Lublana/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nie było Mirka w zagrodzie tego wieczora, i to go ocaliło; wysłano go zbierać więcej ludzi i leniwszych ziemian pobudzać, a szczególniej Czaplę, który do niczego ruszać się i czeladzi swej dawać nie chciał.
Lublana sama jechać mu kazała, a dla mej Mirek byłby i życie ważył. Dniem wprzódy pobiegł do Czapli, po drodze wstępując do dworów. Wesół był jak inni, bo się im jeszcze wszystkim zdało, że łatwo Leszka zrzucą, a na wiecu wielkim nowego sobie wybiorą knezia. Ze starszyzny myślał każdy: a czemu-by nie mnie?
Z Czaplą, do którego naprzód podążył Mirek, skłócili się znowu podawnemu, ale jak druhowie kłócą, co się powaśnią i pocałują, skoczą sobie do oczów i uścisną. Stary z młodego żartował i z tych, co za dziewczyną jedną szli ślepi, sami niewiedząc dokąd.
— Słuchaj-że Czaplo miły, odezwał się doń Mirek, już ja ciebie o nic nie proszę, nic nie żądam: jedź tylko zemną, popatrz na nią i posłuchaj; jeśli nie pójdziesz z nami, nie powiem słowa.
— A po co ja mam leźć sam w matnię? — rzekł Czapla — albo ja nie wiem, że czarować umieją nie same stare, młode też. Żebym na starość szalał — nie chcę. Co będzie gromadzie, to i mnie.
— Toć gromada się was wyprze, gdy miodu podbierać nie chcecie, aby was pszczoły nie kąsały, a do plastra będziecie gotowi — rzekł Mirek.
Czapla mruknął coś niewyraźnie.
— Jak pójdą wszyscy do nogi, to i ja — odparł wkońcu — teraz się wielu ociąga — i mnie wolno. Leszek siłę ma.
— Ale rozumu nie ma! — odparł Mirek.
Tak się do późna sprzeczali, aż pospali. Nazajutrz rano znowu kłócili się u misy; że Mirek uparty był, przesiedział do południa. Miało się ku wieczorowi, gdy po konia posłał.
W tem, na zdyszanej szkapie, która padła i rozciągnęła się we wrotach, wbieżał Myszka, z włosami rozczochranemi, bez czapki, bo tak pędził, że na głowie-by jej był nie strzymał, wołając zdala:
— Biada! biada!
Na ten głos wybiegli obaj z chaty do niego; ledwie mógł mówić:
— Leszek na nas napadł u Ryżcowej zagrody; nikt się go nie spodział. Śpiących nadedniem pochwycił; ledwie, się garść ocaliła. Ryżca on sam zabił. Lublana padła trupem.
Jęknąwszy, zwalił się jak martwy Myszka, a Mirek — krzyknął, słupem stanął. Czapla, który słuchał blady, a zdawał się obojętnym, badać zaczął, orzeźwiając wodą i miodem przybyłego.
Dowiedział się od niego o tem, co Leszkowi w głos krzyczeli, że teraz wszystkich oni w niewolników obrócą; że kneź od dworu do dworu pośle wiązać winnych i niewinnych.
Czapla, który dotąd jak drewno obojętnym był, odgiął się, wyprostował, trącił Mirka, który jak martwy stał, do ściany przyparty, i zawołał:
— Teraz nam czas.
Słyszysz — teraz czas — powtórzył, — na koń wszyscy, kto żywy i na gródek Leszkowy! Po zwycięztwie, znamy go: dycha jak niedźwiedź, gdy się oźre, — pójdziemy nań i precz wyżniemy!
Zdumiał się Mirek, a Myszka wstał poruszony.
— Na koń, po dworach, zbierać ludzi — dodał Czapla — a nie to my jutro rabami. Mirek, co tobie? Ryżca śmierć pomścić trzeba.
Zmienił się tak Czapla, iż go poznać nie było można. Młodemu zaś w głowie stała Lublana, o nią pytał Myszki, w śmierć wierzyć nie chcąc! Czasem mu się z piersi wyrwał jęk i klątwa; wreszcie badał kto w zagrodzie został i czy choć pogrzeb sprawić było komu.
— Krucy chyba przylecą — odparł Myszka, nie waży się tam nikt; czeladź wybito do nogi, rozpędzono innych; trwoga padła. Niéma żywej duszy, chyba jedna Rusa.
