Lublana/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na gródku, gdy Berzdy nie stało, który nie wiele znaczył, a jednak bardzo był potrzebny, Leszkowi zrobiło się markotno. Oglądał się ku progowi, kędy stawał zwykle do potakiwania, ukłonów i uśmiechu, i brakło mu go tak, że jadło i napitek nie smakowały. Dziesięciu posłańców wyjechało szukać zguby, a z nich powrócił ledwie jeden; wszyscy reszta przepadli. Rozstawione wszędzie po drożynach i lasach czaty ich pochwytały. Najmędrszy z posłów, który konia rzucił, żebraka udawał i wcisnął się między ludzi, przywiózł Leszkowi wieści zatrważające. Ziemie jego, o których wiedział że się bardzo burzyły, ale nie obawiał się ich wcale, gotowały się już na gródek uderzyć.
Leniwy kneź, gdy go cała prawda doszła, którą przed nim wprzód taił Berzda (troskliwy o pańskie zdrowie więcej niż o głowę), ruszył się jak niedźwiedź z zimowego łożyska, ryknął i zapomniał nawet zwykłego sobie gderania. Krew dawniej gorąca zagrała w nim: poczuł się znowu wojakiem i wodzem. Wdział swój kaftan skórzany i kołpak z obręczami, przypasał miecz, wetknął nóż za pas, konia kazał przyprowadzić, ludziom wszystkim siadać, i ruszył. A że mu jedyny ów poseł przyniósł wiadomość, iż około Ryżcowej zagrody zbierało się wszystko, że tam była Lublana, która najmocniej przeciwko niemu podburzała, postanowił wprost ciągnąć na gniazdo wraże.
Ryj leżał jeszcze okryty ranami; drugi, młokos bez ręki, na nic mu się nie zdał. Sam kneź wziął dowództwo, kilku pułkowodzów mianował, niewiele patrząc, i wojsko rozdzieliwszy na trzy części, ciągnąć mu kazał tak na Ryżcową zagrodę, aby ją ze wszech stron razem osaczyć, a tych, co tam byli, wziąć jak w sak, nikomu się wymknąć niedając. Cicho, bez trąbienia i wołania, mieli iść całą noc, bez wytchnienia, tak, aby nadedniem byli u zagrody. Leszek z gniewu zmienił się, oprzytomniał, odmłodniał, dotknąwszy się miecza, innym się stał człowiekiem. Ludzie go znali, że żartu z nim nie było, bo wieszał i ścinał, niedając rzec słowa; karność wiec była w oddziałach taka, jak pod żadnym z dowódzców.
Dopiero w pole wyjechawszy i wysapawszy się, kneź sam do siebie mówić zaczął; namarszczył brwi; głód i pragnienie, na które chorował, znikły; karmił się i napawał przyszłą zemstą.
Z najtęższym oddziałem szedł Sroka najlepszym gościńcem, tym właśnie, którym wprzód nieszczęśliwy Berzda się puścił.
Widać, że się ztąd napaści nie spodziewano, bo nikogo nie spotykali na drodze, i te straże nawet, co posłańców chwytały, nigdzie się wojsku nie okazały. Gdy noc ich napadła w ciągnieniu, szli krajem jakby wymarłym, nie widząc żywego ducha. Koniom prawie niedając wytchnąć, kneź jechał i pędził ludzi, spoglądając ku gwiazdom, licząc się z drogą, aby na porę stanąć w zagrodzie.
— Wszystkich starych w pień wyciąć i wywieszać każę — mówił do siebie — młodych postrzydz i w niewolę. Dobytek, spiżarnie i skarby pójdą na gródek.
Uśmiechnął się, myśląc, że do skarbów i Lublana się liczyła. Za żonę ją teraz już ani myślał brać, ale jak niewolnicę do dworu!
W tych myślach kneź doczekał rannego brzasku. Minęli już debrę, stawiska, parów i zbliżali się ku zagrodzie, a ona i obóz znaku życia nie dawały jeszcze.
Ziemianie nadto już byli zaufali swej gromadzie; ani się spodziewali najścia knezia. Wieczorem ucztowano i naradzano się długo, cieszono pochwytanymi ludźmi; zaniechano czujności; straże, napiwszy się, spały.
