Krwawe znamię/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Krwawe znamię
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

W tydzień potem Eugenek zdziwił się, gdy mu obojętnie dosyć przypomniała, że powinien odwiedzić kasztelanica i może go zaprosić do Mielsztyniec raz jeszcze, nim do Warszawy wyjadą.
Chłopcu to było bardzo miło, bo kasztelanica niezmiernie polubił i czuł doń pociąg, którego sobie wytłumaczyć nie umiał. Wybrał się więc konno na rabsztyniecki zamek z panem Zarankiem i masztalerzem.
Wiadomość o tej przejażdżce, tak na pozór mało znaczącej, pomiędzy starymi sługami mielsztynieckimi niemiłe zrobiła wrażenie i miano za złe pani, że na to pozwoliła. Jakkolwiek mało tu mówić było wolno za nieboszczyka pana, a tajemnice rodziny, ścisłem okryte milczeniem, ledwie między sobą w rozmowach napomknąć śmiano, tradycye te przechodziły pokoleniami, były wiadome w kółku dworzan, co oddawna Spytkom służyli, a teraz gdy stary zmarł, nieco swobodniej o nich między sobą gwarzono. Strzegli się tylko słudzy, wyraźny mając na to rozkaz pani, żeby Eugeniuszowi głowy nie nabijali powieściami, które ona za urojone, dziecinne a niebezpiecznie na młody umysł podziałać mogące uważała.
Stary ten zamek obfitował w podania, lecz tak dzikiej, krwawej natury, tak posępne i straszne, że w istocie dla młodego chłopaka, poparte powiastkami dotykalnemi, do których się ściągały, niebezpiecznemi być mogły. Chociaż Eugeniusza wychowano w zupełnej nieświadomości tego świata duchów, do którego się odnosiły, choć sceptyk był i śmiał się z podobnych bajek, wyobraźnia gorąca mogła je przyjąć mimowolnie i na tle ich pracować.
W istocie te wizerunki stare miecznika, jego córki, żony, ta niewiasta z pręgą krwawą, ta trupia głowa w hełmie i mnóstwo innych zabytków, sama powieść o przeniesieniu się do Mielsztyniec, splątane były z bajeczną może, ale tragiczną historyą rodziny Spytków. W podaniach tych głuchą jakoś rolę odgrywała także dziwnym zbiegiem okoliczności rodzina Jaksów, do której Iwo należał.
We dworze wiedziano tylko dobrze, iż od czasów miecznika, o którego gwałtowności charakteru dziwne chodziły wieści, nienawiść między Jaksami a Spytkami doszła do tego stopnia, że się już członkowie tych dwóch rodzin tradycyjnie nigdy nie spotykali... Wieść niosła, że przypadkowe nawet zetknięcie się ich z sobą, miało być zawsze przepowiednią nieszczęścia dla Spytków. Ztąd, jak pierwsza bytność kasztelanica przeraziła starych sług, tak przejażdżce Eugeniusza oprzeć się chciano nawet, nie dając mu poznać tego, że wagę do niej przywiązywano. Ale młode chłopię było samowolne, pieszczone, a otrzymawszy pozwolenie matki i pragnąc gorąco, niczem się już powstrzymać nie dało.
Wypadek ten, gdyż stary dwór nieboszczyka uważał to za straszny dopust Boży, za wróżbę nieszczęść niechybnych, skupił siwych sług pod zamkową kaplicę. Patrzyli oni na odjazd panicza, potrząsając głowami, przerażeni fatalnością, jaka nad rodziną ciężyć się zdawała.
Czy Spytkowa o tych podaniach nie wiedziała, czy je lekceważyła, różnie sądzono; ale dwór pamiętał to, że kasztelanic Iwo niegdyś się o nią starał, a opinia jaką miał oddawna w okolicy, samego zbliżenia się jego do pani, do Mielsztyniec, do Eugenka, obawiać się już kazała. Nic ztąd dobrego wyniknąć nie mogło; dla wielu dość było nazwiska Jaksy, ażeby w tem dojrzeć karę Bożą.
