitych, jakoby po ziemi martwej i zimnej.
Rękami już sięgali wierzchów tynu, gdy Leszkowi piasek, kamyki, bełty i strzały gradem puścili im w oczy. Gdzieniegdzie koła zębate utkwiły w ich głowach, a z za parkanu kto dosiągł mieczem, siekł napastników, którzy, choć się jęli mocno dylów i desek, zachwieli się i wznak padać a toczyć się zaczęli. Lecz inni już szli za nimi, zastępem gęstym, ściśniętym, tak, że trupy padać nie mogły, i stały im za tarcze, bo pchane naprzód, sunęły się na nieprzyjaciela, który przez nie do żywych dosiądz nie mógł.
Widać było pobitych, niesionych i partych ku górze, jak na tyn się podźwignęli i zawiśli na nim. Przestrach ogarnął oblężonych, gdy ujrzeli poruszające się trupy zakrwawione, którym nic uczynić nie mogli — i powoli pierzchać i odsuwać się zaczęli.
Zza szeregu martwych żywi puszczali bełty gęste i pociski.
Tyny, na których ciężyło ogromne brzemię, łamać się i pochylać, padać i szczerbić zaczęły.
Żywymi ludźmi zastąpić ich nie było można. Mało ich było, a ci, przerażeni nawałą, ku kneziowi się cofali i przy nim już tylko walczyć chcieli.
Leszek w lewo i prawo okiem rzucił. Dokoła widok był jeden: wszędzie ćma oblegających wdzierała się z trupami jak z tarczami na wały; garść jego obrońców czoła jej stawić nie mogła.
Sroka podniósł głowę, dobył strzałę z kołczana, na łuk położył, naciągnął go z sił całych i puścił w stronę, gdzie stała dziewczyna z toporem. Warknęła strzała, świsnęła w powietrzu, ale nim dobiegła do mety, ptak szeroko skrzydły w dziób pochwycił i uniósł z sobą w obłoki.
— Berzda, zawołał kneź, miodu mi daj kubek mój złoty! wychylę ostatni!...
Podczaszy z dzbanem zawsze stojący na rozkazy, przyniósł kubek kneziowi, który go ujął i duszkiem wychylił do dna, ścisnął w dłoni jak sieć i jak łupinę rzucił daleko.
Owinął się płaszczem i, niepatrząc ani na wały ni na bój, ku stosowi szedł umyślnie wolnym krokiem.
— Dokoła niech lud stanie przy stosie i broni go od tej czerni! rzekł do Berzdy, stąpając naprzód pierwszy.
Kto mnie miłował, niech idzie za mną! — dodał, nieoglądając się na tłum stojący. Przeczuwał, że nie pójdzie nikt.
Kneź kroczył, nieśpiesząc i niepatrząc w dół; co uszedł kroków kilka, stał sobie i spoczywał, aż, dosiągłszy najwyższego wschodu, na siedzenie swe padł, na ręce jednej się sparł, a drugą znak dał, aby mu stos podpalono.
Wahali się słudzy, gdy gromowy głos spadł im na głowy z góry.
— Stos podpalić!
Z trwogą, do której czerń nawykła była, cztery pochodnie pośpieszono wsunąć w kupy łuczywa, które się wnet jasnym zajęły płomieniem. Dym kręcił się ku górze i jak rańtuchem siwym to okrywał siedzącego Leszka, to odsłaniał go. Oblegający i oblężeni stanęli wryci, wpatrzeni w stos i w knezia.
Siedział sparty na łokciu, jakby drzemał, niespoglądając nawet na to, co się u nóg jego działo.
Płomię strzelało do góry, pełzało po belkach suchych i z trzaskiem obejmowało je dokoła. Coraz gęstsze dymu kłęby wiły się, osłaniając Leszka.
Ogień już sięgał najwyższych stopni i dochodził do nóg knezia, gdy się otwarły wrota niewieściego dworu i długi szereg starszych i młodych niewiast z krzykiem, płaczem i jękami, rwąc włosy i rozdzierając suknie na sobie, biedz zaczął ku stosowi. Z kolei przychodziły do ognia i rzucały się w płomienie, jedna po drugiej, szałem jakimś pędzone.
Zwróciła się która strwożona, pchały je drugie, aż tylko córki zostały, otaczając stos i ostatnią pieśń nucąc Leszkowi.
Co go odsłonił dym, to się oczy wszystkie zwracały nań, a nie było widać nic, krom głowy spartej na ręku.
