Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że boleść odejmowała siły: nie szczędziła więc jej czasami i łajania i ostrych wyrazów.
Wszedłszy, stara założyła ręce na piersiach, stanęła naprzeciwko Horpyny i głową kiwać poczęła, wpatrując się w nią. Była to milcząca wymówka jakaś.
— Co ty oczy wyrapiasz na mnie? — szorstko zawołała stara.
— A jak nie mam patrzeć i dziwować się i zżymać, kiedyś ty rozum straciła! — poczęła Tatiana. Wiele my na to lat czekali, aby Sylwan rozumu się dorobił. Pierwszy raz co przemówił, jak należy — patrzajcie! — ona słuchać nie chce. Powinnaś go w ręce i nogi całować za to!
Przecie-żeś, rozumniejszą będąc, sama tego żądała, aby on twoim synem był a nie jego? Teraz, kiedy on chce, jej to nie w smak. Ej baba! strzyżono, golono — aby naprzekór.
Gdym słuchała u proga, aż mnie złość brała.
Przeżegnaj-że się, pokłoń przed obrazem Matki Boskiej, Panu Bogu podziękuj. — a syna nie bałamuć.
Horpyna słuchała, ponuro patrząc.
— Co ty wiesz! co ty rozumiesz? — odpowiedziała dumnie — tobie garnków pilnować, a nie rozumu mnie uczyć!
— Co robić, kiedy ty go nie masz! — zawołała nieustraszona stara. — Ja ci pochlebiać nie będę,