Kryształowy korek/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Kryształowy korek
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Panteon“; Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Polska Fr. Zemanka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Tłumacz Jan Las
Tytuł orygin. Le Bouchon de cristal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
EXTRA-DRY?

Klarysa bawiła już od trzech dni w Nicei, dokąd podążyła za Daubrecq’em.
Zajęła numer w jednym z ustronnych hoteli, gdzie oczekiwała niecierpliwie na Arsena, do którego posyłała depeszę za depeszą.
Miała istotnie jechać do Monte Carlo, ale po drodze przekonała się, że Daubrecq zmienił kierunek podróży, więc pojechała za nim.
Śledziła go niezmordowanie, z niesłychaną przebiegłością, jadąc zrazu tym samym, co on, pociągiem, ukrywając się przytem tak starannie, że mogła być pewną, iż jej nie dostrzegł.
W połowie drogi dopiero wybrała inny pociąg, aby nie wysiadać równocześnie z nim w Nicei.
Zachowała, słowem, wszelkie możliwe środki ostrożności.
Przybywszy do Nicei, śledziła znów Daubrecq’a, co przychodziło jej łatwo, bo czcigodny poseł nie ukrywał się bynajmniej.
Ogłosił owszem swoje nazwisko na liście podróżnych i spacerował codziennie nad brzegiem morza, w kostjurnie z białej flaneli, mieszając się chętnie w modny i elegancki tłum, snujący się na wybrzeżu.
Klarysa, która uwiadomiła niezwłocznie swych przyjaciół, oczekiwała niecierpliwie przybycia Arsena i nie wiedziała, czem wytłómaczyć sobie jego nieobecność.
Wreszcie nadeszła depesza, w której Arsen donosił jej, że przyjedzie za parę dni i prosił ją, by oczekiwała na niego w hotelu, oznaczając godzinę swego przyjazdu.
Czekała więc, nie wychodząc dnia tego z numeru. Czekała do późna, licząc niecierpliwie minuty.
W pokoju jej były drzwi oszklone, a za niemi balkon, wychodzący na morze.
Nie odkręciła elektrycznego światła i siedziała tak w mroku, słabo rozjaśnionym blaskiem, płynącym z dołu od bulwarowych latarni.
Nagle kulka papierowa wpadła na balkon tuż przed nią.
Klarysa powstała.
Wiedziała, że Arsen porozumiewa się niekiedy w ten sposób ze swymi wspólnikami.
Ale pocóżby miał bawić się w takie środki, tu, gdzie mógł poprostu zapukać do jej drzwi. Zresztą, nie była to jeszcze godzina, w której miał przyjechać.
— Czy to Arsen? — szepnęła półgłosem.
— O, nie, śliczna hrabianko — odpowiedział ktoś tuż poza nią.
Odwróciła się i poznała Daubrecq’a.
— To ja hrabianko, to ja — mówił poseł. — Śledziłaś mnie od ośmiu dni, nie domyślając się zapewne, jaką mi sprawiasz rozkosz. Czułem się dumny, mając na swoim tropie tak czarującego detektywa, a chcąc oszczędzić ci trudów, przeniosłem się do twego hotelu i jestem teraz twoim sąsiadem. Tak jest, moja piękna, zająłem pokój sąsiadujący z twoim i mamy wspólny balkon. Przeznaczyłaś go jak się zdaje dla kogo innego, ale rządca hotelu był tyle uprzejmy, że mnie go ustąpił. A teraz będziesz może tyle uprzejma i zaszczycisz mnie odwiedzinami. Wiesz przecie sama, do jakiego stopnia uszczęśliwisz mnie swoją obecnością. Liczyłem właśnie na nią i zamówiłem kolację na dwie osoby.
Mówiąc to, odstąpił od niej, a otworzywszy drzwi, łączące oba pokoje, odkręcił elektryczne światło, które zalało pokój potokiem jasności.
Klarysa stała bez ruchu. Nie zlękła się jednak, a nawet nie zdziwiła. Tyle przeszła w ciągu ostatnich dwóch lat, tyle wycierpiała, że była już stępioną, odrętwiałą na wszystkie wrażenia.
— Dobrze — odrzekła suchym, drewnianym głosem — chętnie odwiedzę pana.
— I zjesz ze mną kolację?
— I zjem z panem kolację.
