Kroniki 1875-1878/11 Marca 1876

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



11 Marca.
O „Zwyczajach Towarzyskich“ i „Frenologii.“ — Żywe obrazy, dom przytułku i wicher. — Marki Merkurego, podróż Wisłą i statystyka rolnicza.

Niezbyt dawno ukazała się u nas książka p. t. „Zwyczaje Towarzyskie,“ i jednocześnie znikła jak kamfora, przenosząc się z księgarskiego handlu do bibliotek tych wszystkich, którzy brak treści wewnętrznej radziby wiadomościami z podręczników zapełnić.
Otóż przez szczególną miłość dla tego rodzaju indywiduów, ośmielimy się porobić następujące dopełnienia:
W rozdziale o zachowaniu się przy stole, powinno być: „W domu obcym nigdy nie należy jeść palcami, tym bowiem sposobem ubliża się gospodarzowi, dając mu do zrozumienia, że kredens jego nie jest zaopatrzony dostatecznie.“
Tamże. „Lody jadać widelcem; jeżeli bowiem jesz łyżką, to zjesz; jedząc zaś widelcem zostawiasz wszystko na talerzu, a tym sposobem dajesz gospodarzowi możność częściej przyjmować gości lodami.“
Tamże. „Będąc u kogoś na jakiejśkolwiek uczcie, należy jeść lub nie jeść — stosownie do stosunków. Jeżeli jesteś przyjacielem gospodarza, to nie jedząc zrobisz mu przykrość; jeżeli zaś jesteś przyjacielem lokaja, to mu zrobisz przykrość jedząc. Resztę niech ci twoja znajomość świata dopowie.“
Tamże. „Gdy wogóle nie wiesz jak się zachowywać przy stole, wówczas naśladuj osobę najpoważniejszą w towarzystwie; w wyborze jednak pierwowzoru bądź nadzwyczaj ostrożny.“
„Trafiło się bowiem (za dawniejszych czasów), że do arystokratycznego stołu usiadł podsędek z kancelistą. W końcu obiadu podano jakiś płyn kolorowy w szklaneczkach. Ufny w swoją znajomość świata i celujący w grzeczności podsędek, wstał i zwróciwszy się do gospodyni, rzekł:
— Za zdrowie szanownego domu!
„Poczem wypił.“
„Ufny w powagę podsędka kancelista zrobił toż samo i pogwałcił etykietę; kolorowy płyn bowiem nie był do picia, lecz do płukania ust.“
„Quod licet Jovi, non licet bovi — co znaczy: wolno podsędkowi, ale nie gryzipiórkowi.“
1. Nie składać wizyt osobom nieznanym, w czasie ich nieobecności.
2. Nikomu nie składać wizyt oknem — szczególniej jednak bankierom i rodzicom, mającym córki na wydaniu.
W rozdziale o chrzcinach opuszczono uwagę, aby, jeżeli dziecko prawnie należy do Gawła, nie dziwić się jego podobieństwu do Pawła, choćby ten ostatni był najżyczliwszym przyjacielem domu.
W rozdziale o życiu na wsi, opuszczono uwagę o konieczności omijania garderoby i kuchni.
W końcu dwa jeszcze zarzuty:
Sz. autor książki pisał o zachowaniu się w podróży, na polowaniu, na weselu i t. d., a ani jednem słówkiem nie wspomniał o zachowaniu się na odczytach. Co do tego więc postawimy od siebie trzy prawidła:
1. Nie należy ustawiać swego krzesła tak, aby sąsiadowi leżało na kolanach lub innej części organizmu.
2. Nie należy głośno rozmawiać; w razie zaś nagłej potrzeby, należy poprosić prelegenta aby przestał, a woźnego aby nas za drzwi nie wyrzucił.
3. Autor nie wspomniał nic o roztargnieniu pewnych ludzi w pewnych miejscach, które niekiedy bywa złośliwie tłómaczone. I tak. Są roztargnieni, którzy w cukierniach i restauracyach nie płacą, łyżeczki i pisma do kieszeni chowają i t. d. Tego się strzedz należy jak ognia! Mniej bowiem ludzie obawiają się o to, gdy im ktoś złoży wizytę we fraku i pantoflach byle własnych — aniżeli o to, gdy ktoś przyszedłszy na wizytę nawet w lakierkach, zabiera cudze kalosze.
