Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kordecki |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi Cały tekst |
Indeks stron |
Wachler pracował silnie około knującéj się zdrady, zmawiając się z Nathanem, który nocą podchodził pod basztę z poselstwy Wejhardowemi; siał strach między łatwowiernym ludem, i włócząc się od kortyny do kortyny, od baszty do baszty, w czasie gdy nikogo z główniejszych wodzów nie było, jednych zyskiwał sobie obietnicami, drugich postrachem. Niemal połowa załogi ujętą już była i przystała na poddanie się szwedowi, upatrując zbawienia swego w Wachlerze. Niemiec widząc że mu się nad nadzieję wiedzie, aż zhardział, i już tylko wyglądał sposobnéj chwili, żeby fórtę oblegającym otworzyć: coraz mniéj słuchał starszych, coraz opieszaléj chodził około dział swoich, wcześnie się szwedom wysługując. Oni tymczasem nie doczekawszy się dział z Krakowa, bo te złemi drogi szły bardzo powolnie, szturmowali jakiemi mogli, nie tylko dniem, ale już i nocą nie dając spokoju Jasnéj-Górze. Bezsenność, znużenie, nieustanna praca na dachach i murach, ciągła walka z tak przemagającą siłą, do reszty wyzuła z odwagi lud najemny i większą część ślachty.
Już sieć zdrady zasnuta potajemnie, od załogi poczynała rozszerzać się między schronionych w twierdzy. Kilku ludzi szepnęło cóś o tém bojaźliwszéj ślachcie, tchórze podali ręce. Znać też było ze zwolnionéj obrony, z twarzy bladych i ostygłych, że początkowy zapał wygasał. Kordecki piérwszy to postrzegł, a raczéj przeczuł.
Zamojski w podwładnych także doznawał tego oporu bezwładnéj massy, która sobą kierować niedawała; potrzeba było powtarzać rozkazy, i większa ich część zostawała nie spełnioną, lub na wpół tylko i niechętnie dokonaną. Najlepsze chęci dowódzców rozbijały się o obojętność coraz widoczniejszą ludu. Czarniecki gniewał się i rzucał niecierpliwie, a czekan podnosząc nieraz już chciał karcić, ale go Kordecki wstrzymywał jeszcze, wmawiając, że gwałt zraża raczéj niż jedna serca. Dla wszystkich wytrwałych, widoczniejszém co chwila stawała się uknuta zdrada i niechęć załogi, ale nici do odkrycia spisku pochwycić nie było można.
Nazajutrz po bytności Kalińskiego, który wrażenie jakie uczynił potrafił odmalować i przedstawić w obozie, potężném; oblężeni ukazali się na murach bezsilni, potrwożeni, jakby już czekali rychło ich szwedzi zagarną.
Rano wcisnęła się do klasztoru Konstancja, i z niezwykłym pośpiechem krocząc, naprzód poszła do kaplicy na primarją, potem pod Hanny okienko. Tu próżno wyjścia dziewczęcia czekała: Lassota był chory, Hanna wybiedz nie mogła. Jakby sobie cóś nagle przypomniała, ucałowawszy mur, zerwała się staruszka i popędziła w dziedziniec. Widocznie szukała tu kogoś; wtém znany głos przeora i biała jego suknia zwróciła ją ku niemu, pośpieszyła naprzeciw Kordeckiego, ze smutną twarzą idącego od kościoła na mury.
— Ojcze, zawołała zadyszana, całując habit jego, czy pozwolicie biédnéj grzesznicy powiedzieć sobie słowo?
— Mów, dziécko moje, cóż ci to potrzeba?
— Mnie, nic, ale mam cóś ważnego do powiedzenia waszéj przewielebności, — odpowiedziała Konstancja, — tylko nie tu... nie trzeba żeby nas słyszano.
— Wszak nikt nas nie słucha.
— O! mury uszy mają, gdy idzie o życie i losy ludzkie.
Przeor wyszedł z nią na środek dziedzińca, gdzie nikt rozmowy posłyszeć nie mógł, a stara poczęła ostróżnie i cicho:
— O tém miałam xiędzu przeorowi powiedzieć, że się w twierdzy knuje zdrada.