— Brawo! — zawołał Daubrecą, pokładając się od śmiechu — brawo! to lubię. Wywietrzały więc już pani z głowy hrabiowskie tony. Nie jesteś już dumną Klarysą de Mergy. No! prawda, że towarzystwo, w jakiem obracałaś się w ostatnich czasach... to już widocznie familijne. Braciszek w kryminale pod zarzutem morderstwa, a siostra ugania się po świecie w towarzystwie opryszków i włamywaczy. — Ale nie chcę im ubliżać, skoro są twymi przyjaciółmi. Proszę, wejdź pani.
Z temi słowy ukłonił się jej nisko z urągliwą grzecznością i zapraszał ją gestem, by weszła do jego pokoju.
Klarysa czuła tylko, że ogarnia ją jakaś bezdenna, bezgraniczna obojętność. Weszła automatycznie, powtarzając sobie w myśli prawie machinalnie:
— Arsen przyjedzie za chwilę. Arsen mnie oswobodzi.
Potem przyszła jej nagle myśl, że należy skorzystać z tego niesłychanego położenia i odszukać listę dwudziestu siedmiu. Obrzuciła bystro wzrokiem wszystkie kąty pokoju.
Ale Daubrecq odgadł ją natychmiast.
— Ależ i owszem — rzekł drwiąco — szukaj pani. Jest tu, w tym pokoju, na jednym ze stolików. No zgadujmy, spróbuję pani dopomóc. Cóż to właściwie jesf? Przybory do pisania, do palenia, do jedzenia. Czy mogę obrać dla pani jabłko, lub pomarańcze, nie chce pani? Słysznie. Lepiej zachować apetyt na gruntowniejszy posiłek, który zamówiłem. Czy mam zadzwonić?
Zadzwonił istotnie. Starszy kelner ukazał się natychmiast.
— Proszę podać kolację — rozkazał.
— Dobrze, panie.
— Na dwie osoby.
— Dobrze, panie.
— A przytem wino i likiery.
— Za małą chwilę.
— A zwłaszcza szampan. — Szampan z lodu, rozumiesz?
Służący wyszedł, a po chwili powrócił, niosąc nakrycie i tacę zastawioną przekąskami. Nakrył stół białą serwetą i poustawiał na nim wszystko. Drugi lokaj ukazał się, niosąc blaszane naczynie z lodem, z którego wyglądała cała baterja flaszek. Klarysa patrzyła na te przygotowania błędnemi oczyma.
— Służę pani — zaczął Daubrecą, zawsze równie drwiącym tonem, choć równocześnie brzmiało w jego głosie echo tłumionej namiętności.
— Proszę, zasiądź naprzeciw mnie, hrabianko de Mergy. Dawno już marzyłem o tak rozkosznem sam na sam. Dawno już nie byliśmy tak sami we dwoje. Ostatni raz było to w teatrze, pamiętasz? Popsuł nam wówczas wieczór twój przyjaciel, Arsen, ale dziś to już się nie powtórzy, nie mamy potrzeby obawiać się jego wtargnięcia.
Nie przeczuwał zapewne czcigodny poseł, że te słowa jego dodały otuchy hrabiance.
— Arsen! tak, on przybędzie za chwilę. — Słowa te podziałały na nią jak eliksir magiczny.
Podniosła się i postąpiła kilka kroków, usiadła naprzeciw Daubrecq’a. Niech się stanie co chce, ona nie okaże lęku i może wyzyska to spotkanie dla ułatwienia Arsenowi jego zadania.
Daubrecq ułożył na kolanach serwetkę i zaczął przegryzać kanapki i kawior, nalał sobie przytem kieliszek koniaku, który wychylił duszkiem. Nalał też pełen kieliszek Klarysie, ale ta odsunęła go z odrazą.
— Nie pije pani? Bardzo dobrze, oszczędzajmy sił na szampan, bardzo dobrze, wspaniałe extra dry. Nieraz łamałem sobie głowę, myśląc o takiej chwili jak dzisiejsza, zastanawiając się, jaki też gatunek wina przypadnie pani najlepiej do smaku i wybrałem ostatecznie extra dry. A gdy jeszcze dojrzałem na dworcu Lyońskim twoje cudowne oczy, pomyślałem odrazu, że spotkamy się tu, w Nicei. Jednego się tylko bałem, byś nie straciła mego śladu. Brakłoby mi niewypowiedzianie tych twoich oczu, w których czytam tak bezdenną do mnie nienawiść. W tem jest przedziwna rozkosz. Przysięgam ci, hrabianko, że odczuwam niewymowną rozkosz na myśl, jak bezmiernie mnie nienawidzisz i jak bardzo musisz mi być uległą.
