Lublana/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zpołudnia dopiero gościniec był gotów. Siedli znowu na ziemi ślepcy i gęślarze, z pieśnią starą, Wojewodowie u celu na ławie, a obok Mirka stało trzech kneziów: nieulękniony Przemko, Mieszek i Kwas. Wszystkich konie młodsze były od Mirkowego i rwały się tak, a dęba stawały, z niecierpliwości, że je ledwie siedzący na nich utrzymać mogli — i sami siebie. Siwy stał, wcale się nienapierając do wyścigu, wodze mu pan puszczał wolno, a ci, co stali do koła, wciąż dziwowali się, że z taką szkapą powolną, pan jej, na goń się wybierał.
Jeszcze pieśni Lechowej nie dokończyli gęślarze, gdy na dany chustką zpod lasu znak, trzej ludzie w rogi zadęli i konie wszystkie, puszczone z kopyta, w czwał ruszyły.
Mirkowy tylko siwy poszedł sobie, jakby z innych drwił, niebardzo się rwąc i śpiesząc.
Jeden z kneziów, Kwas to był, zaraz się pospołu ze swym wywrócił i przez łeb padł tak, że go już ze skręconym karkiem podniesiono.
Mieszkowy koń w bok się żachnął, przez sznur przesadził i niedając sobą kierować, razem z panem w pole się puścił, kołując po niem jak szalony. Przemko jechał dzielnie, lecz młody koń jego, w pół drogi już dech miał zaparty i słabnąć począł; siwy Mirkowy posunął się jak strzała, wyprzedził go, zostawił za sobą i, zwolniwszy kroku, nieobawiając się już, by go wyścignięto, do celu biegł tak sobie swobodnie, z głową podniesioną, iż tłumy w ręce bić i wołać poczęły z radości.
Z Mirkiem stało się to, czego on sam pojąć nie mógł, nim do słupa dobiegł: serce mu urosło ogromnie; wyjechał ze stanowiska chłopcem pokornym, dojeżdżał do celu rozmarzony i pijany. Klaskanie i wołanie, jak stary miód, szło mu do głowy. Myślał: dlaczegoby on sam czapki nie miał wdziać i w niej chodzić — a panować?
Na męztwie mu nie zbywało; serce zaś wielkie czuł teraz w sobie i wojaczą ochotę do bojów i rozum pański do sądów.
Gdy siwy do słupa dobiegał, Mirek po czapkę sięgnął ręką śmiałą, kołpaczek swój lichy na ziemię cisnął i włożył znamię panowania na głowę.
A tu już mu do kolan się ciśnięto zewsząd, i Wojewodów dwunastu, z ławy swej powstawszy, szli doń, aby go obwołać ludowi.
Radość była wielka pomiędzy ziemiany i kmieciami, iż mały człek, co z nich wyszedł, wielkiego dostąpił dostojeństwa.
Mirek na koniu swym stał, a kto go rano widział gdy z chaty jechał i zobaczyłby go teraz, ani-by poznał. Najlepsi znajomi, stary Czapla, który nieopodal na koniu siedząc, czapką wywijał, już się Wojewodą być spodziewając, innego w nim teraz miał przed sobą człowieka. Zdało mu się, że urósł, że wypiękniał, że w biegu dawną z siebie skórę zrzucił a nową wdział.
Kto miał róg albo trąbę, z całej siły w nią dął; inni, gęby nieżałując, krzyczeli; wrzawa była taka, iż nikt już nic nie słyszał i nie rozeznawał.
Siedli, oddawszy nowemu panu cześć, Wojewodowie na konie, aby go na gródek poprowadzić; otoczyła go starszyzna — i tak, z radością niezmierną, wszystko, co żyło, cisnęło się ku górze.
Samym przodem, ślepcy i gęślarze szli, pieśń nucąc obrzędową.
Nie stało tylko Leszków wszystkich, którzy, zobaczywszy, iż prostego ziemianina szczęście spotkało, pojechali precz, zaklinając się, iż wojska pozbierają i ziemie mu zajadą.
