Przejdź do zawartości

Kopalnie Króla Salomona/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


H. RIDDER HAGGARD.



KOPALNIE
KRÓLA SALOMONA.
POWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY.
Przełożyła z angielskiego P. J. Sier.





CHICAGO. ILL.
DRUKIEM I NAKŁADEM W. SMULSKIEGO.
1892.





ROZDZIAŁ I.
Spotkanie na statku.

Ja, Allan Quatermain, mieszkaniec Durbanu w kolonii Natal, od piętnastego roku mojego życia, wtedy, kiedy inni chłopcy uczą się w szkole, musiałem już zarabiać na swoje utrzymanie. Polowałem, handlowałem, walczyłem z drapieżnemi zwierzętami i z dzikimi ludźmi, a choć mam już dziś lat pięćdziesiąt pięć, przed ośmnastu miesiącami nie wolno mi było myśleć o odpoczynku.
Dla mojego jedynaka, dla mojego Henryka, który tam w Londynie ślęczy nad książkami, by stać się kiedyś dobrym i rozumnym człowiekiem, nie wahałem się narazić życia i z walki wyszedłem zwycięzko, zapewniwszy nam obu spokojny, dostatni byt w przyszłości.
Pragnąłbym jednak, by syn mój wiedział, jakie to stary ojciec jego przechodził przygody. W chwilach wolnych od pracy naukowej znajdzie może rozrywkę, odczytując opisy tych nadzwyczajnych wydarzeń, tak jak ja, kreśląc je, starałem się zapomnieć o udręczeniach choroby, tęsknocie i samotności.
Ośmnaście miesięcy temu, ale może i więcej, wybrałem się na polowanie na słonie w okolice Bamaugwato; nie wiodło mi się jednak, a na domiar złego zaniemogłem silnie. Jak tylko przyszedłem trochę do siebie, wyruszyłem z powrotem; sprzedałem wszystką słoniową kość, jaką miałem, takoż wóz i woły, pożegnałem moich strzelców, a wziąwszy pocztę udałem się do Kraju Przylądkowego. Zabawiwszy tydzień w Captown i obejrzawszy wszystko co tam jest godne widzenia, nie wyjmując ogrodu botanicznego, przynoszącego zaszczyt krajowi i nowego gatunku posiedzeń parlamentu, postanowiłem powrócić do Natalu na pokładzie statku Dunkold, oczekującego w porcie na przyjście parowca z Anglii.
Skoro parowiec przybył, a podróżujący na nim przesiedli się na nasz statek, podnieśliśmy kotwicę i wypłynęliśmy na morze.
Pomiędzy podróżnymi znajdującymi się na pokładzie, dwóch szczególniej zwróciło moją uwagę. Jeden mógł mieć lat około trzydziestu, a był barczysty i długo-ręki, jak nie zdarzyło mi się widzieć, włosy miał blond i jasną brodę, rysy wydatne i wielkie szare oczy, głęboko osadzone w głowie. Nigdy nie widziałem piękniejszego mężczyzny. Patrzyłem na niego i przychodzili mi na myśl starożytni Duńczykowie, a także jakieś inne podobieństwo majaczyło mi przed oczami, go jednak na razie przypomnieć sobie nie mogłem.
Drugi podróżny stał i rozmawiał z sir Henrykiem Curtis, bo tak się pierwszy nazywał, a wyglądał zupełnie odmiennie: był niski, krępy, ciemnej cery i włosów. Pomyślałem sobie, że musi być oficerem marynarki, bo tych ludzi zawsze i wszędzie rozpoznać łatwo. W ciągu długiego mego życia spotkałem się z niejednym z nich na wycieczkach myśliwskich, a każdy był poczciwy, miły, odważny aż do zuchwalstwa, chociaż trochę niedelikatny w języku.
Przekonałem się wkrótce, że przypuszczenia moje nie były mylne; mój drugi podróżny był rzeczywiście dymisyonowanym oficerem marynarki i nazywał się Good — kapitan John Good — wygolony, wyświeżony, ze szkiełkiem w prawem oku.
To szkiełko wyglądało tam, jak wrośnięte, bo nie miało sznureczka, a wyjmował je tylko wtedy, kiedy potrzebował wytrzeć. Z początku myślałem, że sypia z niem, ale później przekonałem się, że się myliłem. Kładąc się do łóżka, chował szkiełko do kieszeni razem z fałszywemi zębami, których miał dwa piękne, zazdrość wzbudzające garnitury.
