Krwawe znamię/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Krwawe znamię
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Co zaszło w duszy tej kobiety od pierwszego oburzenia i gniewu, do tego miłosierdzia i spółczucia; jakim sposobem zmieniła się obraza w litość, duma w łagodność... odgadnąć było trudno.
Zaraz po odjeździe Iwona, wdowa weszła do pokoju i zamknęła się na modlitwę. Eugeniusz pozostał na ganku i pozbywszy się Zaranka, dumał tu sam jeden, głębiej niż czynił dotąd. Czuł, że w nim jakaś dziwna, niewytłumaczona zaszła zmiana, że jedną chwilą gniewu dojrzał nagle i stał się mężczyzną, na którego ramionach ciężkie spoczywało brzemię. Człowiek ten, ku któremu niedawno czuł pociąg i słabość, stał się dlań nienawistnym; jego zbliżenie do matki zaczynało go oburzać i niecierpliwić; niepokoił się, sam dobrze nie umiejąc sobie wytłumaczyć przyczyn tej obawy i wstrętu.
Zaranek odszedł do swego pokoju, zostawiwszy go samym. Eugeniusz podparty siadł w ganku i po odjeździe Jaksy pozostał, rozpatrując się w samotnym zamku, jakby mu coś dolegało, jakby potrzebował w sobie skupić ducha i myśli. Dotąd mało roztrząsał życie własne i jego obowiązki, była to może pierwsza chwila, w której czuł potrzebę wejścia w siebie, chociaż nic go na pozór do tego nie zmuszało. Tęskno mu było na duszy, jakby przeczuciem jakiegoś niewidomego niebezpieczeństwa. Cicha noc spowiła cały ów dworzec, przywykły do spokoju i milczenia, jeszcze uroczystszą ciszą nadchodzącej snu godziny. Nie słychać było nic, oprócz niepochwyconego prawie szmeru drzew w ogrodzie i przytłumionego klekotu dalekiego młyna wodnego. Niekiedy powiew jakiś niespodziany przelatywał, poruszając gałęzie, zaszumiał w głębinach korytarzów zamkowych i znowu następowało po nim uroczyste milczenie. Na zamku, jak dawniej za życia pana Spytka, wszystko miało wyznaczone godziny; sen i ruch przychodziły na zawołanie zegaru, który królował i rządził ludźmi. Światła po oknach gasły z kolei, znikali słudzy, wyludniało się wszystko, zamykały podwoje i w końcu jedno tylko okienko kaplicy, w której zawsze płonęła lampa słabem światełkiem, śród czarnego połyskiwało gmachu. Eugeniusz doczekał się tego stąpania po korytarzach, które zwiastowało zamykanie drzwi i ostatni kres życia i ruchu. Burgrabią był od niepamiętnych czasów zgrzybiały, od kilku pokoleń sprawujący swe obowiązki Siemion, który już ledwie się wlókł, ale kluczów nikomu powierzyć nie chciał póki życia. Mało kto go we dnie widywał. Z brzaskiem, otworzywszy podwoje, chował się do swojej izdebki w suterynach i nie wychodził z niej aż nocą, gdy zamek potrzeba było obwarować kluczami, których pęk dźwigał u pasa. Ludzie miejscowi poznawali go po chodzie posuwistym i po brzęku tych kluczów nieodstępnych. Rankiem i nocą wychodził z półgłośną na ustach modlitwą, którą, opatrując kąty i zatrzaskując wrzeciądze odmawiał... Rzadko bardzo odzywał się do kogo, nie cierpiał sprzeciwiania się, mruczał niewyraźnie, a życie zdawało się go bardzo nie wiele obchodzić. Siemion nie miał rodziny, żył samotny, a większą część dnia spędzał na modlitwach. Wolne chwile przesiadywał w kaplicy zamkowej, często sam jeden, dozorując niewygasającej lampy i odmawiając różaniec. Ojciec jego, dziad i pradziad byli na usługach Spytków, zrośli się więc z pańską rodziną, którą prawie uważali za swoję. Siemion nie mówił inaczej o Mielsztyńcach, tylko: „nasz majątek“, o rodzinie jak o własnej, o dziecku jak o swojem.
