Któś/Tom II/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Któś‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na tem kończyła się ostatnia, nadesłana Wojtkowi, notatka. Powróciwszy ze swej wycieczki, dowiedziawszy się o wszystkiem, Wierzbięta tak był dotknięty boleśnie losem, jaki spotkał Michalinę i Sylwana, że nazajutrz zachorował. Słabość przeciągnęła się tygodni kilka — przyszła rozwaga i nowa chęć służenia przyjacielowi. Nie zaniedbał więc Wierzbięta starań o odzyskanie praw urodzenia dla Horpińskiego; powierzył sprawę biegłemu i czynnemu juryście; sam ofiarował się łożyć na koszta i — przy neutralności z jaką się zachowali panowie Nitosławscy, nie trudno było doprowadzić do skutku uznanie pierwszego małżeństwa.
Wojtek spodziewał się po gwałtownych szturmach, jakie listami przypuszczał do Sylwana, nagląc o powrót, iż się go doczeka w Makolągwie, i choć tem, co zdobył, pocieszy go i do życia doda mu siły i ochoty. Nie przestał więc pisać, posyłać i zaklinać Sylwana, aby przybywał do niego; lecz długo żadnej nie otrzymywał odpowiedzi.
Przestały przychodzić listy z Włoch, co się zdawało oznajmywać, iż Horpiński był na drodze do kraju, ale tygodnie upływały, a ani on, ani wiadomość o nim nie przyszła żadna. Wojtek, pomimo, że mu dawno wypadało być w Zaborowie, ociągał się z temi smutnemi odwiedzinami.
Naostatek interes jakiś bytności jego wymagał nagle; został zmuszony się tam stawić, choć z bólem w sercu. Wiedział, że pocieszającego nic go nie spotka.
Oprócz żałoby, w którą służba była ubrana, nic się tu nie zmieniło.
Naprzeciw gościa wyszedł, wyświeżony, z batystową chusteczką w ręku, z twarzą białą, sztywny baron i przyjął go z przesadną, nadzwyczajną grzecznością. Szczęśliwego nowożeńca trudno w nim odgadnąć było. Po chwilce rozmowy z westchnieniem oznajmił gospodarz Wierzbięcie, iż żona jego była ciągle jeszcze cierpiącą, że śmierć matki wywarła na niej tak bolesne wrażenie, iż dotąd niczem przeciwko niemu niepodobna było oddziałać.
Życzył sobie koniecznie namówić ją, aby z nim wyjechała dla rozerwania się, naprzód do Wiednia, do ojca, potem do Włoch. Wiele rachował na tę podróż.
Oprócz smutku na młodym baronie widać było niezmierne znudzenie. Nawykły do innego trybu życia, do ruchu, do rozrywek, do gwaru, do nowości, zamierał w tej atmosferze zastygłej, milczącej, zimnej. Wzrok jego był jakiś bezmyślny, w rozmowie mało udziału brało uczucie.
Siedząc w salonie z Wojtkiem, ciągle na drzwi spoglądał i nasłuchiwał. Pani Michalina długo nie wychodziła, a czas ten, aż do jej ukazania się, wydał się Wierzbięcie wiekiem, tak z Wiedeńczykiem trudno było znaleźć coś dla niego interessującego — czemby rozmowa się zasilić mogła.
Ubrana w żałobę, blada i mizerna, pocichu weszła młoda baronowa, witając głosem słabym nieśmiało gościa. Uderzyło Wojtka, że twarzyczka jej śliczna, nabrała wyrazu nowego — oczy zdawały się powiększone — jakiś rodzaj przestrachu malował się na niej. Za najmniejszym szmerem i odgłosem silniejszym drgała i wzrokiem obiegała dokoła. Dawna jej łatwość mówienia, bogactwo myśli, wesołość dziewicza, zmieniły się w zamyślenie rozpaczliwe, w obojętność jakąś, w stan nienaturalny i zbolały.
Baron, doczekawszy się jej, ożył trochę. Z wielką troskliwością posadził ją, podał stołeczek pod nogi, przyniósł szal, znajdując, że może było chłodno — i dopełniwszy tych obowiązków, począł się przechadzać po salonie, nie okazując wielkiej ochoty mieszania się do rozmowy.