Kneziowscy woje, bliżej zagrody, kilku na czatach, nie stojących ale leżących, pochwytały. Leszkowi udało się tak zbliżyć ku obozowi ziemian i zagrodzie, że gdy wszystkie trzy oddziały razem otaczające je, huknęły i uderzyły na znak w rogi jakby piorun w śpiących ugodził.
W chacie ledwie się parobcy ruszać poczynali, w obozie leżała pokotem gromada i zerwała się w koszulach, szukając oszczepów a niewiedząc gdzie je znaleźć. Krzyk rozpaczliwy rozległ się zewsząd, popłoch powstał ogromny.
Ryżec, usłyszawszy go, jak oszalały za oszczep pochwycił i wybiegł bosy, wołając na swoich. Lublana, która raniej od innych zbudzona była, porwała topór i biegła za ojcem.
Ze wszystkich stron słychać było hasła Leszkowych ludzi, którzy na zagrodę i obóz nabiegali.
Do rozpaczliwej obrony rzucił się Ryżec z czeladzią, która, co kto miał pod ręką chwyciwszy, szła mężnie. Nieprzyjaciel był kilkakroć silniejszy liczbą, dobrze zbrojny, rozbudzony, zajadły, a naczele miał Leszka, który teraz tak mężnie następował i zuchwale na wybiegających z obozu, że trupami sobie drogę uściełał.
Walka jednakże zajadlejszą i dłuższą była, niż się mógł kneź spodziewać; ziemianie bronili życia do ostatka, bo wiedzieli co ich czeka. Mała tylko garść ostrożniejszych puściła się, przebiwszy, w lasy, roznosząc wojenne hasło po okolicy.
W czasie krwawych zapasów Lublana z toporem w ręku, wpadłszy na wysoki pień, stojący w podwórzu, głosem i oczyma podbudzała do walki, zapomniawszy o sobie.
Paliły się jej źrenice z gniewu i sromu, że ziemian tak pochwycono niegotowych i że siła Leszkowa zwyciężyć musi.
Ryżec bezmyślnie we wrotach bił i tłukł, kto mu się nawinął. Nie szło mu o zwycięztwo, ani myślał o niem: bronił córki, której głos słyszał, mścił się, szalał. Krew lała mu się już z głowy i piersi; nie czuł nic, siekł i mordował Leszkowych, którzy ze wszech stron się cisnęli. Słychać już było chrzęst płotów i tynów, które łamali, aby wtargnąć do zagrody i starca pochwycić ztyłu.
Obok Lublany, Rusa, która tego dnia nocowała w zagrodzie, wybiegłszy z komory, stała napróżno, targając ją za koszulę i zaklinając, aby się chroniła i uciekała.
Z dołu pod komorą był podziemny chodnik, którym można było wyjść precz za zagrodę. Rusa go znała. Obejmowała dziewczynę rękami, zaklinając ją, aby z nią szła.
— Nie pójdę! — wołała Lublana — przy ojcu zginę, zabić się dam; topór mam: bronić się będę!
Łzy jej ciekły z oczu rozpłomienionych; pierś dyszała, krzyk cochwila wyrywał się z ust, w którym słów nie było, rozpacz tylko.
Wołała w pomoc duchów, rzucała klątwy, nie wiedziała sama co czyni. Głos ten jej miał taką jakąś moc straszną, że ci, co leżeli już pobici strzałami zdala rzucanemi, zrywali się i zakrwawieni stawali u jej nóg, aby wnet paść przy nich trupem.
Rusa, widząc, że nie pociągnie z sobą i nie ocali dziewczęcia, łamała ręce, ale nie traciła przytomności. I ona, rękami w powietrzu machając dziwnie, garściami rzucając piasek, razem z jakiemiś niezrozumiałemi klątwami, broniła się jak umiała, choć obrona była niemożliwą.
W tem myśl jakaś jej przyszła, gdy zobaczyła Leszka, który ku wrotom jechał wprost na Ryżca, z oszczepem podniesionym. Chwyciła czerpak u stadni, wsypała weń z zapazuchy coś z węzełka, i przecisnąwszy się do Lublany, krzyknęła do niej nakazującym głosem:
— Pij!