Jechał tedy nowy kneź, co nim być wczora ani chciał, ni się spodziewał, dziś już w jednej godzinie, tak oswojony z tem, co go spotkało, iż-by nie pojął teraz, jakby mu do dawnego stanu wrócić przyszło.
W tłumie rozpowiadano sobie jego żywot i sprawy, a Czaplę, o którym wiedziano, że mu druhem był, otaczali już nowi przyjaciele, aby im za orędownika służył przy kneziu.
Gdy do dworca doszli gęślarze, ślepcy, Wojewodowie, starszyzna i Mirek z nimi, a stanęli w przedsieni, zkąd obyczaj był po imieniu knezia ogłaszać, zapytał Bohobór, skłaniając głowę panu, jakieby chciał wziąć imię?
Mirek, wspomniawszy sobie widmo nocne, postanowił, jak ono Leszkiem się nazwać, i rzekł, że choć imię to gorzkiem być mogło dawniej, on je słodkiem chce uczynić.
Okrzyknięto więc knezia Leszka, a ci, co nie rozumieli dlaczego się to działo, wielką w tem mądrość widzieli, że właśnie wybrał to imię prastare.
Do uczty wszystko już było w pogotowiu, wprzód jednak nim zasiadł do niej Mirek, zażądał, aby konia, któremu winien był dostojeństwo, sam zawiódł do najlepszego żłobu i oddał najpilniejszej straży, która dzień i noc nad nim czuwać miała.
Stało się po jego woli i, okrywszy siwego szkarłatem, u pełnego postawiono go żłobu. Zwrócił, się ku panu i zarżał doń radośnie.
Wśród tego szczęścia czemu ów koński głos napełnił go smutkiem? — Mirek nie wiedział sam. Przyszła mu na myśl Lublana, gdy od tego gródka polem jechał raz ostatni i mówił z nią, a ona mu, z siwym razem, zprzed oczów znikła. Co się teraz z nią stało? Pogrzebiono ją, czy biegała nocami, ssąc krew młodą?!
Gdy za stół siedli, Czapla za podczaszego się stawił kneziowi, prosząc, aby mu kubek swój powierzył i dawną miłość zachował, co mu przyrzeczonem zostało. Wesołość u stołów tak wielka urosła przy miodzie starym, iż o wczoraj i jutrze zapomnieli wszyscy; jeden Mirek, jak siadł chmurnym, takim i do końca pozostał.
Nocą już, znużonego, Czapla poprowadził do izbicy przygotowanej, w której dlań usłano łoże. Zamiast na szyję, jak dawniej, gdy sami pozostali, druh do kolan się pokłonił, ściskając je.
— Panuj szczęśliwie — rzekł — a o tych, co ci sprzyjali, nie zapominaj.
Mirek go uściskał. — Czaplo miły — odparł — panem nad tobą nie chcę być, ale druhem pozostać; bądź-że ty dla mnie prawdziwym, i nie szczędź mnie, gdy zbłądzę, aby los mojego poprzednika, nie spotkał i mnie.
Czy nowy kneź spał tej nocy? — powiedzieć trudno, bo radość, jak i smutek, sen odbiera.
Zrana czekali nań już Wojewodowie i starszyzna sama, bo ich obyczajem było, iż pierwszego dnia po objęciu panowania każdy miał prawo radę mu swą przynieść, jako podarek, aby miał w czem wybierać, gdyby mu własnej myśli nie stało.
Koleją wpuszczano do pana wszystkich, kto chciał, aby we cztery oczy, niesromając się, prawdę całą mówić mogli.
Wszedł naprzód Bohobór siwobrody i długo stał milczący, jakby rozpierzchłe zbierał myśli.
— Miłościwy panie — rzekł w końcu, niewiele ci przynieść mogę. Jeżeli we własnej piersi nie znajdziesz rady, inni ci jej nie dadzą; a z radą cudzą, jak z mieczem pożyczanym, niewiele zrobić można.
