Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mocno. Chwycił oburącz za łóżko i przez czas jakiś mówić nie mógł, aż gdy się uspokoił. Powiódł oczyma dokoła i zaczął zmęczonym głosem:
— Nie czyń mi wymówek: ja sam sobie dosyć ich wśród tej samotności czyniłem — zapóźno. Położenie moje, gdym je poznał, zniechęciło mnie do życia. Wprawdzie z większą energią mogłem pójść ztąd precz, w kraj obcy, stworzyć sobie nową rodzinę, przyswoić ojczyznę, stać się kolonistą, który poza sobą zatarł tropy....
Tego nie byłem w stanie wymódz na sobie: całą siłą krwi przywiązany byłem do tej ziemi, od której zimny rozum oderwać mnie nie mógł. W tem leży słowo zagadki. Kochałem moje strony bezrozumnie, dziecinnie, namiętnie, a w nich miejsca dla mnie nie było.
Wolałem wygnanie w tym wąwozie, na tych stepach swoich, niż czynne życie wśród cudzego kraju, pod nie-mojem niebem.
— Przecież wiesz — przerwał Wierzbięta — bo ci doniosłem o tem, iż twoje położenie, skutkiem cudownie odszukanych dokumentów, wyjaśniło się. Nitosławscy nie sprzeciwili się uznaniu małżeństwa ojca twojego, przyznali ci swoje nazwisko.
Słuchając tych słów, Sylwan zwolna podnosił głowę, usta mu się z podziwienia otwarły, oczy