Listy z Afryki/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy z Afryki
Wydawca „Słowo“
Data wyd. 1893
Druk K. Rubieszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Ostatnie przygotowania. — Brat Oskar. — Nasi ludzie. — Ceregiele przed wyruszeniem. — Bagamoyo. — Wissman. — Psychologia czarnych. — Życie w Bagamoyo. — Domy. — Mrówki. — Obiad w klubie oficerskim. — Owady.

Nadeszły dni krętaniny, poprzedzającej wyruszenie z misyi. „Frère Oscar“ zamykał się w swoim pokoju z całym naszym kramem, to jest zapasami żywności i towarami, rozdzielając je na paki, ważące po 30 kilo. Tyle każdy „pagazi“ nosi w czasie pochodów na głowie. Zwierząt jucznych nie używa się w tej części Afryki, bo zresztą prawie ich nie ma. Podczas wypraw zastępują je murzyni. W samem Bagamoyo znalazłoby się może parę tuzinów osłów, używanych do pracy w plantacyach; koni, o ile wiem, jest jedna para, należąca do bogacza Sewa-Hadżi; wielbłądy nie są tu wcale znane; z bydła rogatego trzymają garbatą indyjską odmianę, zwaną Zebu. Woły tej rasy dałyby się zapewne użyć do dźwigania ciężarów, ale przez swoją powolność opóźniałyby niezmiernie pochód, przynęcały lwy i wreszcie wyginęłyby niechybnie od ukąszeń muchy tse-tse, która znajduje się w obfitości przy wszystkich wodach.
Dwa lub trzy osły byłyby pożyteczne w karawanie, choćby dlatego, żeby módz siąść na którego w czasie zmęczenia. Są one jednak naprzód bardzo kosztowne. Cena osła, która w Egipcie wynosi kilkadziesiąt franków, dochodzi w Bagamoyo do pięciuset. Dalej mucha tse-tse jest prawie dla osłów równie niebezpieczna, jak dla wołów; po nocach trzeba także nad niemi czuwać, a nakoniec ma się z ich powodu tysiące kłopotów przy przeprawach. Mostów oczywiście nigdzie nie ma. Przez rzeki przejeżdża się pirogami lub przebywa się je w bród, wyszukując umyślnie miejsc płytkich, ale bardzo bystrych, we wszystkich bowiem innych roją się krokodyle. Otóż tam, gdzie człowiek przechodzi mniej więcej łatwo — osła, który podstawia prądowi cały długi bok, woda znosi. Jeżeli go zniesie — odnajdą go tylko krokodyle; trzeba więc nieszczęsnych kłapouchów przeciągać przemocą na linach, co, przy ich uporze, zabiera całe godziny czasu.
Postanowiliśmy przeto, idąc za radą brata Oskara, nie brać osła. O dwunożnych czarnych „pagazis“ były także trudności niemałe. Ów oficer, który nam podczas obiadu w misyi zapowiedział, że ma rozkaz udania się do kraju U-Zagara, wyszedł rzeczywiście na czele dwustu żołnierzy, przyczem, dla niesienia zapasów, zabrał wszystkich murzynów, jakich mógł w okolicy znaleźć, reszta zaś uciekła w gąszcza. Widziałem nazajutrz po przybyciu całą tę karawanę na placu miejskim, obok niemieckiego fortu. Żołnierze stali w szeregach pod bronią, pagazisowie zaś leżeli w malowniczych grupach, na spieczonej słońcem murawie, czekając na hasło wyruszenia. Przez chwilę żałowałem, żem się nie przyłączył do tej wyprawy, myślałem bowiem, że jeśli tym murzynom, których oficer nie zdołał zabrać, spodoba się siedzieć dla bezpieczeństwa przez dwa lub trzy tygodnie w gąszczach, to znów nastąpi mitręga bez końca. Jakoż, gdyby nie stosunki misyonarzy i nie mir, jakiego zażywa między czarnymi brat Oskar, osiedlibyśmy niechybnie na koszu. Brat Oskar miał jednak wiadome sobie sposoby trafienia do zbiegów i przedstawienia im, że chodzi tu o wyprawę z przyjaciółmi ojca Stefana, którzy dobrze zapłacą i którzy nie idą na wojnę. Skutkiem tego, zaraz nazajutrz, rozmaite obce czarne figury poczęły się pojawiać w misyi, a potem przybywało ich coraz więcej. Kto wziął zadatek, wynoszący, o ile pamiętam, półtorej rupii, to jest około trzech franków, ten tem samem przyjmował zobowiązanie. Nie groził nam też tu zawód, na jaki naraża się każdy podróżny, najmujący ludzi w Zanzibarze, gdzie murzyni biorą zadatek i nie pokazują się więcej.
