Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nowości, zamierał w tej atmosferze zastygłej, milczącej, zimnej. Wzrok jego był jakiś bezmyślny, w rozmowie mało udziału brało uczucie.
Siedząc w salonie z Wojtkiem, ciągle na drzwi spoglądał i nasłuchiwał. Pani Michalina długo nie wychodziła, a czas ten, aż do jej ukazania się, wydał się Wierzbięcie wiekiem, tak z Wiedeńczykiem trudno było znaleźć coś dla niego interessującego — czemby rozmowa się zasilić mogła.
Ubrana w żałobę, blada i mizerna, pocichu weszła młoda baronowa, witając głosem słabym nieśmiało gościa. Uderzyło Wojtka, że twarzyczka jej śliczna, nabrała wyrazu nowego — oczy zdawały się powiększone — jakiś rodzaj przestrachu malował się na niej. Za najmniejszym szmerem i odgłosem silniejszym drgała i wzrokiem obiegała dokoła. Dawna jej łatwość mówienia, bogactwo myśli, wesołość dziewicza, zmieniły się w zamyślenie rozpaczliwe, w obojętność jakąś, w stan nienaturalny i zbolały.
Baron, doczekawszy się jej, ożył trochę. Z wielką troskliwością posadził ją, podał stołeczek pod nogi, przyniósł szal, znajdując, że może było chłodno — i dopełniwszy tych obowiązków, począł się przechadzać po salonie, nie okazując wielkiej ochoty mieszania się do rozmowy.
Szła ona, jak z kamienia: Wierzbięta mówić ani pytać otwarcie nie mógł, pani Michalina była