Od śmierci starego Spytka, uważano ciężkie na nim pognębienie, u trumny nieboszczyka leżał, płacząc, a po pogrzebie jego prawie oniemiał, słowa się z niego dopytać nie było podobna... Na Eugeniusza zdaleka patrząc, popłakiwał.
Młody chłopak jeszcze siedział na ganku, gdy po wybiciu godziny zwiastującej zamknięcie zamku, chód starego Siemiona dał się słyszeć na korytarzu. Wedle swojego zwyczaju, burgrabia obchodził galerye, ganki, wschody, opatrując czy wszystko było w porządku, czy nikt nie pozostał opóźniony za domem. Eugenek nie postrzegł się, gdy go staruszek pochwycił siedzącego i pogrążonego w myślach. Zdala Siemion nie mógł go poznać o zmroku, zbliżył się więc, a zobaczywszy panicza, zdziwiony stanął naprzeciwko niego, z założonemi rękami. Chłopak podniósł głowę.
— Mój miły Boże — ozwał się starzec półgłosem — tobież to, mój złoty paniczu, myśleć już i rozpamiętywać jak starcowi? Tobie, cobyś powinien śmiać się i weselić?... Ale, prawda! zostałeś się ty sierotą... a sieroty dojrzewają prędko.
I szepcąc tak z uczuciem, zbliżył się do chłopaka, aby jego rękę ucałować. Eugenek dopiero się ocknął i poznał staruszka, którego dawniej rzadko kiedy widywał.
— A no, paniczu mój złoty — rzekł burgrabia — możeby wam czas iść i spocząć? Cóż wy tu tak po nocy dumacie? Chłód i smutek... nie nakarmi to duszy, a ot ja już muszę i zamek zaryglować. Chłopak wstał milczący, zawahał się nieco i cicho odezwał się:
— Zamykajcie, ale ja z wami pójdę, potrzeba mi się z wami rozmówić.
— Ze mną? — spytał zdziwiony staruszek — ze mną?
— Chodź! — krótko odparł Eugenek — zamykaj i chodź!
Niespokojny Siemion musiał być posłusznym. Pospiesznie drzwi za sobą zamykając, poprowadził panicza po wschodach do suchych suterenów od ogrodu, w których mieszkał. Izdebka, do której schodziło się po kilku kamiennych stopniach, mimo że na wpół w ziemi i sklepiona, była dosyć schludna i wesoła. Za nią druga, mniejsza, zawierała sypialnię staruszka. W pierwszej stolik, ławy, kufer, klucze na kołkach rozwieszone, krucyfiks i obrazy świętych z kropielnicą przybitą u drzwi, całym były sprzętem.
Eugeniusz nie przypominał sobie, czy tu był kiedy. Ubogie to pomieszkanie obudzało jego ciekawość; Siemion wyglądał tu ze swą pobożnością na prawdziwego zakonnika. Wszedłszy dość odważnie i z mocnem jakiemś postanowieniem do starca, w chwili, gdy miał usta otworzyć, chłopak się zająknął, zarumienił, i widocznie był zmięszany. Pierwszy to był prawie czyn jego w życiu, podjęty na własną odpowiedzialność, nie dziw więc, że przy spełnieniu jego trochę odwagi zabrakło. Starzec patrzył na niego długo, uważnie, z rodzajem rozczulenia, zdawał się w tej twarzy badać przyszłość rodziny, którą Eugeniusz w sobie nosił, ale zarazem czekał ciekawy, co tu młodego chłopca sprowadzić mogło.
