List z Warszawy (Do I. Roku 1858)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Buława
Tytuł List z Warszawy
Pochodzenie Krople czary. Część pierwsza
Wydawca Paweł Rhode
Data wyd. 1865
Druk A. Th. Engelhardt
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
List z Warszawy.
(Do I.)
(Roku 1858).

Żądasz — wyprzędę wszystkie méj duszy wrażenia
Pająkiem, między czarne kolumny wspomnienia,
Co się budują z życia pojedyńczych ludzi,
A stają tą Walhallą narodu, co budzi
Sen lwa, wskazując gwiazdę zmartwychwstania chwały,
Że lecą, gdzie szlachetne żądze ich powiały...
Powiem — com czuł — com widział — gdziem serce zakrwawił,
Com napotkał, com dumał, pokochał, zostawił,
Bez paszportum się przekradł między Carskie zbiry
W miasto — (choć cytadele, za to i Sybiry),
Czytałem w księdze dziejów — żywéj — murowanéj,
Łzami matek ochrzczonej, krwią młodzi pisanéj,
Któréj widok zadziwia, zasmuca i cieszy
Że w piersi tętno coraz szybszym ruchem spieszy
Zadziwia wesołością a smuci przypomnieniem,
Czasem cieszy — że jeszcze nie wszystko jest cieniem,
Że niewszystko wygasło — i w popiołów dymie
Tlą się iskry, z których błyśnie narodowe imie —
Lecz wesołość Warszawy, jest dzisiaj, niestety!
Uśmiechem obłąkanéj, a pięknéj kobiéty,
Zasmuca swém weselem, w kir wspomnień owiana,
I tém straszna, przerazić mogłaby szatana!
Znać ślady co na licach boleść wydeptała,
Znać, że na skon swych dzieci po trzykroć patrzała,
A ta boleść co serce w piersi rozsadziła,
W dziki śmiech obłąkania dziś się przetworzyła,
Kto wesołość Warszawy pustą nazwie wrzawą,
Ten niepatrzy w jéj serce, niezlał się z Warszawą,
Wesołość jéj jest dzikim zrozpaczenia szałem,
Jest tańcem Indijańki nad lubego ciałem,
Co wzrokiem swym namiętnym wita stos radośnie,
W którym w dwie chmury dymu z kochankiem się zrośnie,

Wznieś się ptakiem nad miasto, spójrz pod wszystkie dachy,
Wszystkie kółka i warstwy i domki i gmachy,
Nieraz gorzki Ci uśmiech przez usta przeleci,
Nieraz czarne wrażenie myśl skopci, oszpeci,
I wyda Ci się Wielkiéj Warszawy — szkieletem —
Z świątyni Bożéj, Turka nieraz, minaretem,
Ale niech jedna iskra padnie w te ciemności,
Ta jedna Ci rozjaśni horyzont przyszłości,
A ten ogień zapału (który strawi Cary)
Da ci znak, że w jéj łonie śpią wielkie pożary
Co zapłoną jak wulkan, pochodnią ofiary...
Ulice długie, świetne i ludem wezbrane
Płyną smutno, jak groby, świeżo pobielane,
Gdyby nie bruk, którego każdy kamień prawie
Jest ołtarzem ofiary, co krwawo i łzawie
Odprawiła się nieraz męczarń podrzutami
Wrzała walką, nadzieją, chwały promieniami!...
Noc była — księżyc leciał pomiędzy chmurami —
Stałem sam — dnia całego znużon wrażeniami,
O Kopernika posąg oparty, słuchałem
Gwaru miasta, co cichnął jak morze. — Patrzałem
Na popiersie Staszyca, co groźném obliczem
Zdało się mówić: byłem czemś — a jestem — niczém!
I w myśli szczeblowałem towarzyskie koła
Kolejno — jak je tworzy stolica wesoła,
To co arystokracyą mieni się z niechcenia,
Jest parodyą arystokracyi, cieniem cienia,
Niema samodzielności, nawet salonowéj
Bo dziegieć cię zaleci na sali balowéj,
Jest jak dywan z odwrotnej położony strony,
Amalgamat Francuzki z Angielska sklecony,
Piękne, strojne kobiéty, czy w balowych strojach,
Gdy na Paszkiewiczoskich brylują“ pokojach,
Czy w wietrznych amazonkach, w ustach z cygarami,
Czy nawet, gdy się mienią być literatkami —
We wszystkiem są kopiami, bez typu własnego,
Zwykle na Warszawiance, (choćby najlepszego