Wkrótce po wypłynięciu na morze zapadł wieczór i przyniósł nam niepogodę. Chłodny wiatr powiał od lądu, mgła zmusiła nas do opuszczenia pokładu. Dunkold choć lekki, z przyczyny swojego płytkiego dna, chwiał się straszliwie. Chwilami zdawało się, że się przewróci i niepodobna było postąpić kroku; stanąłem więc sobie niedaleko kotła, żeby mi było cieplej i zabawiałem się obserwowaniem wahadła, zawieszonego naprzeciwko mnie i kołyszącego się powoli w takt chwiejącego się okrętu.
— To wahadło jest źle zawieszone — zabrzmiał nagle głos za mojemi plecami, i obejrzawszy się, zobaczyłem oficera wojennej marynarki.
— Doprawdy! A skąd pan to wnosisz? — zapytałem.
— Skąd wnoszę? Ja wcale nie wnoszę. Proszę patrzeć! w tej chwili wahadło poruszyło się znowu — gdyby okręt pochylił się rzeczywiście do tego stopnia, który tu wskazuje, przestałby już kołysać się na wieki. Ale taki to zawsze porządek na tych statkach kupieckich.
W tej chwili rozległ się dzwon obiadowy, i zeszliśmy razem z kapitanem na dół, gdzieśmy już zastali siedzącego przy stole sir Henryka Curtis. Kapitan Good zabrał miejsce obok niego, a ja umieściłem się naprzeciwko nich. Wprędce rozpoczęliśmy gawędkę o polowaniu, o tem i owem; kapitan zadawał pytania, ja odpowiadałem jak mogłem. Zaczęliśmy mówić o słoniach.
— Ho! ho! panie! — zawołał ktoś z cych w blizkości, trafiłeś pan wybornie, bo jeśli kto, to Quatermain powie panu coś o nich.
Sir Henryk, który dotychczas w milczeniu przysłuchiwał się naszej rozmowie poruszył się gwałtownie i pochylając się nad stołem.
— Przepraszam pana — odezwał się głosem głębokim — przepraszam, czy pan się nie nazywa Allan Quatermain?
Odpowiedziałem, że tak.
Nic mi na to nie odrzekł, ale posłyszałem, jak sobie mruknął przez zęby: „znakomicie”.
Niezadługo obiad się skończy, a przy wyjściu z jadalni, sir Henryk zbliżył się do mnie, zapytując, czybym nie poszedł na fajkę do jego kajuty. Przyjąłem zaproszenie i po chwili siedzieliśmy tam już wszyscy trzej, puszczając kłęby dymu.
— Panie Quatermain — odezwał się sir Henryk, kiedy służący zapaliwszy lampy, zostawił nas samych — dwa lata temu znajdowałeś się pan o tym czasie w miejscowości zwanej Bamaugwato na północ od Transvalu.
— Tak. Miałem cały wóz towaru, stanąłem więc obozem po za obrębem osady i pozostałem tam póty, póki wszystkiego nie sprzedałem.
Sir Henryk siedział naprzeciwko mnie, łokciami opierając się na stole. Powieki miał spuszczone, lecz po chwili podniósł je i pełnym wzrokiem wpatrzył się w twarz moją. Zdawało mi się, że w spojrzeniu tem malował się wielki niepokój.
— Czy nie spotkałeś pan tam czasem człowieka nazywającego się Neville?
— Spotkałem. Przez dwa tygodnie obozował w blizkości mnie, wypoczywając z wołami przed wyruszeniem w głąb. Kilka miesięcy temu otrzymałem list od jednego z prawników zapytujący, czy nie wiem, co się z nim stało, na który odpowiedziałem, jak mogłem najdokładniej wówczas.
— Tak — odrzekł sir Henryk — list pański odesłano mi. Napisałeś pan, że Neville wyjechał z Bamaugwato w początkach maja wozem, zabierając trzech ludzi, pomiędzy którymi znajdował się strzelec kafryjski imieniem Jim (Dżym): że zamiarem jego było dotrzeć, jeżeliby się dało, do Inynti, osady handlowej najdalej w głąb kraju posuniętej, tam sprzedać wóz, a dalej ruszyć pieszo. Napisałeś pan jeszcze, że wóz swój sprzedał, bo w sześć miesięcy potem widziałeś go pan w rękach jakiegoś portugalskiego handlarza, który się panu przyznał, że go kupił w Inyati, od białego człowieka, ale nazwiska jego nie pamiętał, wiedział wszakże, iż ten biały wędrowiec w towarzystwie służącego krajowca wyruszył w głąb na myśliwską wyprawę.
— Tak — odpowiedziałem.
Chwilę zapanowało milczenie.