Szła ona, jak z kamienia: Wierzbięta mówić ani pytać otwarcie nie mógł, pani Michalina była milcząca. Naturalnie, o Sylwanie wspomnieć się nawet nie godziło. Baron, chociaż nadzwyczaj grzeczny, nic nie czynił, aby gościowi i żonie dopomódz — ożywić stygnące półsłowa.
Michalina wreszcie o matce i jej ostatnich godzinach nieco opowiadać zaczęła, ze łzami na oczach, czego dosłyszawszy mąż, schylił się ku niej, pocałował w rękę i prosił, aby się bolesnemi wspomnieniami nie poruszała — gdyż to jej zawsze szkodziło.
Przybycie proboszcza, trochę ożywiło rozmowę; ten potrafił barona zająć jakiemiś wiadomostkami, a pani domu dozwolił poufniej się rozmówić z przyjacielem. Zapytała go: Jak dawno miał wiadomość od Sylwana i co się z nim działo? Wojtek musiał się przyznać, że listy, od Rzymu począwszy, przestały przychodzić, że się go spodziewa z powrotem.
Nie potrzebował też taić przed nią, że nadzwyczajny zbieg okoliczności dozwolił mu przywrócić Horpińskiemu prawa urodzenia i nazwiska.
Oczy Michaliny, gdy słuchała opowiadania, nabrały nadzwyczajnego blasku: zarumieniła się, a potem nerwowe drżenie muskułów twarzy — okazało jak była poruszoną a pracowała nad sobą, aby tego nie okazać.
Wierzbięta skończył pośpieszną trochę relacyą swą, której lękał się, aby mu nie przerwano; młoda pani długo mu ani słowa odpowiedzieć nie mogła. Wyciągnęła tylko rączkę i cichym uściskiem podziękowała.
— Jak pan sądzisz? co on teraz pocznie? — zapytała. — Gdzie zamieszka?
— Nie wiem nic — rzekł Wojtek — czekam na niego. Listy z Włoch były bardzo goryczą przepełnione, lecz spodziewam się, że to przejdzie.
Michalina bystro spojrzała mu w oczy.
— Sądzisz pan, że to przechodzi? — zapytała.
Zaproszony na obiad Wierzbięta — pozostał. Gospodyni domu zwolna się ożywiła nieco, pan baron także, zobaczywszy promyczek jaśniejszy na jej twarzy — stał się rozmowniejszym i śmielszym. Pomimo to w domu panował jakiś chłód, pewna niesforność, wahanie się, nieobycie z życiem wspólnem małżonków, dające się czuć we wszystkiemu. Pani odwoływała się do męża; ten nie wiedział i nie chciał sobie radzić, tłómacząc się tem, że do życia wiejskiego był nienawykły.
Z obiadem musiano trochę czekać, na jeszcze jednego zaproszonego z sąsiedztwa, przebywającego w okolicy Warszawiaka, który w krótkim czasie potrafił sobie zdobyć wielką przyjaźń barona. Był nim — pan Emil Paczuski, równie zadowolony z barona Alfreda, jak on z niego. Michalina zdawała się też rada, że męża jej zabawiał i przywoził z sobą trochę życia. Nadjechał późno, gdy już miano iść do stołu, wesół, roztrzepany, kontent z siebie i z roli, jaką tu teraz mógł odegrywać. Kieszenie miał pełne plotek.
Między innemi przywoził i tę zdumiewającą, której wierzyć nie chciał, że tajemniczy Horpiński, tak nadzwyczajnie podobny z twarzy do Nitosławskich, okazał się teraz ich bratem, z pierwszego małżeństwa, które dopiero niedawno odkrytem i przyznanem zostało.
Mówiąc o tem, Emil patrzał na gospodynię domu, która oczy miała spuszczone, nie okazując ani zdziwienia, ni ciekawości i — dodał:
— Ale to jest bajeczka, którą się komuś wymyśleć podobało niezręcznie, opierając się na podobieństwie fiziognomii. Po tylu latach — odkrycie zatajonego pochodzenia — to, do niczego niepodobne.
— Przepraszam pana — wtrącił Wierzbięta — mogę jaknajuroczyściej poświadczyć, że to jest najprawdziwszą prawdą. Nitosławscy nie przeczą temu, i rzecz nie ulega wątpliwości. Niedawno odbywszy podróż na Ukrainę, przekonałem się o tem na miejscu.
Pan Emil trochę się zdziwił tak kategorycznemu twierdzeniu, ale wkrótce dodał wesoło:
— To mnie bardzo cieszy. Pan ex-Horpiński będzie mógł teraz zająć śmielej należące mu w spółeczeństwie naszem miejsce. C’est parfait.