Słuchaj, miłościwy panie, rady umarłych; tak, oni ojcowie, co śpią w mogiłach, dadzą ci najlepszą, bo po nich w pieśni i pamięci zostało to, co najlepszem było. W to się patrz. Do ojców wzrostu dorośnij, a choćby ci nie dano dojść do ich wielkości, choć rosnąć pragnij, a nie maleć.
Gospodarzem jesteś na tych ziemiach: patrz-że, aby chata całą była, sromu nie miała, a parobcy nie piszczeli z głodu. Podniósł ręce stary — żyw i zdrów nam bądź!
Po nim wsunął się Zarwaniec, o kiju, z uśmiechem na ustach.
— Miły kneziu — rzekł — ja ci jednego życzę: abyś do twojego cioski a poprzednika nie był podobny; zresztą, choćbyś nam panował najlepiej, najszczęśliwiej, bądź na jedno gotów: że my zawsze na ciebie burczeć będziemy; gdyby sam Prowe spadł na ziemię z Perunem, a siedli na stolicach, i z tych-by naród prędko nie był rad. Nie oglądaj-że się na to, jak ludzie na cię patrzeć będą, lecz rób swoje.
Skłonił się — szli inni starzy. Każdy co innego poddawał: jeden, aby zaraz sąsiednie ziemie zabierać; drugi, aby się na Niemca wyprawić; trzeci, żeby nowe urzędniki stanowić — spodziewając się jednym z nich sam być.
Mirkowi pod koniec w głowie już szumiało tak, że ledwie się żywym czuł. Zdało mu się, jakby go kto stogiem siana przysypał, tak mu nakładli wiele na zmęczoną głowę.
Już miał się im prosić, aby go puszczono tchnąć nieco, gdy do izby się wcisnął żebrak, w łachmanach, z małą gęślą na sznurku przez plecy zawieszoną. Staruszek był zawiędły, z twarzą pomarszczoną, uśmiechniętą, mały, przygarbiony, ale żywo się poruszający.
Nie pokłonił się bardzo nizko, oparł się na kijku, nogi szeroko rozstawił i począł najpierw patrzeć długo na Mirka.
— Cóż mi powiecie? — zapytał znękany kneź.
— Niewiele, miły panie, niewiele — rzekł stary, ino-m chciał na was popatrzeć jak dziś młodo i raźno wyglądacie, abym potem wiedział co z was owa czapka zrobiła!
Żal mi was!
Ruszył trochę barkami.
— Myślicie sobie: oto durny starowina! O, nie! Ja byłem takim Leszkiem i kneziem jak wy; panowałem — popytajcie ludzi. Dojadło mi to, i, żem dzieci ni żony nie miał, jednego dnia podparłem kołkiem bramę gródka, powiedziałem w progu:
Zdrów sobie pana szukaj — i poszedłem w świat.
Tak mi lepiej; do kneziowstwa-bym nie wrócił, choćby mi dziesięćkroć większe dawano niż twoje. Nie wiesz, nieboże, coś sobie biedy napytał.
Męczą cię od rana dziś radami; jutro przyjdą ze skargami; nie dadzą ci tchnąć, nie pozwolą spocząć. Osądzisz ostro, toś oprawca; podarujesz winę, toś słaby i miękki.
Skubać cię będą żywym z pierza, aż i życie wyskubią.
A ja sobie z gęślą moją, (tu brzęknął w nią) ruszam w świat, sam se pan, jak oczy zajrzą, wszystka ziemia moja. A cóż? nie zieleni się ona mnie i nie kwitnie?
Com gnił na gródku, teraz idę do coraz nowych ludzi, po drogach nowych, aż się dusza widowisku raduje. Siędę w lesie i zagędę sobie, pieśń ułożę, jakby mi kwiat z piersi wykwitnął. Toż radość dopiero, gdy się ludzie jej uśmiechną, toć szczęście!
Chleba mi za pieśń każdy da, a wody pełno. — Wolę ja gęślarzem niż Leszkiem być, a czasami jak w gęśl uderzę, jak zanucę im pieśń, tom ich pan, bo moje króluje im słowo i polecieliby za niem, choć na stos!