Ale ją uderzyło jedno tylko w tych szczególnych wyznaniach. A więc on wiedział, że jest przez nią śledzonym.
On zaś mówił dalej:
— Dziwi to panią, hrabianko de Mergy, że zamiast ukrywać się przed tobą, zdradziłem swoje miejsce pobytu, a nawet prawdę mówiąc, zwabiłem cię tu rozmyślnie. Cóż to? Czy zapomniałaś już, jakie żywię dla ciebie uczucia? Daj mi swą rączkę, swą śliczną mściwą rączkę, która na szczęście nie może mi zaszkodzić, bo...
— Bo co — krzyknęła hrabianka, wyrywając ze wstrętem rękę swą, którą Daubrecq mimo oporu z jej strony, przycisnął do ust, a potem zatrzymał z bezczelną poufałością, w olbrzymich swych łapach, porosłych obficie rudym włosem.
— Pytasz mnie jeszcze? A więc dobrze, przeczytaj.
Mówiąc to, wydobył z kieszeni blankiet telegraficzny i rozłożył go przed Klarysą.
— Patrz, hrabianko! Oto depesza, którą otrzymałem dziś prywatnie, a którą powtórzyły już wszystkie wieczorne dzienniki.
Ona nie chciała czytać, przeczuwając nowy jakiś podstęp. Wtedy Daubrecq zaklął straszliwie, a potem zadzwonił na służącego.
— Garçon! — zawołał. — Podać mi tu natychmiast wszystkie wieczorne dzienniki.
Spełniono jego rozkaz, on zaś chodził tymczasem wielkiemi krokami po pokoju.
— Nie czytasz pani, nie chcesz wiedzieć, tem gorzej dla ciebie, a gorzej jeszcze dla tego gagatka, twego braciszka, który zapozna się teraz zbliska z szanownym aparatem, zwanym gilotyną.
Słowa te nie chybiły celu. Klarysa zadrżała. Może zaszło coś nowego od dnia wyjazdu jej z Paryża. Ale wszak Arsen przyrzekł uwiadomić ją w takim wypadku. Drżącemi rękoma przerzucała jedną po drugiej przyniesione gazety i wszędzie wyczytała tę samą straszną nowinę, zamieszczoną między senzacjami dnia, iż prezydent rzeczypospolitej odrzucił prośbę wniesioną o ułaskawienie wspólników Arsena Łupin, egzekucja tych zbrodniarzy nastąpi we wtorek o godzinie dziewiątej zrana. Przeczytawszy to hrabianka zbladła jak chusta, ale nie ugięła się pod ciosem, nie uległa, przeciwnie, rzuciła się ku swemu prześladowcy, wołając z jakąś dziką energją:
— To nieprawda, to kłamstwo! Zmyśliłeś pan tę fałszywą wiadomość, przekupiłeś dzienniki. Pan jesteś zdolnym do wszystkiego. We wtorek, pojutrze? To niemożliwe. Gdym wyjeżdżała z Paryża, podanie nie było jeszcze przedstawione prezydentowi. Mamy jeszcze czas, przynajmniej 10 dni.
Daubrecq przeczekał ten wybuch, a potem rzeki zimno:
— Tak było istotnie, ale ja przyśpieszyłem akcją. Prezydent rzeczypospolitej jest jak wiesz moim dobrym przyjacielem, inni także.
W miarę jak hrabianka unosiła się i traciła zimną krew, on odzyskiwał równowagę. Igrał ze swą ofiarą jak kot z myszą, traktując ją jak rozkapryszone dziecko.
— Chodź tu do mnie, moja mała — rzekł z obelżywą poufałością — pogadamy rozsądnie.
— Milcz pan — krzyknęła hrabianka, doprowadzona do ostateczności. — Zabraniam panu mówić do mnie w ten sposób. Ach, co za nędznik!
Daubrecq wzruszył ramionami.
