Któś/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Któś‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Rusinowym Dworze, ilerazy tu przybywał Sylwan, z nim razem życie i ruch przychodziły. Parobcy poruszali się ochoczo; Tatiana odzyskiwała siły, biegała i krzyczała. Pynia się stroiła i wydawała rozkazy w imieniu starej, a stara nawet czuła się przy synu inną.
Naostatek psy podwórzowe zdawały się też rozochocone przybyciem pana i ujadały niespokojnie, podbiegając ku wrotom. Rozpoczynały się dni jakby świąteczne; gotowano więcej i misy były pełniejsze — nie żałowano nabiału ani słoniny — parobkom dostawało się więcej wódki; obrus, którym stół był nakryty, zmieniano częściej, a zimą palono lepiej w piecach, aby Sylwan nie ziąbł.
On zwykle wesołości tu z sobą nie przynosił, przyjeżdżał smutny, lecz z czasem oswajał się z tym bytem i do jego nawyknień stosował.
Właśnie teraz, gdy Horpyna miała najmocniejsze postanowienie nakłaniać syna, aby już chłopstwa swojego się wyrzekł — zapadł z wiadomych przyczyn w Horpińskim wyrok na siebie wydany: wyniesienia się na Ukrainę i zerwania z tem społeczeństwem, w którem nigdy stanowiska wybitniejszego pozyskać nie mógł.
Sylwan jechał z tem do matki, która go czekała z przeciwnem właśnie zdaniem.
Lecz pierwszych parę dni upłynęło, a nie mówiono o niczem jaśniej; Horpyna napomykała tylko o tem, że Sylwan jest podobny twarzą i temperamentem do ojca, aby poszedł za jego rozkazami.
Nie odpowiadał na to syn, i dopiero w tydzień po przybyciu, dobrawszy chwilę, gdy nieznośny szpieg, podsłuchująca Pynia, zasnęła zmęczona w alkierzu, — odezwał się do matki:
— No, a coby to było, gdybyśmy wszyscy, jak jesteśmy, powrócili na Ukrainę? Kawał ziemi tam nabyć teraz nie trudno. Tam-by wam, matko, lżej oddychać było, ja-bym ci gospodarzył stale, nieodrywając się do miasta, życie dla was znośniejszem-by się stało.
Słysząc to, Horpyna, chodząca po izbie — stanęła nagle.
— Co się tobie w głowie przewróciło! — zawołała. — Żartujesz chyba ze starej matki.
— Nie ważyłbym się — odparł Sylwan. — Nim powiedziałem to, długom rozmyślał i dumał: co lepiej? Otóż, zdaje mi się, dla was, dla mnie, niema spokoju jeno tam. My tu zawsze obcy; tam na nas nikt patrzeć nie będzie.
Chutor kupić znajdzie się za co.
Dziwne zmiany przechodziły po twarzy starej, gdy syna słuchała, uszom niedowierzając.
— Co tobie? Sylwan? Co tobie? — poczęła. — Kto ci tę myśl poddał? Jak to może być? Chcesz dla mnie sieroty uczynić coś, widząc, jak mi życie dźwigać ciężko; ale ja na tym świecie nie wieczna, — o mnie nie idzie, tylko o ciebie.
Ty chłopem już być nie potrafisz, a zaprzągłszy się do tego pługa, umrzesz w jarzmie, do którego kark nienałamany.
Myślisz, że ja na to pozwolę, abyś ty się zarznął dla mnie!
O! nie, nie było tego i nie będzie — gołąbku mój! Jakaby ze mnie matka była, gdybym dziecku pozwoliła zmarnieć, aby mi cieplej było umierać! Ty mnie nie znasz!
Słyszałeś narzekającą często! Oo! tak — i tęsknię i płaczę i w sobie jęku nie umiem strzymać; ale dlategom ja nie taka zła, jak myślisz. Co moja dola przy twojej!
Przyszła go pocałować w głowę. Sylwan poczekał chwilę i mówił dalej:
— Mówicie, matuniu, że ja was nie znam: otóż ja powiedzieć muszę: wy też syna nie znacie.