Dziewczę spalone miało od krzyku usta, nie wiedząc co czyni, sięgnęło ręką ku czerpakowi i chwyciło wody spragnione. Rusa popatrzała na nią i resztę napoju wylała na ziemię.
Gdy się to działo z Lublaną, ojciec jej, stojący jeszcze we wrotach, bronił wnijścia Leszkowi, który z konia nań zamierzywszy się, pałką ogromną w głowę go uderzył i obalił na ziemię. W tejże chwili z krzykiem strasznym Lublana, której topór wypadł z ręki, słoniła się i obaliła nawznak w nastawione objęcia Rusej; padła blada jak trup, bez życia — umarła!
Leszek po ciele Ryżca wjeżdżał do zagrody obwołując swe zwycięztwo i oczyma szukając dziewczyny, którą był postrzegł zdaleka, gdy przed sobą ujrzał w bieli leżącą Lublanę — niedającą życia znaku. Zapomniawszy o boju kneź popędził aż ku studni i obumarłej córce Ryżcowej, nad którą stała Rusa.
Dał znak niespokojnie, aby cucono omdlałą — gdy baba się odezwała.
— Nie omdlała ona! nie — już jej niéma! Zabiliście ojca i ją razem.
Kneź, przybity widokiem tym, stał długą chwilę nad ciałem już zbielałem i zastygłem; ogarnęła go jakaś trwoga, którą go natchnęła Rusa, grożąca mu wzrokiem i rękami.
Z jednej strony miał za sobą trupa ojca, z drugiej córkę umarłą, dokoła wrzawę i jęki; choć zwyciężył, strach go przejmował zabobonny.
Chciał coprędzej wyrwać się z tej zagrody w pole znowu, gdzie się czuł wojem i panem, a tu oczy jego coś do tego trupa ciągnęło — oderwać ich nie mógł od niego.
Stał niemy, wpatrzony, rękę opuściwszy, w której trzymał zakrwawioną maczugę, co ostatni cios Ryżcowi zadała. Jakąś nadzieję miał jeszcze, że dziewka była omdlałą tylko; lecz lice jej coraz bledło, a nadbiegające niewiasty z płaczem otaczające zwłoki, zawodząca nad niemi Rusa — w końcu go przekonały, iż Lublana nie żyła.
Wścieklejszy jeszcze odwrócił się od niej na resztę ziemian, która się broniła, rzucając się z krzykiem — i ludzi swych ciągnąc na tę gromadę.
— Bić — nie żywić nikogo! bić, nie dawać życia...
Chociaż Leszkowe siły były dziesięćkroć liczniejsze, osaczeni, niemając już do stracenia nic, gdy się zwarli do kupy i dobrali do oszczepów, nacisnęli tak na kneziowskich ludzi, już pewnych zwycięztwa, że się przez nich przebić zdołali i, nim ich znowu otoczyć pośpieszono, do lasu uszli.
Obozowisko trupami zasłane, konie, trochę zbroi, zagroda — zostały w ręku zwycięzców.
Z szopy zaraz w ciągu walki jeszcze wyzwolił się Berzda, z postronkiem na szyi, z rąk Czombra, który znikł bez śladu. Pobiegł do swojego pana i stanął przy jego boku.
Rad ze swego zwycięztwa kneź, gdy bić już i ścigać nie było kogo, odetchnął i poczuł głód i pragnienie.
Chatę i zagrodę już oddział jeden wojaków tak splądrował i zniszczył, że się tam posiłku żadnego spodziewać nie było można. Odrazę też miał Leszek od tych dwu trupów, które tam leżały jeszcze i od straszną rozpaczą miotanej Rusy, pięściami ściśniętemi grożącej mu zdaleka.
Wojsko jeszcze się zwijało, opróżniając wszystkie kąty, wypędzając bydło, gnając konie i owce, gdy kneź po namyśle i spojrzawszy na stojącego przy sobie Berzdę, któremu się uśmiechnął — kazał do Stawisk ciągnąć na spoczynek.
Ludzie przyszli pytać go: czy zagrodę podpalić każe — na co nie odpowiedział nic.