E! kneziutku nieboże, weź sukmankę i gęślę, lepiej ci będzie: tyle szczęścia, co jest w pieśni, co prześpiewa się i prześni!
Machnął ręką wesoły starowina i popatrzał na Mirka.
— Nie uwierzysz! — tak i ze mną bywało, ażem doznał!
Jeśli ci się zda, że w łaźni na najwyższej ławie najlepiej siedzieć, to — poć-że się, nieboże!
I śmiejąc się, a pokłoniwszy, do drzwi poszedł.
Czapla, który tu teraz nietylko Podczaszym, ale wszystko-wszystkiem chciał być, więcej już ludzi nie dopuszczał, widząc, że na śmierć mu Mirka zmęczyli. Stoły nawet dla gości osobno kazał wystawić, aby kneź sobie wypoczął samnasam, to jest z nim.
Służył mu, podając jadło i nalewając do kubka.
— Miłościwy mój — odezwał się, gdy już kasza i zwierzyna precz poszły a orzechy i miód na stole zostały tylko; jakom dawniej wam prawił, tak i teraz muszę: trzeba się o żonę starać.
Jeszcze to Mirkowi uchodziło, co Leszkowi nie przystało.
Kneź żonę musi mieć, a choćby obyczajem starym i dwie i trzy, dopiero ludzie będą spokojni. Na nieżonatego z obawą każdy patrzy, aby, jak to się nieraz trafiało, nie porwał mu młodej żony albo dziewki.
Od wczorajszego dnia mi rają dla ciebie różne, krasawice i młodziusieńkie, co je matka ledwie na gniazdku wychuchała.
Każdy-by ci teściem rad być i razem ucho mieć.
Mirek oczy spuścił.
— Czaplo miły, rzekł — nie może to być; jeszcze mnie ten upiór za serce trzyma; nie zapomniałem Lublany.
Znak to, że ona się jeszcze biedna kędyś po świecie tuła.
Oburzył się stary.
— A? toćby Czerniak dobrze zrobił, żeby jej serce osikowym przebił kołem, aby się raz wasza męka skończyła...
Pobladł Mirek.
— Nie mówcie tego! nie mówcie! — zawołał. Wolę sam cierpieć, niżby się jej co stać miało, choć upiorem przeznaczono być nieszczęśliwej!
— Gdybyście kneziem od wczora nie byli, przerwał zagniewany Czapla, rzekłbym wam, że niespełna macie rozumu! Gdzie zaś kto widział za dziewczyną jedną przepadać, kiedy ich tysiąc na świecie najkraśniejszych się swata!
— Doli ani serca swego człek nie przerobi — odezwał się Mirek.
— To choć sprobujcie — rzekł Czapla. Obyczajem jest, aby kneź poznał ziemian i żupany swe. Jedźcie po nich; ukażą wam dziewki: nie może być, aby między niemi nie znalazła się druga Lublana.
Potrząsnął głową Mirek.
— A nie chce się wam jechać — dodał Czapla — obwołać każcie, że sobie żonę wybierać chcecie. Na dzień naznaczony ze wszystkiej ziemi przywiozą wam co najpiękniejszego jest; której chustkę szytą dacie, ta wam będzie żoną. Ale już inaczej nie może być: gdy ogłosicie, aby się stawiły dziewczęta, jedną z nich wybrać musicie koniecznie.
Ja wówczas będę rad i wszystka ziemia wasza, bo człeku samemu żyć się nie godzi, a kneziowi nie przystało z cudzej misy się żywić.
— Stary mój miły — przerwał Mirek — nie naglijcież! zaledwiem wczora czapkę włożył. Czasu mam dosyć!
— Ja-bym was nie zmuszał — dodał Czapla, ale ludzie cisną: za nich mówię i dlatego, aby się oni uspokoili. Widzieć cię chcą, jak panu przystało być — nie połowicznym człekiem, lecz całym.