Nie widać jednak było po Paczuskim, aby go to wistocie radowało wielce. Chciał przeciągnąć rozmowę w tym przedmiocie i badać Wierzbiętę, ale ten się nie dał wyzyskać i zaczął mówić o czem innem.
Paczuski i gospodarz domu, jakby się o to umówili zawczasu — rozmowę o konieczności pobytu w mieście na zimę — zagaili. Obaj się zgadzali na to, iż wieś zimą była nie do zniesienia. Emil Paczuski mocno obstawał za Warszawą, baron przemawiał za Wiedniem, o którym mówił z takim zapałem, że go odżywionego trudno teraz poznać było — Es giebt nur a Wien! powtarzał uniesiony.
Michalina słuchała obojętnie, ale się nie sprzeciwiała. Wyzwana wprost o powiedzenie swego zdania, uśmiechnęła się, twierdząc, że wszystkie większe miasta europejskie dla gości do nich przybywających kubek w kubek były do siebie podobne. Wolałabym jednak Warszawę — dodała pocichu.
Baron nic nie miał przeciwko niej, ale pocichu ubolewał, że była — bardzo brudną. Powiedział to poufnie na ucho Emilowi.
Zresztą, dla zdrowia żony, głosował za tem, aby się udać na południe; a Paczuski także miał wielką do Włoch ochotę, tylko matka mu się w tę podróż straszną wybrać nie dozwalała, marząc zawsze o bandytach, o mordach na kolei — a nawet o trzęsieniach ziemi.
W tych wszystkich rozprawach u stołu pani Michalina prawie nie miała udziału, spoglądała czasem na Wierzbiętę, słuchała cierpliwie, nie okazywała ochoty ani się przeciwić, ani potwierdzać — tak jej to było obojętnem. Najwięcej mówił i czynnym był Paczuski, któremu baron wina dolewał i pod wpływem jego humoru sam znacznie się ożywił.
Obiad wykwintny przeciągnął się bardzo długo, a po nim, gdy Emil i baron poszli na cygara, którego Wojtek odmówił — został sam z panią domu.
— Zobaczysz się pan zapewne wkrótce z panem Sylwanem — odezwała się do niego: staraj się rozbudzić go, zachęcić do zajęcia jakiego, do czynnego życia. Szkoda-by było, żeby człowiek tak zdolny miał marnie w ostygnięciu i zwątpieniu, zamrzeć — dla siebie i drugich. Męztwa potrzebuje życie każde. Nam, kobietom, gdy go zabraknie, łatwiej to przebaczone; wam nie darowane, gdy się zrzekacie walki.
— Sądzę, że i paniom taksamo-by należało obowiązek ten walki wpoić — odezwał się Wierzbięta.
— Nie powinien uciekać od ludzi. Niema nic bardziej zabijającego nad osamotnienie — dodała. Człowiek, co się odosabnia ze zniechęcenia do życia, wydaje mi się czemś podobnem do zamurowanego w celi zakonnika. Jeśli człowiek dla siebie żyć nie chce, nie może, to powinien żyć dla drugich, bo zawsze użytecznym im być potrafi. Wpłyń pan na niego.
Mówili o tem długo, aż Wojtek, zabawiwszy do wieczora — przejęty widokiem Michaliny, zasmucony nim, niewiele pocieszony bliższem poznaniem barona, odjechał do domu.
Z dnia na dzień, niespokojny, czekał tu i czekał napróżno, listu, wieści głosu, odezwania się jakiegoś od Sylwana. Nie nadchodziło nic.
Pisma adressowane do Rusinowego Dworu, wkońcu powracać już zaczęły — co dowodziło, że się tam nie znajdował i że nie wiedziano, gdzie go szukać.
Zniecierpliwiony do najwyższego stopnia, Wojtek, niemogąc sam jechać, bo go żona puścić nie chciała, polecił komuś znajomemu, aby się na miejscu o Horpińskiego dowiedział. Na odpowiedź czekał dosyć długo, a przyszła wcale niezaspakajająca. Rusinowy Dwór był sprzedany zabezcen — dawny dziedzic ledwie się tu ukazawszy, zniknął — i nikt nie wiedział dokąd się udał. Przyjaciel Wojtka, któremu powierzonem było dowiedzenie się o Sylwana, znał go osobiście i zaręczał, że ani w Warszawie się nie pokazał, ani o nim ktokolwiekbądź wiedział.