— Mój Siemionie — odezwał się wreszcie siadając na ławie Eugenek... — ja tu jestem w rodzicielskiem gnieździe, jak obcy. Wiesz jak mnie wychowano. Rzadko i krótko dzieckiem bywałem w Mielsztyńcach; ojca o nic pytać nie śmiałem: matka nadto jest smutną i przybitą, ażebym mógł ją badać; a przecieżbym wiedzieć coś powinien o tej przeszłości, która jest dla mnie tajemnicą. Wszystko, co mnie otacza, budzi ciekawość, nie zaspokajając jej. Roją się myśli dziwne, drażni mnie to. Ty, mój dobry staruszku, mógłbyś mi wiele wyjaśnić, wiele mnie nauczyć... Chciałem — dodał — prosić cię, żebyś mi wytłumaczył to, na co ja patrzę, a czego zrozumieć nie umiem.
Siemion, wysłuchawszy go, spuścił głowę smutnie; widocznie walczył z sobą.
— Cóż ja wiem? — rzekł — plotki, które po cichu pokolenie pokoleniu podawało, a w ustach ludzkich prawda nawet, przechodząc przez nie, nabiera coraz odmiennych kształtów i trudno się jej dobadać gdy postarzała niespisaną. Zresztą, mój dobry panie, czy ci potrzeba zawczasu już wiedzieć wszystko, trapić się i obawiać? Nakoniec, nakoniec ja się lękam... a gdybym chciał, nie potrafię w starej głowie znaleść tego, co w nią włożyłem za młodu.
— Mój drogi — przerwał Eugenek — ty mi musisz powiedzieć, co wiesz... to mi zrobi ulgę. Jam już nie dziecko, znieść potrafię, co boli i odróżnić fałsz od prawdy; może wyglądam młodo, ale i mnie sieroctwo i samotność uczyniły przed czasem człowiekiem.
— Cóż ja wam powiem?... — przebąknął stary — i czy to pora po temu? Pytaj mnie, jeśli chcesz, ja ci nic nie zataję. Ale godzina późna, spostrzegą, że was nie ma, będzie niepokój w zamku... a pan Zaranek...
— Pan Zaranek nic mi nie zrobi, — rzekł Eugeniusz — jest moim towarzyszem, nic więcej; praw nademną nie ma żadnych, a rad jest, gdy swobodną chwyci godzinę, by się w swych książkach zatopić... Nie obawiaj się o niego, nie lękaj o matkę, ona się o mnie dziś nie spyta.
Siemion zamilkł, ale westchnął.
— Cóżbyście wiedzieć chcieli? — zapytał.
— Wszystko, bo nie wiem nic — żywo począł chłopiec. — Znam z imion moich pradziadów i babki, których wizerunki wiszą na zamku. Z twarzy tych zbladłych, wiekami poczerniałych, niemych, czytam i odgaduję tajemnice... Nie wiem nic. Co znaczą te dwa katafalki? co ta śliczna kobieta, z krwawą na szyi pręgą? co trupia głowa w szyszaku?...
Siemion głęboko się zdawał namyślać; ciężko mu było dobyć z piersi głosu.
