Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chcący wzniecił pożar. Tylko dyrektor i służba ocaleli, lecz z pensyonarzy ani jeden.
Od tej chwili dziadostwo w X. znikło. Jeżeli bowiem kto żebrał na ulicy, wówczas odsyłano go do przytułku; lecz do przytułku nikt iść nie chciał za żadne pieniądze, choć zakład ten był urządzony z większym jeszcze komfortem niż poprzedni.
Za autentyczność tego opowiadania nie ręczę, choć nie zbyt dawno pisały gazety, że w Ameryce zgorzał jeden przytułek ze wszystkimi pensyonarzami. Nie ręczę zaś dlatego, że wypadek ten objaśnił mi mój przyjaciel Mac Filut, wielki ladaco.
Po dobroczynnym koncercie najważniejszym ewenementem zeszłego tygodnia był wicher, przybysz z nad Atlantyku, któremu warto parę wyrazów poświęcić.
Na spisanie jego przymiotów papieruby nam nie starczyło. Stróże i przechodnie nazywali go ulicznikiem: rozrzucał bowiem śmiecie i zrywał z głów kapelusze. Właściciele kamienic tytułowali go lokatorem; psuł im bowiem nie tylko dachy, ale nawet ściany, a przytem i szyby wybijał. Kobiety nazywały go wesołym bezwstydnikiem, lecz dlaczego... nie domyślam się.
Według mego zdania, (jeżeli mi wolno mieć zdanie), wicher ten także musiał być członkiem „ochotniczej komisyi obywatelskiej, mającej upiększyć ogród Saski!“ Że był członkiem nie wątpię, ponieważ upiększył ogród, wywracając w nim jedną lipę; że jednak był członkiem niedbałym, to jest także fakt, ponieważ kilkadziesiąt innych zostawił.