Przesądy! Cóż jednak robić kiedy one właśnie stanowią o dobrym tonie?
Mówiłem o książce, do książki zatem przejdę obecnie.
Pan Wł. Noskowski przyswoił literaturze naszej dziełko p. t. „Frenologia,“ które w tylu przynajmniej powinnoby się rozejść egzemplarzach, co i „Zwyczaje Towarzyskie.“
Cóż to jest bowiem Frenologia? Jest to nauka o poznawaniu ludzi z guzów, nie z tych wprawdzie, które noszą się przy rozmaitych częściach ubrania, ale z tych, jakie każdemu osadziła natura na głowie.
Sztuka poznawania ludzi z guzów przy ubraniu vel guzików, nie przedstawia wielkich trudności. Znam osoby nie odznaczające się nadzwyczajną bystrością umysłu, które na pierwszy rzut oka umieją odróżnić lokaja w liberyi, od lokaja, który liberyi nie posiada. Podobnież łatwo jest poznać filozofów, używających tylko jednego mankietu, a tem samem i jednego guzika. Nietrudno jest także odróżnić komedyo-pisarzy noszących guziki kościane, od osób występujących w komedyach, które mają możność używania szyldkretu.
Podobnież spinki uczonego są nieskończenie tańszemi od spinek bankiera, tak jak krawat fryzyerskiego chłopca jaśnieje barwami nierównie żywszemi od krawatu eleganta, któremu pierwszy mydli brodę.
Z guzami na głowie sprawa jest trudniejsza, choć bez porównania świetniejsze rezultaty. I tak:
Ktoś n. p. biegle gra na jakimkolwiek instrumencie; to jednak nie daje mu artystycznych kwalifikacyi. Dopiero wówczas, jeżeli ma guz twórczości, może być dobrym kompozytorem; jeżeli zaś posiada guz idyotyzmu, wówczas dla muzyki opuści wszystko, będzie grał po całych dniach i nocach, a dzieci swoje zamiast do warsztatu, posyłać będzie do orkiestry.
Ludzie, wchodząc ze sobą w bliższe stosunki; powinni przedewszystkiem obmacywać sobie głowy, trafić się bowiem może, że mężczyzna, mający pociąg do literatury, ożeni się z kobietą podobnych usposobień, a wówczas ze stadła tego wyjdzie potomstwo, zdatne co najwyżej na... makulaturę!
Najsympatyczniejsze i najtrwalsze związki istnieją wtedy, gdy wchodzą do nich ludzie mający nie takie same, lecz uzupełniające się nawzajem guzy. Z tego powodu osoba, która posiada na przykład guz do kradzieży, nigdy nie powinna żyć w przyjaźni z osobą, również posiadającą guz do kradzieży, ale z taką, która co najmniej posiada organ rozboju.
W przeciwnym razie wszystkie czyny spółki będą niezupełne.
Frenologia, oprócz charakteryzowania ludzi za pomocą wypukłości na czaszce, które mogą być lub nie być prawdziwe, zależnie od natury posiadających je osób, — frenologia rzuca jeszcze pewne światło na stosunki towarzyskie. I tak:
Dobrym — jest nie ten, który postępuje według pewnych zasad, zwanych dobremi, ale ten, który wszystkim stara się przypaść do smaku, podobnie jak galaretka, która może być różowa i biała, słodka i kwaśna i przybierać wszelkiego rodzaju formy, nie wyłączając żadnej.
Podobnież, głupim jest ten, który w najgłębszem wnętrzu bliźnich swoich nie potrafi wyszukać pierwiastku mądrości.
Dowcipnym — jest ten, który śmiejąc się rzadko, potrafi jednak uśmiechnąć się potakująco wówczas, gdy słucha bredni, uważanych przez ich autorów za dowcipne.
Kończąc o frenologii, oświadczyć muszę, że nie jestem pewny, czy w dziełku, o którem mówiłem na początku, jest wszystko tak, jak przedstawione zostało w kronice. Książki bowiem nie czytałem, mam jednak przeczucie, że nic innego mieścić się w niej nie może i nie powinno. Zresztą radzę czytelnikom osobiście sprawdzić kwestyę.