Tymczasem chłopak pędził do Rabsztyniec z ciekawością, młodemu wiekowi właściwą. Wyobrażał on je sobie gryfiem gniazdem rozwalonem, jak je sam pan nazywał, ale nigdy tak straszliwą ruiną. Na widok tych gąszczów, tych zwalisk, błota i śmieci, wychowaniec zbytku był prawie przelękły. Zsiadł z konia na ścieżce, a zaraz też i gospodarz zjawił się, jakby na niego oczekiwał, nie ów strojny gość zamku, ale odarty i zaniedbany, z najeżonemi włosami, błędny rycerz jakiś z uśmiechem ironicznym na ustach. Powitał on Eugenka jakoś szydersko i zamiast go poprowadzić do mieszkalnego skrzydła, jął go obwodzić po gruzach, zdając się mieć w tem jakąś gorzką przyjemność, że się przed nim chlubił swym upadkiem i nędzą
Naostatek poszedł z nim do kaplicy grobowej, a gdy Eugeniusz przelękły poglądał na powywracane trumny, rzekł z wyrazem prawie okrutnym:
— Pamiętaj pan coś dziś widział... jest to widok nauczający. Któż wie? — dodał dziko... — dziś to los Jaksów, jutro być on może choćby Spytków losem. Bóg wielki, sprawiedliwość nieubłagana, losy nieprzezwyciężone, a ludzie są znikomi i słabi.
W młodzieńcu zadrgała duma i krew starej rodziny zakipiała, pierwszy raz uczuł wstręt do tego człowieka, którego był tak gwałtownie ukochał. Zdziwili się Iwo i Zaranek gdy Eugenek odpowiedział na to:
— To pociesza, że w świecie nic nie jest wypadkiem, wszystko sprawiedliwością... Trzeba kochać, przebaczać i... spać spokojnie.
Nie byłoby może nic dziwnego w tem przemówieniu Eugeniusza, który często objawiał zdania dojrzalsze nad wiek swój, ale gdy to mówił, głos jego się zmienił... spoważniał, można było powiedzieć zestarzał. Kasztelanic drgnął mimowoli, zamilkł i wyszli z grobowej kaplicy, w zupełnie innych stosunkach, niżeli do niej przybyli. Eugeniusz co najrychlej chciał powracać, znienawidził kasztelanica; zaprosił go wedle rozkazu matki, ale gdy tylko dozwoliła przyzwoitość, opuścił Rabsztyńce, dając sobie słowo, że w nich więcej noga jego nie postanie.
Tego skutku niktby się był nie mógł spodziewać. Z żywością, wróciwszy, opowiedział matce, swe odwiedziny, nie kryjąc uczuć, jakie one w nim wzbudziły. Pani Spytkowa popatrzyła na syna zdziwiona nieco i poraz pierwszy w mowie, głosie, charakterze, który się objawił, poznała w nim nieboszczyka. Brew tak marszczył jak on — mówił krótko, stanowczo — był prawdziwym Spytkiem, tak, że prawie się go ulękła.
Łagodnym głosem wykazała mu jego lekkomyślność, przypomniała jak bez przyczyny i bez jej wiedzy pokochał się w tym nieznajomym, jak teraz nagle się odstręczył, — obie rzeczy uznając za pospieszne. Eugeniusz przyjął uwagę matki z pokorą, ale na twarzy jego znać było, że pozostaje przy swem zdaniu i uczuciu.
Nazajutrz z południa zaproszony kasztelanic przyjechał. Młody chłopak przyjął go grzecznie, ale z widocznym chłodem, a wprowadzając do sali, rzekł:
— Widzę, że i pan dziś z ciekawością oglądasz nasze pamiątki rodzinne. W istocie, warte są one widzenia i poszanowania. Gdybyśmy wierzyli, że nic się nie dzieje bez przyczyny, że nic nie trwa bez zasługi i nie ginie bez winy, musiałbym wnioskować, że rodzina Spytków ma swe zasługi.
Była to dumna, dziecinna odpowiedź na owę lekcyą w grobowej kaplicy. Kasztelanic bystro, z góry spojrzał na młodego chłopaka i odparł z uśmiechem ironicznym:
— Niezawodnie, tych jej nie zaprzeczam.
Tem obojętnem słowem zamknął mu usta, ruszył ramionami i więcej się już do niego z rozmową nie zwracał.