— Jakże ty o tém wiesz? zapytał niewzruszony Kordecki.
— Ja nocuję w fórcie za murami, a w nocy słyszę jak się któś podkrada i rozmawia tu, tylko z kim dójść nie mogłam.
— Jak ci się zdaje, któż to być może...?
— Zdaje mi się, że szwargoczą po niemiecku — ale trudno ich było zrozumieć i podchwycić — To pewna, że znoszą się szwedzi z załogą, jak Bóg Bogiem prawda, niech xiądz przeor ratuje i radzi.
— Nie wieleżeś mnie nauczyła, rzekł Kordecki, i ja sam czegoś się domniemywałem; ale gdzież te rozmowy? w którém miejscu?
— Różnie, najczęściéj od wschodnio-południowéj strony, mój ojcze...
— A! a! Wachler! szepnął przeor do siebie, dawno mi ten niemiec podejrzany. — Bóg ci zapłać stara, poczciwa sługo Matki Boskiéj, — idź, a nie mów nikomu... Pan Bóg ci nagrodzi twoją pracę.
To mówiąc, przeor żywiéj pośpieszył na mury, wszedł na nie i prosto dążył do Czarnieckiego, który z obuszkiem latał i ludzi opieszałych do dział spędzał i do strzelnic; a już mu się i ofukiwali niektórzy i niesłuchało wielu, jakby rozkazów nie rozumieli. Czarniecki był w gniewie i furji, biegał od jednego do drugiego, posyłał ślachtę, a leniwszym się nawet po uszach dostawało. Kordecki odwołał go na stronę.
— Panie Pietrze, rzekł, chodźcie-no z Zamojskim na radę do mnie, chwili niéma do stracenia, zdrada się knuje, potrzeba o sobie myśleć.
Czarniecki aż się za głowę pochwycił, ale pomiarkował, że ten ruch zdradzić go może, i udał że czapki poprawia, ramionami rzucił, a choć stary, biegiem pośpieszył po pana Miecznika; słowo mu tylko szepnął w ucho i razem żywo zwrócili się do klasztoru. Po drodze ściągniono tych, którym więcéj wierzono, i już wchodzili w korytarze, gdy trąbka ozwała się u wrót piérwszych, zwiastując jakiegoś posłańca. Brat Paweł nadbiegł zdyszany i ucałował rękę przeora.
— A kto tam?
— Wczorajszy starosta, rzekł braciszek, co z nim robić? chce pomówić.
— Zobaczyć jak wczorajsze nasienie zeszło! rzekł Kordecki, no, przyjmiemy go w bramie, wpuszczaj bracie, i wstrzymaj w swojéj izbie.
To mówiąc puściwszy przodem fórtjana, poszli sami do bramy także, i zastali już w ciasnéj celce brata Pawła, Kalińskiego uśmiéchnionego, pełnego nadziei i zdającego wybierać z niemi do wnętrza klasztoru.
— Daruj panie, że cię tu tylko przyjmiemy, rzekł Kordecki, czas nasz, godziny policzone, obrona i nabożeństwo zabierają, nie możemy korzystać z miłéj jego prezencji. Co rozkażecie panie starosto?
— Nic, chciałem się tylko dowiedzieć póki pora jeszcze, czy nie mogę wam na co być przydatnym, ofiaruję się chętnie do pośredniczenia z Millerem.
— My jeszcze dzięki Bogu o tém nie myślemy, odpowiedział przeor.
— A! to bardzo winszuję, odparł starosta, — ale jeszcze raz pozwólcie sobie powiedzieć, źle radzicie, źle czynicie...
— Zostawcie nam z łaski swéj pieczę o sobie, — kwaśno a dumnie, rzekł Zamojski.
— Stat pro ratione voluntas, podchwycił Kaliński odprawiony z kwitkiem, jeśli tak gardzicie moją dobrą chęcią, nie będę więcéj natrętnym.
I zniechęcony odwrócił się szybko, myśląc, że go wstrzymają, gdy ich tak zastraszy, ale nikt o tém nie myślał, i Kaliński wyszedł tak żywo z bramy, że jeszcze brat Paweł nie pośpiał zaryglować za nim, a już mu odryglowywać było potrzeba.