∗                              ∗

W zaprzeszłą niedzielę miały miejsce amatorskie żywe obrazy wraz z dobroczynnemi deklamacyami i koncertami na rzecz jednej z miejscowych instytucyi.
Widowisko to składało się z kilku części programowych i paru nadprogramowych, do których przedewszystkiem zaliczyć wypada: pobieranie wyższych opłat niż te, które figurowały na afiszach.
Przeciw podobnemu systemowi dobrowolnych ofiar gwałtownie wystąpiły dzienniki i tygodniki nasze. W rzeczywistości jednak niewinna ta i pełna miłości bliźniego mistyfikacya nie zasługiwała na tak silne oburzenie, dla wielu powodów, które niżej postaramy się wyłuszczyć.
1. Jest rzeczą więcej niż prawdopodobną, że prędzej lub później Warszawa znudzi się jałmużnami, które tylko przysparzają ubogich zamiast zmniejszać ich liczbę. Znudzenie to nastąpić może dziś lub jutro, zarząd więc instytucyi dobrze zrobił drąc łyko dopóki się da i okładając nadetatowym podatkiem tych, którzy w roku przyszłym może nie zechcą nawet etatowego zapłacić.
2. Pobieranie opłat wyższych nad ogłoszone, jest zgodne z moralnością; nastręcza bowiem płacącym zastosowanie się do maksymy: „Niech nie wie świat o twoich dobrych czynach.“
3. Taż sama co wyżej operacya finansowa nie jest żadnem nowatorstwem, a tem samem na miano herezyi nie zasługuje. Znamy sklepy, w których sprzedają parasole po dwa ruble, na parasolach tych jednak pisze się l rubel wielką cyfrą, a 99 kopiejek małemi. Gdy naiwny interesant wchodzi do sklepu po parasol za rubla, wówczas tłómaczy mu się jego pomyłkę, a gdy położy dwa ruble na stole, wówczas mówi się: „Będziesz pan dobrodziej miał kopiejeczkę u nas.“
Widzimy więc, że nasze instytucye dobroczynne, którym często zarzucano niepraktyczność, weszły teraz na drogę najświeższych ulepszeń, znanych dobrze w handlu detalicznym. A czy podobna gniewać się za reformy?...
Przechodząc do samego widowiska, zaznaczyć musimy, że jak zwykle odbyło się ono świetnie, a nawet przeszło wszelkie oczekiwania: trwało bowiem aż cztery godziny.
Okoliczności tej przypisać należy następującą rozmowę:
— Cóż to, nie wychodzisz? — pytał jeden drugiego po widowisku.
— A nie! zaczekam już na balet...
Nie wszyscy jednak z równą filozofią zapatrywali się na czterogodzinną zabawę.
— Do licha! — mówił jakiś mąż z paradyzu. — Kiedy dają koncerta na przytułek dla chorych kobiet, to niechże wezmą do niego moją żonę, która się właśnie na tym koncercie rozchorowała!
— Nie przyjmą jej, panie — objaśnił go jakiś frant. — Przytułek jest dla chorych kobiet, wychodzących ze szpitala, a pańska żona jest chorą kobietą, wychodzącą z teatru.
A propos dobroczynności — Ameryka i pod tym względem zawstydziła Europę.
Włóczyło się bardzo wielu dziadów po ulicach miasta X., zbudowano więc dla nich przytułek. Że jednak do instytucyi tej nikogo wprowadzać za kołnierz nie wolno, z powodu zaś lichego pomieszczenia i „wiktu“ ochotnicy nie zgłaszali się, przytułek więc został próżny.
Poznawszy słaby punkt zakładu, który bądź co bądź należało wypełnić — praktyczni Yankesi skoczyli po rozum do głowy i urządzili przytułek z komfortem, ozdabiając go dywanami, wyściełanemi meblami i t. d.
Oczekiwania nie zawiodły ich. Nie tylko wszystkie dziady zbiegły się do przytułku, ale, co gorsza, szanowni nawet dżentlemanowie poczęli starać się w nim o „gabinety.“
Demoralizacya rozszerzyła się jak zaraza; kandydatów przytuliska musiano drzwiami i oknami wyrzucać, kasy miejskie były puste, a radcy municypalni wieszali się z rozpaczy.
W położeniu tak tragicznem, jeden z municypalnych wezwał dyrektora przytułku na poufną rozmowę tej treści:
— Sądzę, że gmach nasz zabezpieczony jest od ognia? — pytał municypalny.
Yes — odparł dyrektor.
— Przypuszczam, że gdyby (czego Boże broń), ogień się zakradł, to ani jeden z tych poczciwych biedaków nie wyszedłby cało.
Yes!
— O ile wiem, o 9-ej wieczór zamknięte są wszystkie drzwi w zakładzie, a klucze znajdują się w pańskiem ręku?...
Yes!