Do ojcam podobny, alem twojem też dzieckiem. Jegom prawie nie znał, a z tobąm żył. Mnie też za Ukrainą tylko i kozacka krew się w moich żyłach odzywa.
Na co darmo sobie to farbować, co się nie da przerobić. — Ja im zawsze będę obcy, oni mnie. Nie wiedzą, kto jestem, ale czują, żem nie ich. Ja chwilami nienawiść mam do nich. Kłamstwem i podstępem wcisnąć się — nie potrafię. Wolę żyć i umierać, jak prosty parobek. Będzie mi lepiej!
— Kłamiesz sobie i mnie! — przerwała Horpyna — jam stara, ludzi znam, nawskróś czasem przenikam duszę twoję. Nie chcę, abyś marnie tak żył. Wyżyjesz miesiąc, dwa, choćby cztery, z nami; ale całe życie — nigdy! Odezwie się żal, będziesz nieszczęśliwy. Mnie na świecie zabraknie: co poczniesz wówczas?
Sylwan milczał.
— Z chłopką się nie ożenisz? — dodała.
— Bo ja się wcale żenić nie myślę z nikim — rzekł Sylwan. — Po co! Widziałaś, że siwieję — stary jestem.
— Jaki ty stary? — rozśmiała się Horpyna. — Tobie troska włosy pobieliła, a nie wiek. Gdyby ci lepiej było na świecie, wieku-byś nie czuł.
— A no, posłuchajcie mnie — przerwał Horpiński. — Chcę pojechać na Ukrainę, poszukam chutoru w wąwozie, przy strumieniu, z sadem, z pasieką, z polem dobrem. Sprzedamy to dworzysko dolicha, wyniesiemy się wszyscy, zatrzemy ślady za sobą. Poczniemy życie nowe. Zobaczysz: ty odżyjesz, usta ci się zaśmieją, serce uderzy.
Stara gwałtownie głową wahać zaczęła i ręce łamać.
— Myślisz, że ja-bym tam żyć mogła, zakrzyknęła, gdzie każdego ziela zapach młodość-by mi przypominał, gdzie każde drzewo-by gadało do mnie o tem, co było, a nie powróci? Tobie się zdaje, że mnie-by lżej było? a to-by znaczyło wstąpić do grobu i w mogile chcieć kaszę gotować i gospodarzyć!
Ja tu nic nie widzę — zapominam — z tem mi lepiej.
Zaczęła się przechadzać gwałtownie, a Horpiński, niechcąc nalegać na nią i obiecując sobie później podjąć przerwaną rozmowę, w milczeniu powiedział jej dobranoc i poszedł do siebie.
Dziewczyna, zmordowana bieganiną całodzienną, spała, ale stara Tatiana słuchała podedrzwiami i — weszła zaraz do izby.
Wiemy, jak poufały stosunek wiązał te kobiety z sobą.
Tatiana wcale pani nie widziała w Horpynie, i obchodziła się z nią, jako ze słabszą, rozumiejąc, że boleść odejmowała siły: nie szczędziła więc jej czasami i łajania i ostrych wyrazów.
Wszedłszy, stara założyła ręce na piersiach, stanęła naprzeciwko Horpyny i głową kiwać poczęła, wpatrując się w nią. Była to milcząca wymówka jakaś.
— Co ty oczy wyrapiasz na mnie? — szorstko zawołała stara.
— A jak nie mam patrzeć i dziwować się i zżymać, kiedyś ty rozum straciła! — poczęła Tatiana. Wiele my na to lat czekali, aby Sylwan rozumu się dorobił. Pierwszy raz co przemówił, jak należy — patrzajcie! — ona słuchać nie chce. Powinnaś go w ręce i nogi całować za to!
Przecie-żeś, rozumniejszą będąc, sama tego żądała, aby on twoim synem był a nie jego? Teraz, kiedy on chce, jej to nie w smak. Ej baba! strzyżono, golono — aby naprzekór.