Brat Oskar znał ludzi, więc wybierał tylko najuczciwszych, a zresztą murzyni, kochając misyonarzy i potrzebując ciągle ich opieki, rzadko pozwalają sobie nie dotrzymać zobowiązań, jakie względem nich zaciągną. Zachodziłem raz wraz do celi brata Oskara, aby przypatrzeć się twarzom tych przyszłych towarzyszów i umieć je później pomiędzy innemi czarnemi rozeznać. Murzyni, dla nieprzywykłego oka, są wszyscy do siebie podobni, tak samo zresztą, jak i my dla nich wydajemy się zapewne między sobą podobni. Wkrótce jednak nauczyłem się ich odróżniać. Byli to ludzie z M’-Guru i U-Zaramo. Znajdowało się między nimi kilku chrześcian, jakoto Bruno, przewodnik karawany, mały Tomasz z narodu ludożerczego U-Doe, syn owego króla Muene-Pira, o którym wspomniałem wyżej — i Franciszek, tłómacz. Tych łatwo było odróżnić po krzyżykach, zawieszonych na piersiach; mały zaś Tomasz miał, prócz tego, spiłowane na ostro przednie zęby, którą to oznakę, powszechną u ludożerców, wyniósł z domu. Brat Oskar miał roboty w bród. Samo zgromadzenie zapasów i sprzętów, między któremi były polowe łóżka, namiot, strzelby, żywność, perkale, a dalej rozdzielenie tego na równo-ważące paki, zabrało niemało czasu. Przytem trzeba było z każdym murzynem gadać osobno, zgodzić go, zadatkować, i wyznaczyć każdemu, co ma nieść. Zdaje się, że gdy paki jedna w drugą ważą po trzydzieści kilo, wszystko jedno, jaką kto niesie — tymczasem nieprawda! Murzyn wybiera sobie pakę, przywiązuje do niej swój bambus, uważa, że jest obowiązany nieść tę, a nie żadną inną — i zdaje mu się, że uchybiłby własnej godności, gdyby się innej dotknął. Łączy się z tem i miłość własna i naiwna próżność, bo jeśli który niesie naprzykład strzelby białego człowieka, jego łóżko, torbę podróżną lub inne rzeczy bezpośredniego użytku, to tem samem uważa się za większą figurę od tych, którzy dźwigają perkal lub mąkę. Tłómacz, to już dygnitarz, co się nazywa, który co najwyżej raczy nieść strzelbę lub latarkę.
Przypatrując się tego rodzaju ceregielom, nabywa się wprawy podróżniczej, cierpliwości i znajomości czarnych. Murzyni są gadatliwi, niemniej niż egipscy Arabowie, a przy swem dziecinnem usposobieniu, spierają się o byle co, kłócą się, śmieją lub krzyczą, łatwo więc sobie wystawić, jaki ztąd powstaje rozgardyasz, zwłaszcza w pierwszych chwilach przy urządzaniu karawany. Trzeba tych ludzi znać doskonale, by umieć utrzymać karność, a nie wpaść w tyraństwo.