W tem stos łamać się począł i chrzęścić, zapadać i zmieniać w kupę głowni ognistych. Leszek wstał z siedzenia, spojrzał wokół po ziemi swej i w kłębach dymu utonął.
Jęk wyrwał się z piersi załogi, która padła na ziemię, a oblegający, jakby ożyli znowu, wtargnęli wszystkiemi wyłomy i grodek zalewać zaczęli.
Wrotami wyłamanemi wjeżdżała Lublana z podniesionym toporem, jechała aż do stosu i stanęła u niego jak wryta.
Nie broniła się załoga, starszyzna z okrzykami zajmowała stolicę, głosząc swoje zwycięztwo. Zbierała się na naradę kołem, gdy Lublana od dogorzałego stosu zawróciła konia i, nierzekąc nikomu nic, jechać poczęła precz z zamku.
Widząc to, Wojewoda Zabój postąpił ku niej i spytał:
— Dokąd myślicie?
— Do mojej chaty albo do mojej mogiły — odparła dziewczyna.
Tak jak nie wiem kto mi żyć kazał i umierać, nie wiem też czy mi do życia, czy do śmierci pójść teraz każe?
Ręką wskazała w stronę domu i koniowi dała znak w drogę. Rozstąpiły się szeregi przed nią, a nie śmiał gonić, ani zawracać nikt.
Z pochyloną głową jechała powoli, puściwszy cugle. O kroków kilka za nią Mirek w ślad dążył.
Słysząc tentent, zwróciła głowę ku niemu, popatrzała nań długo. Stanął.
— Wróć ty do swoich, do żywych — odezwała się smutnym głosem — ja umarłam, ty wiesz, ino mi kazano wrócić na to, abym śmierć ojca pomściła. Cóż mam więcej czynić na świecie?
Żywą nie jestem, wstałam upiorem, napiłam się krwi, napiłam dymu — mam dosyć. Na zgliszcze nasze pojadę, aby mnie tam spalono i popioły a kości z ojcowskiemi zmieszano.
Skinęła mu głową z uśmiechem, który Mirka pociągnął. Zapomniał, że upiora miał przed sobą i konia popędził ku niej.
— Dopókiś ty na świecie — odezwał się — żywa czy umarła, ja nie opuszczę cię! Nie pędźcie mnie od siebie precz.
— Śmierć-bo zaraźliwa — poczęła pocichu Lublana — kto z trupem przestaje, umierać musi!
A! ja to wiem! wszyscy to wiedzą, że Upior krwi chciwy, a gdy nań przyjdzie pragnienia godzina, choć z rodzonego brata się jej napije. Swojej nie ma, żeby się włóczył po świecie cudzą żywić się musi!
Uciekajcie odemnie! Idźcie precz, idźcie, bo mi was żal, abyście nie ginęli marnie.
— Ginąć — zawołał Mirek, którego wzrok Lublany upajał — ginąć trzeba dziś czy jutro! Nie żal mi żywota, ino żal was.
Upiorzyca zarumieniła się — główką potrząsła, w oczach się jej zakręciły łzy.
— E! zawołała — teraz mnie już wolno nie mieć sromu, teraz ustom wolno prawić, co się w tamtem życiu śniło, dopóki się żyło. Mirek! Mirek! Ja sobie marzyłam, że ty swaty słać będziesz po mnie, że my z chaty razem pojedziemy do twojej i żyć będziemy...
Głos jej cichł, rumieniec krasił twarz bladą; oczy ze wstydu spuściła, zapomniawszy, że była upiorem.
— Lublano moja — żywo począł Mirek — a cóż mnie, jeśli nie tosamo się śniło!
Powiedz ty mi, wszak upiory chodzą i żyją, wszak do swoich wracają: nie będę zważał, choćbyś krwi mojej chciała! Powiozę cię do domu! zabiorę cię do chaty, a przyjdzie godzina, gdy krwi nie stanie!
Ręką zakreślił koło w powietrzu.
— Dobra z tobą i godzina — zawołał, a potem niech już palą oboje!
Lublana konia strzymała i poczęła nań patrzeć oczyma załzawionemi.
— Nie pozwolę ja na to — krzyknęła — ani się zbliżyć, ani mnie dotknąć, bo cię uśmiercić nie chcę, boś ty żyć powinien, bo kiedyś mi ty miły był, zabijać cię nie godzi mi się.
Mirkowi lice pałało i zbliżał się coraz natarczywiej do niej.