Gdym słuchała u proga, aż mnie złość brała.
Przeżegnaj-że się, pokłoń przed obrazem Matki Boskiej, Panu Bogu podziękuj. — a syna nie bałamuć.
Horpyna słuchała, ponuro patrząc.
— Co ty wiesz! co ty rozumiesz? — odpowiedziała dumnie — tobie garnków pilnować, a nie rozumu mnie uczyć!
— Co robić, kiedy ty go nie masz! — zawołała nieustraszona stara. — Ja ci pochlebiać nie będę, choćbyś mnie złotem obsypała, bo mnie twoje dobro i jego szczęście droższe nad złoto. Nie durz się — nie psuj dziecka; wracajmy na naszę ziemię. Zapłaczesz, zobaczywszy ją, gdy cię woń stepu zaleci — no, to co? lżej na sercu potem będzie; a to mała rzecz: kości położyć przy swoich, na poświęconej ziemi? A to mała rzecz: wody się tamtej napić, powietrzem tchnąć?
Przeżegnała się Tatiana i poczęła łagodniej, widząc ją smutną.
— Miej rozum, Horpyno, kiedy on, on, co przecie głupi nie jest, a widzi, że tak będzie lepiej. Pocałuj go, zabierajmy się na wozy i — do domu! do domu!
Tatiana klasnęła w ręce, brzydka, pomarszczona, męzka jej twarz pojaśniała, rozpromieniała, coś poetycznego ją ozłociło.
— Do domu! Głupia! — przerwała Horpyna — jakby my-to dom miały? Chaty ojca dawno śladu niema, a i wieś się spaliła. Jaki dom? gdzie dom? — Ruszyła ramionami.
— Ukraina cała domem nam — odparła Tatiana — kąt się znajdzie, a tu co? Tu na ciebie patrzą ludzie, jak na wilka, ty na nich jak na inne plemię. Inna mowa, obyczaj, powietrze i woda. Tu umierać, nie żyć.
Zadumana Horpyna nie odpowiadała: spuściła głowę i myślami musiała być gdzieś daleko. Tatiana tymczasem, którą nogi od stania bolały, na ławie siadła, niechcąc porzucić nieprzekonanej.
— Co sumujesz darmo! — ozwała się — gdybyś rozum miała, tylko synowi dziękować! Ten rozum ma!
Długo my czekali na niego; ale, gdy przemówił, jest czego posłuchać.
Tak — wtrąciła, wpół do siebie mówiąc, gospodyni — on ma rozum, ale ty głupia, bo nie widzisz nic.
On chce zrobić to dla mnie, a sam się tem zgubi.... Parobkiem jemu być!
Ramionami wzgardliwie ruszyła.
— Myślisz, że potrafi choćby chciał? myślisz, że jemu nasi ręce podadzą jak swemu, kiedy w nim obcego czuć? On nigdy naszym nie będzie. Skóry nie zwlec, krwi nie wytoczyć — siebie nie przerobić.
Odezwie się w nim wrogi duch, a nasi go poczują jak — nieczystą duszę znachory. Byle mnie nie stało — zajadać go będą.
I ja mam wydać dziecko na takie męki, aby może miesięcy kilka stepem oddychać.
Ty się przeżegnaj, Tatiano! bo nie wiesz, co pleciesz!
Na ławie siedząca, namarszczona, z uwagą słuchała, głową pokręcając. Przekonana, czy nie, była nastraszona nieco. Nie przyznała się do tego i milcząc pociągnęła napowrót do swych garnków, do których mruczeć coś poczęła, jakby ją one słyszeć i rozumieć mogły.
Stara matka, choć myśl synowską odepchnęła stanowczo, tak się czuła przez nią poruszoną, iż o śnie zapomniała. Dopiero nierychło, zobaczywszy Pynię nierozebraną, na ławce niewygodnie zwiniętą i uśpioną głęboko, ulitowała się, naprzód nad nią, potem nad sobą. Zaprowadziła ją do łóżka i sama legła, ale, na łokciu się oparłszy, siedziała niemal dorana.