— A teraz do klasztoru, — zawołał przeor, — kto ma Boga i wiarę w sercu, radźcie i pomożcie.
W milczeniu przeszli dziedziniec i zgromadzili się wszyscy w celi przeora; tu już niespokojni otoczyli go kołem. Postawiono u drzwi Rudnickiego professa, aby pilnował i nikogo nie wpuszczał bez oznajmienia, a przeor tak począł:
— Periculum in mora, zdradę mamy w klasztorze dojrzewającą; choć nie wiém spełna kto, co i jak, ale Bóg dopomoże i dowiemy się z Jego łaski reszty. Nieprzyjaciel ma związki z naszemi, nocne schadzki i zmowy pod murami, — trzeba to przerwać, ukarać.... Powiedźcie naprzód, nie podejrzewacie kogo?
— Wszystkich, — rzekł gorączka Czarniecki, — a zwłaszcza niemców szołdrów. — Już ja to widzę jasno, że jakieś licho się plecie, bo ani posłuszeństwa, ani ochoty, jak uciął od dni kilku.
— I ja postrzegam toż samo, — rzekł Zamojski, — lecz nikogo mianować nie mogę i nieumiem, niemal wszyscy z załogi muszą być w spisku, od kilku dni nie wymodlić, nie wybić, nie wyłajać posłuszeństwa. Jak z kamienia idzie, — ruszają się niechętnie, servum pecus, serca gdzieindziéj, strzelają miękko, a ledwie z oka spuściwszy, już w podwórcu rady, szepty i jakieś konszachty.
— Jawno tedy że zdrada jest, — rzekł przeor, — i wola Boża, może niesprawiedliwy jestem, ale mi cóś mówi, że Wachler puszkarz jéj sprawcą i głową.
Na te słowa wszyscy jakby nagle światłem olśnieni, zawołali:
— Niechybnie on.
— Widziałem go jak omamiał ludzi.
— Po nocach się włóczy i szepcze.
— Zewsząd do niego chodzą...
— Pozostaje nam sprawdzić to, i zapobiedz złemu, — kończył przeor.
— Zawołać go tu, — rzekł Zamojski, — zlęknie się.
— Taka była i myśl moja piérwsza, — odparł Kordecki, — zasiądźcie wszyscy... pójdą po niego.
I wnet Rudnicki wysłał braciszka po niemca, którego pozorem odebrania płacy, zwabić miano.
Niespokój tymczasem wielki opanował przytomnych, twarze były zmienione, przestrach każdemu czuć się dawał, bo niebezpieczeństwo tajemniczością swą olbrzymiało w ich oczach; krzyki na murach zdawały się oznajmywać nieprzyjaciela, huk kul, wyrwanie miną wyłomu; Przeor tylko zatopiony w myślach siedział milczący.
W tém drzwi się otworzyły szeroko i wpuszczono Wachlera. Na widok siedzącéj dokoła stołu starszyzny i przeora, którzy jakby go sądzić mieli, wszyscy surowemi twarzami zaraz się obrócili do niego, niemiec zbladł jak chusta, zabełkotał niezrozumiale i chciał się nazad cofnąć za drzwi, jakby mu przyszła myśl ucieczki. Pomiarkował jednak, że wydałby się tém jedném, i nadrabiając odwagą postąpił krok, ale wejrzenie Kordeckiego, który z niego oka nie spuszczał i wzrok badający w nim topił, zmięszało go znowu, głowę pochylił, chciał się zawrócić, sam nie wiedział co robił.
Głuche milczenie panowało w celi, wszyscy za przeorem wzrokiem go ścigali; pod wejrzeniami temi jak pod strzałami, coraz bardziéj tracąc przytomność, zdrajca gwałtownie do drzwi się rzucił, złorzecząc.
— Wachler! — zawołał łagodnie przeor, — odpowiadaj na zapytanie.
— Co — na co? — na co ja mam odpowiadać? bełkotał niezrozumiale puszkarz.
— Z kim, kiedy i jak ułożyłeś się o zdradę i poddanie Częstochowéj?
Na te słowa, rzekłbyś że piorun uderzył w niemca, wryty, osłupiały, zdrętwiał. Pan Czarniecki przyskoczył ku niemu.