Podziwiałem istotnie pod tym względem brata Oskara. W postępowaniu jego z czarnymi nie było ani sentymentalnej przesady, ani też grozy. Załatwiał on wszystko w sposób wesoło-rubaszny, rozdawał od czasu do czasu żartobliwe szturchańce, okraszone konceptem, po którym cała czarna trzódka brała się za boki, powtarzając: „O m’buanam! m’buanam!“ (O panie, panie!) Uśmiech dobrotliwy nie schodził z jego twarzy, a jednak trzymał ład, jednem spojrzeniem przecinał spory lub zbytnią gadaninę. Kto umie być wesołym, nie tracąc przytem powagi, ten śmiechem i konceptem zdoła jakoby wszystko od murzynów wymódz i wszędzie ich doprowadzić. Ale oczywiście jest to dobry sposób dla tych, którzy posiadają doskonale język miejscowy. Kto go nie umie, nie może się puszczać na koncepta, a musi jednak utrzymać w ryzie swoich ludzi, albowiem przy wszystkich dobrych stronach murzynów, źleby się działo z podróżnikiem, któregoby pozbadli. Ma się do wyboru: albo narzucić karność, albo stać się ofiarą rozhukanej samowoli. Ponieważ i brat Oskar ostrzegał nas kilkakrotnie, że trzeba ludzi krótko trzymać, więc spotykając ich, bądź to na werandzie misyi, bądź w pokoju brata, przy rozdzielaniu pak, czyniliśmy tak jowiszowe twarze, że nam się samym śmiać chciało. Murzyni też spoglądali zarazem z ciekawością i obawą na swych przyszłych M’buana Kuba i M’buana Ndogo, z którymi mieli się nie rozstawać przez całe tygodnie i którzy mogli okazać się dla nich dobrzy, albo bardzo źli. Biały człowiek, który wychodzi z karawaną w głąb, staje się siłą rzeczy nieograniczonym panem ludzi — a i każdy murzyn ma to we krwi, że raz nająwszy swe usługi, uważa się przez czas trwania układu poniekąd za niewolnika swego chlebodawcy.

Misya w Bagamoyo.

Robota postępowała szybko, liczba „pagazich“ dosięgła dwudziestu i mogliśmy niebawem wyruszyć — ale tymczasem zaczęły trudności wyrastać z innej strony. Obawy wojny zwiększyły się; od Wissmana nie było po staremu żadnej wieści, a skutkiem tego zastępca jego w Bagamoyo począł wahać się, czy może naszą karawanę puścić w głąb kraju. Ponieważ podróżnikowi, który chce iść w głąb, pozwolenie pobrzeżnej władzy jest koniecznie potrzebne, jeśli nie ze względu na jego osobę, to ze względu na czarnych, którzy z nim idą, trzeba było przeto starać się o nie, chodzić, układać się, tłómaczyć. Gdyby nie listy, które miałem z Berlina, nie wiem, czyby te zabiegi wywarły pożądany skutek, zastępca bowiem obawiał się wydać pozwolenia na własną odpowiedzialność. Listy jednak zapobiegły widocznie obawom i w końcu otrzymaliśmy żądaną zgodę, musieliśmy tylko zobowiązać się, że nie pójdziemy do okolic objętych wojną — czego zresztą w żadnym razie nie mogliśmy z dwudziestoma ludźmi uczynić.
Broń podlega w posiadłościach niemieckich silnej kontroli — władzom chodzi bowiem o to, by nie przedostawała się ona w ręce krajowców. Strzelby otrzymują rządowy stempel, kto zaś chce tego uniknąć, opłaca dziesięć rupij podatku, a sto zastawu; tę ostatnią sumę zwracają przy powrocie. Na stemplowanie, które niszczy bardzo kolby, nie chcieliśmy się zgodzić, od składania zaś zastawu uwolniono nas, może przez uprzejmość, może na skutek listów berlińskich.