— No, no! Widzę, że nie zdajesz sobie dość jasno sprawy z naszego stosunku. Liczysz na pomoc. Spodziewasz się, że zjawi się tu nagle rycerz-obrońca uciśnionej niewinności, wyrwie cię ze szponów tego potwora Daubrecq’a i uratuje ci brata dla twoich pięknych oczu. I któżby to uczynił? Może Prasville, ten poczciwy Prasville, któremu służysz tak wiernie, jak gdybyś była agentką tajnej policji. Najpierw Prasvilie jest typowym niezdarą, a następnie... Myślisz może, że jedynie przez pamięć zmarłej kochanki śledzi mnie i podkopać mnie usiłuje? Bajki, moja piękna, romansowe bajki. Pan dyrektor umoczył ręce jak inni w sprawie kanału, brał pieniądze jak inni, tylko że zrobił to pod przybranem nazwiskiem. Odkryłem to niedawno, ha! ha! Uwiadomiłem już o tem starego mego druha.
— Pan dyrektor jest dziś na mojej łasce, jak drudzy — nie zrobi ani jednego kroku bez mojej woli. On sam, na żądanie moje, przyłożył się dzielnie do przyśpieszenia dnia egzekucji Juljana hrabiego de Mergy.
Zacierał ręce, chodząc po pokoju i śmiał się przykrym, gardłowym śmiechem.
— Widzisz więc sama, kochana Klaryso, że z tej strony nie masz co liczyć na pomoc, Ale, ale zapomniałem, że pozostają ci jeszcze panowie. Arsen Lupin, Le Balu, Groniard i kilku innych... Piękna kompanja, niema co mówić. A przytem musisz sama przyznać, że ci panowie nie mieli dotąd szczęśliwej ręki. Arsen Lupin, bohater bulwarowy, w którego wierzysz z naiwnością panny sklepowej. Poczekaj chwilkę, pokażę ci bohatera tego w właściwem świetle. Przekonasz się sama, czy jest w stanie zrobić coś dla twego brata.
Usiadł przy telefonie i kazał się połączyć z numerem 129.
— Proszę poprosić do mnie, tu, na górę, pana Ja koba, tego, co czeka w tej chwili w biurze. Uprzedziłem go już. Wie, że będzie mi potrzebny. Tak, dobrze, dziękuję pani.
Zakręcił telefon i zwrócił się do Klarysy:
— Nie lękaj się hrabianko, ten człowiek jest uosobieniem dyskrecji. Towarzyszył ci, nieodstępny, jak cień, w ostatnich czasach i śledził cię równie gorliwie, jak ty mnie śledziłaś. Ale, oto właśnie on.
Powstał i sam drzwi otworzył.
Wsunął się przez nie niski, chudy człowieczek z żółtemi wąsikami.
— Przyjacielu — rzekł do niego Daubrecq. — Bądź tak dobry i zdaj sprawę hrabiance de Mergy ze wszystkich swych kroków od chwili wyjazdu tej pani z Paryża. Staraj się mówić krótko, lecz ściśle.
Na to wezwanie mały człowieczek wydobył z kieszeni notatnik i czytać zaczął monotonnym głosem, jakby wygłosić miał urzędowe sprawozdanie.
Środa, wieczór. Oczekuję na dworcu Lyońskim na trzech panów, których powierzchowność zgadza się dokładnie z rysopisem, który posiadam.
Przystępuję do nich, wypożyczywszy sobie wpierw bluzę i czapkę z numerem posługacza kolejowego.
Udzielam tym panom fałszywej wiadomości o hrabiance de Mergy, mówiąc, že pojechała do Monte Carlo.
Następnie telefonuję do hotelu Franklina, w imieniu tychże panów, polecając, aby wszystkie depesze od panny de Mergy odsyłane były pod pewnym, wiadomym mi adresem.
Czwartek. Odnajduję w Monte Carlo trzech panów, którzy szukają napróżno panny de Mergy we wszystkich miejscowych hotelach.
Piątek. Pan Daubrecq daje mi znać depeszą, że należy wyekspedjować tych panów do Włoch.
Sobota. Oczekuję na tych panów na dworcu w San Remo.
Tam uproszony przezemnie portjer oddaje im depeszę od hrabianki de Mergy, datowaną z Genui. Jeden z tych panów, Arsen Lupin, okazuje niepokój. Dzięki moim staraniom, doręczają mu drugą depeszę, potwierdzającą wiadomość zawartą w pierwszej. Ci panowie wsiadają do pociągu jadącego do Genui. Co do mnie, jadę w odwrotnym kierunku i powracam do Nicei, aby zdać sprawę panu Daubrecq’owi z powodzenia mej misji. A teraz?
— Teraz pozostaje ci jeszcze zanotować to, czego m asz dokonać dzisiaj.