Ledwie Mirek mu się wymówić zdołał, że dnia tego nie napierał więcej. Na gródku pozostała starszyzna, i żupanowie, jakby z nim w zmowie byli, trzeciego dnia u stołu wnieśli rozmowę i naleganie, aby kneź sobie żony szukał.
Bohobór też ich popierał.
— Choćbyś, miłościwy panie, złego nie miał na myśli — rzekł, ludzie cię posądzać będą, bo nie wierzą, aby młody sam żyć mógł a nie tęsknił. Potrzebna mu żona jak słonko; bez tej on gospodarzem nie może być, co dopiero kneziem!
Zarwaniec radził z dobrego serca, aby nie jedną ale naraz wziął trzy, aby z nich się choć jedna niczego wybrała.
— Miły panie — odezwał się, — ludzie radzą po ludzku; każdemu z nich doskwiera niewiasta; niemogą na to patrzeć, abyś ty samopas, wolny chodził. Cierp jako my. Dlatego zaś radzę trzy, że się z sobą jeść będą, a tobie ulżą przez to.
Drudzy za złe wzięli Zarwańcowi, iż sprawę poważną w żart obracał; zakrzyczano go, aż zamilkł. Pokoju jednak nowemu panu nie dali, ani tego dnia, ani dni następnych, domagając się, by koniecznie żonę wybierał.
Widział tedy Mirek, że inaczej nie może być i milczał, ale w sercu go bolało, bo Lublany zapomnieć nie mógł.
Jeszcze się ta sprawa toczyła, gdy jednego dnia Rusa się na gródku zjawiła. Nie szła ona do knezia; chodziła po ludziach, gwarząc z czeladzią: lecz Mirek, zobaczywszy ją zdala, sam na podwórko do niej wybiegł.
Nie uciekała od niego — ręką do ziemi skłoniła się i stała.
— Wielkie się dziwo z wami stało — odezwała się do niego — z prostego ziemianina na knezia was wybrali. Myślałam, że wam to na zdrowie poszło, a patrząc na was, chce się wam ziela dać, tak biedno wyglądacie.
— Ej! Rusa, jeżeli takie ziele macie, od którego zapomnieć można co się miłowało! zawołał Mirek — dam za nie co zechcesz.
— I takie ziele jest — odezwała się Rusa powoli, chude palce podsuwając, zamyślona, pod brodę, ino jak przyniesie zapomnienie to wszystkie a nie jedno. Zapomnicie więc i ojca i matki i co tylko wam lubem było, a nie będzie wam na świecie miłem już nic!
Poczęła trząść głową. Ziela takiego nie dać ni komu, chyba temu, co zabijał i mordował kochając...
Popatrzała nań miłościwie.
— A czemu nie słuchacie dobrej rady, dokończyła jakby namówiona przez ludzi — czemu nie poszukacie lubki? nie weźmiecie żony?
— Ty wiesz! odparł Mirek.
— Wiem-ci ja — wiem — mówiła Rusa — a co nie można, to niemożna: kto żyje ten musi wedle zakonu żyć.
— Znacie drugą Lublanę? zapytał Mirek ciszej — to mi ją swatajcie.
Rusa potrząsała głową znowu, obwinęła się w płachtę — milczała.
Siedziałam ja raz pod dębem — rzekła po namyśle. Chciało mi się spadłe liście jedne do drugich przymierzać; brałam jeden po drugim; mierzyłam je dzień cały i noc całą i trzy dni i trzy noce: dwóch jednakich nie było.
Na drzewie one równe wszystkie, lecz przy sercu i oczach każdy inny!!
Schodziłam ja całą tę ziemię, wstępowałam do chat i dworów wszystkich, znam dziewczęta, ile ich jest — drugiej Lublany niéma!
— Widzicie! — wykrzyknął Mirek — więc na zabudź mi daj, babo, aby mi ona z oczów zeszła!
Nie odpowiedziała stara: westchnęła i odeszła. Mirek tego dnia jeszcze tęskniejszy był.