W sali czekała na nich Spytkowa, a po twarzy jej, zawsze pogodnej i równie surowej, nie było można poznać, że przybyły uczynił na niej jakiekolwiek wrażenie. Przywitała go zimno, była panią siebie, wydawała się nawet od ostatniej rozmowy ostygłą i zobojętniałą. Zdaje się, że umyślnie kazano podać podwieczorek w altanie ogrodowej, aby w czasie przechadzki więcej mieć swobody do niepostrzeżonej rozmowy, która dosyć długą być miała. Jakby naumyślnie złożyło się to ze złym humorem Eugeniusza, który kasztelanica porzucił wprędce i zajął się cały gorącą rozprawą z p. Zarankiem o dziele Buffona, które właśnie razem czytali. Poszli przodem ulicą, zostawiając panią Brygidę z jej towarzyszem, a ten zaledwie ujrzał się z nią sam na sam, natychmiast z tego korzystając, zwrócił się do niej i rzekł:
— Jestto więc jedyna chwila w życiu dana mi na wytłumaczenie się z przeszłości. Korzystam z niej, bo i ja mam prawo żądać wysłuchania, choć zawczasu potępiony. Wyrok może pozostać takim, jakim był napisany przed dwudziestu laty... idzie mi tylko o to, bym się przedśmiertną oczyścił spowiedzią...
Pani Spytkowa nie odezwała się słowem, patrzyła w ziemię idąc powoli, a Jaksa mówił ciągle:
— Nie wiem, czy potrzebuję pani przypominać te dzieje, o których mnie dziś zimno jeszcze i obojętnie mówić niepodobna. Pamiętasz pani, żem powrócił z pierwszej podróży pełen życia i młodości. Żył jeszcze wówczas dogorywając mój ojciec. Staliśmy z nim razem na krawędzi przepaści, która dla mnie była zakrytą. On ją już widział, czuł raczej oddech jej pod sobą; całą jego nadzieją byłem ja; jam miał podnieść i dźwignąć starą tarczę Gryfów, aby się nie strzaskała na wieki... Ale mnie naówczas rodzina, jej losy, jej sława, jej wielkość były obojętne zupełnie — ja tylko żyć i być szczęśliwym pragnąłem. Naówczas to, objeżdżając sąsiedztwo, pierwszy raz zajechałem do domu waszego rodzica, i zobaczyłem — panią. Pamiętam jeszcze dziś tę chwilę, bo była stanowczą dla mnie; zostałem oczarowany, podbity — wyjechałem od was oszalały. Zapomniałem o wszystkiem, pragnąc się tylko zbliżyć do was. Wszystko zdawało się nam sprzyjać w początku; ojciec wasz był mi przychylnym... wy... — mamże i to przypomnieć — że serce wasze pierwszy raz w życiu biło dla mnie? żem je pozyskał, żem słuchając jego uderzeń, spędził jedyne chwile szczęśliwe, których wspomnienie całe życie mi truć miało?... Mogę powiedzieć, że byliśmy oboje szczęśliwi; z młodością w sercach, z marzeniem w głowach, z piosenką na ustach, z wiarą w siebie i przyszłość przebyliśmy aż do tej chwili, gdy po raz pierwszy na progu waszego domu zjawił się ów nienawistny Spytek...
Wdowa spojrzała nań groźnie.
— Dlaczego się mam taić z tem, co czuję? — podchwycił Jaksa. — Tak, choć umarł, był i jest mi nienawistnym... i będzie nim.. Przychodził z bogactwy, z imieniem, jak handlarz, podkupić mnie, który przynosiłem tylko serce i ubóstwo ciężkie do dźwigania. Zdaje mi się, że gdy się zjawił, już losy nasze były rozstrzygnięte.
Pani Spytkowa uśmiechnęła się pogardliwie, spojrzała dumnie i szepnęła:
— Mylisz się waćpan... ojciec nie byłby mnie zmusił do mimowolnego małżeństwa, bo ja tylko sobie przyznaję prawo rządzenia sobą. Nic mnie nie mogło skłonić do przeniewierstwa i fałszu, do przysięgi na zimno... Waćpan sam pchnąłeś mnie i zmusiłeś do tego kroku, który opłaciłam życiem.