Niedziela wieczór. Pan Daubrecq poleca mi udać się do biura kolejowego dla zamówienia dwóch łóżek w wagonie sypialnym na pociąg, który odchodzi do Paryża w nocy o godzinie drugiej, minut 48. Oddaję kupione bilety panu Daubrecq’owi, sam zaś jadę na granicę włoską, na stację Ventimille i oczekuję na możliwy powrót moich trzech panów. Tam, gdy się ukazują, donoszę telefonicznie policji, że trzej podróżni są członkami bandy włamywaczy, operującej pod rozkazami Arsena Lupina i że jeden z podróżnych jest właśnie samym hersztem.
— Dosyć, zrozumiałeś, mam nadzieję. Idź, a za pół godziny oczekuję cię z biletami.
Mówiąc to, Daubrecq wyprowadził agenta, wypchnął go prawie z pokoju i drzwi za nim zatrzasnął. Następnie zbliżył się do Klarysy i rzekł, kładąc jej poufale rękę na ramieniu.
— A teraz słuchaj mnie, Klaryso.
Tym razem nie zdobyła się na żadne słowo protestu. Otchłań otworzyła się pod jej stopami. Rozumiała teraz, dlaczego nie miała żadnej odpowiedzi na trzy depesze wysłane do hotelu Franklina.
Zrozumiała, że nie może już liczyć na pomoc Arsena, który omamiony, wyprowadzony w pole, błąka się gdzieś po Włoszech, podczas gdy ona zdana tu jest na łaskę i niełaskę swego prześladowcy.
Uczuła słabość swą i osamotnienie. Pozostawał jej jeden jeszcze środek — zabić jego i siebie. Miała przy sobie rewolwer, który nosiła zawsze w torebce, w przewidywaniu podobnej ostateczności. Ale Gilbert? Co się stanie wówczas z Gilbertem? Kto zechce starać się o jego ułaskawienie. Arsen?
Przestała w tej chwili wierzyć w Arsena, Daubrecq dał przecież tyle dowodów, że jest od niego silniejszy. Daubrecq odgadywał zresztą jej myśli, patrzył ze złą radością na jej rozpaczliwe wahania. Wreszcie przemówił znów:
— Słuchaj mnie, Klaryso. Już blisko północ. Za dwie godziny odchodzi stąd ostatni pociąg, który przewieźć nas może na czas do Paryża. Na czas, by ocalić twego brata. Ten pociąg jest błyskawiczny, wszystkie inne przyszłyby zapóźno. Słowem o drugiej 48 pojechać musisz wraz ze mną.
— Czy zgadzasz się na wspólną ze mną podróż?
— Tak.
— Czy znasz warunki, pod jakimi zobowiązałem się wstawić za twoim bratem?
— Tak.
— Przyjmujesz je więc?
— Tak.
— Zostaniesz moją żoną?
— Tak.
Ach, te okropne tak, to potwierdzenie i niejako zaprzysiężenie, te ofiary z siebie na całe życie, ten związek z człowiekiem ohydnym, który budził w niej tak straszną odrazę...
Wymawiając wymuszone przyrzeczenie, Klarysa czuła się już prawie wymazaną z liczby żyjących. Marzyła o śmierci. Wiedziała jednak, że nawet ten sposób uchylenia się od przemocy Daubrecq’a jest dla niej niedostępny.
Nie mogła odebrać sobie życia, bo w takim razie głowa Gilberta spadnie pod nożem gilotyny. Musi żyć, musi przyjąć haniebne propozycje nikczemnego szantażysty, musi zostać żoną tego potwora.
Słuchając jej odpowiedzi, wygłoszonych jakimś obcym, bezdźwięcznym tonem. Daubrecq patrzył nanią niedowierzająco, a potem wybuchnął cynicznym śmiechem.