U studni leży trup dziewczyny, we wrotach ojciec z czaszką rozbitą — psy tylko wyją. Co było dobytku, a stada, a skarbu, zabrali Leszkowi; dobrze, że ognia nie podłożyli.
Mirek, jak stał, wybiegł do szopy, na ludzi swych dwu krzyknął i, nieżegnając się, słowa niepowiedziawszy, chciał jechać.
Wypadł za nim Myszka, przestrzegając go, by się nie ważył ku zagrodzie, aby w Leszkowych ręce, gdzie nie wpadł; lecz nie zważał na to; nie odpowiedział nic — popędził.
Noc była głucha, ciemna, chmurna, znowu ogień płonął w chacie, a dwa trupy w niej jak leżały tak leżały, bo pogrzebu nie było komu sprawiać. Rusa z babami siedziała u ogniska; Czomber drzemał na przyźbie, gdy w ciemnościach poczuł tuż łeb koński przy sobie i parę z nozdrzy wychodzącą. Zerwał się na nogi, i z nałogu rękę wyciągnął, aby za cugle pochwycić.
Z konia Mirek zsiadł, do reszty oszalawszy w drodze. Zwalił się z niego, ledwie na nogach mogąc utrzymać. Baby siedzące w izbie, posłyszawszy tentent i chód, myślały, że duch przybłąkał się do umarłych, ścisnęły się w gromadę i krzyczeć poczęły, ciskając gałęzie na ogień, aby światło odpędziło widma nocne. Rusa tylko wstała i podeszła śmielej.
W progu stał Mirek, ale zastygł, niemogąc dalej postąpić kroku. Oczy jego już znalazły, czego szukały — umarłą; wlepił w nią wejrzenie i — skamieniał.
Przyszła doń Rusa i musiała targnąć za odzież; ale, niemówiąc nic, pokazała ręką naprzód Lublanę, potem izbicę, w której leżał Ryżec.
— Ot gody wasze! — zawołała — ot siła wasza i moja — chciałam ratować i zabiłam, wy bronić chcieliście i nanieśli śmierć. Przeznaczone nie minie. W wodę chciała, umarła bez wody. Padł ojciec i córka razem, Leszek sam zabił ich oboje.
Mirek niebardzo słuchał, nie rozumiał wiele: patrzał na bladą twarz i drżał.
Rusa go za połę do izby ciągnęła; dał się tak wlec aż ku pościeli, na której leżała. Łysek nie zawarczał już nań, bo zdechł tegoż wieczora.— Baby go widłami, precz ku trupom innym, na podwórko wyrzuciły.
Na ławę, naprzeciw umarłej siadłszy, Mirek oczy w nią wlepił, niemy był. Przebudzone baby i dziewczęta, widząc ból jego, wtórować mu zaczęły znowu pieśnią o wianuszku i o kosach dziewiczych, które z sobą niosła do mogiły.
Reszta nocy tak zeszła, a Mirek się nie opamiętał. Mówiła mu Rusa o pogrzebie, — nie odpowiadał. Wody mu dała raz i drugi: napił się, ale mu to ust nie rozwiązało. Dzień się zrobił i niewiasty poszły po ziele i strawę jakąś, szukając jej po kątach, Rusa na próg do Czombra się udała, aby mu coś przykazać. Mirek sam został z umarłą.
Na ognisku wygasło było nad ranem, dzień szary wpadał małem okienkiem, we mrokach jedna twarz Lublany bielała. Mirek wstał i począł się przechadzać po izbie; a co się zbliżył do umarłej, to stanął i w lice jej się zapatrywał. Ciągnęła go ku sobie, jakgdyby żywą była. Pochylił się ku niej, i sam już nie wiedział pewnie, jak usta do czoła przyłożył. Zdało mu się, że do niego przywrzały. Czoło było jak lód, mróz poszedł po chłopcu. — Niechby mi ona dała śmierć — rzekł w duchu, kiedy ja jej życia dać nie mogę.
Wtem zdało mu się, że tchnienie usłyszał. Odstąpił, oglądając się, a w tem zwolna otworzyły się oczy Lublanie, poruszyła głową, podniosła się powoli i spojrzała.
Mirek odskoczył aż ku drzwiom.
Trzeci dzień leżała trupem....