— Tknąć mi się nie chcesz dać! — zawołał — a nie wiesz tego, że gdybyś była umarłą jeszcze, kiedy leżałaś w wianku na pościeli, jam naówczas zbliżył się i nie mógłem wytrzymać i pocałowałem cię w czoło. Naówczas ty otwarłaś oczy i wstałaś upiorem!
Lublana słuchała przelękła, znowu rumieńcem się oblała.
— Źleś uczynił — rzekła — ale umarłych całować się godzi na pożegnanie, a upiora dotykać — śmierć daje! Nie byłam upiorem.
Teraz nie goń za mną, nie chodź za mną: daj mi dobiedz do chaty i umierać.
Mirek, pomimo trwogi, tak oszalał był i czuł wielką dla niej miłość, iż gotów umrzeć tej godziny, posunął się ku niej natarczywie, ale dziewczę z krzykiem zerwało konia cuglami — ani się waż!
I odskoczywszy kroków kilka, niepatrząc już na niego, na drogę, czwałem puściła się naoślep do lasu i znikła.
Nim się puścić miał czas w pogoń za nią, tylko mu białe gzło jej mignęło i koń siwy; wnet oboje pochłonęła lasu gęstwina.
Stał Mirek długo pijany i nieprzytomny; biło mu serce i łzy się dobywały z oczów.
— Żywa czy upiór, moją musi być! — zawołał — bo bez niej żyć ja nie mogę, wolę już z nią umierać.
Namyślał się, stojąc na drodze, gdy z gródka zdobytego wysłani za nim ludzie, poczęli wołać, aby powracał.
W wyłamanych wrotach stał Czapla ze zwycięzkiem obliczem, ręką go przyzywając do siebie.
— Za upiorzycą gonisz, a ta tylko widać, gdzieś się obłokiem albo dymem rozpłynie — począł Czapla. Wiedziała ona czego ztąd uchodziła, bo jej napowrót do mogiły czas.
My mamy pilniejsze, sprawy. Leszka-śmy się zbyli — a bez wodza i knezia nie może być. Starszyzna musi się zebrać, wiec zwołać: innego sobie wybierzemy.
W tem nadjechał Zabój i począł głosem wielkim:
— Co myślicie? kto nam będzie panował? Bez głowy ciału nie żyć. Musimy kogoś mieć.
Zdala już ku nim zmierzał Dębor, śmiejąc się.
— Kogo sobie wybierzemy!
Starszyzny reszta do tych się skupiała, spoglądając nieufnie po sobie, podsłuchując słów, podpatrując postawy.
Tymczasem ci, co na zamek się dostali pierwsi, wytaczali beczki, wypróżniali komory, wynosili chleby i w podwórcach sobie ucztę gotowali.
Choć zwycięzko, nie było wesoło: jak stypa gotowała się ta biesiada. W szczątkach stosu dopalonego Leszkowe córki i sługi grzebały, szukając kości. Stały już gotowe naczynia i misy, do których je zsypać miały. Ze łzami i pieśniami szukały resztek zaledwie ostygłego ciała.
Ledwie ku nim kto teraz obrócił głowę, bo jedni łupem, a drudzy wiecem i wyborem zajęci byli.
Niektórzy sporzyli już o to, jakiego chcą mieć knezia nad sobą. Młodego jedni chcieli, drudzy woleli starego, jedni bogatego, inni ubogiego; nie godzono się na nic. Przy beczkach na gadaniu zeszedł czas do wieczora, gdy zpod lasów naprawo i lewo, dwie gromadki jezdnych się pokazały, wprost na gródek dążące.
Ludzie poznali w nich młodego Przemka i Leszka zabitego brata, obu sąsiednie trzymających ziemie i tegoż rodu co Sroka.
Starszyzna popatrzała na się i, zafrasowana trochę, milczała.
Leszek i Przemko, obaj z małą jechali siłą, ale w odzieży jasnej i krasnej, z czeladzią przybraną bogato — jako prawi kneziowie starego rodu.
Nim do gródka dojechali, choć z różnych stron dążyli doń, zobaczyli naprzód siebie i poznali się. A byli, choć krwią blizcy, chciwością panowania nieprzyjaźni sobie. Jeden i drugi zwalniać począł kroku, nie radzi będąc zetknąć się z sobą. Z lasu wybiegli żywo, bo się może wyprzedzić spodziewali, potem jechali stępią, aż nieopodal od gródka, stanęli obaj. Patrzali się, mierząc siebie oczyma.
— Przemku — odezwał się Leszek — tyś młody, coś się to tak zerwał na cudzą puściznę? Pilno ci.