Tonu), znać że niejeden keepseak wertowała,
I że niejedną porę w lustrze studjowała,
A z arystokratyczną swéj dumy postacią
Mogłaby być w francuzkiéj książce illustracyą!...
Czyli się sielankowo za żniwiarkę stroi,
Czy nawet w kokoszniku książąt niepokoi —
Przyjdzie czas gdzie z przybranéj dzisiaj francuszczyzny,
Drwić będą, jak dziś z pudrów drwim młodéj siwizny
Młodzież, jeśliś ciekawy, szukaj jéj w Łowiczu,
Na wyścigach, gdy panicz przy strojnym paniczu
Jako folblut angloman, bieży w pośród wielu
Do wyścigów — (trudnego, szlachetnego celu)!
I jest jako „i“ małe, spanoszałe zero,
Co kropki potrzebuje, żeby być literą —
Patrząc na téj młodzieży złoconéj tłum Pański
(Jako na kosz butelek bateryi Szampańskiéj)
Widzisz że tu tak samo Car swój cel szatański!
Osiąga, jak w Kijowie — by młodzież rozhulać,
Zwątpić — i oślepioną na zawsze ululać —
(Tylko mu się w Kijowie powiódło mniéj zręcznie
A i w Warszawie diabeł nie śpi stutysięcznie)!
Dalej świat salonowy — pyszne tam bankiery,
A bankiery Warszawskie — to są dromadery,
Które wędrując pawiem, z podniesioną głową
Zdradzają, że choć mają garb, to na tym garbie
Jest skarb niewyczerpany, a w onym to skarbie
Młodzież gasi swych pragnień i potrzeb tysiące
I spija liczne zdrowia, w kielichy brzęczące —
Na zielonych stolikach wsławia przodków imię,
Aż w kieszeni lichwiarskiéj ruiny się imie — —
Lecz idzie naprzód z miną podbijacza Feba,
Aż grzęźnie w niedokwasie powszedniego chleba...
Lub z wełną — rezonując o najwyższéj szkole
Agronomicznéj, rzadko na zielone pole
Przeniesie ulepszenia z zielonego stoła,
Stąd summa jak dziesięciu zer wziętych pospołu,
Że zawsze trzeba jakiejś cyfry przed zerami,
By się stały setkami, albo tysiącami...
Najzabawniejszy salon — gdy pod hasłem sztuki

Ogłosi jaki wieczór — wtedy pod nauki
Sztandarem — aż strach pójrzeć! że uczonych tyle
Sfinksy, lwy, orły, nawet — nawet krokodyle!...
Z uśmiechami litości, dla téj reszty świata,
Zadowolenia z siebie — co jak puder wzlata,
I dzwoni od toastów za zdrowie wielkości,
(Lecz nie za nieśmiertelność! ta w gipsach nie gości)!
I takiéj to zapewne przyjrzawszy się sprawie
Rzekł Adam sławne swe „I to jeszcze w Warszawie!...“
Ale już się odwróćmy od tych licznych gości,
Z latarnią trzeba szukać serca, coby biło
Cicho, rzewnie i skromnie, pod pracy mogiłą,
Z której duch zmartwychwstaje dla oka spółbraci,
Tylko wtedy gdy duchem dług ducha wypłaci!...
Szczeblem niżéj (a raczéj wyżéj) między témi
Których zwą średnią klassą — między uboższemi,
Są tam bogatsze serca, i dusze ognistsze
Więcéj woli — i dumy — i sumienia czystsze,
Tam młodzież co pokrewna, duchem z Belwederem,
Co czuwa chociaż milczy — a zabaw eterem
Nieusypia swych cierpień, lecz wśród ognia próby,
Przez zgubę się wydziera z strasznych ramion zguby —
W ciszy, lwim szpikiem dziejów karmi swe umysły,
I myśli ciche zwierza cichym falom Wisły!..
Tam przy biórach, po białych kancellaryi salach,
Biją serca poczciwe w urzędu koralach....
Co gniotąc ostrzem, jak psa legawego szyję
Przypominają młodzi, że jéj tyran żyje!
Nieraz tam widzisz syna, co z takiego bióra
Żywi rodzinę, matkę starą żywi, która
Błogosławiłaby go, gdyby dziś wybiła
Godzina czynu, któréj wczoraj świadkiem była,
Tam matki pamiętają dni te smutnéj chwały,
Kiedy ojców i mężów ojczyźnie oddały,
I ci, z ludem poczciwym, ludem Kilińskiego
Stanowią iskrę znicza, życia Warszawskiego,
Tam spotkasz imię szlachty, z krajem, zubożałe
Z nim zgnębione poczciwie, choć niegdyś wspaniałe,
W pracy napotkać można honor nieskażony,