Nazajutrz Sylwan, który z uporem chciał przyprowadzić myśl swą do skutku — poobiedzie szepnął odniechcenia, że za Rusinowy Dwór dobre dają pieniądze.
Horpyna spojrzała na niego i rzekła krótko:
— Nie durz się: mnie tu umierać Bóg przeznaczył!
— Nie — ale żyć na Ukrainie.
Rozśmiała się dziko.
— Zapóźno! zapóźno!
— Ja lepiej wiem, co nam i co tobie potrzeba — ciągnął dalej Sylwan — zdajcie to na mnie. Sprzedamy naprzód Rusinowy Dwór, potem ja pójdę szukać chutoru dla nas. Siądziemy na wozy i pociągniemy, zkądeśmy wywędrowali.
— A ty? będziesz się oglądał za tem, coś za sobą zostawił — przerwała matka — i będą ci się śnili ci ludzie, co ci długo braćmi byli.
Na Ukrainie w tobie Ukraińca nikt nie pozna, a im ci się więcej będzie chciało nim okazać, tem ty mniej nim dla nich być potrafisz! Ojciec wiedział co robił. Mnie zgubił, ale ciebie szczęśliwym chciał mieć. Będzie, co Bóg naznaczył.
— Alboż to ja bez Boga poczynam! — rzekł Sylwan. — Myślałem długo, a teraz — wy mnie posłuchajcie. Ja wam do nóg upadnę — pojedziemy! pojedziemy!
Horpyna tylko głową potrząsła.
— Tyś uparty, ale i ja nie miękka — rzekła — nie chcę i słuchać o tem. Nie durz się nadaremnie.
Tatiana, ulubiona Pynia, naostatek i parobcy, bo oni także mieli tu wolne słowo, próżno się starali zmienić przekonanie starej: trwała przy swojem, a tłómaczyła się tem, że Sylwan-by był nieszczęśliwym.
Napróżno się jej zaklinał, że to czynił dla siebie, że mu tu życie obmierzło: nie wierzyła.
Spodziewając się, że przełamie ten jej opór, Horpiński istotnie się zajął sprzedażą Rusinowego Dworu — ale nie mówił o tem. Jeden z sąsiadów dobrze zagospodarowany kawał ten ziemi i lasu nabywał chętnie, chciał zapłacić dosyć drogo. Umowa stanęła warunkowa. Sylwan, nie mówiąc matce nic, pożegnał ją na krótki czas i pojechał — na Ukrainę, do czego się nikomu nie przyznał. Ponieważ zwykł był tu i zjawiać się i znikać bez opowiedzenia, nikt go więc o cel podróży nie pytał.
Po wyjeździe Tatiana nie przestała męczyć swej pani i każdego wieczora się z nią o Ukrainę upierać.
Jesień nadchodziła późna. Coraz mniej było roboty w polu, wieczory dłuższe: więc obaj parobcy zasiadali w izbie czeladnej z Tatianą, a niekiedy przechodzili do gospodyni naprzeciwko.
Wszyscy oni wzdychali za Ukrainą, starając się i w niej rozbudzić po niej tęsknotę. Domyślali się, że Sylwan musiał pojechać szukać chutoru, bo z pewnych oznak wnioskowali, iż Rusinowy dwór był tak, jak sprzedany.
Blizko dwóch miesięcy nie wracał Horpiński, aż jednej nocy się zjawił, chłopaka Ukraińca mając przy sobie. Parobcy, gdy spojrzeli na niego, oczy się im zaśmiały; a Hawryszce też do nich.
Matka rozpłakała się i tym razem — popatrzyła długo, jakby wyczytać chciała z twarzy, gdzie bywał i co wiózł z sobą. Sylwan tego wieczora nic nie rozmawiał, ale Pynia oznajmiła o Hawryszce!
Uparty Sylwan więc jeździł aż tam! Matka i rozgniewała się i, sama niewiedząc z czego, uradowała zarazem. Pytać go sama nie mogła; on pół dnia milczał.