— Ja? — podchwycił Iwo — ja?... Nie! pozory omyliły was... Byłem i jestem niewinny... posłuchajcie mnie do końca... Ojciec mój był naówczas już chory i dogorywający; dobiło go to, że przewidywał nieuchronny upadek rodziny, a czuł iż ja nie zniosę cierpliwie nędzy i upokorzenia. Doszły go wieści o moich częstych do domu waszego wycieczkach... dwa ubóstwa przerażały go... Nie chciał tego małżeństwa, nie taił tego bynajmniej przedemną. Kochałem ojca, ale byłbym się mu oprzeć potrafił, gdybym go na śmiertelnem łożu nie zastał. Znalazłem go zmienionym straszliwie, zeschłym, zniszczonym gorączką wewnętrzną. Ledwiem na próg wszedł, jak gdyby się lękał, że mu czasu zabraknąć może na pohamowanie mnie i obrócenie mną wedle swej woli, chwycił mnie za ręce, posadził przy sobie, odegnał wszystkich... i począł tę straszną spowiedź swojego życia i historyą rodziny, która i silniejszego odemnie złamaćmy musiała. Był nielitościwym dla siebie, oskarżał się, płakał, winę teraźniejszości brał całą na stare barki... Począłem płakać z nim razem. Cóż chcesz pani, byłem młody, serce żyło jeszcze we mnie i kochałem ojca. Człowiek ten prócz tego dla obcych nawet miał dar przekonywania i urok ogromny słowa, cóż dopiero dla syna, gdy słowom tym towarzyszyło łkanie, gdy po za niemi widać było i czuć śmierć nadchodzącą, gdy uroczysta godzina konania namaszczała go na patryarchę...
...Otóż — mówił dalej kasztelanic — pod jakiem wrażeniem musiałem w słowach się wyrzec mojej miłości, moich nadziei, szczęścia, a przyrzec ojcu, że poślubię naznaczoną mi przez niego córkę jego przyjaciela, jedynaczkę i dziedziczkę ogromnego mienia, które nas od ruiny ratować miało.. Ojciec się uspokoił... usnął, zdrowie jego polepszyło się; chciał doczekać ślubu i ta nadzieja sił mu dodała...
...Oto historya mego przeniewierstwa... — dodał Iwo. — Byłem winien chyba tem, żem spokój ostatnich godzin jego szanował, ale czyniąc to, czego on wymagał po mnie, najsilniejsze zachowałem przekonanie, iż ta, której dałem słowo, która mnie znała, nie uwierzy, słysząc żem ją zdradził, nie uwierzy, widząc zdradę, że zaufa mi do końca, tak, jak ja ślepo, szalenie jej ufałem. Tymczasem pani na pierwszy popłoch, na wieść głuchą, używszy jej za pozór, oddałaś rękę swoją i moją przyszłość na pastwę Spytkom... Ojciec zmarł zaraz po zaręczynach naszych! nazajutrz odesłałem obrączkę. Po pogrzebie leciałem do was, pewien, że wytłumaczę się, że zgładzę tę mniemaną winę moję, że znajdę tę, którą kochałem, czekającą na mnie z wiarą silną... a trafiłem w ganku na powracającą z kościoła... Potrzebaż jeszcze jakiego uniewinnienia? Czyż życie moje całe nie jest niem?... Zubożały, zszargany, ogłupiały nieszczęściem, zszedłem na istotę ściganą wzgardą a broniącą się gniewem i wściekłością... Mogłem przecie, odrzuciwszy wspomnienia, zimny, z rachubą tylko pójść się także sprzedać z imieniem i młodością za jaki grosz, któryby mi dano chętnie... a jednak spędziłem życie na zgryzotach, wierny sercu, gdy wy... wy...
— Kończcie — zimno rzekła wdowa.
— Gdy wy — odparł gniewnie Iwo — pędziliście życie spokojnie, w dostatkach, w lodowatej obojętności, z uśmiechem na ustach gniotąc trupa mojego... gdy wybudowaliście sobie szczęście.
— Tak, szczęście! — gorzko uśmiechając się, powtórzyła pani Spytkowa. Po chwili podniosła głowę; twarz jej była blada, smutna... W oczach miała wyraz dziki.