— Tak jest, szołdro jakiś! wszystko wiadomo! nie myśl mi się zapierać, a chcesz-li życie unieść całe, mów mi tu zaraz prawdę; nie, to zaraz na gotową szubienicę!
Wachler padł na kolana i ręce złożył drżący, nim usta otworzył, już uznał się winnym. Pozostało go wybadać...
Przeor za ten cud dzięki Bogu składał.
Krzysztoporski posunął się ku niemu groźny, surowy, spełniając urząd indagatora, wziął kartę ze stołu i udawał że z niéj czyta.
— Mów, rzekł, jacy są spólnicy twojéj zbrodni?
— Ja... darujcie.... ja nic nie wiém.... ja... Nathan...
I jąkając się, przerywając co chwila łzami, składając ręce, w obawie śmierci, którą uważał za niechybną, Wachler opowiedział, jak go skusił Nathan, jakie z sobą mieli zmowy, i że już stanął układ o otworzenie fórty i wpuszczenie nocą szwedów.
Wszyscy zadrżeli.
Spisek jak zaraza niewidocznie się rozchodząca i szerząca dotknieniem, oddechem, spójrzeniem niemal, jak posłaniec strachu, przez czas krótki rozpostarł się ogromnie. Cała niemal załoga cudzoziemska, wszyscy najemnicy, kilku nawet ślachty należeli do niego. Wejhard uwiadomiony o liczbie, umawiał się, rachował na nich.
Niewysłowionym strachem, to cudowne odkrycie, mającéj już wybuchnąć zmowy, przejęło wszystkich, jeden Kordecki pozostał niewzruszony, odnosząc to, jak wszystko, do Boga. Wyprowadzono Wachlera pod strażą i osadzono tymczasowo w celi pustéj, na jego miejscu innego do dział wyznaczywszy.
Zamojski, Czarniecki, Krzysztoporski, kilku innych świeckich i xięży, pozostali radzić, co czynić pozostawało.
Czarniecki przebaczyć nie chciał.
— Niemca, ojcze przeorze dobrodzieju, rzekł żwawo, na minach koło baszty powiesić, niech dynda ad salutarem exemplum, od tego nie odstępuję, potrzebne to dla postrachu...
Wszyscy poszli za jego zdaniem, oprócz Kordeckiego.
— Dość będzie go wygnać z fortecy, rzekł, a z nim i głównych spólników jego...
— I samym się pozostać? spytał Zamojski, — to być nie może.
— Gdy tylko przewódzcę ukarzemy, reszta, — pochwycił Czarniecki, — kajać się musi, aby tylko niemca powiesić, rogo et obsecro. Reszty tych trutniów z oka nie spuścim i pilnować będziemy.
— Niechętnym zresztą, — rzekł Krzysztoporski, — podwoić płacę, zachęcić ich nagrodą, a strzedz ciągle, my i xięża nieodstępnie będziemy przy działach i na murach, dniem i nocą. Wszystkie stanowiska obsadzone być mogą przez pół ślachtą i xiężmi co młodszemi i silniejszemi; na nikogo się nie spuszczać i nikomu nie ufać... oto moja rada.
— I na nowo wziąć przysięgę z załogi, że do ostatniéj kropli krwi bronić się będą, — zawołał Zamojski.
— Ale co z niemcem zrobić?
— Puścić go i wypędzić, — rzekł przeor.
— Jak to? żeby o stanie fortecy, murów, o duchu załogi i o wszystkich okolicznościach, tyczących się nas, dał nieprzyjacielowi wiadomość? to być nie może!
— Puścić! powtórzył Kordecki, wiedzą oni i bez niego jak się mamy; wieszać go nie pozwolę, dość i tak ludu ginie, zostawmy go zgryzotom sumienia i oddajmy szwedowi, którego pokochał...
— Magnanimitas piękna ale zbyteczna, — odezwał się Czarniecki — gdyby tak na mnie, dyndałby szołdra na murach, spólników bym przećwiczył co dziesiątego i takby służyli aż miło.
— Ale pamiętaj panie Pietrze, żeśmy nie żołnierze a xięża, karać nie nasza rzecz; niech truteń idzie precz z ula, dość dla niego kary. Co się tycze załogi, dobra była rada P. Zamojskiego; przebaczyć musim i pilnować będziem. Każcie proszę zwołać wszystkich w podwórze, trzeba się z niemi rozmówić.
