Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Demoralizacya rozszerzyła się jak zaraza; kandydatów przytuliska musiano drzwiami i oknami wyrzucać, kasy miejskie były puste, a radcy municypalni wieszali się z rozpaczy.
W położeniu tak tragicznem, jeden z municypalnych wezwał dyrektora przytułku na poufną rozmowę tej treści:
— Sądzę, że gmach nasz zabezpieczony jest od ognia? — pytał municypalny.
Yes — odparł dyrektor.
— Przypuszczam, że gdyby (czego Boże broń), ogień się zakradł, to ani jeden z tych poczciwych biedaków nie wyszedłby cało.
Yes!
— O ile wiem, o 9-ej wieczór zamkniętę są wszystkie drzwi w zakładzie, a klucze znajdują się w pańskiem ręku?...
Yes!
— Otóż, kochany dyrektorze, błagam cię, abyś rozkazał służbie ostrożnie obchodzić się z ogniem, a nadewszystko, byś jej nie pozwalał wstępować z lampkami naftowemi do składów. Municypalność, dyrektorze, byłaby nie pocieszoną, gdyby który z twych oficyalistów wszedł na przykład z lampą do magazynu konopi, stłukł ją i wzniecił pożar, szczególniej w porze nocnej!...
Yes! — zakończył dyrektor.
Tej samej nocy, któryś z oficyalistów przytułku, po bardzo ożywionej rozmowie z dyrektorem, wszedł po zamknięciu zakładu do jednego z magazynów, upuścił przypadkiem lampę naftową i nie-