Imię, z jakiém się rzadko dziegciowe salony
Spotykają, bo wśród nich rzadko imię dawne
Spotkać, cnotami wielkie i dziejami sławne —
A wśród tłumu tych kilku ludzi z zasługami
Z pracą i wytrwałości długiemi latami,
Migają się z staremi w sercach swoich hasły,
Jak gwiazdy — które widać — gdy lampy pogasły!...
O! Warszawa — to księga zapisana cała
A w niéj tylko ostatnia kartka jeszcze biała,
Trzy momenta przed okiem strasznie ci ożywi —
(Stara cecha zatarta co cię nie zadziwi)
Gdzie te wszystkie postacie, co zda się że wczora,
Chodziły — i tak przeszły jako cień upiora!...
Najprzód wiek osiemnasty — z całą potwornością,
Z swą bachancką prywatą i mumiowatością,
Żywcem wszystkie postacie! po Saskim ogrodzie
Przejdź się myślą, a wszystkie spotkasz w ich pochodzie —
Te ulice kasztanów! lipy w szum odziane,
Po których przechodziły się te pudrowane
Postacie — wszystkie, jakby z jednego ulane!..
Tu chadzał Naruszewicz, Krasicki, Karpiński,
Trembecki i Węgerski.... a późniéj Feliński,
Zda Ci się spotkać wśród nich chmurnego Staszyca,
Z Kołłątajem, cnót tylu publicznych rodzica,
Tu postać Konarskiego, a tutaj Sołtyka,
Tam znów Małachowskiego myśl rzewnie spotyka,
Daléj w myślach Niemcewicz, i przy nim Kopczyński,
A pochód ten zamyka ojcowski Brodziński —
I lampa cicha, ale ciągle gorejąca
Klementyna, co wraz z nim w narodzie idąca;
Więcéj zdziałali w dwoje dla ludu nauki,
Niż wszystkie przyjacielskich towarzystw peruki!
Tu Kościuszko w samotnem chadzał zamyśleniu
Za swą lubą w młodzieńczem smutny utęsknieniu,
I swą miłość, pokorny, swéj nieśmiertelności
Nieznając dał na ołtarz ojczyzny w cichości....
Kiliński tędy butnie powracał z kościoła,
Gdzie lud ten drogi płynie — jak do ula pszczoła,