Krzyk jego wywołał Rusę, która do izby wpadła i, ujrzawszy Lublanę podnoszącą się z pościeli powoli — stanęła, ręce załamując.
Mirek stał za nią przerażony, gdyż widział w niej — upiora.
Zwolna wracała do żywota dziewczyna, patrzała w koło, jakby we śnie śmierci zapomniała własnej chaty, ludzkich twarzy, tego, co przeżyła i kim była. Oczyma dziwnemi, szklanemi, oglądała się dokoła, zdała się wsłuchiwać w milczenie, dziwić samej sobie. Oczy jej błądziły po izbie, po twarzach, padały na Mirka i na Rusę, na ogień, na ściany. Czoło zwolna ręką białą tarła, westchnienie się z piersi dobyło. Nie odezwała się do stojących i nie spytała ich o nic, w sobie szukała czegoś, spuściwszy głowę zadumana, jakby żałowała, że ją ze snu spokojnego wyrwano.
— Hej! — poczęła powoli, głosem słabym sama do siebie — spałam długo, a sny miałam straszne; jeszcze dreszcze chodzą po mnie. Sen był, zmora, śnił się Leszek okrutny i bój, ojca widziałam jak padał zakrwawiony. Sen to był — a! sen brzydki. Jeszcze strach mi o nim wspomnieć. Sen to był! wszystko spokojne u nas! ojciec śpi. Któż mnie tu położył? Kto mnie odział?
Potoczyła oczyma.
— Bodaj snu tego zapomnieć! Po strasznym przyszedł drugi jasny, i z tego mnie zbudzili. Duchy mnie porwały z sobą i niosły, niosły w powietrze na wysoką górę szklaną, do jabłoni, co złote rodzi owoce, do zdroju, z którego płynie woda żywiąca. Lecieliśma, lecieli, a śpiewali razem; pachniał mi wianek u skroni.
To mówiąc, ręką ściągnęła ku głowie i zdjęła nędzny wianuszek uwiędły, który jej Rusa uplotła, popatrzała nań, przyłożyła do ust bliżej i rzuciła na kolana.
— Inny wianuszek miałam, i pachniał inaczej — nie zapomnę ja tej woni, ani słońca, co świeciło nad nami złote, jasne, śmiejące się na niebieskim stropie. E! lecieliśma, lecieli! a za nami stado gołębi białych, nad nami sokoły białe. Pocóż mnie zbudzili? pieśń przerwali, lot przerwali i do chaty zagnali znowu.
Spojrzała na Mirka i na Rusę.
— Co wy tam tak stoicie? rano już? świta? Czy dziś pójdą na Leszka woje?
Pytała tak, a nikt jej nie chciał odpowiadać — Rusa mruczała coś, Mirek był przelękły, bo w niej widział upiora. Dziewki i baby pochowały się po kątach.
Lublana ruszyła się, chciała wstać i opadła na łoże znowu, i dźwignęła się jeszcze, aż na nogi stanęła, które pod nią drżały. Krokiem upiora, powoli zaczęła iść przez izbę, doszła do drzwi wiodących na izbicę, w której leżało Ryżcowe ciało, spojrzała — i krzyknęła. Rękami zakryła oczy. Nagle skoczyła przez próg ku zwłokom, u nóg stanęła, uklękła, załamała ręce, twarzą się rzuciła na ziemię i jęczeć zaczęła boleśnie.
— A! nie sen to był, nie sen, ale jawa — wołała, patrząc na twarz krwawą — a pocóżem ja zabita też wstała żyć, kiedy i ja jestem umarłą!
Z grobu chyba mi kazali, — jęknęła po chwili — abym jego pomściła.
Jęcząc i zawodząc, leżała tak u trupa Ryżca, nogi jego obejmując rękami, gdy Rusa się nareszcie odważyła ku niej przystąpić. Pociągnęła ją za rękaw, szepcząc coś do ucha.
Mirek stał w progu, niewiedząc i sam czy umarły był, czy żywy. Widział jak wstała ta, co trzeci dzień leżała trupem, i myślał, że upiorem jej powrócić na świat kazano. Była więc dla niego straconą. Mógł patrzeć tylko i słuchać, a lada chwila mogła ją znowu śmierci i mogile powrócić. Lublana nie była istotą żywą jak inni ludzie, ale widmem tej, co niegdyś po ziemi chodziła.