— Pewnie — zawołał drugi, dlatego, żem młody właśnie i że siłę w sobie czuję, bym panował.
— Ta ziemia ci nie przypada, jam bliższy — rzekł Leszek.
— Komu ona przypadnie jeszcze, niewiadomo — rozśmiał się Przemko — ja jej chcę i trudu nie pożałuję.
— Ja też! — pośpieszył Leszek.
— Pójdziemy na siebie i rozprawimy się kto silniejszy.
— Pójdziemy.
Stali, mierząc się oczyma.
— Zechcą-li oni nas obu? — zapytał Leszek.
— Ja pytać nie myślę — odparł Przemko.
— Jednego się pozbyli — kto wie co drugiego czeka? — mruknął Leszek. We dwu bylibyśmy silniejsi.
— A no, w dwu rozdzielić się potrzeba mówił Przemko.
— Dzielić się jest czem — dodał Leszek — czemuby nie?
— Komuż się gródek dostanie?
— Temu, co ziemia, na której stoi.
Spierali się już tak o skórę niedźwiedzia, gdy ten jeszcze był w lesie. Poszeptawszy z sobą, jechali razem jak bracia, prosto na gród.
— Na łowach go ubiję, myślał Leszek.
— Na uczcie go upoję i ludziom mu oczy wydrzeć każę — mówił w duchu Przemko, lecz się sobie uśmiechali.
Na gródku cicho się zrobiło, gdy nań wjechali; starszyzna stała kołem, ale radzić przestała. Zbliżyli się do niej, uśmiechając się wszystkim, których nie znali i znali. Leszek odezwał się, patrząc na niedogorzały stos, iż sprawiedliwie się stało, że starego o śmierć przyprawili, gdyż zły był i okrutny.
Przemko dodał, iż także mu był nieprzyjacielem.
— My ci-to najbliżsi wam po nim — rzekł Leszek — a co myślicie? Nie komu, tylko z nas jednemu, panować się należy.
— O tem — odezwał się Zabój — starszyzna na wiecu rozstrzygnie.
— Wybierzecie jednego z nas, albo na dwu rozdzielicie ziemie — mówił Leszek — rychło pokój mieć będziecie, a nie, gdy we dwu zajedziemy orężnie, spustoszymy wam wasz kraj. — Przemko silny jest; jam też nie słabszy od niego.
Z gromady ktoś rzekł: — Toćby przystało, gdy tu bez siły przybyliście, obu posłać za tym, co poszedł do ojców!
— Jest nas mścić komu! — odezwał się Przemko, a na posłów nie napada nikt. Myśmy tylko posłami własnymi.
— Wiec powie czego ziemianie chcą — rzekł Zabój surowo. — Dajcie nam się naradzić; gdy zechcemy jednego z was, znajdziemy łatwo.
Leszek i Przemko nie nalegali. Pozsiadali z koni i poczęli jak druhy dobre chodzić między starszyzną, kubki sobie każąc podawać. Stało się jakoś, iż się rozdzielili i szli każdy w inną stronę. — Przemko Zaboja wziął; Leszek Dębora.
— Zaboju, Wojewodo — rzekł doń, oddaliwszy się — ze mną trzymajcie, wyjdziecie lepiej. — Wiecie żem silny, młody i na wojnie mi się szczęści. Leszek niedarmo imię nieboszczyka nosi: do niego będzie podobny.
— Dęborze miły — szeptał Leszek. — Przemka znacie, najeżdżał was i łupił, srogi jest i gwałtowny. Weźmiecie go — niedługo pozbywać się będziecie musieli.
Od Dębora poszedł starszy opatrywać gród, jakby myślą się już w nim rozgaszczał. Berzda, który pana nie miał, a tak się bez niego obejść nie mógł, jak inny bez sługi, przystał zaraz do Leszka. Skłonił mu się do kolan i łzy ocierał.
— Wam — rzekł — panowanie należy, a jeśli się w ręce wasze dostanie, ja tu wiem jeden, gdzie skarby zakopane są i stary miód schowany w gnojowisku. Nie pokażę nikomu tylko miłości waszej.
Czombrowi, który się między gromadami włóczył, więcej przypadł do smaku Przemko: poszedł do niego, na służbę się zalecając.
— A tyś tu czem był? — spytał młody.
— Nas tu w początku było aż dwu — rozśmiał się Czomber — jeden mądry drugi głupi — teraz jeden został. Do wszystkiego jestem zdatny, nawet gdyby i kneziem wybrali, gorszym od innych nie będę. Tymczasem, choćby gdzie i przy koniach, to się zdam.