Wpadł jak w wodę.
Wojtek oczekiwał ciągle — ale napróżno. Dwa razy listem zapytywała go pani Michalina o Horpińskiego i — musiał naostatek przyznać się przed nią, że poszukiwania były nadaremne — że on nawet, do którego-by Sylwan powinien się był zgłosić koniecznie — nic a nic o nim nie wiedział.
Baronostwo na zimę wyjechali: naprzód do Warszawy — było to ustępstwo dla żony, potem do Wiednia, a w Zaborowie pozostał tylko rządca Niemiec, trochę mówiący złą polszczyzną. Od tego Wierzbięta się dowiadywał później, iż baronostwo byli we Włoszech, że pani ciągle chorowała, że w kraju nie można się ich było rychło spodziewać.
Po roku Wojtek odebrał list z Sorrento od Michaliny, krótki, dziwny, z prostem pozdrowieniem tylko. Nie było w nim pytania: wzmianki o nikim nic — a jednak Wierzbięta w odpowiedzi czuł się obowiązanym dodać, że dotąd nie odebrał żadnej o przyjacielu wiadomości.
Nastąpiło milczenie.
Wierzbięta nie mógł teraz myśleć nawet o Sylwanie: taką trwogą przejmowało go wspomnienia o nim. Lękał się samobójstwa.
W okolicy, u Nitosławskich, nie było o nim najmniejszej wiadomości, nie pokazał się tam wcale.
Tak kilka długich lat upłynęło, a Wierzbięta coraz rzadziej już przypominał sobie przyjaciela — nie mogąc o nim nawet z żoną pomówić, gdyż Terenia, jak go nie lubiła od pierwszego wejrzenia, tak i teraz wspomnienia jego znosić nie mogła. W Zaborowie przez lata te nie było nikogo — baronostwo mieli przemieszkiwać na przemiany w Wiedniu lub we Włoszech. Pani Michalina przysłała bilet z powinszowaniem nowego roku, jakby powiedzieć tylko chciała: „Żyję jeszcze“.
Przeciąg ten czasu w powolnym Wojtku wielkie sprowadził modyfikacye obyczaju. W domu stał się sługą żony i dzieci, nie wyjeżdżał nigdzie, było mu z tem dobrze. Ciało i umysł ociążały znacznie; zajmował się coraz mniej gospodarstwem, a coraz więcej odpoczywał.
Przyszło do tego, iż Terenia nawet, raz w tydzień przychodzącą, pocztę pierwsza odbierała, a często czytać listy i odpowiadać na nie musiała.
W oknie siedząc lub pod piecem, Wierzbięta część znaczną dnia spędzał na dumaniach. Sypiał też we dnie. Raz, gdy w Sobotę pocztę przywieziono, żona mu przyniosła list otwarty.
— Nie rozumiem — rzekła podając mu go. — Od kogo! co to znaczy? chyba ty odgadniesz.
Na nieforemnym kawałku papieru stały niezręcznie i jakby ręką niepewną nakreślone wyrazy.
— Chciałbym się raz jeszcze widzieć z tobą — pożegnać. Słabość to — ale ostatnia. Jeżeli możesz, przyjedź.
Poniżej nakreślona była skazówka, od kogo w Humaniu miał się dowiedzieć Wojtek o Parfenowy Chutor. List nie miał podpisu, ale go nie potrzebował. Wierzbięta, acz zmienioną, poznał rękę przyjaciela. Żona się niemal nastraszyła, widząc jak się porwał nagle i żywo począł wołać, nie pytając jej o pozwolenie — że natychmiast jechać musi, aby mu wszystko do podróży gotowano.
Przyszło nawet z tego powodu, po raz pierwszy oddawna, do żywego sporu pomiędzy małżeństwem, bo Terenia była podróży przeciwną, a Wojtek ani sobie o tem mówić dawał. Rozumie się, iż nastąpiło przeproszenie i pojednanie — ale Wierzbięta, obiecawszy powrót rychły, wyjechał.
Ile go kosztowało nagle wyrzec się tego błogiego spokoju, w którym wegetował przez lat kilka tak szczęśliwie — każdy to zrozumie.