Popatrzał po podwórcu, wśród którego u studni leżało jeszcze martwe ciało dziewczyny, ku wrotom, gdzie Ryżec z piersią końskiemi kopytami pogruchotaną i rozbitą głową zastygły broczył w krwi zczerniałej — i uciekając od tego widoku puścił się naraz do Stawiska. Ludzie musieli wlec się za nim, choć im z łupem ciężko było.
Berzda, konia sobie dostawszy, u boku pana jechał, nie tak wesół, jakby był powinien być. Niewoli swej na postronku u Czombra wydychać jeszcze nie mógł, a może bojowa wrzawa i krew na odwykłego od nich trochę podziałały.
Leszek też, choć jako zwyciężca powinien się był cieszyć — ponury jechał i milczący napodziw, gdy zwykle do zbytku wykrzykiwał, ani mu się usta zamykały.
Z oczów im znikła zagroda, a kneź dopiero lżej odetchnął.
Konia wstrzymał.
— Berzda! — rzekł — ta stara wiedźma, piasek na mnie miotała i urok jakiś rzuciła, czuję, że mi źle koło serca.
Milczał zausznik.
— Czy ona zabita czy umarła?
— Kto? — spytał Berzda.
— Lublana — odparł kneź — ojca ja sam w łeb gruchnąłem i zwalił się odrazu — ale ona?
— Od strzał padali ludzie — rzekł Berzda.
— Nie było krwi na trupie.
— Czasem śmierć tak przychodzi — dodał sługa — szkoda dziewki! hoża była.
— Nąjkraśniejsza ze wszystkich — westchnął kneź — ale wiedźma też i zła okrutnie.
— O! o! — potwierdził Berzda — wiedźma, jakiej drugiej niéma i nie było; ludzie za nią szli jak psy na zawołanie.
I namyśliwszy się, dodał: — Dobrze, że umarła, bo-byście, miłość wasza wzięli ją, a z nią — nieszczęście wielkie.
— Teraz — rzekł, zwracając rozmowę, Leszek, któremu ochota do gadania wróciła — teraz po dworach, po osadach, po zagrodach, na ziemian! W dyby ich, w niewolę! Jeden nie zostanie wolny i cały!
Rozstawionemi rękami, schyloną głową, sługa potwierdził, lecz zwykły uśmiech, który się zjawiał na twarzy, gdy spełniał swe obowiązki przy panu, nie ukazał się na ustach.
Jechali do Stawiska na spoczynek.
Było już z południa, gdy ostatni ludzie Leszkowi, pozabierawszy reszty tego, co zagrabić się dało, poodzierawszy trupy, obszedłszy szopy i komory, opuścili zagrodę Ryżcową. Pozostało w niej kilka bab tylko, u studni Lublana, we wrotach Ryżec martwy, w podwórku, u połamanych płotów, pobita czeladź. Rusa z rękami załamanemi, okryta płachtą, z jękiem i krzykiem, sama jedna jeszcze, zdawała się tu żywą i przytomną, bo reszta bab, tuląc się pod ścianami, z trwogi i żalu szalała.
Kilka razy poklękła nad zwłokami dziewczyny, niespokojna, przykładając głowę do jej piersi, jakby w nich tentna życia szukała i za każdą razą wstawała, ręce łamiąc nanowo. Oglądała się dokoła: czy jej kto w pomoc nie przyjdzie, aby choć zwłoki znieść do chaty i o pogrzebie pomyśleć: oprócz płaczek nikogo nie było. Co żyło jeszcze, rozproszyło się po lasach. Godzina upływała za godziną; Rusa siadała u studni, czekać się zdawała, rozmyślać — słuchać: nie przybywał nikt.
Już się ku wieczorowi brało, gdy szelest ją rozbudził.
Z jednej z szop mignęło coś we wrotach; zwróciła głowę; ostrożnie z za nich ukazał się człek, w którym poznała niewolnika Czombra, co drugiego jeńca miał w straży i zwykle, prowadząc go na postronku, chadzał. Widywała go tak wodzącego Berzdę do studni, gdy pić chciał, do misy, gdy mu jeść wyniesiono.