— Ja o tem wszystkiem wiem niewiele, to tylko, co rodzice z sobą przynieśli i o czem wieczorami słyszałem gwarzących czasem; ale prawda to, czy baśnie?... Prędzej że ludzie, patrząc na dziwne wizerunki stare i nagromadzone pamiątki, sami sobie do nich to tłumaczenie dopletli. Wierzże mi, drogi mój panie, że lepiej ci jeszcze i długo o tem nie wiedzieć, a gdy przyjdzie godzina, aby się odkryła prawda, Pan Bóg ci ją zeszle przez usta matki. Uspokójcie się. Po każdym domu niemal lata, jak nietoperz, jakaś bajka czarna, której nie widać we dnie. Każda rodzina ma swe tradycye, ale nie we wszystko wierzyć potrzeba i godzi się. O tych portretach starych nic bym was nie nauczył; wiem mało i źle, więc nie chcę was niepokoić. Powiem jedno tylko, co mi się zdaje być prawdą niewątpliwą. Wprzód nim się Spytkowie z Krakowskiego tutaj przenieśli, od bardzo dawnych a dawnych lat, pomiędzy nimi a Jaksami była nieprzyjaźń zawzięta. Zkąd poszła, tego nikt nie wie. Prześladowano się, nękano, najeżdżano wzajemnie i krew nieraz się polała. Jeszcze w Krakowskiem naddziad wasz pomścił się na jednym z Jaksów za jakąś krzywdę... Ująwszy go i osądziwszy sam, dał ściąć katowi w więzieniu. Mówią, że głowa tego Jaksy, zamknięta w szyszaku, zachowuje się na pamiątkę tej zemsty... Później Bóg ciężko za tę śmierć dotknął rodzinę waszę, zaczęła się pokuta. Spytkowie opuścili swoje gniazdo, ścigani zgryzotą i pomstą Jaksów, którzy, umyślnie goniąc za nimi, usadowili się pod ich bokiem w Rabsztyńcach. Ale wyroki Boże są niedoścignione, Jaksowie pomścić nie mogli i ród ich wyginął do ostatniego... Tym ostatnim jest ów, którego dziś tu widzieliście na zamku... którego wy podobno, dobry panie, zaprosiliście tu po raz pierwszy sami.
— Tak jest, ja! ja! — krzyknął Eugenek, porywając się z ławy. — Cóżem zrobił! Widzisz stary, jak niewiadomością zgrzeszyć można. Ale dziś poczułem do niego odrazę, niechęć, wstręt jakiś, i noga tu już jego nie postanie. Sądzę, że nawet matka moja niespełna wiedzieć o tem musi, chociaż opierała się w początku, naganiła mnie; ale teraz, teraz jest dla niego łaskawszą.
To mówiąc, przechadzał się niespokojnie po podziemiu; stary westchnął.
— Jedno wam jeszcze dodać muszę — szepnął cicho. — Kasztelanic Jaksa, na którego my tu, choć z daleka, od młodych lat jego patrzymy, niedobrym jest człowiekiem; nie ma wiary, żyje jak dziki, szaleje często, pomiata ludźmi i sobą. Obawiają się go wszyscy, nie ma przyjaciela, nie starał się otoczyć rodziną, jest postrachem i podziwem...
— Sądzicie, że on wie o tem, co między rodzinami naszemi zachodziło? że zachował nienawiść spadkową? że z nią tu przybył? — spytał Eugeniusz patrząc na Siemiona.
— Jakżeby o tem mógł nie wiedzieć? — rzekł stary. — Dla niego to może jedyny cel życia, bo mu tylko nienawiść i zazdrość zostały na pokarm ostatni.
— I śmiał przybyć tu z kłamstwem na ustach?
— Gorzej, bo ze zdradą w sercu — dodał Siemion; — potrzeba go się strzedz, należy unikać. Jestto człowiek tem niebezpieczniejszy, że wszystkie pozory przybrać potrafi, że skłamie serdeczność, że będzie się śmiał, gdy wewnątrz gniew w nim zgrzyta, że zdolny jest do wszelkiego złego.
— Dziękuję ci za przestrogę... — po chwili rzekł Eugeniusz, trąc czoło. — Widzisz więc, żem się pożytecznej rzeczy dowiedział. Matka zrazu miała słuszność, a ja byłem niebaczny. Dziś dopiero ostrzegło mnie przeczucie, albo raczej kilka słów bolesnych, któremi mnie zranił ten człowiek.
Młody chłopak zamilkł... Siemion zbliżył się do niego, pochwycił za rękę i począł ją całować.
— Dosyć już tego — odezwał się cicho. — Nie badaj mnie, bo niezapokoisz sam siebie. Zawcześnie zawsze dowiesz się swych obowiązków i weźmiesz spadek po ojcach. Bądź paniczu cierpliwym, a jeśli potrzeba dla uniknięcia niebezpiecznego sąsiada oddalić się z Mielsztyniec, proś matki, niech wyjedzie. Zanadto już siedzieliście w tym zakącie, w tej pustce; trzeba i należy się Spytkom iść między ludzi. Niechaj was inne, zdrowsze może niż tutejsze powietrze owieje i ożywi.