Tu szalał książę Józef, i radził Dąbrowski
Tu się załamał Chłopicki — oby był niedożył!
Tu Mochnacki Kassandry protestacyą złożył
Wskazując Litwę!.. oby! mądry doświadczeniem
Naród chwycił tę drogę z przyszłem przesileniem,
W tych cieniach chadzał nieraz może pełen troski!..
Lelewel, spokojnemi jak Nestor krokami,
I Śniadecki tu z Wilna zabłądził czasami —
Ach! tu błądził Mickiewicz, marzący i młody
Szarpany przez peruki, bo miał własne włosy,
Tu wzrastał smutny Zygmunt — dziécię bez swobody,
Rosnące jako kwiatek potrzebą w niebiosy,
A dzieckiem się wpatrywał już w swoje kolosy...
Tu Juliusz mu na ramię może oparł czoło,
I byli jak schylone dwa nad łanem kłosy....
Szopen tu się w harmonje wsłuchiwał natury,
Malczeski tutaj smętny dumał, i ponury,
A od placu Saskiego wrzaski musztry brzmiały,
Carskie bydlę nad ludźmi tutaj się pastwiło,
Na koniach przez bagnety młodzieńce skakały
Kiedy ich matek serce, jak u Tella biło,
Tu Kraszewski, z prawdami, co kolą, wystąpił,
Za co mu świat goryczy, ni trucizn nieskąpił,
I cóż, że naród potém przy posągu płacze?
Kiedy bić już przestało serce, co tułacze,
Cóż że uczczą po czasie miłościwe słowo,
Choć posąg im odbłyśnie łzą swą marmurową,
O! lecz nie łzą wdzięczności, ni łzą rozczulenia,
Ale łzami goryczy chyba i zgorszenia,
Bo nad trucizn potwarze, i jadów bluzgania,
Czary dopełnia właśnie — ta chwila uznania!...
Bo po kamienowaniu, na cichéj mogile
Niech im świat choć oszczędzi tę uznania chwilę,
Bo za nią, kto był czysty i duszę miał hardą
A męczeńską, ten za nią — płaci chyba — wzgardą!..
Daléj ku Willanowu idąc śród pałaców,
Potockich i Krasińskich, Zamojskich i Paców,
Wszedłszy w długą aleę pełną publiczności,
Napotkałem żebraka, zgiętego z starości,

Trzęsącym mówił głosem, jak zwierciadło troski,
Byłto — jeden z ostatnich! żołnierz Kościuszkowski!..
Brał jałmużnę — i mówił drzącym głosem: dzięki!
Lecz niedał mi swéj drzącéj ratować ręki....
Ach! a owe Łazienki, gdzie dzisiaj dla Cara
Pałac i letni teatr, (jak Szatańska fara),
Z daleka wstaje biały pałac pełen wdzięku,
Jak gdyby czarodziejska różczka w króla ręku
Chwycona, gmach uroczy wzniesła w wód zwierciadła,
W którém jego kolumny drżą jak nimf widziadła,
Niewyparła by go się Wenecya królowa,
(Szkoda, że tyle gorzkich wspomnień w sobie chowa!)
A milczące łabędzie żeglując w krysztale
Śnieżną piersią łagodnie prują ciche fale —
W koło ulic cienistych zielone sklepienia —
Ale ten co tu szukał ochłody ich cienia,
Nieczuł jéj ani chwili wśród swego sumienia!
Szkoda, że pół téj pracy mózgu królewskiego,
Co łożył na łazienek prześliczne ustronie,
Nieoddał na ratunek kraju tonącego,
On go mógł jeszcze dźwignąć z rozpaczliwéj toni,
Lecz on najohydniejszym z nędzarzy, wieku swego wzorów,
Bo za zbrodnie spełnione, podłością słabości
O! niewart nieszczęsnego narodu litości,
I niech tam! śpią niegodne Polskiéj ziemi kości!
On krzyw krzywdy narodu! czuł ją, i rozumiał
Że winien zejść ze szczytu, kędy stać nieumiał,
Co więcej niewieściemu ufał szatanowi,
Niż ofiarom narodu! niż braci ludowi!...
Rzuć zasłonę na mętne te życia błazeństwa,
Ach! bo on niewart nawet — narodu przekleństwa!..
Błądziłem po królewskich komnatach samotnie,
Widząc chwile ubiegłe, strasznie, niepowrotnie,
Zewsząd czarne wspomnienie zdrady wyzierało,
I swoje: „mane tekel“ po murach pisało,
Jak Targowicy echo brzmiało gdzieś przedemną,
A każden głos się zdał drgać: Litości nademną!...
Te ściany marmurowe, tak gładkie i chłodne,

