Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go i milcząc pociągnęła napowrót do swych garnków, do których mruczeć coś poczęła, jakby ją one słyszeć i rozumieć mogły.
Stara matka, choć myśl synowską odepchnęła stanowczo, tak się czuła przez nią poruszoną, iż o śnie zapomniała. Dopiero nierychło, zobaczywszy Pynię nierozebraną, na ławce niewygodnie zwiniętą i uśpioną głęboko, ulitowała się, naprzód nad nią, potem nad sobą. Zaprowadziła ją do łóżka i sama legła, ale, na łokciu się oparłszy, siedziała niemal dorana.
Nazajutrz Sylwan, który z uporem chciał przyprowadzić myśl swą do skutku — poobiedzie szepnął odniechcenia, że za Rusinowy Dwór dobre dają pieniądze.
Horpyna spojrzała na niego i rzekła krótko:
— Nie durz się: mnie tu umierać Bóg przeznaczył!
— Nie — ale żyć na Ukrainie.
Rozśmiała się dziko.
— Zapóźno! zapóźno!
— Ja lepiej wiem, co nam i co tobie potrzeba — ciągnął dalej Sylwan — zdajcie to na mnie. Sprzedamy naprzód Rusinowy Dwór, potem ja pójdę szukać chutoru dla nas. Siądziemy na wozy i pociągniemy, zkądeśmy wywędrowali.
— A ty? będziesz się oglądał za tem, coś za so-