Załatwianie tych czynności było dość nudne; miało zaś tę tylko dobrą stronę, że z powodu przedłużonego pobytu mogliśmy lepiej przypatrzeć się miastu, a przez stykanie się z ludźmi ocenić dokładnie stosunki miejscowe. Widzi się tu różne ciekawe rzeczy. Sądziłem naprzykład, że w Bagamoyo, tak dobrze, jak i w całych Niemczech, na straży interesów niemieckich stoją biali żołnierze, rodem z nad Elby, Sprewy lub Renu — tymczasem przekonałem się, że ich tu nie masz wcale. Może zresztą, jeśli jakowi byli, Wissman zabrał ich naówczas ze sobą, dość, że w mieście nie widziałem, prócz podoficerów i oficerów, ani jednego. Szeregowcami są Zulusi Sudańczycy. Ci ostatni zwłaszcza, ujęci w kluby żelaznej europejskiej dyscypliny, wyrabiają się jakoby na wybornych żołnierzy. Miejscowy żywioł (Suahili i U-Zaramo), jako zbyt niepewny, nie bywa powoływany do szeregów. Oczywiście ludzie z Zululandu i Sudanu nie poczuwają się do żadnego pobratymstwa z miejscowymi, będąc zaś „askarisami“, to jest żołnierzami, uważają się za istoty nieskończenie wyższe, mające prawo do zupełnej pogardy dla biednych, pół-nagich okolicznych murzynów.
W ten sposób czarny ląd biali ludzie zagarniają i trzymają czarnemi rękoma. Inaczej zresztą nie mogłoby być, gdyż biały człowiek nie może dźwigać pod tą szerokością tornistra i karabina.
Drugą rzeczą, ważniejszą, jaka uderzyła mnie zaraz na wstępie, jest niesłychana małość środków, jakiemi są te zdobycze afrykańskie utrzymywane. Posiadłości, naprzykład niemieckie, w tej stronie Afryki, przewyższają o wiele rozległością całe Niemcy, zaś wszystkiego tego strzeże kilkuset czarnych żołnierzy i kilkunastu białych oficerów. Wyszedłszy za ostatnie chałupy Bagamoyo, można przejść setki mil, nie spotkawszy ani jednego niemieckiego żołnierza. Gdzieniegdzie tylko, w rozrzuconych na olbrzymiej przestrzeni stanicach, stoją małe załogi. Kraj w rzeczywistości nie jest zajęty, a niemieckim nazywa się chyba dlatego, że go za taki uznały, na mocy układów, państwa europejskie. Co się tyczy czarnych, ci, o ile nie są w bezpośredniem sąsiedztwie miasta, panowanie niemieckie uznają o tyle, o ile się boją, że w razie nieposłuchu przyjdzie wojenna wyprawa i skarci ich mniej więcej surowo. Rodzi się ztąd konieczność urządzania raz wraz wojennych wypraw, które nie zawsze utwierdzają władztwo białych. Łatwo zrozumieć, że w takich warunkach dużo zależy od osobistości człowieka, który krajem rządzi i od sławy, jakiej zażywa on między murzynami. Wissman był niewątpliwie takim człowiekiem, nietylko dlatego, że umiał, w razie potrzeby, czarnych bić, ale że potrafił ich sobie także zjednywać. „Wissman kocha czarnych — mówił mi ojciec Stefan — i oni to czują“. Dzięki temu, rządy jego, przy całej energii, a nawet surowości, nie były bezduszne. Czarni bali się go wprawdzie, ale tak, jak dzieci boją się ojca, skutkiem czego w tych przynajmniej szczepach, które stykały się z nim częściej, wyrabiało się poczucie, że władza jego jest naturalną i prawą. Oczywiście, że poczucie takie było potężniejszym środkiem rządzenia od bagnetów.
Ale w chwili, gdy to piszę, Wissman przestał już być wielkorządcą kraju, środki zaś pozostały po staremu tak szczupłe, jak i były, dlatego następni wielkorządcy będą mieli trudne zadanie. Niemcy są wprawdzie dość potężne, iżby w danym razie przysłać tyle wojska, ile go będzie potrzeba — i kraju z pewnością z rąk nie wypuszczą; ale tymczasem, nie wiem, czy owa szczupłość środków wyjdzie im na dobre. Jest to oszczędność bardzo kosztowna, bo pociąga za sobą nieustanne wyprawy wojenne, podsyca zachcianki oporu, przedłuża rządy czysto wojskowe i opóźnia tę chwilę, w której kraj pocznie zwracać nakłady, t. j. w której zostanie ostatecznie otwarty dla handlu, przemysłu i rolnictwa.