Zbliżyć się do niej, przemówić nawet się lękał, a oddalić nie mógł.
Gdy około zwłok Ryżca leżała Lublana, a Mirek stał przejęty cudem, jaki się w jego oczach dokonał, myśląc, że tym pocałunkiem zaślubił się z trupem i sam też umrzeć musiał, daleka wrzawa dała się słyszeć od obozowiska, na którem też mnogo trupów niepogrzebionych leżało. Krewni i druhowie tych, co padli tam, zasłyszawszy o klęsce, zbiegli się, aby nieboszczyków nie dać na pastwę dzikim zwierzętom.
Znaczniejsza część poległych już w istocie wśród nocy poszła wilkom na pastwę, a przybywający spędzili stado kruków ogromne z pobojowiska.
Zjeżdżało coraz więcej, i krzyki a płacze rozlegać się zaczęły. Co który poznał trupa, padał przed nim i zawodził. Wszystkiemi lasu ścieżynami i drogami zbiegali się teraz, jakby dopiero doszła ich wieść straszna.
Ich-to jęki dochodziły do chaty, w której im płaczem wtórowała Lublana.
Zerwała się wkońcu od nóg ojcowskich i z chaty wybiegła w podwórze, ledwie okiem zdala rzuciwszy na Mirka. Stanęła, patrząc na podwórko zasłane trupami i zburzone, przypominając to, co snem swym strasznym nazywała.
Na ziemi leżał toporek krwawy, zapomniany, u nóg jej właśnie. Schyliła się, chwytając go i podsłuchując wrzawę dochodzącą z pobojowiska. Zachwiawszy się na nogach, z podniesionym do góry toporkiem, poczęła biedz żywo za wrota, wprost tam, gdzie pobitych opłakiwano.
Tu stanęła w pośrodku zdumionego tłumu.
— Płakać nie czas! jeszcze nie pora! — zawołała gorąco. Wstałam ja umarła, aby pomścić zabitych. Rąbcie stosy, palcie ciała, a do boku miecze i topory, a na plecy łuki, na gród, na gród Leszkowy!
Na stos i jego! na stos! Ja potem wrócę zkąd przyszłam.... ale wprzód krwi się napiję.
Hej! krwi! bo mi usta pali.
Mówiła jak szalona, a głos ten w mściwych sercach zemstę budził. Ci, co nad ciałami rozpadali się, powstawali, dobywając toporów i do góry je podnosząc. Na gród! na Leszka! — krzyczeć poczęto.
Mirek, który zdala szedł za nią, szałem tymsamym objęty, krzyknął też z piersi całej: — Na gródek i krew za krew naszą!
Na pobojowisku, wśród którego stała Lublana, drżąca jeszcze gniewem cała, ruszyło się wnet wszystko. Ocierali łzy.
Młodzież z siekierami biegła już do lasu po drzewo, inni dźwigać poczęli ciał resztki, znosząc je na jedno zgliszcze, pod nogi Lublany.
Mirek, jakby się obudził dopiero, na kilku krzyknął, aby z nim szli po Ryżca ciało, i sam ruszył z niemi ku zagrodzie. Dziewczyna stała jakby na straży, okiem chłodnem patrząc na trupy. Na nią oczy trwożliwe się zwracały, bo wiedzieli ludzie, iż była umarłą i wróciła do pomsty upiorem. Słuchano jej jak ducha z innego świata, który przyszedł rozkazywać.
Ręką skinąwszy, milcząca, pędziła ich gdzie chciała. Stos już układać zaczęto, gdy z lasu nowy a liczny orszak się pokazał. Jechał na przedzie Czapla, a za nim ludu siła, wszyscy dobrze zbrojni, z oczyma gorącemi, z czołami pomarszczonemi.
Czapla zdala a nieśmiało począł się dziewce przyglądać, bo oczom nie wierzył. Słyszał po drodze od tych, co świadkami byli, iż Lublana trupem padła i widzieli ją umarłą.
Zdala zatrzymał konia, nieśmiąc się zbliżyć ku niej. Inni towarzysze jego, pozsiadawszy z koni, zbliżyli się ku obozowisku i gdy poczęli pytać, powiedziano im, że upiór Lublany wstał, aby do zemsty prowadzić. Zdala spoglądano ku dziewce, która znów pobladła, istnym się zdała upiorem.