Już po twierdzy, gdy postrzeżono długą nieobecność Wachlera, wezwanego do klasztoru, trwoga szerzyć się zaczynała; spiskowi domyślali się o odkryciu występku i obawiali kary. Przeczuwając coś, biegali przerażeni, niepewni co z sobą czynić mieli, ale ich z oka nie spuszczano. Gdy posłyszano rozkaz żeby się wszystek lud zgromadził w podwórzu, pobladły twarze winnych i zabiły serca. Kilku chcieli uciekać fórtką, dwóch poczęli się już spuszczać z murów; reszta objęta, posłuszną być musiała i szła jak na ścięcie.
W towarzystwie kilku xięży i dowódzców przeor z krzyżem w ręku, wyszedł do zgromadzonych, spójrzał po twarzach zlękłych żołdaków i tak się odezwał:
— Uknuto zdradę, ale Bóg ją odkrył, wiémy kto do spisku należał, bo przewódzca jego schwytany, jest w ręku naszym. Niech Bóg ukarze lub przebaczy tym, którzy przeciwko niemu, przeciw przysiędze swojéj i sumieniu postąpili, my obłąkanych sumieniu własnemu zostawujemy. Słuchajcie i korzcie się dzieci moje! Głowa téj niepoczciwéj zdrady przeciwko miejscu świętemu odepchniętą zostanie i wyłączoną z pomiędzy nas; wy macie czas upamiętać się i nagrodzić gorliwością złe, któreście uczynić zamierzali. Nieszczęsna bojaźń oślepiła was; myślicież że wpuszczając tu szweda, bylibyście osłonili się od mordu, współbraci tylko na rzeź i okup swój wydając? Nie — padlibyście razem z niemi. Ale Bóg nie chciał zguby wszystkich, bo opieka Jego wyraźna czuwa nad nami.
Czarniecki nie mogąc wytrwać, przerwał:
— Słowem xiądz przeor przebacza na ten raz niepoczciwość waszą, ale na znak najmniejszéj złéj woli, na najlżejsze podejrzenie, żołnierskiém i szlacheckiém słowem upewniam, że zdrajcom przepuszczono nie będzie, i powieszać ich każem. A zatém posłuszeństwo na dal.
— Rozporządźcie według myśli waszéj, — odezwał się Kordecki do Zamojskiego i p. Piotra, — potrzeba podejrzanych oddać pod dozór najmocniejszy.
— Przeliczyć piechotę, — rzekł Zamojski żywo, — rozdzielemy ją na oddziały, do każdego stanowiska dziesięciu ślachty i dziesięciu zakonników dodamy dla pilności...
— Płacę waszą, — dodał Kordecki, — powiększam we dwójnasób i dziś ją z góry wypłacić polecę; ale mi złożycie przysięgę, że do ostatniéj kropli krwi bronić będziecie tego przytułku Matki Bożéj, gdzie się schronił ostatek wiary przed napaścią heretyków. Idźcie Boga prosić o przebaczenie, za mną, do kościoła!
To mówiąc zwrócił się ku murom wiodąc tłum za sobą milczący, na którego twarzach różne i dziwne malowały się uczucia. Przebaczenie to, gorzéj kary zgromiło i upokorzyło; wstyd i gniew na tych co przywiedli do zdrady, przejęły obłąkanych; jęli się żywo tłumaczyć i uniewinniać, jedni na drugich składając winę, wszyscy na Wachlera, otoczyli przeora i gwarnie poprzysięgali wierność i posłuszeństwo.
— Myśmy niewinni! ojcze! to niemiec! wciągnęli nas, zdurzyli!
— Ja nie należałem, mówił inny.
— Jam do końca ich gromił...
— Ja chciałem nawet donieść, ojcze przełożony...
— Co było, stało się, opłakiwać potrzeba, że i tu w téj gromadce musiała być zdrada. Do kościoła, twarzą przed ołtarzem Matki Boskiéj padnijcie, ją o przebaczenie proście, boście ją obrazili, módlcie się, żałujcie i poprawcie.