— Miałażbym się tłumaczyć? ja! — spytała się, śmiejąc się cicho, ironicznie. — Nie, tego nie uczynię! poniżyłabym się. Poświęciliście miłość waszę i mnie ojcu dogorywającemu, litości, słabości... Czujecie się czyści! a więc dobrze! przypisujecie mnie winę! O, już dziś mniejsza o to... Cóż mnie obchodzi wasz ojciec, wasza ta litość wspaniała, wasze wykrętne oszukaństwo?... Co się stało odstać się nie może... Czujesz się waćpan czystym, tem lepiej; ja was osądziłam zabójcą i nie cofnę wyroku. Co mnie obchodzi wasza rodzina, wasza wielkość, losy, ruiny, bogactwa?... Przyniesiono mi dowód zdrady, nie wchodziłam w jej powody, wiedziałam tylko, że została spełnioną. Nie domyślałam się, że mogliście kłamać umierającemu ojcu, zamiast mu wyznać wszystko i błagać by przestając być Jaksą, został w skonaniu człowiekiem i rodzicem dla swego dziecięcia, że mogliście kłamać kobiecie, przyrzekając jej, czego nie dotrzymaliście... Co mi tam! — dorzuciła wdowa... — co się stało, jest nieodwołalnem...
Iwo szedł obok niej milczący. Wolnym krokiem, aleją cienistą kierowali się ku altanie, ku której poprzedzał ich Eugenek z Zarankiem. Na chwilę przerwała się rozmowa. Iwo spojrzał na nią dziko, ale bez nienawiści, czuł, że w tych wymówkach, którym napróżno starała się nadać pozór obojętności, grała wspomnień młodych i niezapomniana muzyka... Błysk jakiejś nadziei przeleciał po jego twarzy...
— Więc winy słabości tej dla ojca... dla jedynej istoty jaką na świecie miałem naówczas — zawołał — winy słabości tej nawet całego życia męczarnie i spodlenia okupić nie mogą w oczach waszych? Ale spojrzcie na mnie, co ze mnie zrobiło życie, a porównajcież wasz dumny spokój do mojej gorączki zgniłej!
Spytkowa uśmiechnęła się dziwacznie.
— Tak — rzekła — tak! ja byłam szczęśliwą, bardzo szczęśliwą!... Odgadliście to, poznali, osądzili wybornie. Ten złocisty i marmurowy grób mój zachwycił was. Dość, nie mówmy więcej, to rzecz skończona, osądzona. Wy byliście męczennikiem, a ja istotą szczęśliwą, dlatego, że wam łachman nędzy pokrywał szaty bezecne i rozpasanie wyuzdanej swawoli, a tu mnie złoto świeciło na ramach...
— Ale pocóż to wszystko? — odezwała się po chwili z ironią; — to są rzeczy niepowrotne, których wagę tylko Bóg osądzić potrafi. Mamyż się sprzeczać między sobą, kto z nas był fałszywszym, zdradliwszym i biedniejszym? Wszystko się stało, jak stać się było powinno... jakeśmy zasłużyli. Dziś zostało dwoje ludzi obcych sobie, co się tam kiedyś znali trochę i śmieją się ze swej przeszłości...
To mówiąc chciała pospieszyć do syna, gdy Iwo ją powstrzymał, zwalniając kroku.
— Wy mówicie — zawołał z gorączkowym wyrazem — że się wszystko stało jak było powinno... Ja nie tak łatwo to rozgrzeszę i z mojego życia skwituję... Widzicie przecie, żem lat dwadzieścia czekał, żem jak pies na łańcuchu przetrwał w nędzy i upokorzeniu u tych wrót, których otwarcia czekałem, które mi śmierć otworzyć musiała, i otwarła nakoniec. Mylicie się; życie nasze nieskończone, poczyna się ono dopiero. W głosie waszym, w oczach waszych czuję i widzę niezgasłem uczucie. Uwierzyć mi musisz, musisz przebaczyć!
To mówiąc, chciał ująć ją za rękę, gdy pani Spytkowa stanęła nagle z takim majestatem gniewu i oburzenia przed nim, z oczów jej trysnął śmiało nań wzrok tak piorunujący, iż zuchwały Iwo cofnąć się musiał i oniemiały stanął, bledniejąc.
W istocie straszną była ta kobieta, na której czole uczucie niewieściego majestatu i potęgi malowało się z nadzwyczajną siłą, długiemi nagromadzoną latami. Dosyć było tego spojrzenia, aby odepchnąć i odjąć wszelką nadzieję; ale Iwo cierpiał zbyt długo, a może zbyt mocno kochał, ażeby się uląkł tej groźby i uciekł od walki. Usta jego po chwili zadrgały uśmiechem bólu i szyderstwa zarazem.