Kiedyniekiedy podnosiła do góry topór krwawy i nad pobojowiskiem powtarzała ciągle:
— Na gród Leszkowy! krwi za krew!
Czapla ze swoimi sami nie wiedzieli jak zawtórowali jej, podnosząc w górę oszczepy i siekiery.
Od zagrody ukazał się powoli ciągnący orszak żałobny. Na starej tarczy lipowej nieśli go na stos, ponad głowy swe wynosząc wysoko, druhowie i towarzysze. Widać było rozbitą czaszkę i twarz zżółkłą, z polepionemi od krwi włosami, a zgniecione ciało i ręce potrzaskane. Gdy się zbliżyli a stojący postrzegli zwłoki, jednym jękiem cała gromada się ozwała. Lublana poszła ku niosącym i jak płaczka z innemi zawodzić zaczęła, aż go na sosnowych bierwionach razem z tarczą złożono. Dokoła legły ciała innych, z których niewiele poznać było można. Miotano kłody i gałęzie i łuczywo porąbane, aż ogromny stos wzniósł się na pobojowisku. Lublana sama chwyciła głownię, a za nią inni ogień podkładać zaczęli, i chórem pieśń nucić żałobną, pół śpiewu, pół jęku.
Wkoło stali rzędem wszyscy, a ogień gorzał wpośrodku, coraz się wzmagając, coraz rosnąc, coraz buchając gwałtowniej, aż objął stos od dołu i skoczył ku górze.
Z chaty służba niewieścia niosła garnki, misy i co było glinianego naczynia, aby zebrać w nie kości, a że w chacie żywności nie było na obiatę dla zmarłych do mogiły, każdy z przybyłych dobywał coś z sakiew i składał na miski w ofierze.
Nie było czasu na tryznę, na stypę, na ucztowanie i spominki zabitych — Lublana nagliła.
— Tryznę im sprawimy u gródka Leszkowego.
Jeszcze kości zpod opadłego stosu dobywały z Rusą niewiasty, gdy wszyscy do koni śpieszyć poczęli.
Lublana, niepytając Mirka, z rąk jego chwyciła konia i skoczyła nań; nie puszczała topora.
— Ja z wami! — zakrzyczała głosem wielkim — ej! ja z wami! Nie miał ojciec mój syna, coby mścił się za niego; miał brata wrogiem: ja synem i bratem być muszę!
I puściła się pierwsza przodem, rękę podnosząc do góry.
— Krwi za krew!
Wszystko, co żyło, jechało za nią, nawet Czomber, posłyszawszy hasło, konia gdzieś cudzego chwycił, oszczep ladajaki porwał i dążył z innymi, pokrzykując.
Wyciągnęli tak za zagrodę, której nawet nie żegnała Lublana, gromadą wielką, a Czapla wskazywał, którędy iść miano, przez osady i sioła najludniejsze, aby wszędzie ludzi zagarniać z sobą po drodze.
Jakby cudem ruszało się teraz wszystko i zbiegało do tego wojska, rosnącego cogodzina.
Z lasów wychylały się zbrojne kupy, okrzykami witając idących i łącząc z niemi. Z chat pośpieszali od roboty parobkowie z ladajaką pałką, byle razem do kupy.
Jeszcze byli o mil dwie od gródka, gdy już ogromnego zbiorowiska tego nie widać było końca. Jak mrowie zalegał pola, okrywał ziemię, roił się na wszystkie strony.
Przodem puszczali Lublanę, która jechała w bieli z toporem w ręku, a ludzie, widząc, że dziewczyna-upiór wianka nie miała, uwili jej w polu zielony, który włożyła na skronie.
Obok niej, dziw nad dziwy, jechał starzec z brodą siwą, z głową odkrytą, z której jak śnieg włosy na ramiona spadały.
Zkąd się tu wziął, z ziemi wyrósł, spadł z obłoku, wyszedł z lasu — nikt powiedzieć nie umiał; ani kiedy począł tak jechać obok dziewczyny, buławę trzymając w ręku, milczący.
Ludzie go znali: był to Lech dawno umarły, Lech stary, który się tak zjawiał zawsze, ile razy trwoga padła na tę ziemię i wodzy a obrony im było potrzeba.
Z mogiły wychodził, przetarłszy oczy, stawał na czele, a gdy wywalczono zwycięztwo, powracał znowu spać do niej.