W tych posiadłościach niemieckich, o których piszę, nastąpi to zapewne jeszcze nieprędko. Dla niemieckiego handlu i przemysłu okażą się te kraje korzystne dopiero wówczas, gdy czarni ucywilizują się i gdy potrzeby ich wzrosną. Co do rolnictwa, nadzieja, że z czasem nadmiar ludności niemieckiej będzie spływał w te strony, że chłopi niemieccy poczną tu zakładać sadyby i krajać pługami ziemię, jest czystem złudzeniem. Będzie to może miało miejsce wyjątkowo, w okolicach bliskich gór i mających, skutkiem wyniesienia, klimat chłodniejszy. W ogóle jednak człowiek biały nie może tu pracować, a zatem i o osadnictwie, w zwykłem znaczeniu tego wyrazu, nie może być mowy. Jeśli rolnictwo rozwinie się kiedy w tym kraju, stanie się to tylko w taki sposób, że potworzą się wielkie towarzystwa, nakształt istniejącego już „Ost-afrikanische Gesellschaft“ i przy plantacyach kawy, trzciny cukrowej, bawełny itd., będą się posługiwały rękoma czarnych najemników. Ale ponieważ czasy niewolników minęły, więc owe przedsiębiorstwa rolnicze muszą szukać najemników i ta okoliczność będzie długo jeszcze stanowiła nielada szkopuł, murzyni bowiem nie lubią pracy i nie chcą pracować po nad własną potrzebę. Murzyn-mahometanin sądzi, że praca poprostu mu uwłacza. Jedni tylko chrześcianie pracują chętniej — przyszły zatem rozwój kraju stoi w prostym stosunku do rozwoju działalności misyonarzy. Dlatego to Niemcy nie czynią żadnych przeszkód misyom, chociaż te są prawie wyłącznie francuskie.
Jeszcze przed przybyciem mojem w te strony, słyszałem i czytałem nieraz o okrutnem obchodzeniu się Niemców z czarnymi. Jest w tem dużo przesady, zwłaszcza, gdy się uwzględni, że kraj jest pod zarządem czysto wojskowym. Są to rządy surowe, bo to leży poniekąd w charakterze niemieckim, ale bynajmniej nie mające na celu wytępienia miejscowej ludności. Byłoby to nawet przeciwne interesom niemieckim, bo jeśli jak wspomniałem, przyszły rozwój kraju ma się oprzeć na pracy czarnych — trzeba więc tych czarnych oszczędzać. Między oficerami niemieckimi znajdzie się zapewne wielu ludzi niedorastających Wissmana, nieożywionych duchem filantropii, bezwzględnych w postępowaniu i nieumiejących zrozumieć, że od czarnego człowieka nie można tyle wymagać, ile od Europejczyka. Ponieważ krajem rządzą wojskowi, zatem ludzie skłonni do tuzania, więc też i tuzają murzynów, czasem bez koniecznej potrzeby, czasem nadto, ale zawsze tylko w razie oporu. Natomiast niewolnictwo zostało zniesione i handel ludzi jest ścigany z energią, większą nawet, niż w Zanzibarze, zostającym pod protektoratem angielskim. Pierwszy lepszy Arab nie może już przebiegać kraju na czele oddziału krwawych drapichrustów, palić, rabować, uprowadzać dzieci i kobiet w niewolę. A przecież dawniej był to normalny stan kraju i żaden murzyn nie wiedział, kiedy nadejdzie jego dzień i godzina. Ustały również wojny rozmaitych małych narodzików, które w dawniejszych czasach wytępiały się wzajemnie do szczętu. Gdy jaki dzikszy szczep, jak naprzykład Massai, napadnie sąsiadów, wnet z nad brzegów wyrusza ekspedycya dla skarcenia rozboju. Bezpieczeństwo w kraju dla osób i własności jest nierównie większe, niż za władztwa Arabów.