Przemko się odwrócił od niego, Czomber czapkę poprawił, za pas ręce założył i stanął pomiędzy starszyzną.
Pod noc obaj kneziowie wybrali się precz napowrót, widząc, że niewiele tu zrobią, a ludzi zyskać będzie trudno.
Chcieli tylko wyjechać razem, aby pozostały nie szkodził temu, którego nie było.
Zbliżyli się więc do siebie, na konie siedli i jechali z gródka o mroku, po drodze jeden drugiemu smak odejmując od panowania.
— Lepiej uczynisz, gdy na swojem siedzieć będziesz — rzekł Leszek — ludzie popsuci są i poszaleli od tego, że im się tamtego zrzucić udało.
— I sobie toż samo radź — dodał Przemko, a najlepiej, by każdy swoim szedł rozumem. Popatrzywszy na się, rozstali się w dolinie. Obaj, jednak niedaleko odjechawszy, zanocowali w lesie, a jak świt jeden i drugi znowu pociągnęli ku gródkowi. Lecz gdy się poznali zdala, zawrócili w lasy.
Na gródku tymczasem leżała starszyzna, a nazajutrz już wiec postanowiono.
Na dwanaście ziem dwunastu poszło gońców wołać tych, co po dworach zostali. Lud młodszy do domów puszczano, tyle zostawując tylko, ile na obronę było potrzeba. Zabój, Czapla i Dębor rozgościli się we dworze Leszkowym.
Z wieczora Mirek, choć przyjaciela swego szukał, dostąpić doń nie mógł, znużony i smutny, legł spocząć w jakiejś komorze, w której ich pokotem kilkudziesięciu się położyło. Zrana dopiero, gdy Czapla jego szukał też i pytał, znaleźli się. Poszli razem na wałach siąść na kłodzie — a Czapla, popatrzywszy na młodego, klepnął go po kolanie.
— Znowu ponury chodzisz! cóż ci tam?
— Albo nie wiecie? — począł Mirek, życie mi już nie miłe. Gorzej się stało, niż gdyby mi dziewka umarła, bo widzę ją i żywą się wydaje, a upiorem jest i zbliżyć się do niej ani się godzi, ani można.
— Pewnie tak — przerwał Czapla. — Z takiemi, co wracają na ziemię, sprawy nikt mieć nie może. Prędzej później krwi im się zachce — czyjąkolwiek się napoić.
Wzdrygnął się Mirek.
— Bywały tego przykłady, ciągnął dalej stary, że się człek niewiedząc z upiorzycą zaślubił — bo chodzą one po świecie i ludzi zwodzą. Potem po nocach ginie z domu taka żona i po kolebkach się snuje, a z dzieci krew wysysa, aż jej osikowy koł w serce wbiją i tak bez stosu pogrzebią. Co ci i myśleć o niej, teraz gdy ojca pomściła, a miała krwi dosyć, zginie gdzieś, przepadnie, bo długo one nie wytrzymują z żywymi.
Uroku się nie zbędziesz, chyba Rusy o ziele poprosisz — mówił Czapla — a najgorsza to sprawa miłować się w umarłej. Mnie cię żal, byś marno nie zginął.
— Ani Rusa ni nikt tego uroku nie zdejmie ze mnie — rzekł Mirek. — Zaczęło się to, gdy żywą była.
— Ja ci powiadam inną weź! — odezwał się Czapla — tamta cię porzuci.
Chłopak pokręcił głową.
— Gdybyś dziś i Leszkowej córki, których tu kilka jest, zażądał, poszłaby kneziówna, bo sieroty nie wiedzą co począć z sobą.
Wstrząsnął się Mirek.
— Ani myślę.
— Myślisz czy nie — odezwał się Czapla — zobaczyć dziewczę nie zawadzi. Żony Leszkowe popaliły się pono wszystkie, dziewki zostały, — chodźmy popatrzeć.
Napróżno się opierał Mirek: pociągnął go Czapla z sobą.