— Ha! ha! co za uległość. — Tak i zawsze tylko tak, ani jednego słowa przeczenia, żadnego buntu. Oswoiłaś się więc nareszcie, moja dzika turkaweczko. Ale czekajno — ciągnął dalej, zmieniając nagle ton, — Łacno ci przyrzekać, bo myślisz, że skoro brat twój będzie wolnym, znajdziesz sposobność wyprowadzenia mnie w pole. — „Ten poczciwy Daubrecq, myślisz, jest tak we mnie rozmiłowany, że poprzestanie na przyrzeczeniach. Uwolni mi brata, a potem znajdzie się ktoś, w rodzaju tego chłystka Arsena Lupin, i osłoni mnie swoją opieką. Powtórzą się znów dawne sceny, szukanie listy 27-miu i t. p.“ Nie, nie, moja gołąbko. Powinnaś to sobie dobrze zapamiętać, że nie jestem wcale poczciwym, ani też łatwowiernym. Nie wierzę ci ani odrobinę, to jest nie wierzę w twą dobrą wolę, ale potrafię cię zmusić do posłuszeństwa. Gilbert, a raczej mój przyszły szwagier, Juljan hrabia de Mergy, nie zostanie odrazu uwolnionym, wyrobię tylko dla niego zwłokę, narazie tygodniową. — Przez ten czas zaręczymy się oficjalnie. Rozeszlemy uwiadomienia o dniu naszego ślubu, który odbędzie się możliwie okazale. A dopiero gdy zostaniesz moją żoną, słodką, kochającą, uległą, gdy wypróbuję cię należycie, postaram się wtedy dopiero o całkowite oswobodzenie Gilberta, a uzyskam je bez trudności, możesz być tego pewną. Zrozumiałaś mnie?
— Zrozumiałam — odparła cicho Klarysa.
— Zaprzestaniesz też tych nieustannych poszukiwań. Lista 27-miu stanie się zresztą naszą wspólną własnością. Gdybyś jednak nie była taką żoną, jaką cię mieć pragnę, potrafię jeszcze i po ślubie zemścić się na tobie, — radzę ci więc, abyś dobrze rzecz rozważyła. — Co się zaś tyczy czcigodnego Arsena Lupin, wydam go prędzej czy później w ręce sprawiedliwości, gdzie za mojem staraniem zapozna się wprędce z katem.
Klarysa nie słyszała już dalszych wywodów. Siedziała nawpół przytomna, z głową opartą o poręcz fotela, podczas gdy Daubrecą spacerował po pokoju, zatrzymując się przed nią od czasu do czasu.
— Ach! gdybym mogła umrzeć — powtarzała sobie w duchu.
— Możesz mnie nienawidzieć — mówił dalej Daubrecą — możesz się mną brzydzić, ale nie masz prawa okazywać mi tych uczuć. A teraz na zadatek przyszłości musisz mi dać pierwszy pocałunek.
Co? nie chcesz? nie śpieszysz na wezwanie swego oblubieńca, w takim razie ja przyjdę do ciebie sam, ja sam ukradnę z twych dumnych usteczek pierwszą należną mi pieszczotę.
Klarysa przymknęła oczy. Czuła, że los jej się dopełnia, że wszelki opór byłby już daremny. — Westchnęła tylko:
— Och Boże! mój Boże! czyż niem a już innego sposobu?
Nie widziała już nic, słyszała tylko kroki Daubrecq’a, zbliżającego się do miejsca, gdzie siedziała. Ale upłynęło kilka sekund, a to, czego się tak obawiała, nie stało się jeszcze. W pokoju cisza, jakaś dziwna przerażająca cichość. Zdziwiło ją to. Cóż to? Czy w ostatniej chwili, ten człowiek nie znający skrupułów, uczuł wyrzuty sumienia?
Podniosła zwolna powieki.
O parę kroków od siebie ujrzała stojącego Daubrecq’a, ale twarz jego była dziwnie zmieniona. W miejsce poprzedniej namiętności malował się na niej bezgraniczny, nieopisany lęk, przytem głowę miał podniesioną. Oczy jego, przykryte okularami, jakby dojrzały tam coś okropnego. Klarysa odwróciła się i spojrzała w tym samym kierunku. Zrozumiała teraz powód tej nagłej zmiany. Tam, wysoko ponad drzwiami była dawniej rama oszklona; rama ta znikła nagle a z pustego otworu wysuwały się dwie ręce uzbrojone awoma rewolwerami, a lufy obu rewolwerów wymierzone były w stronę Daubrecq’a. Ten to widok unieruchomił go nagłe i przykuł do miejsca.