— Na Ukrainie byłem — odezwał się pod wieczór, na ławce usiadłszy. — Za to, co tu Rusinowy Dwór na piaszczystej ziemi kosztował, my tam dwa razy tyle ziemi czarnej i tłustej mieć będziemy, takiej, że tam cztery woły skiby nie odwrócą. Prawda, że lasu niema, jak tu, ale sad około chaty, zarośla w wąwozie, chrustu dosyć.
Horpyna stała, na syna patrząc.
— Aleś nie kupił? — zawołała gorączkowo.
— Jak pozwolicie — w kilka dni wszystko się skończy — rzekł Horpiński — a myślę, że ja ubłagam was, matuniu. Mnie i wam tam lepiej będzie.
— Nie — zimno odparła matka — ja wiem, że mnie tu naznaczono umierać.
— Nikt nie wie, gdzie go koniec czeka — szepnął Sylwan.
— A ja wiem — rzekła matka.
Gdy się to działo w świetlicy, tymczasem gadatliwe a roztropne chłopię, Hawryszko, na Ukrainę w usługi wzięty, mówił w izbie czeladnej cotylko wiedział, opowiadał o chutorze, który Sylwan oglądał, o dworku jego, o pasiece, o strumyku, o młynku, o polach. Tatiana się zasłuchiwała, łzy jej z oczu płynęły — głową potrząsała.
— Gdyby ona rozum miała! — szeptała sama do siebie — ale u niej wszystko naprzekór. Gdy szczęście przychodzi, odwraca się od niego, a za biedą gonić gotowa.
Pynia teraz więcej siedziała w izbie czeladnej. Hawryszko dla niej był wspomnieniem opuszczonej ziemi, po której tęsknota się obudziła.
Nie nalegał Sylwan, chcąc dzieła dokonanie zostawić czasowi; nie wątpił, iż do wiosny zwolna Horpyna da się przekonać i uprosić. Pocichu wszystko przysposabiano nieznacznie do wielkiej podróży.
Stara, wiedziała to, czy nie, lecz nie okazywała po sobie, żeby rozumiała, co ją czeka. Jej skrzynie stały nietknięte, ona nie sposobiła się do wyjazdu.
Horpiński, raz tylko wciągu zimy tej udał się do Warszawy, aby sprzęty swe, książki, rzeczy, wszystko co miał, tam sprzedać i zerwać zupełnie z życiem miejskiem.
Obudziło to, naturalnie, ciekawość, bo tajemnicą być nie mogło. Emil Paczuski starał się z tego jakiś wniosek wyciągnąć, czegoś się domyśleć, biegał, nastręczał się do kupna różnych przedmiotów, lecz języka nie dostał.
Utrzymywano powszechnie, iż Horpiński nabyć gdzieś musiał dobra, do których się miał przenieść. Zapytywany, nie zaprzeczał, lecz objaśnień nie dawał żadnych. Zbywał ciekawych dwuznacznikami.
Parę razy zetknąwszy się z Paczuskim, bardzo grzecznie, lecz z pewnym przekąsem dał mu uczuć, iż się zapewne radować musi z tego, że on z placu ustępuje.
— Cóż pan chcesz — mówił z góry, patrząc na Emila — czułem się niegodnym takiego towarzystwa; byłem tu intruzem, dawaliście mi to czuć. Wynoszę się — Vicisti Galilaee!
Zmieszany Paczuski tłómaczył się, bełkocząc; uśmiech obojętny Sylwana, był mu wielce nieprzyjemnym.
Oprócz tego wciągu kilkodniowego pobytu, ile razy Emil mu się nastręczył, nielitościwie dopytywał go Sylwan, to o pannę Maniusię, to o panią Bończynę, wiedząc, że obie odpaliły biednego chłopca.
Starał się teraz, jak mówiono, o córkę bogatego bankiera, a matka była małżeństwu przeciwną; lecz z nią pieszczony synek wiedział, że zrobi co zapragnie — i wyprosi zezwolenie na wszystko.