Zapewne, że takie stosunki, w którychby każdy poprzestawał na swojem, byłyby najbliższe ideału — faktem wszelako jest, że państwa europejskie zabierają i rozdzielają między sobą Afrykę, co zresztą, w razie przeciwnym, Arabowie czyniliby nierównie okrutniej. Otóż Niemcy wzięli swoją część prawem nie gorszem, ani nie lepszem, niż inni — i rządzą też nie gorzej, niż inni. Czynią zapewne wiele omyłek, bo jest to pole, na którem nie mają takiej np. praktyki, jak Anglicy, należy jednak przyznać, że panowanie ich, w stosunku do dawnych arabskich czasów, jest zmianą, jeśli nie dla dzisiejszych, to przynajmniej dla przyszłych pokoleń pomyślną.
A jednak, mimo, iż na czele rządów stał dotychczas człowiek, który sam kochając czarnych, umiał sobie ich jednać — murzyni żałują Arabów. W czasie powstania Buszirego, prawie wszyscy stanęli po jego stronie — i dziś, gdyby im dać wybór, głosowaliby za Arabami. Żeby to zrozumieć, trzeba sobie umieć zdać sprawę z psychologii dzikiego człowieka. Samowolę, niewolę, okrucieństwo, choćby straszne, znosi on, bo musi; gdy przyjdzie cierpieć — cierpi; ale za arabskich naprzykład czasów miał on za to wszystko jednę rzecz: oto zdawał sobie jasno sprawę z warunków swego życia, wiedział, co mu grozi, a co nie grozi, za co będzie skatowany, a co mu wolno. W zetknięciu z cywilizacyą dziki człowiek traci tę pewność. Przychodzi prawo, którego on nie zna; przepisy, których nie rozumie; zastrzeżenia do których nie przywykł; warunki życia, w których się błąka. Wszystko to cięży na nim, jak chmura. Wie, że mu coś grozi, ale nie wie, co; że za pewne postępki będzie karany, ale nie wie, za jakie. W końcu traci głowę, kołowacieje. Rodzi się w nim nieustający niepokój, pod wpływem którego życie jego staje się istotnie ciężkie i przez który marnieje wreszcie, jak marnieje dziki ptak, zamknięty do klatki.
Anglicy, którzy kolonizują oddawna, liczą się z tą psychologią i umieją się liczyć, a jednak i pod ich panowaniem różne dzikie narody wyginęły zupełnie, nie wskutek prześladowania, nietylko z powodu whisky i zaraźliwych chorób, ale także i dlatego, że cywilizacya okazała się dla nich zatrudna, a życie nadto złożone. Tasmańczycy wymarli podobno poprostu z rozstroju nerwowego. Murzyni łatwiej oswajają się z cywilizacyą, niż inne szczepy, ale i oni, zetknąwszy się z nią po raz pierwszy, tracą także równowagę wewnętrzną i cierpią w tym stopniu, że wolą dawne czasy razyi, okrucieństwa i niewoli.
Niemcy, w postępowaniu z czarnymi, popełniają też zapewne wiele więcej błędów od Anglików. Słyszałem np., że w Bagamoyo wyszło prawo, iż każdy murzyn, posiadający ziemię, musi ją zapisać w urzędzie. Misyonarze zapewniali mnie, że czarni absolutnie nie rozumieli, czego od nich chcą. Tyle tam jest pustej ziemi i własność tak nieokreślona, że przepis ten niepodobnym był do wykonania. Przypuszczam, że setki podobnych przedwczesnych praw sprowadzają tylko zamęt czarnym w głowach i utrudniają im życie.
Niechęć ich do Niemców jest znaczna, jakkolwiek misyonarze starają się ją łagodzić. W samem Bagamoyo murzyni demonstracyjnie bili w pas pokłony Arabom, a odwracali się z pogardą na widok Europejczyków. Czynili to dopóty, dopóki nie wyszedł rozkaz, aby każdy kolorowy człowiek, nie wyłączając Arabów, stawał frontem przed każdym białym, choćby to był prosty majtek. Od tej pory trudno jest chodzić po Bagamoyo, bo cała ludność murzyńska, arabska, indyjska, zrywa się i salutuje — gdy zaś człowiek do tego nie przywykł, staje mu się to w końcu nieznośne.