Eugenek zamyślony, uścisnął rękę staruszka.
— Słuchajże, mój dobry Siemionie — odezwał się — gdybyś czego odemnie potrzebował, jabym ci serdecznie rad usłużyć...
— O! mój Boże, paniczyku złoty, a cóż mnie staremu potrzebnem być może, oprócz tego cichego kąta na ostatnie lata? Klucze mi nie ciężą, przywykłem do nich, tęsknoby mi było na ziemi, gdyby je innemu dano; mam wszystko. Niech wam Bóg błogosławi! Czekajcie — dodał do wyrywającego się — poświecę, po korytarzach noc, nie trafilibyście do siebie.
Wziął stary latarkę i suwając nogami, poprzedzał żywo idącego panicza na drugie skrzydło zamkowe. Musieli przechodzić długie galerye, wschody, sale, nim się zbliżyli do mieszkania, które Zaranek i Eugeniusz zajmowali. Noc już była późna; księżyc gdzieniegdzie wpadając oknem, bladem światłem migotał na posadzkach i czepiał się po ścianach. W głębiach tylko panowała ta nieprzejrzysta ciemność murów, o którą oko, jak o żelazny wał się rozbija. Szli wolno, mimo pośpiechu Eugenka, bo Siemion prędzej nadążyć niemógł. Dla skrócenia drogi, burgrabia, który znał zamek doskonale, otworzył drzwi wielkiej sali zwanej biblioteką, do której od bardzo dawna nikt nie wchodził, bo klucze od niej były u burgrabiego. Niegdyś cała pełna ksiąg, nie wiadomo kiedy i przez kogo ogołoconą z nich została w znacznej części; górne pułki były puste, niżej tylko widać było grzbiety foliałów opylonych. W pośrodku stał ciężki stół staroświecki, rzeźbiony, wsparty na czterech karyatydach. Na nim, może przed stu laty położone, nietknięte spoczywały grube księgi, klamrami mosiężnemi pospinane. Przez troje okien od ogrodu księżyc wchodził do sali i część jej znaczną oświecał. W chwili gdy zamek się otworzył i drzwi się uchyliły, Eugeniusz, który nie znał biblioteki i widzieć jej nigdy ciekawym nie był, rzucił w nią okiem i krzyknął. Siemion z przestrachem odwrócił się ku niemu i spostrzegł go palcem wskazującego na stół... Staruszek spojrzał na salę, ale prócz dziwacznie załamanego promienia księżyca, który oświecał stare krzesło i część stołu nie zobaczył nic. Eugeniusz jak skamieniały, stał w progu.
— Co się wam stało? paniczu, na miłego Boga! — zapytał burgrabia.
— Jakto! nic nie widzieliście? nic?
— Nic nadzwyczajnego, a wy? wy paniczu?
— A ja... — Eugenek zawahał się i żywo odpowiedział: — musiało mi się wydać, jestem rozgorączkowany. To było światło księżyca.
— A cóż się wam zdało?... — niespokojnie, stojąc ciągle w progu, mówił Siemion. — Cóż to było? na miłego Boga!
— Nic, nic — śmiejąc się dodał chłopak. — Dajcie mi klucz od biblioteki, jutro po dniu muszę ją zobaczyć.
Burgrabia się zawahał, pomyślał, ale panicz naglił; weszli więc i drzwi zaryglowawszy, stary oddał klucz Eugeniuszowi, który go chciwie schował do kieszeni.
— Gdybym nie był pewnym — rzekł postępując zwolna ku środkowi — że co mówią o duchach i zjawiskach jest przesądem i słabych umysłów halucynacyą, tobym sądził, że istotnie wchodząc tu widziałem kobietę, siedzącą u stołu nad księgą...
— Kobietę — powtórzył Siemion — a jakże ona wyglądała?
— Była podobną do portretu babci Emilii, tej, która ma krwawą pręgę na szyi — rzekł Eugeniusz.