Gdzie się on ukazał, tam już pewna była wygrana.
Jechał tak przodem ze szklanemi oczyma zgasłemi, z czołem białem, niemy, a gdy bitwa zawrzeć miała, podnosił tylko do góry prawicę i pokazywał przed siebie. Siedział na koniu tak siwym jak jego broda, okrytym szkarłatem; koń sam szedł bez uzdy, a stąpał pocichu, jakby stopami z mgły szedł po obłoku.
Na gródku Leszkowym odpoczywał pan po zwycięztwie — po długiej rozmowie z Berzda, w której ocalony z niewoli umęczył się, rękami rzucając i śmiechu dobywając coraz nowego. Sroka położył głowę na stole i, mrucząc, usnął.
Wierny sługa, ujrzawszy, że szczęśliwa dlań chwila spoczynku nadeszła, wymknął się cichaczem z izby. Szedł na palcach i choć skórznie miał na nogach, stąpał ostrożnie, aby Licha nie obudzić.
Odetchnął swobodniej, znalazłszy się w przedsieniu, i byłby na ławie siadł kręcić palcami, gdyby go ciekawość jakaś nie wzięła, po wszystkich przygodach, jakich doświadczył, rozpatrzeć się na grodzie. Ryj leżał jeszcze chory: czuł się w obowiązku rzucić okiem na okopy.
Wieczór był; słońce w obłoki zapadało krwawe, płomieniste, jakby krew, porozbryzgiwana, plamiła chmury; pełno jej było na niebiosach, a łuna blaskiem czerwonym oblewała ziemię, która też zdawała się krwią czyjąś obmyta.
Górą w powietrzu jakieś ptactwo nieznane, dzikie zwijało się stadami niespokojne, to zniżając po nad doliny i lasy, to podnosząc aż ku krwawym obłokom. Krzyk słychać było swarliwy jakiś, schrypły, podobny do zgrzytania i śmiechu. Potem następowała cisza straszna, jakby wszystko wymarło i znowu kłótnia w powietrzu.
Berzda nie lubił takich widoków dziwnych i byłby zawrócił do dworca, ale go coś na wały ciągnęło. Na okopach widać było stojących ludzi, a inni z szop i podwórców, ze wszystkich stron biegli na nie, czy obłokom się przypatrywać, czy słuchać ptaków krzyku.
Berzda też śpieszyć zaczął, a wdrapawszy się na wał, gdy na otaczającą dolinę i pola spojrzał — odrętwiał.
Jak okiem zajrzeć, widać było jedną ruchomą czerń jakąś zalewającą okolicę. Szły te zastępy, milcząc, powoli, jak duchy, jak potop wód, które nieubłagane płyną, a nic ich wstrzymać nie może.
Mrówie to mniej-by strasznem było, gdyby głos miało — ale go słychać nie było: posuwało się coraz bliżej, bliżej, i dokoła gródek opasywało żywym obręczem.
Włos powstał Berzdzie na głowie. Tyle ludu nigdy nie widział w życiu, a był-li to lud żywy czy wojsko duchów? wszyscy zmarli, co leżeli kośćmi w mogiłach, a wstali żywymi?
Na przedzie dostrzegł z przestrachem niewiastę jakby tężsamą, którą widział leżącą umarłą — a obok niej starca, którego siwa głowa ponad tłumy podnosiła się wysoko.
Wszystko to pełzło niby jakaś potwora olbrzymia, czarna, ku gródkowi.
Leszek spał, głowę złożywszy na rękach; na niebie jeszcze paliła się krew. Zamkowa gawiedź stała skamieniała.
Berzda uczuł, jak od ziemi, na której stał, prądem od nóg ku głowie trysnęło nań zimno, — lodowaty strzał, który aż do skroni poszedłszy, opasał ją mrozem.
Zawrócił się, chciał iść nazad, zachwiał się, zatoczył i odwróciwszy dopiero oczy od strasznego widoku, pierzchnął, ciągnąc ku dworcowi.
Gdy wpadł na próg, Sroka się budził właśnie, wyciągał i wołał, bełkocąc, wesoło:
— Berzda! nalej! na pohybel im, na głowy ich! na zczeźniecie! pójdziemy i wybijemy ich do nogi!