Wieczorem dnia jednego jesiennego dostawszy się do Humania, tu się dowiedział, iż Chutor, którego szukał, o parę tych słusznych mil Ukraińskich był odległy. Dopiero więc nazajutrz do dnia z przewodnikiem ruszył niespokojny — rozpatrując się w kraju obcym sobie, dziwnym, pustynnym, który na nim smutne czynił wrażenie.
Bryczka się spuściła w wąwóz, który latem i na wiosnę mógł być pięknym, lecz teraz najeżony był suchemi zaroślami, badylami i resztami bujnej, obumarłej roślinności.
Przyparta do ściany wąwozu prawie, stała zagroda i chata; przewodnik ją wskazał ręką.
Na przyźbie siedział stary parobek z młodym chłopakiem, we drzwiach przygarbiona, zeschła stała baba — stary typ czarownicy, z czerwonemi oczyma i wywróconemi powiekami, z twarzą ponurą i groźną.
Wszyscy zdawali się zdziwieni mocno, że tu ktoś obcy mógł zajechać; stary parobek wstał, podchodząc do bryczki, jakby ją chciał odprawić.
Wojtek zapytał o Sylwana. Spojrzeli po sobie, wahając się z odpowiedzią. Wtem do małego okna chaty z wnętrza zapukano i młody chłopak dał znać parobkowi o czemś na ucho, a ten wskazał na drzwi chaty. Wojtek szedł z sercem bijącem.
Dworek, lepianka, chata, podobną była do wielu innych, jakie po drodze Wierzbięta spotykał; nie różniła się niczem od nich. Wnętrze było biedne. Przez napół już otwarte drzwi z bijącem sercem wsunął się Wojtek. Naprzeciw niego stał — w zgrzebnej bieliźnie, z brodą zapuszczoną, z włosem posiwiałym spadającym na ramiona, wynędzniały, żółty, opalony człowiek, w którym tylko mógł poznać Sylwana.
Wydawał się zdziczałym zupełnie, a wzrok zpod nawisłych powiek strzelał wyrazem niemal obłąkanym.
Uścisnęli się, milcząc, bo Wierzbięcie zabrakło na ustach wyrazu, tak go ten stan przyjaciela przeraził. Sylwan, którego turkot bryczki z łoża nędznego wstać zmusił, chwiał się już na nogach i padł natychmiast na ten swój barłóg znowu.
W piersiach jego słychać było warczenie, które kaszlem gwałtownym wybuchnęło.
Był to żywy skielet człowieka, który dobijał już do portu — do końca.
Nie mogąc jeszcze przemówić, Horpiński ręką wskazał na swoję izbę — i twarzy nadał wyraz ironiczny.
— Godziłoż się to! — przerwał Wierzbięta z wymówką. — Zaprawdę niedarowana rzecz takie zmarnowanie życia! Sylwanie — nie chcę ci czynić wymówek, aleś przyjaciół napoił niewymowną boleścią.
Zamiast odpowiedzi Horpiński zakaszlał się mocno. Chwycił oburącz za łóżko i przez czas jakiś mówić nie mógł, aż gdy się uspokoił. Powiódł oczyma dokoła i zaczął zmęczonym głosem:
— Nie czyń mi wymówek: ja sam sobie dosyć ich wśród tej samotności czyniłem — zapóźno. Położenie moje, gdym je poznał, zniechęciło mnie do życia. Wprawdzie z większą energią mogłem pójść ztąd precz, w kraj obcy, stworzyć sobie nową rodzinę, przyswoić ojczyznę, stać się kolonistą, który poza sobą zatarł tropy....
Tego nie byłem w stanie wymódz na sobie: całą siłą krwi przywiązany byłem do tej ziemi, od której zimny rozum oderwać mnie nie mógł. W tem leży słowo zagadki. Kochałem moje strony bezrozumnie, dziecinnie, namiętnie, a w nich miejsca dla mnie nie było.
Wolałem wygnanie w tym wąwozie, na tych stepach swoich, niż czynne życie wśród cudzego kraju, pod nie-mojem niebem.
— Przecież wiesz — przerwał Wierzbięta — bo ci doniosłem o tem, iż twoje położenie, skutkiem cudownie odszukanych dokumentów, wyjaśniło się. Nitosławscy nie sprzeciwili się uznaniu małżeństwa ojca twojego, przyznali ci swoje nazwisko.