— Otóż, kochany dyrektorze, błagam cię, abyś rozkazał służbie ostrożnie obchodzić się z ogniem, a nadewszystko, byś jej nie pozwalał wstępować z lampkami naftowemi do składów. Municypalność, dyrektorze, byłaby nie pocieszoną, gdyby który z twych oficyalistów wszedł na przykład z lampą do magazynu konopi, stłukł ją i wzniecił pożar, szczególniej w porze nocnej!...
Yes! — zakończył dyrektor.
Tej samej nocy, któryś z oficyalistów przytułku, po bardzo ożywionej rozmowie z dyrektorem, wszedł po zamknięciu zakładu do jednego z magazynów, upuścił przypadkiem lampę naftową i niechcący wzniecił pożar. Tylko dyrektor i służba ocaleli, lecz z pensyonarzy ani jeden.
Od tej chwili dziadostwo w X. znikło. Jeżeli bowiem kto żebrał na ulicy, wówczas odsyłano go do przytułku; lecz do przytułku nikt iść nie chciał za żadne pieniądze, choć zakład ten był urządzony z większym jeszcze komfortem niż poprzedni.
Za autentyczność tego opowiadania nie ręczę, choć nie zbyt dawno pisały gazety, że w Ameryce zgorzał jeden przytułek ze wszystkimi pensyonarzami. Nie ręczę zaś dlatego, że wypadek ten objaśnił mi mój przyjaciel Mac Filut, wielki ladaco.
Po dobroczynnym koncercie najważniejszym ewenementem zeszłego tygodnia był wicher, przybysz z nad Atlantyku, któremu warto parę wyrazów poświęcić.
Na spisanie jego przymiotów papieruby nam nie starczyło. Stróże i przechodnie nazywali go ulicznikiem: rozrzucał bowiem śmiecie i zrywał z głów kapelusze. Właściciele kamienic tytułowali go lokatorem; psuł im bowiem nie tylko dachy, ale nawet ściany, a przytem i szyby wybijał. Kobiety nazywały go wesołym bezwstydnikiem, lecz dlaczego... nie domyślam się.
Według mego zdania, (jeżeli mi wolno mieć zdanie), wicher ten także musiał być członkiem „ochotniczej komisyi obywatelskiej, mającej upiększyć ogród Saski!“ Że był członkiem nie wątpię, ponieważ upiększył ogród, wywracając w nim jedną lipę; że jednak był członkiem niedbałym, to jest także fakt, ponieważ kilkadziesiąt innych zostawił.
Nawiasowo dodam, że wieść niesie, jakoby „ochotnicza komisya do upiększenia Saskiego ogrodu“ pozawieszała, czy też miała zamiar pozawieszać w nim mnóstwo gniazd ptasich; ponieważ jednak wątpię, aby ptaki w nich gnieździć się chciały, przypuszczam więc, że komisya posunie się krok dalej i sama zakupywać zechce przyszłych ogrodowych śpiewaków.
Siła poniedziałkowego wichru była nadzwyczajną. W miastach francuskich i niemieckich poznosił on dachy, w Płocku parkany, w Lublinie na miesiąc przed pojawieniem się swojem zdmuchnął szkołę wieczorną izraelską, a w Warszawie wyrwał z korzeniami pewien „solidny dom handlowy,“ wyrzucając jednocześnie z miasta jego założyciela, którego ledwie balast listów gończych zatrzymać zdołał w granicach Europy.
Nawołują ekonomiści nasi: Obywatele! krajowcy! bierzcie się do interesów, skupiajcie drobne kapitały!... Lecz i na cóż się zdadzą, o wielki Boże! podobne nawoływania?... Zjawił się krajowiec, zgromadził drobne kapitaliki (kaucye swoich urzędników i oficyalistów) i dziś... siedzi za to pod kluczem! Poświęcaj-że się teraz dla ogólnego dobra!...
Niemniej jednak udatnym, a powiemy nawet najmniej taktownym figlem poniedziałkowego wichru było wyrzucenie z posady kasyera jednej z naszych instytucyi pożyczkowych. Głos opinii twierdzi, że był to człowiek prawy; odznaczał się też rzadką w kasyerach uprzejmością dla interesantów — nieszczęście więc jego jest dla nas niezrozumiałe.
Kiedym był dzieckiem, niania moja mówiła mi, że uczciwość ma ołowiane podeszwy, i że z tego powodu wiatr jej nie może przewrócić. W naszych stronach to tak jest, ale w Warszawie inne widać panują zwyczaje.
Oj, ty wichrze! ty wichrze! Jesteś nie tylko kapryśny, ale i zły; taki zły, że gorszy od samego dyabła, co mówię?... gorszy od wszystkich — sprawozdawców teatralnych!...
Najlepszą jednak rzeczą, którą wiatr zrobił, było to, że przyniósł na skrzydłach swych Warszawski Rocznik Literacki na rok 1874 z kalendarzem kieszonkowym na rok... 1875. Dla ogółu publikacya ta nie powinna być obojętną — znajdzie on w niej bowiem wzmiankę o najświeższych faktach, odnoszących się do naszego umysłowego życia.