Chcąc się od starszyzny wykupić, aby mu ciągle jednego do uszu nie kładli, drugiego ranka obwołać kazał, aby mu ludzi wojennych wszystkich pozbierano do liczby.
Leszkowy kraj leżał bezpański; posły już przybiegały, aby go zajmowano, gdyż Pomorcy nań napadali i łupili. Trzeba więc było pośpiesznie ludzi zebrać i albo posłać kogo lub iść samemu. Mirek, nikomu zwierzyć niechcąc dowództwa, sam się obiecywał na wyprawę.
Przez trzy dni i trzy nocy wojewodowie ludzi spędzali; było ich dość, ale oręża mało i lichy; temu tarczy, tamtemu topora, największej liczbie łuków brakło. Musieli więc dowódzcy ściągać zewsząd oręż, aby nowemu kneziowi wstydu nie zrobić.
Od czasu jak panem został, Mirek nie miał nawet godziny wolnej, aby swojego siwego zobaczyć. Teraz dopiero gdy wyjeżdżać chciał do pułków swych, zawołał, aby mu go podano.
Czomber, który nad stajnią starszym był, bo się nim sam postanowił, nikogo o to nie pytając, wbiegł do Mirka przestraszony i do nóg mu się rzucił.
— Kneziu, panie, każ mnie obwiesić, choć winien nie jestem — koń przepadł.
Uniósł się Mirek strasznie i z gniewem niezmiernym wołać począł:
— Życiem zapłacisz! co się z nim stało?
— Był do tego dnia, gdy tu Rusę licho przyniosło — odparł Czomber. Poco było czarownicy chodzić do konia? poco? Widziałem sam jak do stajni chodziła, słyszałem jak gadała i po łbie go głaskała, a siwy rżał. Wieczorem i jej i konia nie stało. Przywiązany był mocno, nie zerwał sznura, lecz uzdę z siebie zdjął, albo ona mu pomagała — i zbiegł.
— Widział kto, gdy uciekał?
— Hm! — ozwał się Czomber, — wrota były zamknięte, baba go przez szczelinę w ścianie wyciągnęła chyba, a co czarownicy trudnego? Gdy się na mnie patrzała, zdało mi się, że maleńki się staję, i gdybym nie uciekł, mogłaby oczami zrobić ze mnie robaka.
Mirek posępny i gniewny stał, a że z nawiedzonego Czombra nic się dowiedzieć nie było można, posłał po innych ludzi. Zaklinali się wszyscy, że straż u stajni była pilna, że koń wymknąć się nie mógł, a gdyby uciekł nie potrafiłby ani przez okopy i tyny przeskoczyć, ani wrotami ujść niewidziany.
Tymczasem siwego nie było.
Za złą wróżbę wziął to kneź, iż na innym koniu wyjeżdżać musiał; ale rozesłano gońców na wszystkie strony szukać i pytać.
Jeden z nich powrócił z tem, że widziano siwego u zdroiska, gdzie przybiegł się wody napić, nie dał dostąpić do siebie nikomu, i w świat popędził z grzywą rozwianą, zły i niespokojny. Czy ten sam on był, którego szukano, nikt nie wiedział. Rusy nikt nigdzie nie spotkał, ani o niej słyszał.
Czapla strapionego pocieszał.
— Konia-ście cudzego na paszy wzięli — rzekł — tak poszło jak przyszło; dziwu niéma! Rozpadać się za nim nie warto, bo swoje zrobił, gdy wam czapkę dał.
Sprowadzono zaraz z dziesięć siwych koni różnych dla knezia, zalecając mu się, lecz z nich żaden do tamtego ani był podobny.
Wyruszył Mirek na zajęcie ziem po Leszku, wziąwszy do boku Wojewodów conajlepszych. Wszędzie naprzeciw niego z chlebem i gałęźmi wychodzili ludzie, i nikt z krewnych zabitego nie stanął do walki. Z końca w koniec przejechawszy lesiste owe powiaty, Mirek dotarł aż do Pomorców prawie, a tu, gdy na granicy się bezpiecznie położył obozem na noc, straży niepostawiwszy, w pierwosny Pomorcy się na nich rzucili.