Człowiek był dziwny jakiś, bo bez śmiechu, zadumany zawsze i z sobą tylko rozmawiający, z ludźmi z musu i niewiele. Zabrany jako Leszkowy sługa, dlaczego się teraz do swoich nie przyłączył, Rusa pojąć nie mogła. Patrzała nań jak wyszedł z szopy, w progu stanął i po podwórku się zaczął rozglądać, nieokazując najmniejszego zdziwienia, ani przestrachu. Trzymał się w boki, oczyma toczył po trupach, nasłuchiwał i zdawał się spokojnym a obojętnym.
Skinęła nań Rusa, aby szedł do niej, co on natychmiast spełnił. Krokiem poważnym, mierzonym zbliżył się ku studni i wlepił jedno oko, drugie ciągle trzymając zmrużone, w leżące ciało Lublany, do marmurowego podobne posągu. Oczy jej, otwarte długo, Rusa była zamknęła. Twarz z brwiami zmarszczonemi, choć zachowała wyraz rozpaczliwy, jaki miała w ostatniej godzinie, była jakby śmiercią ukojoną trochę.
Spać się zdawała i śnić coś strasznego. Ponad jej głową, wystraszone wprzód wrzaskiem gołębie, posiadały u studni i trzepocząc skrzydłami, to się ku niej zbliżały, jakby ją obudzić chciały, to ulatywały na stronę, i powracały znowu. Rusa, z oczyma w ciało wlepionemi, gdy Czomber się zbliżył, wskazała mu je ręką.
— Ot, pana waszego sprawy! — zawołała. — Patrz! co po nim zostało.
Czomber, posłuszny, oglądał się i na palcach liczył nieboszczyków.
— Było i tobie iść za swoim panem — dodała stara.
— Tamten już poszedł za mnie — rzekł Czomber — ja tam niepotrzebny.
Rusa popatrzyła nań.
— Prawda, zdasz się tu, choć trupy nosić i do pogrzebu posłużyć.
Czomber głową dał znak przyzwolenia i dołożył:
— Wolę niż konie podmiatać — tamten niechaj im służy.
— Jaki tamten? — zapytała Rusa.
Czomber uderzył się ręką w piersi, uśmiechając się smutnie.
— Wiecie, tamten, co my się z nim kłócili zawsze. Nie można było przyjść do ładu z tym bałwanem. Zawsze on mnie naprzekór, ja jemu; ale pojechał na koniu do gródka, — niechaj nie wraca. Ja za nim gonić nie będę. — Rozśmiał się.
Zrozumiała Rusa, iż był niespełna rozumu; popatrzała nań, a razem na płaczące baby wołać poczęła:
— Nie dajmyż im tu leżeć, aby się jeszcze do nich kruki zleciały!
Rozkazująco rzekła tak, że spłakane niewiasty ruszać się zaczęły, potrącając się łokciami. Wstała stara naprzód, wołając o płótna, aby przenieść do izby Lublanę. Kilka bab wpadło do chaty, szukając po opustoszonych kątach, i wyniosły reszty jakieś bielizny. Rusa, sama pokląkłszy, ujęła bezwładną głowę dziewczęcia, z troskliwością matki, z jękiem boleściwym; któraś z bab podłożyła płótno, i pieśń żałobną zawodząc, poczęły ją tak nieść do dworu.
Czomber, zamiast iść za niemi, skierował się ku trupowi Ryżca, pokląkł przy nim i zaczął mu się pilno przypatrywać, wyrażając podziwienie i mrucząc.
— Oto mi wojna! — mówił do siebie — przynajmniej na trzech zabicie stałoby tego, co na niego spadło jednego. Czerep na dwoje, piersi na miazgę, a krwi, a krwi!
Rękę przyłożył do czoła okrwawionego i rzekł:
— Oto mu teraz jakby spał. — Skończyło się wojowanie, łowy, i ucztowanie, i robota. Aby go rychlej spalić, żeby się do dworu dostał; a tak, będzie duch się włóczył nocami i jęczał pod oknami.
Wstał Czomber i poszedł po baby, aby z niemi Ryżca też zanieść do chaty, złożyć na pościeli i odziać go jak potrzeba na drogę — do domu. Wyszła i Rusa do pomocy.
W dwu izbicach złożono — ojca w jednej, córkę w drugiej.
Czomber, mijając Lublanę, stanął i zapatrzył się mocno na nią; mruknął coś, pokłonił się i wyszedł.