W dworcu osobnym, około którego ciekawych ludzi się dużo zwijało, w izbie przyciemnionej, na posłaniu skórami wyłożonem, około którego sieroty ocalone swe odzieże i stroje na kupy pozrzucały, siedziało ich pięć na ziemi. Najstarsza, dorosła, ku drzwiom oczyma rzucała, a choć ojca opłakiwała, nie zapomniała włosów w wianuszek przybrać, i do gzła przyczepić krasnej bramy. Smukła, z jasnemi oczyma, słusznego wzrostu, miała twarzyczkę, której się śmiać chciało, choć płakać musiała. Druga, młodsza, zasępiona patrzała w ziemię i gniewnie czasem spozierała ku drzwiom, z pogardą i nienawiścią, na tych, co się im przypatrywali. Trzecia po łzach usnęła, oparłszy o ścianę głowę, łkała przez sen i rzucała się. Pierś jej podnosiła się, jakby ją dusiła zmora, a choć około izby dość było szumu, nie słyszała nic.
Dwie ostatnie, małe jeszcze, przytulone do siebie, dziko ku ludziom patrzały, jedna z nich przecie już się bawiła paskiem krasnym, i niemyśląc, wiązała go drobnemi rączkami. Gdyby nie najstarsza Donia, w której oczach trzpiotało się coś płochego, dziewczęta litość-by obudzały. Co się stać z niemi miało?
Ani Leszek, ani Przemko nie spytali o nie. We drzwiach otwartych przypatrywali się sierotom obcy ludzie, z tą ciekawością obojętną, próżniaczą, która drażni i boli. Donia tylko, najstarsza, czasem okiem zepsutego przedwcześnie wyrostka ciekawość tę płaciła równą.
Starsi naradzali się pocichu: co z dziećmi temi stać się miało, gdy Dębor, rozpatrzywszy się trochę i namyśliwszy, rozepchnął tłum i wszedł do izby, zmierzając ku najstarszej. Oglądał jak na targowicy na uzdzie przyprowadzonego konia, a dziewczę, zamiast się obrazić tem, twarz stroiło prawie zalotną. Raz i drugi Dębor ruszył się ku niej, jakby ją miał ująć za rękę, od czego nie myślała bronić się starsza. Przystąpił wreszcie i na ramieniu jej położył dłoń. Donia spojrzała na niego.
— Pójdziesz ze mną! — rzekł sucho.
Prawie niezawahawszy się, Donia wstała, posłuszna. Druga, co siedziała przy niej, za nią i za siebie, krzyknęła z dumą i pogardą. Niektórzy śmiać się zaczęli.
Za przykładem Dębora, poszedł zaraz drugi z ziemian i, do krzyczącej zbliżywszy się, siłą ją na środek izby, opierającą się, wyciągnął. Obudziła się śpiąca, przerażona, i rzuciła ku młodszym, które też popadały ze strachu na posłanie.
Trzy starsze przywłaszczyli sobie, niezważając na dwu z nich płacz i opór, synowie żupanów, dwie tylko małe zostały, chcąc biedz za siostrami, które już uprowadzano, ale te, nielitościwi ludzie napowrót do izby popchnęli. Niebożątka chwyciły się, niemając nikogo, prócz samych siebie; główki przytuliły, rękami się objęły, zakryły oczy i przypadły tak do pościołki nieme, jak ptactwo, które kobuz górą lecący nastraszy.
Jeszcze w progu miotały się dwie młodsze kneziówny (bo Donia z Dęborem szła milcząca i dobrowolna), gdy przez ścisk, tą wrzawą wywołany, przebiła się stara, w nędznej odzieży baba, i drżącemi krokami pośpieszała do pozostałych dzieci. Głos jej posłyszawszy, przestały płakać; poszeptała im coś i wskazując palcami na groźny tłum, na tych, co siostry ich gwałtem pobrali, namówiła je z sobą.
Była to stara, uboga stróżka zamkowa, która czasami widywała pańskie dzieci, gdy drwa i wodę nosiła i zamiatała u progu. Śmiano się z niej, i nieraz na nią swawolnice ogryzkami rzucały, oblewały ją pomyjami; dziś była to jedyna ich istota, co się ulitowała nad niemi.
Ziemianie, którzy sobie przywłaszczyli trzy starsze siostry, mieli może na myśli, że z niemi jakiegoś prawa nabędą do spadku. Omylili się jednak na tem, bo ze śmiechem przywitał ich tłum, gdy się pokazali, wracając ze dworca z tą zdobyczą.
Tylko Dęborowa Donia tak szła śmiało, z podniesioną główką i wejrzeniem zuchwałem a nieulęknionem, że jej z drogi ustępowano. Zdawało się, że ze swojego losu zupełnie jest rada.
Stróżka z dwojgiem dzieci do ubogiej chatynki na podzamczu, otulając je rękami, poszła powoli i znikła z oczów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.