∗                              ∗

W wigilią Ś-go Józefa, mój przyjaciel Kleofas, umyślił na drugi dzień wysłać bilet z powinszowaniem imienin swemu przyjacielowi Józefowi.
Ponieważ przyjaciel jego miał zwyczaj wyprawiać na imieniny obfitą kolacyę, Klemens zatem tego samego wieczora schwycił swoją kartę wizytową, napisał na niej sakramentalne: z P. I., zapieczętował i służącemu pod karą śmierci rozkazał na drugi dzień o 10-ej odnieść ją adresantowi.
Na drugi dzień około jedenastej z rana, Kleofas siedząc w kółku rodzinnem przy śniadaniu, z rozpromienioną twarzą, opowiada żonie i dzieciom o kolacyach swego przyjaciela Józefa.
W trakcie tego wszedł do pokoju lokaj.
— A cóż, oddałeś panu Józefowi bilet?... — pyta Kleofas.
— Oddałem! — mruknął zachmurzony służący.
— Do rąk własnych?
— A jużci.
— Odpisał co?
— Nie odpisał, tylko kazał panu powiedzieć...
— Co kazał powiedzieć?... mów mi zaraz! — wykrzyknął zniecierpliwiony Kleofas, myśląc o zaprosinach.
— Kazał powiedzieć, że pan...
— No co?...
— Że pan cymbał!
— Intryga! — wrzasnął roznamiętniony Kleofas, zrzucając szlafrok. Poczem ubrał się i wyszedł na miasto.
Na mieście kilku najbliższym przyjaciołom opowiedział pod największym sekretem, że jego najdroższy dotychczas przyjaciel, Józef, jest nikczemnik, ponieważ nie tylko nie zaprosił na kolacyę, ale nadto nazwał go cymbałem.
Nadmienił także, że jeżeli Józef przeprosi go dziś, koniecznie dziś, to gotów mu przebaczyć i przyjść na „pogawędkę.“ W razie zaś przeciwnym wytoczy mu proces o podkopanie czci.
Potem wrócił do domu, wymówił lokajowi służbę, pokłócił się z żoną i do wieczora w gorączkowym niepokoju oczekiwał przeprosin.
Ale Józef nie przepraszał go.
Na drugi dzień, gdy znowu cała familia siedziała przy śniadaniu i gdy Kleofas piorunował na swego przyjaciela, otworzyły się drzwi i... wszedł Józef.
— Drogi Klemensie! — zaczął na progu. — Przebacz mi, że się uniosłem, lecz jestem prędki, a ty — patrz, coś mi przysłał na imieniny...
Z temi słowy podał Kleofasowi kartkę, na której z jednej strony stało:
„z P. I. 19 Mar. 1876 r.“ — z drugiej zaś:
„Sklep stowarzyszenia Merkury wyda 1 bułkę.“
— Przeklęty Merkury! — krzyknął Kleofas — przeklęte jego marki na bułkę!... Natychmiast się stamtąd wypiszę...
— Ja się już wypisałem!... — rzekł Józef.
— Ale dlaczego nie wyjaśniłeś mi wczoraj tego szkaradnego nieporozumienia?... — zagadnął przyjaciela Kleofas.
— Widzisz, tyle miałem zajęcia!... Chodziłem po 50 butelek szampana, po 30-letniego węgrzyna, musiałem obstalować trzy gatunki ryb, zwierzynę, torty...
— Zwierzynę?... — mruknął jakby do siebie Kleofas.
— Tak, zwierzynę.
— Trzydziestoletniego węgrzyna?...
— Tak, trzydziestoletniego węgrzyna! — potakiwał Józef.
— I ja nie pokosztowałem nawet tego?... Nie gadam z panem!... Kwita z przyjaźni! — huknął Kleofas i wyszedł do ostatniego pokoju.
Dziś obaj przyjaciele leżą w łóżkach: Józef choruje na żołądek, a Kleofas na serce.
Okropne skutki wypuszczenia marek „na bułkę!...“