Słuchając tych słów, Sylwan zwolna podnosił głowę, usta mu się z podziwienia otwarły, oczy osłupiałe wlepił w Wierzbiętę i krzyknął rozpaczliwym głosem:
— Człowiecze! ja nie wiem o niczem, ja nie wiedziałem o tem!
Wierzbięta załamał ręce.
— Doszła mnie wiadomość o wyjściu za maż Michaliny — mówił dalej Sylwan — zerwałem natychmiast wszystkie stosunki. Listy wrzucałem w ogień. Sprzedałem Rusinowy Dwór, wyniosłem się tutaj! Więc Nitosławscy!... ale to być nie może!
— Znaleźli się jaknajszlachetniej — dodał Wojtek. — Sam o tem mówiłem z nimi. Metryka ślubu i metryka urodzenia twego zostały wydobyte i przyznane.
Sylwan drżał, słuchając, jakgdyby nagle strach go objął.
Milczeli obaj. Co się w duszy biednego męczennika działo — odgadnąć było trudno; rozburzony był przez chwilę, i jakby niedowierzający, potem ostygł i oprzytomniał. Zadumał się. Uspokojony zwolna, pochylił się na łoże i zapragnął spocząć trochę. Wojtek podszedł, aby mu pomódz; przyniósł wody. Stara Tatiana pokazała się we drzwiach; spojrzała na Sylwana, głową potrząsając, i zbliżywszy się do gościa spytała go: czyby się czem posilić nie chciał?
— Zrób mi herbaty, jeżeli masz w czem — rzekł Wojtek cicho.
Stara wyszła. Sylwan leżał z oczyma otwartemi długo, zamyślony i pogrążony w sobie. Odwrócił głowę do Wierzbięty.
— Szczęśliwa ona? — zapytał.
Zapytany ruszył ramionami.
— Wyszła za mąż — rzekł — aby ostatnią godzinę osłodzić matce, która lękała się ją samą zostawić na świecie i tegoż dnia wieczorem umarła. Mąż jest lalką łagodną, ale płochą; tyranem być nie potrafi, a szacunku i przywiązania nie zyszcze, bo ich nie wart.
Gdy stara Tatiana krzątać się poczęła około herbaty, Sylwan się z trudnością podniósł na łóżku i usiadł; okrył się siermięgą, która przy nim leżała; oblicze miał zmienione, a gospodyni, która go tak dobrze znała, z podziwieniem spostrzegła, iż zdawał się odżywać.
— Wzywałeś lekarza? — spytał Wojtek.
Sylwan głową potrząsnął.
— To pierwsza rzecz, którą uczynić musisz — odezwał się Wierzbięta. — Niech parobek siada na konia i jedzie po pierwszego lepszego. Ja od tego nie odstąpię.
Sylwan nie sprzeciwiał się, a gość poszedł wydać rozkazy. Rozpytał, jak umiał, o najbliższego doktora i kazał go przywieźć natychmiast.
Po raz pierwszy od bardzo dawna, gdy Wojtek sobie nalewał herbatę, gospodarz dał znak, że i on-by się jej napił. Tatiana pośpieszyła po szklankę.
Siedzieli dziwnie milczący, czasem kilku słowami tylko zmieniając myśli. W chorym widać było jakieś usposobienie inne, dziwne dla tych, co na niego oddawna patrzyli.
Z Wierzbiętą nic prawie nie mówił o sobie — pytał o drugich. Ku wieczorowi, po dość długim oczekiwaniu, nadjechał doktor.
Był to młodziuteńki jeszcze, świeżo wypuszczony z kijowskiego uniwersytetu eskulap, cały przejęty medycyną, nauką, rozmiłowany w swoim powołaniu, namiętnie prawie oddający się praktyce. Przynosił z sobą do łoża chorych życie, nadzieję, otuchę, bo sam nigdy nie wątpił o siłach natury, ani o skutkach umiejętnego leczenia, dokazujących cudów.
Pierwszą rzeczą było opatrzenie chorego, który bez oporu położył się, dał auskultować, kaszlał, oddychał, i posłusznie szedł za wskazówkami doktora. Na twarzy młodej i rozumnej lekarza, to posępnej, to rozjaśniającej się, widać było przelatujące wrażenia badanych symptomatów. Po ukończeniu tych poszukiwań kazał się położyć choremu, a sam zadumał się, siedząc przy nim, jakby sumiennie chciał sobie zdać sprawę z rezultatu własnych badań.