Spojrzawszy na zbladłego i trzęsącego się z trwogi, który, zamiast nalewać i śmiać się, oczyma przewracał i drżał cały, Leszek krzyknął:
— A tobie co?
Miał tyle tylko siły Berzda, iż rękę, wyciągnąwszy, pokazał ku podwórcom.
Sroka oparł się o stół i dźwignął:
— Co tobie? — zawołał — krwawemi mierząc go oczyma.
Nie mógł jeszcze przemówić, wylękły; ręka jak skostniała, ciągle wymierzoną była ku wałom.
Kneź chwycił się od stołu i z ciężkością powlókł do przedsienia. Ztąd tylko krwawe obłoki na niebie i lud na wałach skupiony gromadnie widać było.
Niespokojny Leszek sam ruszył na okopy. Zobaczywszy go, ludzie rozstępować się zaczęli. W świetle wieczora postrzegł kneź milczący tłum, który gródek oblegał, dziewczynę i starca stojących na przedzie. Osłupiały chwilę, pozostał bezmówny i nieruchomy. Powoli krew zastygła ruszać się w nim poczęła, oblała twarz, zaogniła oczy; usta zaciął i pięści zacisnął.
W oczach jego siwy starzec, który z Lublaną razem prowadził owo wojsko, we mgłę srebrną rozwiał się i zniknął. Dziewczę natomiast zdawało się olbrzymieć, i kneź, wpatrując się, poznał w niej upiora córki Ryżcowej.
Lecz w chwili niebezpieczeństwa ociężały i ospały kneź zawsze odzyskiwał wolę i siły. I teraz wracały mu one.
Mrowie to pod gródkiem stojące, wyzywające, otrzeźwiło go i uczyniło wodzem.
— Na wały! na okopy! do wrót! — począł wołać popędliwie — na pierwszych, co się przystąpić ważą, puszczać kłody! puszczać strzały — kto żyw! do obrony. — Służbę posłał po kołpak swój i skórzany pancerz.
Ruszyła się na gródku przestraszona gawiedź, bo Leszkowy głos był jak grom straszny. On sam nie zszedł z wałów — patrzał. Słońce zwolna wśród krwawych obłoków, jak kula rozpalona czerwone, skryło się za lasy; mrok wieczorny poczynał spadać na ziemię.
Tłum pod gródkiem stał chwilę i na dany znak począł się kłaść obozem. Widać było zsiadających z koni, porozdzielane pułki, zbrojne na czele straże, powoli rozniecane ogniska, — i gwar głuchy jak szmer wiatru poleciał po dolinie.
Gdzie spojrzał Leszek, na prawo, w lewo, przed siebie, za siebie, pełno było. Schronienie jego warowne stało tak opasane, iż się z niego mysz wymknąć nie mogła. Ginąć było potrzeba, albo z garścią, jaką miał, rozproszyć te tłumy zbite, stokroć liczniejsze niż jego załoga.
Leszek czuł się odmłodzonym; opuściła go gnuśności reszta; począł zbierać, wyznaczać ludzi i rozstawiać straże. Lekkim krokiem obchodził do koła zamek, a wojsko jego, które w początku stało przybite i zrozpaczone, nabrało otuchy. Wrota główne kneź kazał przy sobie zawalić głazami i zabić kołami. Na wieżę wysłał stróżów, aby na czatach stali i obwoływali wartę. Ludziom na wałach, nie na zamku, leżeć i spać kazano. Wszystko miał na pamięci Leszek, i poszedł swe śpichrze opatrzeć. Żyta były w zasiekach nasypy ogromne; bydła po szopach dostatek.
— Niech leżą i oblegają — rzekł w duchu — nie wytrzymają długo, a gdy się rozpierzchać zaczną, wypadnę i pobiję ich!
Spojrzał raz jeszcze w dolinę, która zaczynała, jak gwiazdami na niebie, błyskać porozkładanemi ogniskami; głowa mu opadła na piersi — stanął, i sparłszy się o słup dworcowy, myślał;
— Pobiją oni mnie? wedrą się na gród? nie chcę ginąć z ręki niewolników, zginę jak Leszkowi przystało!
Berzda! — krzyknął na stojącego za nim z nałogu sługę — w środku podwórza niechaj mi zaraz wysoki stos kładną z suchego drzewa; niechaj kładną noc całą, aby był gotów na zaraniu!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.