Z zasobów, jakie miał w Warszawie, szczególniej z dosyć obfitej biblioteki, Sylwan nic nie chciał sobie zostawić, postanowiwszy zdziczeć i z rozpaczliwą ironią jakąś przewidując zawczasu, co się z nim stanie, gdy do tego — tak zwanego stanu natury powróci.
Miał na sobie zrobić jedno z najboleśniejszych doświadczeń, jakie wymarzyć można.
To rozstanie się ze światem, w którym żył długie lata — pomimo rezygnacyi, z jaką chciał je spełniać — kosztowało wiele. Niekiedy nawet przychodziły mu wątpliwości, czy ono było możliwem. Według teoryi jego należało pracą fizyczną nieustanną, nużącą — wyczerpać się, nie dopuścić myśli wcisnąć się, rozpostrzeć, zawładnąć znowu; stać się musiał machiną. Postanowił ciągle się obracać wśród tego ludu, do którego wyobrażeń i obyczaju chciał powrócić — zerwać tak stosunki z innemi kołami, aby o ich bycie zapomnieć. Przypomniał sobie naostatek słowa jakiegoś współczesnego filozofa, niedawno czytane — że ludzkość ze stanu dzikości powoli i z trudnością dawała się wyciągnąć, ale krótkiego czasu potrzeba było, aby ją napowrót zezwierzęcić i strącić z wyżyny wiekami zdobywanej.
Tak być musiało i z człowiekiem pojedyńczym. Dosyć jest osamotnić człowieka, odebrać mu z ogólnem życiem ludzkości związek, aby go zabić na umyśle i zniesławić.
Sylwan spodziewał się, że, przetrwawszy pierwsze przesilenie bolesne, prędko później upadnie na duchu, zapomni przeszłości i potrafi się czysto źwierzęcem, lub lepiej, wegetacyjnem życiem zaspokoić.
Sofizmatami się karmił, aby rzecz tę uczynić sobie łatwą — i samego siebie oszukać.
Z temi myślami wrócił już jako wygnaniec zupełny, jako człowiek nowy, do matki.
Tu zastał, czego się nie spodziewał. Horpyna, która pod wpływem wychowanki złagodniała była znacznie i oderwała się od dawnych wspomnień boleśnych, teraz, ze zmianą położenia, którą syn zapowiedział, zamiast się uczuć uspokojoną i szczęśliwą — była podrażniona do najwyższego stopnia.
Powróciły dawne gniewy i płacze. Tatiana nieznacznem nawracaniem, sprzeczkami, wymówkami, doprowadziła ją do tego stanu. Woli syna, choć go kochała, nie chciała się poddać, może dlatego, że długo była nawykła, iż jej ulegano, może, iż w tem dla Sylwana szczęścia nie przewidywała.
Czasami fantazya jej dawała widzieć to dziecko jedyne — parobkiem, dzieckiem ludu, jej własnem, lecz pewna duma wskazywała, że przecież mógł on wyżej się spiąć, czegoś więcej dostąpić.
— To, co dla mnie szczęściem było — mówiła — jemu nie starczy... on już innego pokosztował.
Powracając, Sylwan zastał ją doniepoznania wzburzoną.
Wpadła na niego z wymówkami, że bez jej wiedzy chciał z nią czynić samowolnie, co sam wydumał.
— Rusinowy Dwór... mój; ja go nie chcę sprzedawać — zawołała gwałtownie. Na Ukrainę myślisz mnie wieźć!? aby mnie tam palcami wytykali?... Powiadasz, że chutor kupisz w okolicy, która nas nie zna?...
Albo się to ludzie nie domyślą, co ja za jedna? Ktoś ty taki... albo z wiatrem nie przyleci wieść o nas? Ludzie się dowiedzą — tu mnie nikt nie zna — tu ja śmiało w oczy każdemu patrzę, a tam oni wyśmiewać się będą.
Horpiński nie sprzeczał się, milczał, rachował na czas; Tatiana zaś i nawet Pynia, które bardzo pragnęły przesiedlenia i podróży, nastając na starą — tylko ją do najwyższego zniecierpliwienia doprowadzały.
