Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dowała zarazem. Pytać go sama nie mogła; on pół dnia milczał.
— Na Ukrainie byłem — odezwał się pod wieczór, na ławce usiadłszy. — Za to, co tu Rusinowy Dwór na piaszczystej ziemi kosztował, my tam dwa razy tyle ziemi czarnej i tłustej mieć będziemy, takiej, że tam cztery woły skiby nie odwrócą. Prawda, że lasu niema, jak tu, ale sad około chaty, zarośla w wąwozie, chrustu dosyć.
Horpyna stała, na syna patrząc.
— Aleś nie kupił? — zawołała gorączkowo.
— Jak pozwolicie — w kilka dni wszystko się skończy — rzekł Horpiński — a myślę, że ja ubłagam was, matuniu. Mnie i wam tam lepiej będzie.
— Nie — zimno odparła matka — ja wiem, że mnie tu naznaczono umierać.
— Nikt nie wie, gdzie go koniec czeka — szepnął Sylwan.
— A ja wiem — rzekła matka.
Gdy się to działo w świetlicy, tymczasem gadatliwe a roztropne chłopię, Hawryszko, na Ukrainę w usługi wzięty, mówił w izbie czeladnej cotylko wiedział, opowiadał o chutorze, który Sylwan oglądał, o dworku jego, o pasiece, o strumyku, o młynku, o polach. Tatiana się zasłuchiwała, łzy jej z oczu płynęły — głową potrząsała.
— Gdyby ona rozum miała! — szeptała sama do