Około ciała siedziała teraz Rusa, przemyślając, jak je na stos przybierze, gdy wszystko niemal z chaty rozchwytane zostało. Starsza z bab szepnęła jej na pociechę, że, bodnie z odzieżą ratując, przysypały je słomą, i Lublany wyprawa śmiertelna ocalała.
Rusa się naprzód nią zajęła.
Wyniesiono dobyte stroje odświętne, i baby zaczęły śpiewać płaczliwie, wkładając na zastygłe ciało odzież ostatnią, do której części każdej osobny śpiew umiały.
Rusa po wianek na skroń poszła do ogródka, tak stratowanego przez konie i ludzi, że, ledwie pełzając po ziemi i dobywając po listku a otrzepując z piasku, mogła mały uwiązać wianuszek.
— Z wiankiem tym zielonym — poczęła, zawodząc nutą żałosną, — nie siądziesz na dzieży, nie poniesiesz go miłemu. Ogień łakomy pożre wszystko i nie zazieleni się tobie, chyba trawa na mogile. Na toś się ty na świat rodziła, pierś matczyną ssała, na to cię ojciec na rękach kołysał, ludzie miłowali duchy zazdrościły, abyś poszła, dziewczyną, sama jedna, sierota, spać, w pustej mogile!
Rusa nie płakała, ale reszta sług, stare i młode, całowały po rękach umarłą, przypadały do jej nóg i jęczały głosami wielkiemi.
Gdy na posłaniu, w bieli, w wianku złożono Lublanę, pół siedzącą, pół jak do snu ległą, twarz jej w mroku biała jak koszula, świecić się zdawała zdaleka. Rusa spostrzegła, zdumiona bardzo, że gdy ją myto i odziewano, zmarszczone brwi wygładziły się, czoło wypogodziło, a lice miała jak dziecko w kolebce spokojne.
Szły tedy niewiasty odziewać razem z Czombrem potłuczone zwłoki Ryżca, któremu trzeba było dać i oręż do boku i co do wojny przeciw złym duchom u wstępu na inny świat do obrony służy; a tu w chacie złupionej nic prawie znaleźć nie było można. Posłano Czombra na pobojowisko, choć połamanych oszczepów i topora szukać, choć zerwanego łuku i strzał, co tkwiły w trupach.
Gdy nadeszła noc, zapalono ogień ogromny, aby w ciemności nie pozostać. Rusa siadła przy nim dumać: co dalej poczynać miała? jak pogrzeb sprawić? u kogo prosić pomocy? Niewiadomo było kto pozostał żyw i cały w okolicy, kto mógłby i chciał posłużyć! Leszkowi ludzie nabili przyjaciół dużo — inni pierzchnęli.
Przypomniała tylko sobie Rusa, że podówczas, gdy napadnięto na zagrodę, Mirka w niej nie było. — Mógł on ocalić, ale gdzie go szukać miała?
I on i drudzy od zemsty Leszka uchodzić i kryć się musieli.
Czombra słać, aby pytał i szukał, nie można było: nie znał ludzi, zdawał się na pół ledwie przytomnym i jakby sennym. Nie wszystko rozumiał, a wiele po swojemu przekręcał.
Noc letnia przeszła tak niewiastom skupionym u ogniska, na śpiewach pogrzebowych, płaczu, rozmowie i drzemaniu.
Czomber zajął miejsce na przyźbie, to, na którem Ryzec siadał, i zdało się jakby sobie wyobrażał, ze tu miał panem być. Rozprawiał, coś rękami okazując, głową trzęsąc.
Łysek, wierny stróż Lublany, którego, gdy się rzucił na jednego z ludzi Leszkowych, raniono oszczepem tak, iż zdawał się być zabitym, wieczorem zwlókł się do studni, wody napił z cebra porzuconego, i przyszedł, jęcząc, położyć się u nóg swej pani, do której, warcząc, nikomu przystępować nie dawał.
Noc, choć letnia, dłuższą się wydała nad zimowe, a gdy zadniało wreszcie, i przez otwarte okienka małe, brzask zaczął przeglądać, nawet Rusej się zrobiło lżej. Spojrzała na niebo ranne, chmurami okryte, i pomyślała:
— Co ten dzień przyniesie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.