To mówiąc prowadził ich przed ołtarz, i wszystek ten tłum wylękły i niespokojny ukląkł pokornie, nową zagrzany gorliwością, pragnąc co rychléj zmazać występek swój męztwem i pracą.
Dwóch xięży wyznaczono do odebrania nowéj przysięgi po nabożeństwie. Kordecki tymczasem kazał dzwonić do definitorium i wszystkim tu zebrać się zakonnikom.
— Ojcowie, rzekł do zgromadzonych, w wielkich razach, wielkich należy użyć środków; nie dosyć pracowaliśmy jeszcze; Matka Boża chce z nas mieć stróżów pilniejszych i prawdziwych żołnierzy. Zdrada uknuta groziła nam przed godziną, wydaniem w ręce nieprzyjaciela na rzeź i rabunek; Opatrzność ją wskazała i wyrwała jéj żądło, umiejmy się na przyszłość od niebezpieczeństw podobnych obwarować. Czterdziestu z nas silniejszych i młodszych na cztéry stanowiska rozdzielić się musi, by z oka już nie spuszczać puszkarzy i załogi. Starsi tylko odtąd, których wiek uwalnia, zostaną obowiązani do chóru północnego, młódsi miewając się, na dzienne i nocne modlitwy, wedle reguły naszéj pilnować ich będą... Nie wzdragajmy się pracy na chwałę Bożą, nie skarżmy się i nie frasujmy. W téj chwili oczy kraju całego zwrócone są na Jasną-Górę, myśmy od Boga wyznaczonym przykładem, myśmy szkopułem o który się rozbije moc szweda...
Wszyscy skłonili głowy, nikt od rozporządzeń nie śmiał się wymawiać.
— Działa i zapasy powierzam w dozór ojcu Piotrowi (Lassocie). Nie chciałeś wojny, ale ją znosisz mężném sercem, pracując gorliwie; oddaję ci co mamy w téj chwili najdroższego, bo narzędzie naszéj obrony.... Wy starsi, ojcowie Ignacy i Kazimierzu, do gaszenia ogniów z ludźmi przeznaczeni jesteście, bo wam ciężkoby było do boju, a i tu pilność konieczna, a saméj czeladzi zaufać już nie można. O. Marcelli (Dobrosz) z ojcem Małachowskim wezmą na się ogólny dozór murów i stanowisk, inspekcją całéj twierdzy. Dotąd zbytecznie ufaliśmy szczęściu i opiece Matki Bożéj, któréj nowy dowód dziś mamy, ale przy ufności należy też z nas każdemu, siebie nie szczędząc, pracować z ludem.
— Ojcowie, bracia! zawołał w ostatku Kordecki — na macierzyński żywot Najświętszéj Maryi Panny, który nosił Zbawiciela świata, na mękę Syna Bożego i cierniową Jego koronę, na zbawienie wasze, na życie przyszłe, zaklinam was, proszę, błagam, nie upadajcie na duchu. Wielki i potężny Pan Zastępów, ufajmy Mu! myśmy wśród téj nieszczęśliwéj krainy przykładem, otuchą dla tych co jeszcze w zginienie ostatnie nie wierzą i zmartwychwstania oczekują! Kto wié, czy w téj garści mnichów bezsilnych, nie spoczywają losy Rzeczypospolitéj, czy my nie jesteśmy punktem od którego zmieni się szczęście nieprzyjaciół naszych... Nie opuszczajmy sprawy, którą przysięgliśmy bronić; ze strachu, z braku wiary, dla mizernego spokoju doczesnego... a wielkie będzie dzieło wasze... Kto się nie czuje na siłach, bracia mili, niech powié, niech się usunie; pożałuję go jako obłąkanego brata, ale mu przebaczę; nam potrzeba mężnych i wytrwałych...
Na to wezwanie nikt nie odpowiedział, owszem wszyscy niemal wołali —
— Co każesz spełnim ochotnie, życie nasze w ręku Boga.
— Praca nie oderwie nas od modlitwy, bo dusza zakonnika zawsze się modlić powinna i może. — Za mną więc, kto siły w sobie czuje, za mną bracia...
I wyszli processjonalnie po dwóch, a Kordecki powiódł ich wprost na mury, ochoczy, rozjaśniony, promieniejący nową odwagą, którą wszystkich natchnąć umiał.