∗                              ∗

Od niedzieli poczęły pływać statki parowe w górę Wisły, skutkiem czego między Warszawą i Lublinem utworzył się nowy środek komunikacyjny, tańszy i przyjemniejszy od omnibusów pocztowych.
Zaiste miła to podróż! Przed sobą i pod sobą masz mętne fale królowej rzek naszych, na lewo prawy brzeg Wisły, na prawo lewy, a nad głową lazurowe sklepienie niebieskie pełne ptaków i gwiazd...
Przez dwadzieścia cztery godzin żyjesz w towarzystwie dzielnych marynarzy, tej klasy ludzi, która na lądzie dostaje akcyznego zawrotu głowy i nienawidzi ulic miasta, na których w czasie zimy, zamiast wiosłem, bawić się musi miotłą.
Przez dwadzieścia cztery godzin łudzisz się nadzieją choroby morskiej, walki z hajami, połowu wielorybów, rozbicia, wysadzenia w powietrze...
Przez dwadzieścia cztery godzin nasycasz się słodkiem, czarującem, upajającem towarzystwem dam... Jeżeli zaś ich nie ma, wówczas drażniący szelest żagli muskanych pocałunkami wiatru i jednostajny, niespracowany klekot kół, pozwalają ci przynajmniej marzyć o nich...
Przez cały ten czas sypiasz w hamaku, żywisz się mięsem solonem, towarzyszysz kapitanowi przy obserwacyach astronomicznych dotyczących długości i szerokości miejsca, rozmawiasz ze sternikiem starym wilkiem morskim, lub — przypatrujesz się majtkom zawieszonym na wyższym maszcie statku!
Niekiedy, pod płową falą mignie jakiś cień purpurowy... To wyspa koralowa!... Niekiedy z toni wód wynurzy się dziób papugi, martwe okrągłe oczy i kilka podobnych do węży — ramiom... To głowonóg... potwór chytry jak lis, nieubłagany jak komornik, a duży — jak sekwestratorski parasol na trzy osoby.
Niekiedy na widnokręgu zobaczysz strumień wody, bijący na kilkadziesiąt stóp w górę.
— Wodotrysk! — krzyczysz.
— Wieloryb! — odpowiada ci flegmatycznie ogorzały majtek na krzywych nogach, trzymający ręce w kieszeniach i fajkę w zębach.
Taką jest podróż wodna.
Przed kilkunastu laty, jeden z moich przyjaciół podróżował tym sposobem do Puław. W odległości półtory wiorsty od kresu podróży, statek osiadł na mieliźnie.
Była dziewiąta wieczór.
Kilku niecierpliwych, a między nimi mój przyjaciel, zażądali aby ich na ląd wysadzono. Dano im łódkę pod kierunkiem doświadczonych marynarzy.
Wylądowali o wiorstę drogi przed Puławami.
Znając miejscowość, śmiało poszli naprzód. Na drodze ich rozścielał się ciemny i gęsty las. Odważni młodzieńcy bez wahania zapuścili się w jego wnętrze.
Jak przepędzili noc, mniejsza o to; przepędzili ją jednak w całem znaczeniu tego wyrazu, ciągle bowiem biegli kłusem.
Na drugi dzień około czwartej z rana, rzadcy przechodnie widzieli kilku ludzi młodych, śpieszących do przystani Puławskiej. Odzież na podróżnikach tych była podarta, zmoczona, zabłocona — twarze podrapane.
Błądzili całą noc, przebywali wbród strumienie i bagna, pięli się na drzewa, ustępując z drogi dzikim mieszkańcom puszczy.
W końcu jednak znaleźli właściwy kierunek i stanęli w przystani w tej właśnie chwili, kiedy z drugiej strony przybił do niej statek, opuszczony przez nich tak lekkomyślnie.
Przestroga dla niecierpliwych!...