Mirek, który nie spał a zbroi nie zdjął jeszcze, pierwszy się z szałasu wyrwał i tak dzielnie natarł z małą garścią towarzyszy, że dzicz uchodzić musiała. W ucieczce jednak nocnej, Pomorzanin broniąc mu się, dzidą go żgnął w bok, tak, że choć napastnika zabił i na koniu się utrzymał, potem zaraz padł omdlały.
Był więc smutek wielki między starszyzną, gdy go z powrotem, choć zwycięzcę, ale mocno zbolałego i osłabłego, wieźć przyszło.
Na gródek wrócił, aby ledz i miesięcy parę nie módz już z niego wyruszyć nigdzie. Zdało mu się, że to go wyzwoli od nalegań nieznośnych i uprzykrzonych i rajenia żony, aliści na złe wyszło właśnie, gdyż i Czapla i drudzy wołali, że przy chorym a rannym niewiasty koniecznie potrzeba.
Posłano po Rusę dla ziół i leków: tej nigdzie znaleźć nie mogli. Rana, choć przygojona, jątrzyła się.
Była już jesień, gdy wieczora jednego sam w przedsieniu, na ławie siadłszy, z obwiązaną raną, dumał Mirek o teraźniejszem szczęściu swojem.
Dawne sobie przypominając czasy, żałował ich, i zdało mu się, że szczęśliwszym był prostem chłopięciem niż panem tej szerokiej ziemi.
Rana go jeszcze piekła, a więcej nad nią wspomnienia różne weselszych dni.
W podwórzu ludzi jakoś nie było, bo jedni wieczerzać poszli, drudzy odpoczywać; straże tylko chodziły około wrót.
Zostawiono go tak samego, bo nie od dziś wiedziano, że wolał sam być niż z ludźmi.
Wieczór bezksiężycowy ciemnym już się stawał, gdy wpośrodku podwórca zabielała postać jakaś, jakby zpod ziemi wyrosła. Obracała dokoła głową, jakby szukała czego.
Choć twarzy jej widać nie było, urodę i młodość z postaci i ruchów poznać było łatwo, i Mirek zdumiał się, bo na gródku żadnej młodej nie bywało niewiasty.
Miał już na ludzi wołać a pytać, gdy postać ta biegiem ku dworowi się zbliżyła i, zobaczywszy go, wprost do niego zmierzyła. Twarzy jej i teraz widać nie było, bo ją tak białą chustą osłoniła, iż tylko oczy górą błyszczały.
Mirkowi się przywidziało (głodnemu chleb na myśli), że Lublanę zobaczył, tak ruchy, wzrost i postawę miała podobną do niej.
Z pośpiechem podbiegła ku niemu i głosem, którego poznać nie mógł, ale zadrżał od niego, zawołała.
— Kneziu — oto ziele na twą ranę! przykładaj, będziesz zdrów!
To powiedziawszy zaledwie, jakby się zatrzymaną być obawiała lub poznaną, niewiasta rzuciła się nazad uciekać.
Mirkowi, pomimo zmienionego głosu, przywidziało się, że zobaczył i posłyszał Lublanę: począł więc gonić ten cień, nieśmiąc wołać na ludzi. We mgnieniu oka pomiędzy budowlami, tynami, szopami biała postać, przemknąwszy się, przepadła.
Kneź dopiero w róg uderzył.
Skoczyli czeladź, dwornia, co żyło; pan kazał szukać obcej niewiasty. Strzęsiono zamek cały, wyżki i podziemia; szukano w komorach, po szopach, we wszystkich kątach; puściły się pogonie na podzamcze, po okolicy: nie znaleziono nikogo. Na dolinie kołodzieje tylko powiadali, że drogą widzieli pędzącą niewiastę białą na białym koniu, ale byli pewni, że to Latawica przemknęła i do chat się przed nią pozamykali.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.