Nawet miłość jej dla wychowanki znacznie na tem ucierpiała. Życie w dworku stawało się nieznośnem, Sylwan w pole musiał uciekać — czekał. Tymczasem dni uchodzące powoli, żadnej nie sprowadzały zmiany.
Wprawdzie Horpiński wszystkie umowy porobił warunkowemi, bo przewidywał opór matki i zwłokę — lecz nie spodziewał się tak żelaznej woli, tak stanowczego sprzeciwienia się.
Nie potrącał ani słowem o ten drażliwy przedmiot, gdy do matki przychodził; ale ona go sama natychmiast zagadywała — ciągle w to bijąc, że się nie myśli wynosić i nie chce.
Cały jej dwór w rozpacz to wprawiało. Tatiana chodziła wściekła, i usta się jej nie zamykały, parobcy siedzieli ponurzy i milczący; Pynia, to płakała, to stojąc w kącie, oczyma ognistemi pełnemi wymówek, ścigała starą.
Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, przeciągał się ten stan niepewności. Horpyna wiedziała dobrze o przygotowaniach do podróży, domyślała się, iż rachowano na to, że ją uproszą i nawrócą — ale tem mocniej okazywała, iż złamać się nie da...
Rozporządzała więc robotami, tak jakby tu wszyscy pozostać mieli, zmuszała już pochowane sprzęty i rzeczy dobywać — nie chciała słuchać nawet Tatiany.
Co wieczór Sylwan musiał wysłuchiwać zawsze tychsamych wymówek — i dowodzeń — które się płaczem kończyły — a on na nie milczeniem tylko mógł odpowiadać.
W ostatku, jednego dnia, wśród długiego sporu z Tatianą, który na cały dwór słychać było, bo obie gwałtownie głos podnosiły — Horpyna padła, rażona krwi uderzeniem.
Dano znać synowi, który przyleciał, przeniósł matkę nawpół sparaliżowaną na łóżko i w tejże chwili wysłał po doktora do Garwolina — zapowiedziawszy Harasymowi, aby konia nie szczędził i na złamanie karku śpieszył z powrotem.
Tymczasem on sam i Tatiana zrozpaczona, czynili, co mogli, aby czucie przywrócić, życie obudzić i utrzymać je do przybycia lekarza.
Horpyna żyła, lecz postradała mowę — pół ciała nie miało władzy ruchu. Stan był zagrażający. Harasym z lekarzem nie wrócił, aż w godzin kilka.
Mały, tłuściuchny, powolny konsyliarz Dobiński, który tu po raz pierwszy się znajdował — po kilku słowach objaśnienia — poszedł do łoża chorej i — starym zwyczajem, krew puścił. Potrząsał głową obojętnie.
Horpiński, obawiając się, aby go niepozorny dworek, chłopskie jego urządzenie nie zobojętniło — zgóry zaraz zaofiarował honoraryum, prosząc, ażeby przy chorej pozostał, dopóki-by niebezpieczeństwo nie minęło.
Doktor popatrzył obojętnie na pieniądze, schował je do kieszeni z równą krwią zimną i rzekł chłodno:
— I bez tego-bym nie opuścił chorej.
Pozostał więc w pierwszej izbie, rozpatrując się, dziwując — a z największą ciekawością przyglądając Sylwanowi, którego mowa zdradzała wykształconego człowieka, a strój czynił go prostym parobkiem. Zagadki tej doktor nie umiejąc rozwiązać, rzucił kilka pytań — i dwuznacznemi odpowiedziami się zaspokoił.
Noc przeszła bez pogorszenia, tak, że zrana lekarz mógł odjechać — czyniąc nadzieję, iż życie ocalić będzie można.
Tylko — rzekł w progu do Sylwana — jeżeli ją zniecierpliwią, a drugi raz przypadnie co podobnego, już po mnie nie ma co posyłać.
Tatiana teraz z Pynią we łzach siedziały na ziemi przy łóżku i zawodziły pocichu. Oczy Horpyny szukały tylko syna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.