Zastali całą ślachtę zgromadzoną w podwórcu i oczekującą na nowe rozporządzenia, słuch o zdradzie już się był rozszedł wszędzie i wzbudził przerażenie największe: kobiéty, starcy, dzieci, kto tylko schronił się do Częstochowéj, wysypali się wszyscy w dziedzińce i ze łzami otoczyli przeora, jak tylko go postrzegli.
— Ojcze! nie opuszczaj nas, nie oddawaj w ręce nieprzyjaciół, zdrada! nieszczęście!
— Co się stało? wołali inni, gdzie zdrada, wskażcie nam winnych!
— Nic, nic, dzieci moje, bądźcie spokojni, i wracajcie do swoich zatrudnień; kto dźwignie broń, kto użytecznym być może, na mury z nami, reszta módlcie się i siedźcie — waszym orężem modlitwa. Nie obawiajcie się, Bóg łaskaw!
— A! zmiłujcie się, — zawołała jedna z niewiast całując rękę przeora, — nie pozwalajcie oddawać nas szwedowi...
— Nie! nie! będziemy się bronić do upadłego, odparł Kordecki, nic wam nie grozi, rozchodźcie się i nie trwóżcie, a kto pomódz może, niech rąk nie żałuje... Wy panowie bracia, obrócił się do ślachty, wraz z nami na stanowiska; złożyliście w murach twierdzy coście mieli najdroższego, żony i dzieci wasze; brońcież ich z nami razem.
Tu jął wyznaczać dowódzców, a każda kupka ślachty i zakonników, poszła strzedz swéj dzielnicy na kortynie. Pan Zygmunt Moszyński z ojcem Hilarym Sławoszewskim stać mieli od wschodo-północy u téj baszty, któréj Wachler pilnował wprzódy; od zachodu polecono straż Mikołajowi Krzysztoporskiemu i ojcu Ignacemu Mieleckiemu, mnichowi-żołnierzowi, który jeszcze dawnego nie zabył rzemiosła; od wschodo-południa był pan Piotr Czarniecki i xiadz Adam Stypulski, od zachodo-południa Jan Skórzewski i ojciec Daniel Rychtalski.
Pobłogosławieni przez przeora rozeszli się wszyscy z nową gorliwością do pracy. X. Piotr Lassota mający prochy i działa w dozorze, był także nowym stróżem ogniów na murach i wieży. Panu miecznikowi Zamojskiemu z ojcem Ludwikiem Czarnieckim bratem pana Piotra, milczącym, ale zimno-wytrwałego charakteru mężem, zwierzchnia władza oddana została, nad którą kierunek przeorowi powierzali chętnie wszyscy, czując jego wyższość nad sobą.
Mury nowy całkiem przedstawiały widok, jak gdyby załoga świeża, lud krzepki i nieznużony jeszcze wszedł na nie, bo duch nowy ożywiał każdego, i wodzowie poczuli jednocząc się z nim, że znowu serca biły zgodnie i silnie; że załoga wróciła do spójnéj, potężnéj całości z niemi. Zwątpienie już na żadnéj nie ukazywało się twarzy; każdy patrzał skinienia, biegł, garnął się, leciał, starał pociągnąć za sobą drugich i okazać, że nic dla niego trudném nie będzie. Białe habity Paulinów poraz piérwszy, gęsto powiewały na murach i przy działach, i mężowie zakonni z różańcem w ręku, z krzyżami w dłoni, oparli się o oręż, czoło pobożne podnosząc przeciwko nieprzyjacielowi z zimną pogardą śmierci. To rozporządzenie przeora wielki zaraz i widoczny sprawiło skutek; bo dozór xięży i ślachty nieustanny, ogarnął duchem ufności i męztwa lud, który sam sobie zostawiony wątpił i trwożył się bez przyczyny.
Pod pilną pieczą starszych, pod okiem kapłanów, każdy dreszcz potajemny, każde słowo bojaźliwe, wnet uleczone być mogły i zdawało się, że nic nie potrafi pożyć, chrztem przebaczenia umocnionych żołnierzy. Ale słabe! słabe są serca ludzkie.