Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie dawał żadnych. Zbywał ciekawych dwuznacznikami.
Parę razy zetknąwszy się z Paczuskim, bardzo grzecznie, lecz z pewnym przekąsem dał mu uczuć, iż się zapewne radować musi z tego, że on z placu ustępuje.
— Cóż pan chcesz — mówił z góry, patrząc na Emila — czułem się niegodnym takiego towarzystwa; byłem tu intruzem, dawaliście mi to czuć. Wynoszę się — Vicisti Galilaee!
Zmieszany Paczuski tłómaczył się, bełkocząc; uśmiech obojętny Sylwana, był mu wielce nieprzyjemnym.
Oprócz tego wciągu kilkodniowego pobytu, ile razy Emil mu się nastręczył, nielitościwie dopytywał go Sylwan, to o pannę Maniusię, to o panią Bończynę, wiedząc, że obie odpaliły biednego chłopca.
Starał się teraz, jak mówiono, o córkę bogatego bankiera, a matka była małżeństwu przeciwną; lecz z nią pieszczony synek wiedział, że zrobi co zapragnie — i wyprosi zezwolenie na wszystko.
Z zasobów, jakie miał w Warszawie, szczególniej z dosyć obfitej biblioteki, Sylwan nic nie chciał sobie zostawić, postanowiwszy zdziczeć i z rozpaczliwą ironią jakąś przewidując zawczasu, co