Na te słowa stary burgrabia zaczął drżeć widocznie, spuścił głowę i co żywiej ku drugim drzwiom do wyjścia skierował; ale Eugeniusz, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, ciekawie rozpatrywał się po bibliotece, poszedł do krzesła, na którem zdało mu się, że widział owę postać i chwycił książkę najbliżej leżącą.
Księga była ta gruba dosyć, oprawna w skórę białą, z klamrami srebrnemi. Rzuciwszy w nią okiem, przekonał się, że nie była drukowaną, ale pisaną. Na pierwszej karcie błyszczały herby Spytków, wymalowane na tarczy obwiedzionej dziwnemi ozdobami. Do podtrzymania godła rodziny służyli z jednej strony rycerz w hełmie otwartym, z którego wyglądała trupia głowa; z drugiej lew, rozdzierający gryfa. Przyszło na myśl Spytkowi, że gryf był Jaksów oznaką. Wziął rękopis ze stołu i korzystając z pomieszania starca, który nic się nie zdawał widzieć i na nic już uważać, pośpieszył z biblioteki. Milcząc przeszli jeszcze korytarz i wschody, a blisko już będąc mieszkania, Eugeniusz pożegnał staruszka, z którego się teraz słowa dopytać nie było można.
W pokoju nie zastał Zaranka, czekał nań tylko sługa, który zwykle sypiał w przedpokoju. Eugeniusz rozebrał się prędko, odprawił go i z gorączkową ciekawością chwycił przyniesioną z sobą księgę. Miał jakieś przeczucie, że w niej znajdzie wytłumaczenie wielu dlań mgłą pokrytych rzeczy, tyczących się rodziny. Tytuł i pierwsze karty przekonały go, że się nie mylił; księga była wszakże zbiorem suchych heraldycznych wyciągów i wiadomości, wpisywanych różnemi charakterami i w różnych, jak się zdawało epokach.
Młody człowiek mało umiał po łacinie, bo już naówczas wychowywanie za granicą nie opierało się jak przedtem całe na klasykach; rozumiał jednak tyle, ile było potrzeba, by chciwą zaspokoić ciekawość. Genealogią odrzucił, szedł dalej... wiele kart zostawało niezapisanych. Ku końcowi kilkanaście ktoś po rogach przewlókł sznurkiem jedwabnym i opieczętował... Roztworzyć ich nie było podobna, nie naruszając pieczęci, która się zachowała cało. Sznur był wyblakły i zmięty, wycisk na wosku wyobrażał herby Spytków. Ta tajemnica zniecierpliwiła go nieco; nie śmiał złamać pieczęci, wahając się czy do tego miał prawo i usunął rękopis zamyślony, odkładając czytanie do jutra. Schował go jednak, jak drogą zdobycz do szafy, od której miał klucze. Chciał już zasnąć i spocząć, bo mu głowę rozsadzały myśli i marzenia, które raz pierwszy przyszły ją tak tłumnie nawiedzieć, ale oka zmrużyć nie mógł, mimowolnie stawało mu przed oczyma zjawisko w bibliotece, w które nie wierzył, a wspomnienia jego pozbyć się nie umiał... Śmiał się sam z siebie i postanowił nikomu o tem nie mówić, aby się drudzy z niego nie śmieli. Była to widocznie postać, stworzona w rozgorączkowanej wyobraźni, nic więcej; światło księżyca służyło jej za wątek, z którego to widmo zlepiła. Nie widział go przecież Siemion...
Tak rozmyślając, nadedniem dopiero, gdy księżycowe światło poczęło ustępować rannemu brzaskowi, młody chłopak zdrzemnął się znużony; ale we snach widział, jakby dalszy ciąg wieczornych zjawisk... owe postacie starych portretów, które nad łóżkiem jego stojąc, cicho się naradzać zdawały. Na przodzie, z kwiatkiem w ręku i uśmiechem na ustach, stała babcia Emilia, z krwawą na szyi przepaską.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.