W kilku słowach nakazał naprzód środki bardzo proste i przepisał dyetę. Nie widać było, aby tak bardzo o swym pacyencie rozpaczał. Wojtek, który mu się przypatrywał pilno, niewiele się mógł nauczyć z twarzy.
Wyszli przed chatę razem, gdyż Sylwan zdawał się potrzebować spoczynku.
— Doktorze! — odezwał się Wojtek — jestem przyjacielem tego człowieka, potrzebuję wiedzieć; mów mi prawdę: czy jest jaka nadzieja ocalenia go!
Lekarz, nim odpowiedział coś, rzucił kilka pytań, tyczących się przeszłości.
— Pański przyjaciel — rzekł w ostatku — prawdopodobnie sam chciał się umorzyć i silny swój organizm zniszczył dobrowolnie. Nie mogę ręczyć, czy się teraz jeszcze dźwignąć potrafi; ale gdyby miał wolę, która dokazuje cudów, gdyby były środki....
— Środki! — przerwał Wierzbięta żywo — ależ ja mu przywiozłem kilkadziesiąt tysięcy rubli, które od lat wielu leżały u mnie! Nakłoń go pan tylko do przedsięwzięcia właściwych środków, a nie zbraknie mu na niczem.
Doktor wielkiemi zdziwionemi oczyma spojrzał na mówiącego.
— Dlaczegoż żył tak nędznie? Jakie były powody zniechęcania do życia? — zapytał.
— Długo i trudno-by to wam tłómaczyć było — odparł Wierzbięta — ograniczę się tem tylko zapewnieniem, iż przyczyn tego zniechęcenia część przynajmniej już dziś nie istnieje.
— Należy go wywieźć do Włoch, na południe, w lepszy klimat, to rzecz najpierwsza — rzekł doktor. — W tej chacie też długo pozostać nie może; a i sposób życia zmienić musi.
Wierzbięta chodził żywo, zadumany, wodząc za sobą doktora po małem podwórku.
— Zatrzymaj się pan z nami — dodał — będę mówił z nim — może się uda ocalić człowieka, którego wartości pan się nie domyślasz nawet.
Powrócili nazad do chaty, gdzie Sylwana znaleźli jeszcze siedzącym na łóżku. Zmierzył ich ciekawemi oczyma.
— Doktorze — począł żywo. — Wiem, że jak wszyscy twoi koledzy, będziesz mi mówił z obowiązku o tem, jako żyć i ozdrowieć mogę. Prosiłbym jednak, abyś mi raczej rzekł prawdę, do której jestem oddawna przygotowanym. Wiele mam życia jeszcze?
Doktór popatrzał nań poważnie.
— To zależy od was — odparł — życie macie w swoich rękach. Nie mogę za nic ręczyć, bo znam was zamało, abym siły obrachował, ale to wiem, że zdesperowanego niema nic — jeżeli pan żyć zechcesz, jeśli nie — możesz umrzeć prędko. Wszystko możliwe.
— Ale płuca? — zapytał Sylwan.
Poruszył ramionami doktor.
— Choroba, śmierć nie w nich siedzi — odpowiedział, uśmiechając się przy łóżku. — Jedź pan do Włoch, postanów żyć i odżyć: możesz być zdrów.
Sylwan się uśmiechnął niedowierzająco.
— Dlaczego-byś nie spróbował? — przerwał Wojtek. — Gdybym mógł, to jest, gdyby mnie poczciwe żonisko puściło, towarzyszyłbym ci chętnie. Tego jednak nie śmiem obiecywać.
— A ja nie mogę żądać — rzekł Sylwan.
— Znajdę ci towarzysza — dodał Wierzbięta i spojrzał na młodego lekarza.
— Towarzysza do Włoch zawsze sobie znaleźć można — rzekł, śmiejąc się, doktor.
Zaczynało być późno. Posłano Sylwanowi łóżko, oddawna nietykane, doktor go okrył, sporządził napój, a sam z Wojtkiem, wyrugowawszy starą Tatianę i czeladź, poszedł naprzeciwko, gdzie im siana posłano na ziemi. Dopóźna rozmawiali pocichu.
Tatiana, będąca na zwiadach, z wielką obawą jakąś dała znać, że pan spał i zdawał się, jak nigdy, głębokim snem ujęty.
W tydzień potem Sylwan z doktorem, który zgodził się towarzyszyć mu w podróży, dał się Wierzbięcie do Włoch wyprawić.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.