— Proszę o przebaczenie — rzekł, ostygając i zmieniając głos. — Odzywając się do uczuć, które nie wystygły we mnie, nie popełniłem zbrodni... popełniłem błąd tylko. Zapomniałem czem jest serce kobiece, w którem miłość gaśnie tak prędko, a gniew nie umiera nigdy. Zostań więc pani ze swym gniewem, a pozwól mi zachować tę miłość, która życie struwszy, odebrać mi je potrafi.
Wdowa ruszyła ramionami tylko i poczęła zwolna iść dalej.
— Zdajesz się pani w to nie wierzyć, że się człowiek dobić może, gdy ostatnią straci nadzieję. Zapewne, jak jaki... Nie mogę zmusić do wiary... Od dziś dnia jednak, wyczerpnąwszy ostatnią ocalenia otuchę, pójdę szukać albo innej nadziei, lub jakiegoś końca tej nędznej komedyi. Cóż to wam szkodzi, że się do reszty skalam, zwalam i nędzny gdzieś styrany zginę? Powiesz, że się stało tak, jak się stać było powinno. W istocie, nie mówmyż o tem więcej. Jęki i żale nie przystały mi, a dla was byłyby nudne. Zatem wracamy do towarzystwa, a ja do mego charakteru.
Na te słowa zawahawszy się, pani Spytkowa, podniosła oczy... Twarz jej zupełnie była zmieniona, blada, smutna, patrzyła na Iwona ze łzą na powiece drżącą. Zdawało się, że coś powiedzieć chciała, że może słowo pociechy byłoby się z jej ust wyrwało. Jaksa poraz drugi niespodzianą nadzieją osłupiały stanął, ale w tem Eugeniusz żywo się zbliżył do matki. Spojrzał na nią i na jej towarzysza dziwnie, z przestrachem i pociągnął ją z sobą ku altanie, nim czas miała przemówić.
Jaksa po chwili odzyskał przytomność, ale poszedł za nimi zamyślony, nie zwykle milczący i nieśmiały.
I tym razem nie rozłamał on chleba, nie przyjął wina, wytłumaczył się słabością, patrzył; siedział i dumał. Eugeniusz, jakkolwiek mało znał ludzi, postrzegł w nim zmianę; ale mając doń w sercu urazę, prawie się ucieszył, widząc go chmurnym. Na obojętnej rozmowie przeszła godzina w ogrodzie, a że wieczór się zbliżał, Iwo wstał do pożegnania.
— Ponieważ państwo wyjeżdżają do Warszawy, wątpię — rzekł — żebym miał przyjemność widzieć ich już tutaj.
— Odjazd mój — obojętnie na pozór przerwała wdowa — jest dotąd tylko projektem, a kiedy przyjdzie do skutku... tego doprawdy nie wiem...
Było to jakby dodaniem nadziei; ale Jaksa zdawał się nie chcieć tego rozumieć; skłonił się lekko i dokończył:
— Pozwoli więc pani się pożegnać.
Zwrócił się potem do Eugeniusza i podał mu rękę z uśmiechem... Młody chłopak już był nieco zwolniał w uczuciu niechęci, powziętej tak nagle dla kasztelanica, walczył przynajmniej z sobą, aby mu jej nie okazać.
Pożegnali się z nim grzecznie, Eugenek nawet odprowadził go do ganku, szczebiocąc.
W chwili, gdy już Iwo miał siadać, niespodzianie z balkonu pierwszego piętra ukazała się blada twarz pani Spytkowej, która zawołała do syna:
— Proś-że sąsiada, aby nas odwiedził jeszcze.
Iwo, nic nie odpowiadając, grzecznym ukłonem podziękował za ten znak łaski; ale twarz jego chmurna nie rozjaśniła się, a gdy młody chłopak coś mu szeptał, spełniając rozkaz matki, rzekł tylko:
— Dziękuję bardzo, ja także mam projekta podróży... nie wiem jeszcze co zrobię z sobą.
Pani Spytkowa stała ciągle na balkonie. Iwo odwrócił się ku niej raz jeszcze, ścisnął konia i wedle swego zwyczaju czwałem popędził do domu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.