Las palmowy przy misyi w Bagamoyo.

Zresztą nie jest to wynalazek niemiecki. W Adenie widziałem to samo. W ten sposób przyzwyczajają ludzi ras kolorowych, by białego uważali za wyższą istotę.
Miasto Bagamoyo nie odznacza się niczem, nawet położeniem, niema bowiem portu i nawet łodzie nie mogą przybijać do brzegu. Przewiduję dlatego, że wkrótce stolicą kraju zostanie Dar-es-Salam, położone dalej na południe. Bagamoyo jest dwa razy mniejsze od Zanzibaru. Domy, tak jak w Zanzibarze, budowane są z rafy koralowej, na krańcach zaś miasta leżą dzielnice murzyńskie, złożone z okrągłych chat, pokrytych trzciną. Leżąca mniej więcej o kilometr misya jest jednym ogrodem — w samem mieście niema drzew, wskutek czego spiekota jest tak straszna, że w dzień trudno jest chodzić po ulicach. Jedyną osobliwością jest dom, z którego wyleciał Emin basza po powrocie ze Stanleyem z Wadelai. Dom Wissmana, zbudowany z drzewa, leży nad samem morzem. Słupy, na których się wspiera budynek, umieszczone są w rodzaju żelaznych waz, wysokich na kilka stóp i napełnionych wodą. Dzięki temu urządzeniu, mrówki i termity nie mogą dostawać się do wnętrza i toczyć ścian. Jest tu kilka gatunków mrówek; z tych najniebezpieczniejsza dla drewnianych budowli — biała, drobna mrówka — drąży drzewo ze środka, pozostawiając na zewnętrznej powierzchni ściankę nie grubszą od opłatka. Dom tak stoczony może runąć w każdej chwili na głowy mieszkańców. Nie wynaleziono dotąd żadnego sposobu obrony przeciw tym szkodnicom, które wkradają się także do domów murowanych i niszczą sprzęty. Jedna z włóczni somali, którą kupiłem w Zanzibarze, została w ciągu doby przez nie stoczona.
W ogóle owady czynią życie niemożliwem w Bagamoyo. W kilka dni po przybyciu, byliśmy proszeni z towarzyszem na obiad przez miejscowych oficerów, do ich klubu. Otóż żadnemu z nas nie zdarzyło się zapewne, póki życia, zjeść tyle rozmaitych much, moskitów i tym podobnych stworzeń. Kieliszki musiały być pozakrywane, ale przez czas potrzebny do podniesienia kieliszka do ust, wpadały do niego dziesiątki większych i mniejszych istot. Nad stołem unosiły się rojami ćmy. Długie na kilka cali, podobne do źdźbła żółtej słomy owady, chodziły nam po plecach i głowach, chrząszcze wielkich rozmiarów, nieraz nader okazałych, biły nas po twarzach i oczach. W Afryce trzeba się do takich małych niedogodności przyzwyczaić i przyzwyczailiśmy się tak prędko i dobrze, że później, gdy w głębi kraju przyszło sypiać w namiocie, nie zważało się wcale, czy tam co po człowieku chodzi lub nie. Byle nie skorpion — to i zgoda!
Jeden z oficerów niemieckich, porucznik von Bronsart, młody człowiek, odznaczający się polorem i grzecznością, obiecał nam towarzyszyć do rzeki Kingani, odległej o jeden pochód od Bagamoyo. Obowiązki służbowe wstrzymały go dnia następnego, przysłał nam jednak dwóch eskarisów, t. j. żołnierzy, wraz z wiosłami i krukami do wioseł od rządowej szalupy, znajdującej się w M’toni, u przeprawy.
Brat Oskar ukończył wszystkie swe czynności i mogliśmy niezwłocznie wyruszyć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.