Jak postacie co wśród nich stąpały pogodne,
I śmiejące, gdy naród odżegnywał wroga,
A Bar krwią appellacyą zaniósł przed tron Boga!..
O! piękne te komnaty szeregiem bieżące
Dziełem dłuta i pędzla wspaniale błyszczące,
Pyszna sala posłuchań z posągów grupami,
Apollo marmurowy tam zachwyca oko,
I Herakles ponuro podniósł pierś szeroką,
Tam sala czerwonemi wsparta kolumnami,
Gdzie obiady czwartkowe brzmiały tak wesoło,
Gdzie fontanna dowcipu grała brylantami
A król nim najbogatszy, jak paw co w około
Pyszniąc się, piękny ogon wspaniale roztoczy,
Lecz z krzykiem go opuszcza, gdy swe nogi zoczy...
Gdy się śmieli, lud w pocie krwawym chylał czoło!..
Belletrystycznéj piany było tam bez końca,
I ludzie ich mienili za rozumów słońca!...
A jedyną zasługą muzgu królewskiego,
Że zasługi ocenić umiał Konarskiego
Tam sala Salomona (ironio nauki!)
Baciarellego dzieło wymuskanéj sztuki
Daléj łaźnia królewska i popiersie króla,
Tam płaskorzeźba dziewcząt w naiwnéj nagości
Lejących wodę w wannę króla jegomości,
W końcu — Carska kaplica podobna do ula
Co parforce przyczepiona swemi sklepieniami,
Kapiąca złotem i krwią, jak carów cnotami!
Ha! a z boku sień biała, co z piekła ironją,
Tak się zgadza z łazienek królewskich harmonją,
Dwa posągi w niéj stoją — tu: Mars requiescens,
A obok drugi to: Polonia reflorescens!...
A od strony przeciwnej wznosząc głowę hardą
Sobieski ku téj stronie pogląda z pogardą,
Milczy jak skamieniały, narodu boleścią,
Nad tym pięknym pomnikiem, co przed skonu wieścią
Jak piramidę sobie król August wystawił
Któraby go przeżyła... Ten co Wiedeń zbawił
Raz tylko zdał się ożyć w blaskach nocnéj łóny,
Łóny Listopadowéj, co chrobre pioruny

Zbudziła w piersi ludu który męztwem słynie.
Który nigdy niezginął — i nigdy niezginie!..
Kiedy młódź Belwederu posąg otoczyła
Twarz się jego od świateł blasku rozogniła,
Zdał się ożyć! znów gotów do wielkiego dzieła
I wołać z orlętami: Jeszcze niezginęła!...
O! chwilo boska! chwilo! niema równéj tobie
Jak gdy dzieci w kajdanach na swéj matki grobie
Jak chmura orłów wpadły: i śmierć tyranowi!...
Krzyknąwszy wypłoszyły gad tyranij sowi!..
Przy niéj blada w zapale krucjat armja cała,
Kiedy: Na Jeruzalem! jako lew ryczała,
W obec tych kilkunastu orłów poświęcenia,
Co na hydrę Moskiewską padły śród natchnienia!..
A za niemi lew naród — ryknął przebudzony,
Lud młody byłby wroga, zapałem natchniony,
Odepchnął — i przerzucił za dziesiąte morze —
Gdyby nie starców słabość... zwątpienie.. o Boże!..
Oni garściami święty zapał roztrwonili,
Gdy na gwałt młodzi w serca jak we dzwony bili —
O! cześć, cześć, waszym włosom siwizną zbielałym,
Ale na naszą wiosnę szronem nie spadajcie,
Biada ludom w powstania chwilach zolbrzymiałym —
Co gdy ryczą: o! wodza! i broni nam dajcie,
Dają im tylko zwątpień gorycze trucizny,
I słabością swą sądzą — potęgi ojczyzny!...
Chwilo! ty równéj nie masz — nie będziesz miała,
Aż cię przypomni Polska z grobów zmartwychwstała,
(O szkoło podchorążych! Kościuszków powiewie)!..
Jakeś wielką, prócz Polski, nikt na świecie niewie,
I gdyby nie Chłopicki z dumną nieufnością,
Co zmroził, stérał, zapał piorun nazwany młodością,
Ha! i gdyby nie zdrady szatańskie potwory
Polska byłaby wzorem dziś, nad ludów wzory!...
Całe pasmo twojego poświęceń powstania
Pasmo Tytanicznego, z mocą passowania,
Choć nieszczęsne, już wielkie przez nieszczęścia same,
Bohaterstwem już chwały zdobywają bramę!...
Widziałem plac ten Saski! ten ołtarz ofiary,