Trwało to parę sekund, po których drzwi wchodowe zostały otworzone, a w progu ukazał się Arsen. Skłonił się z wdziękiem hrabiance, a potem jednym, skokiem znalazł się przy Daubrecq’u, któremu przyłożył na twarz maskę przesyconą chloroformem. Ostry zapach narkotyku rozszedł się w powietrzu, a w minutę potem Klarysa ujrzała swego prześladowcę leżącego bez ruchu. Zwalił się jak martwa kłoda i był już w tej chwili rzeczą nieszkodliwą, prawdziwym żywym trupem. Wtedy dopiero dwa groźne rewolwery cofnęły się z posterunku, a Groniard i Le Balu wkroczyli triumfalnie do pokoju.. Zabrali się natychmiast do pana posła i skrępowali go gruntownie, przyłożywszy mu jeszcze raz na twarz sporą dawkę chloroformu.
Wierny swej metodzie, Arsen Lupin ubezwładnił swego przeciwnika bez rozlewu krwi. Po dokonaniu tego pogromu, ogarnął go prawdziwy szał radości. Zapomniał o wszystkiem i tańczyć zaczął po pokoju, wyprawiając najpocieszniejsze skoki, krokiem kankana, maczicza, — tańca niedźwiedzia, foki i tysiąca innych, praktykowanych w przedmiejskich halach muzycznych przez bulwarowo-karnawałową publiczność. Rozbudził się w nim z pierwotną siłą temperament paryskiego gawrosza, jakim był w głębi swej istoty i nie krępowała go już dziś nawet obecność hrabianki, przy boku której starał się dotąd zachowywać poprawne formy prawdziwego gentlemana. Wyglądał przytem tak pociesznie, że patrząc na niego hrabianka musiała się uśmiechnąć, a był to może pierwszy je] uśmiech od wielu, wielu miesięcy, od czasu, gdy podjąć musiała tę ciężką, zawziętą walkę 0 dobre swe imię, a potem o życie ukochanego brata, walkę tę, przechodzącą o wiele siły słabej kobiety.
Ale wnet przypomniała sobie, jak dalece czas jest drogi. Już tylko 40 minut dzieliło ją od chwili odejścia pociągu, krótkich 40 minut, po upływie których wyzwolenie Gilberta stanie się niemożliwem.
— Błagam pana! — rzekła. — Jedźmy natychmiast, niema chwili czasu do stracenia.
Na te słowa, Arsen zaniechał na chwilę swych popisów tanecznych, a stanąwszy przed hrabianką, pochylił się nad nią i ucałował ją szybko w oba policzki.
Zrobił to tak nagle, a przytem tak jakoś naiwnie 1 dobrodusznie, że Klarysa nie obraziła się, a nawet się nie zdziwiła. Nie dał jej zresztą czasu do rozbierania swych wrażeń, bo zaraz po tym śmiałym pocałunku przykląkł przed nią, przybierając skruszoną postać.v— Gniewa się pani? Nie — prawda i słusznie pani robi. Lepszy przecie pocałunek uczciwego człowieka, który szanuje panią i czci, niż plugawe pieszczoty łotrowskiego szantażysty.
Skończyliśmy z panem posłem i to spodziewam się na dobre, tak, na dobre — a nagroda twoja, piękna hrabianko, to korek kryształowy. Będziesz go miała za chwilę, Klaryso de Mergy. Słyszałem hrabianko całą twoją rozmowę z Daubrecq’em. Stałem za drzwiami i tam, wysoko w górze, wyjąwszy okno, byłem świadkiem całej sceny. Co za nikczemnik.
Tak, tak, panie pośle — mówił zwracając się do nieruchomej figury Daubrecq’a, leżącej na podłodze. — Poważyłeś się wątpić o talentach Arsena Lupin, o jego sprycie, potraktowałeś go, jak głupca, masz więc teraz za swoje.
Oszukał mnie coprawda z początku; pojechałam do Włoch, wprowadzony w błąd przez jego agentów. Ale ci ludzie używać zaczęli zbyt grubych wybiegów.
Wodzili mnie z miejsca na miejsce, przesyłając mi fałszywe telegramy. Pomiarkowałem to już w drodze do Genui, no! i wtedy, bez namysłu, wyskoczyłem na pierwszej lepszej stacji.
— Uwiadomiłeś mnie pan o tem telegramem? zapytała Klarysa.
— O nie, chciałem pani zrobić niespodziankę.
— A więc depesza była zmyślona.
— Przysłał ją zapewne agent Daubrecq’a, nie wiedząc, jak dalece bliskim jest prawdy... A teraz poczekaj, hrabianko, wręczę ci korek kryształowy. Obaczysz sama, jakie to było proste, śmiać się będziesz razem ze mną.