∗                              ∗

W ostatnich czasach „Gazeta Lubelska,“ pismo, które coraz użyteczniejsze w prasie prowincyonalnej zajmuje stanowisko, poruszyła myśl utworzenia statystyki rolniczej, opartej na materyałach, dostarczanych przez ziemian każdej gubernii.
Ponieważ statystyka jest zwierzęciem, którego dotąd nie okazywano warszawiakom, ani w gabinecie zoologicznym, ani w przejezdnych menażeryach, nad naturą jej więc nie będziemy się zastanawiali. Zwrócimy tylko uwagę projektodawców na trudności, z jakiemi im walczyć przyjdzie.
Przypuśćmy, że nasz statystyk, p. Załęski, rozeszle do „mosterdziejów“ bileciki następującej treści:

Szanowny Panie!

W imię publicznego dobra uprasza się go niniejszem, o nadesłanie mi dokładnego opisu swej majętności. Sekret zapewniony.

Z uszanowaniem Z.


Mosterdziej, odebrawszy taki list, jedzie po radę naprzód do proboszcza, gdzie przegrywa w preferansa 3 ruble gotówką, potem do najrozważniejszego sąsiada, gdzie wygrywa 15 kop. na słowo. W rezultacie jednak, wyrozumiawszy o co chodzi, zabiera się do rachunków tej treści:

Zyski:
10 włók mojej ziemi, warte są mojem zdaniem
rs.
25,000
30 sztuk rogacizny
1,000
15 nierogacizny
300
Budowle, dobrze nie wiem, ale zawsze z jakie
2,000
Brony, wozy, powrozy
1,000
Fortepian mojej żony i inne ruchomości z liberyą furmana
1,000

Razem
rs.
30,300

Wydatki:
Towarzystwo K. Z. (tylko z powodu intryg mam go tak mało)
rs.
2,500
Suma nieletnich Bębnowiczów
10,000
Suma W-go Mykalskiego
5,000
Zaległe wypłaty
1,000
2 woły zdechło
60
Konia ukradli
40
Propinator ma u mnie
1,000
Posag żony
15,000
Judka za zeszłoroczne zboże
750

Razem
rs.
34,350


Skombinowawszy jedno z drugiem, odpisuje statystykowi w sposób następujący:

Wielmożny Mości Dobrodzieju!
(pod sekretem).

Bogiem się świadczę, że z powodu krytycznych czasów, ja na swojej posesyi nie mam nic, a tylko W-ny Mykalski, propinator i Judka mają u mnie rs. 6,750.

Upadam do nóg X.


Nie wątpiąc o szczerości sprawozdań, wątpię jednak, aby tego rodzaju materyały posunęły naprzód statystykę rolniczą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.