Jak w cyrku Rzymskim bestye, tam pamiętne Cary,
Kędy się tygrys pastwił nad bólem kobiety,
Kędy młodzież sadziła konno przez bagnety,
Aż pod ziemią wstrząsały się ojców szkielety!
A ten sam krwawy tygrys, jak każdy despota,
Kiedy Belwederczyki wpadły w zamku wrota,
Tchórzliwy, nogi w strzemie ucieczki nieumiał
Włożyć!.. nad wspaniałością ich potém się zdumiał
Że za tyle okrucieństw któremi spodlony,
Wolno, z życiem i mieniem został wypuszczony!...
A z nim wojsko wraz z bronią! (o! pożal się Boże!..
Naród wtedy dobrocią obraził cię może)!..
I plac ten stał się polem chwili uniesienia!
Gdy lud zrzucił swe jarzmo, syty udręczenia,
Tu tłumy w krzyk radości wspólnie się witały,
Bracia ściskali braci, wszystkie dzwony brzmiały,
Lecz niebawem niestety, wśród siwych głów pleśni,
Grzmiał Mochnacki Kassandry głosem o! napróżno!
Bo układy ugrzęzły w biednych czaszek cieśni
Kiedy jak jeden człowiek naród wołał broni!..
Prowadźcie nas!... i Polska krwi swéj będąc dłużną
Stała — jak ożywionéj kształt zemsty pogoni!..
Ha! i spełzły ich plany nieszczęsne, (choć prawe)
Aż wojska Cara przyszły — szturmować Warszawę!
A Litwa i Podole, Wołyń, Ukraina,
Zostały — jak gdy matka niewspomni na syna!
I dzisiaj — na tym placu — (horror!) stwór zielony,
Carski obelisk, orłów szponami strzeżony,
Na nim jak Baltazara wyryte głoskami
Słowa najbezczelniejsze, którychby szatani
Zarumienili się na dnie swych piekielnych toni!..
Przyjdzie czas, gdy lud z ziemią zgładzi pychę carów
A w tém miejscu powieje szum wolnych sztandarów!
Z tą myślą, do Warszawskich przeszedłem kościołów,
Dzwony brzmiały tęsknoty chórem śród żywiołów,
Tu święty Jan we wspomnień zasoby bogaty,
Niemi smutny, jak czarne pogrzebu makaty,
Te portrety biskupów z zimnemi uśmiechy
Od których miało powiać w lud słowo pociechy,

Ten Małachowski sztywny, człowiek marmurowy,
Nie ten wielkiego serca mąż, i wielkiéj głowy,
Ale jest tam ustronna i ciemna kaplica,
Gdzie przed ukrzyżowanym lampa wciąż przyświeca —
Tam niejednéj łza Polki, cicha wśród ofiary,
Spada, tam się niejeden żali żołnierz stary...
I kiedy się zaduma, wsparty na swéj kuli
A nad losem ojczyzny w bólu się rozczuli,
To patrzy po za siebie czy gdzie szpieg nie słucha,
Ty z krzyża nań poglądasz — stwórco ludzi ducha!..
Daléj Świętykrzyż, piękny, poważny i cichy,
I stare Bernardyny, a tam! karzeł pychy
Świętego Aleksandra, świętość zeszpecona,
Kędy Car chciał swojego sam uczcić patrona,
Arcydzieło Moskiewskiéj myśli, mistrza chwali,
Jak Izaak[1], wśród trupów stawian i szakali...
Z takim płodem się spotkasz na świątyni progu,
Ile razy Car kościół, chce wystawić — Bogu! —
Warszawa, w tych kościołach modli się w Niedziele,
Potém w ogrodach swoich dzieli dnia wesele,
I wylewa za miasto po Wilanów stary,
Lub na Bielan uroczych Majowe obszary,
Aż hucznie zabawiona, prostym rzeczy biegiem,
Powraca — na Powązki, pokoleń szeregiem —
Sunie tam pieszo, konno, czyli karet biegiem —
To epilog Warszawy — życia codziennego
Tam odszukasz z znajomych, przyjaciół, każdego,
O! wy smutne Powązki! ileż chwil minionych,
Spoczęło pod darniną tych mogił zielonych!
Ile tu serc żywotne zakończyło bicie,
A niejedno dla Polski, młode padło życie!..
Wśród krzyżów i posągów, w lesie kolumn tylu,
Wśród fal mogił, za tobą, goniłem motylu!..
Motylu! ty mnie wiódłeś, z grobu na grób świeży,
Tu starzec, tu dziewczyna, tu niemowlę leży,
Lecąc z kwiatka na kwiatek, siadłeś gdzie szukałem!
„Autorowi Maryi“ napis wyczytałem!...[2]