Rzekłszy to, Arsen podszedł do kominka i wziął stamtąd paczkę zaklejoną, zawierającą tytoń.
— Przeczytaj to, pani — rzekł do Klarysy — ten tytoń nazywa się Mary-land, ulubiony tytoń naszego przyjaciela.
Rzekłszy to, Arsen rozerwał papierową opaskę, na której widniał ów napis, a potem delikatnie, dwoma palcami, wygrzebał z tytoniu zawartego w niej, mały, błyszczący przedmiot, na którego widok Klarysa wydała okrzyk, a potem chwyciła się za serce, jakby jej nagle zabrakło tchu.
— Korek kryształowy.
Tak, to był korek, wyrobiony zgrabnie z kryształu, ze złoceniami na spojeniach.
Tu hrabianka, nie panując nad sobą, poskoczyła do Arsena i wyrwała mu prawie z rąk tajemniczy przedmiot.
Na twarz jej wystąpiły krwawe rumieńce, usta miała spalone gorączką, nie posiadała się wprost z radości, zdziwienia, a także z lęku, czy odnaleziony przedmiot jest właśnie tym, za którym goniła tak uporczywie. Czy być może, aby to był ten sam? To byłoby naprawdę zbyt proste, śmiesznie proste.
Daubrecq, który był namiętnym palaczem, miał zawsze przy sobie zapas tytoniu Mary-land, codziennie prawie kupował nową puszkę i nikomu dotąd nie przyszło na myśl doszukiwać się w tak niewinnej kryjówce kryształowego korka.
— Patrz pan — mówiła Klarysa — tu na spojeniu widać maleńką, niedostrzegalną prawie szczerbę, ą tu pocisnąć tylko trzeba paznogciem. Czy widzisz pan, otwiera się. Nie! nie mam siły dokończyć, otwórz pan sam.
Ręce drżały jej tak mocno, że Lupin musiał wziąć jej z rąk korek kryształowy i sam go otworzył.
Z okrągłej główki kryształowego przedmiotu, wydrążonej od środka, wypadł mały zwitek papieru.
— Papier tajnego ministerjum — szepnął Arsen. — Cienka bibuła, jakby do zawinięcia tytoniu, a przecież mocna jak pergamin. To lista! Niema wątpliwości, że to lista 27-miu. N astała chwila ciszy, wszyscy czworo skupili się dokoła bezcennego dokumentu, Słyszeli wzajemnie bicia własnych serc.
— Och, Boże! — wyszeptała hrabianka — och, Boże!
Arsen rozwinął papier.
Był to spis, długi spis nazwisk, było ich 27, shańbione nazwiska tych, którzy zaprzepaścili sprawę kanału, okrywając niesławą Francję i rujnując życie tylu biednych, uczciwych ludzi.
U dołu świecił podpis prezesa rady administracyjnej, podpis czerwony, jakby skreślony krwią.
Klarysa znalazła wśród tych nazwisk imię swego ojca, niesłusznie zbezczeszczone, a przypomniawszy sobie tragiczną jego śmierć, przysłoniła oczy ręką, a z oczu tych spływać zaczęły ciche łzy.
— Nie płacz hrabianko, proszę nie płacz pani, bo mi się serce kraje — zaklinał ją Arsen. — Pozostaje nam do spełnienia jeszcze ostatnia część trudnego zadania. Śpieszyć musimy do Paryża.
— Ach tak, tak, musimy śpieszyć, jedźmy natychmiast — zawołał hrabianka, już strwożona.
— Za pozwoleniem — zaprzeczył Arsen — głodny jestem, a przytem musimy wypić na cześć kryształowego korka, nasz przyjaciel Daubrecq pomyślał o winie na ten toast.
Usiadł przed zastawionemi przekąskami i ukroił sobie sporą ćwiartkę pasztetu. Nie zapomniał też o towarzyszach.
— Groniardi — Le Balu — rzekł do nich — pokrzepcie się i wy.
— My nie od tego, szefie.
Zasiedli więc, ale wpierw Arsen zmusił hrabiankę do przełknięcia paru łyżeczek kawioru i uprosił ją, aby zechciała umoczyć usta w kieliszku szampana.
— No, a teraz my, bracia. — Zdrowie chloroformu, zdrowie posła Daubrecq’a. Niech żyje korek kryształowy! — I wypili duszkiem, trąciwszy się poprzednio kieliszkami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Juliusz Feldhorn.