Zgasł bez wieści — to sławy jego głaz węgelny
W sercu każdego ziomka, na znak nieśmiertelny!...
Tak cicho na Powązkach, że w téj ciszy słyszę,
Każde tchnienie, którem się pierś kwiata kołysze,
Tylko drzewa coś szumią — lecz nie pieśń żałoby!...
Dziewczęta z cichą piosnką polewają groby,
Gdzieniegdzie jakaś postać odziana w żałobie
Westchnie, klęcząc na drogiem sercu swemu grobie —
I znów cicho — tak cicho — że w téj ciszy zdoła
Duch dosłyszeć pieśń przyszłą zmartwychwstań anioła!
Słońce spada w nurt Wisły nad Pragi murami
Jak aureolą tak ją wieńczy promieniami,
O Prago! czaro krwią dymiąca aż do Boga!...
Prago! wieczna pochodnio wśród sumienia wroga,
Milczysz jak Jeruzalem — a cisza straszliwa
Nad grom wymowna z niebios mściciela wyzywa,
Gdy się tak modli ziemia od Pragi do Baru,
Cóż po niéj szatanowi, Moskiewskiemu Caru?
Tyś lasem palm zasługi! najdroższych cmętarzem
Patrząc po tobie nic się nie widzi prócz cienia
Co stoi z mieczem drżącym ze krwi i płomienia,
I każden kamień tutaj męczeństwa ołtarzem,
A w górę uleciawszy ze krwi orły stare,
Wśród chmury w niebogłosy krzyczą: Exoriare!..
Tu się modlić o zemstę — nie można! za święto!..
Bo ich pamięć tu sama przez siebie przeklętą,
Tu — klęknąć — do ust grudkę ziemi swéj przytulić,
I matce, dziécię we łzach, gwiazdami utulić
A potém w niebo rzucić tę garść świętéj ziemi —
I rzec: odpuść im Panie!.. lecz nas rozwiąż z niemi!
Jeźliś nieczuł — w téj chwili, czem Polska, poczujesz
Pierś wzniesiesz — żeś Polakiem Bogu podziękujesz!..
O Warszawo! ty Niobo! coś nieskamieniała!..
Choć na skon dzieci twoich tylekroć patrzała,
Coś w płomieniach i krwawym padła czoła pocie
Pod krzyżem, po raz drugi wzrosłym na Golgocie
Ale wśród zgliszczów, trupów i dymów pożaru,
Nigdy się tu naprawdę nie skłoniłaś Caru,
Ty wstaniesz jak orlica z pęt twoich powicia

I nad wszystkie narody rozegrzmisz pieśń życia!
„Wtedy ręce wyciągniesz ku matce boleści
„I w hymn dzwonów się chorał przeleje niewieści,
„A męzka dłoń twych synów, nad ojców grobami
„Odgrzmi o tarcze czynu, mieczów akkordami!“

∗                         ∗

Tak miotany myślami, szedłem wśród milczenia,
Miasto już było ciche — noc pełna natchnienia,
Wulkan płonął mi w piersi — biada mojéj głowie!...
Aż ją wsparłem o marmur — w Jasnéj Częstochowie —[3]








  1. Ś. Izaak, kościół Petersburgski.
  2. Przypis własny Wikiźródeł „Autorowi Maryi“ — autor pisze o grobie Antoniego Malczewskiego.
  3. List ten jest odłamem osobnéj całości, mającéj na celu opisać podróż po kraju od morza do morza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Tarnowski.