— Panie Quatermain — nagle zapytał sir Henryk — czy wiesz, czy możesz przypuścić, jakie były powody podróży mojego.... pana Neville’a w głąb lądu i dokąd dążył?
— Coś słyszałem — odpowiedziałem i urwałem. Nie miałem wielkiej ochoty mówić dalej w tym przedmiocie.
Sir Henryk i kapitan Good spojrzeli na siebie, a ten ostatni kiwnął głową.
— Panie Quatermain — odezwał się pierwszy — pozwól, że ci opowiem całą historyę. Mam nadzieję, że wysłuchawszy, udzielisz mi dobrej rady, a może nawet nie odmówisz pomocy. Ajent, za pośrednictwem którego doszedł mnie list pański, upewniał mnie, iż mogę bezwarunkowo zawierzyć słowu i dyskrecyi pana jako człowieka znanego i ogólnie szanowanego w kolonii.
Skłoniłem się w milczeniu, a sir Henryk mówił dalej.
— Neville był moim bratem — powiedział.
Spojrzałem zdumiony — nie mogąc powstrzymać się od lekkiego okrzyku, i w tejże chwili poznałem kogo mi przypominał na pierwszy rzut oka. Brat jego był znacznie niższy i miał czarną brodę, ale oczy jego były tejże samej szarej barwy, tak samo przenikliwie patrzące a i rysy niewiele się różniły.
— Był młodszym, ale moim jedynym bratem — opowiadał dalej sir Henryk — i nigdy dawniej nie rozłączaliśmy się na długo. Ale przed pięciu laty poróżniliśmy się z powodu pewnej przykrej sprawy. Uniesiony gniewem, postąpiłem bardzo niesprawiedliwie względem mego brata.
Przy tych słowach kapitan Good zaczął energicznie przytakiwać głową, a że statek właśnie przechylił się bardzo silnie, więc lustro, które wisiało naprzeciwko nas, nagle znalazło się prawie nad naszemi głowami, odbijając w olbrzymich rozmiarach jego potężne kiwanie.
— Jak pan wiesz zapewne — ciągnął opowiadanie sir Henryk — u nas w Anglii, jeżeli się umiera, nie zrobiwszy testamentu, a majątek cały stanowi ziemia, wówczas wszystko przechodzi na starszego syna. Tak się właśnie stało z nami. W chwili, kiedyśmy się poróżnili, umarł nasz ojciec, nie zostawiając testamentu, cały więc majątek, którym mieliśmy się równo podzielić, dostał się mnie jednemu, a mój brat pozostał bez grosza. Nie będąc uzdolniony do żadnej pracy, znalazł się w przykrem położeniu — tembardziej, że ja, zaciąwszy się w gniewie, nie myślałem mu dopomódz, tak jak to było moim obowiązkiem. Nie dla tego, żebym mu chciał wydrzeć część jego, ale że czekałem, ażeby się pierwszy ze mną pogodził, a on tego nie uczynił. Przykro mi — dodał z westchnieniem — że muszę nudzić pana tem opowiadaniem, ale jestto konieczne do wyjaśnienia rzeczy. Prawda, Good?
— Tak, tak — odparł kapitan — pan Quatermain z pewnością nie zrobi z tego użytku.
— Naturalnie — pośpieszyłem zapewnić.
— W owym czasie — odpowiedział sir Henryk — brat mój miał do swego rozporządzenia jakieś paręset funtów szterlingów, które bez mojej wiedzy podniósł w banku i przybrawszy nazwisko Neville’a, wyjechał do południowej Afryki z zamiarem zbogacenia się. Ale o tem dowiedziałem się dopiero później. Upłynęło trzy lata, a ja nie wiedziałem nic o moim bracie, pomimo, że parę razy pisałem do niego. Listy prawdopodobnie nie doszły go wcale; mnie tymczasem ogarniał coraz większy niepokój. Byłbym oddał wszystko, co miałem, za wiadomość, że brat mój zdrów i żyje, za pewność, że zobaczę go jeszcze.
— Tak, po niewczasie — mruknął kapitan Good — spoglądając z pod oka na przyjaciela.
— Zacząłem więc robić starania, by się czegokolwiek dowiedzieć, a rezultatem tych zabiegów było otrzymanie listu pańskiego. Jednakże, ponieważ z tego co się w nim zawierało, dowiedziałem się tylko, że mój brat żyje, postanowiłem więc, nie tracąc czasu, sam wyruszyć na jego odszukanie; kapitan Good był tak poczciwy, że zgodził się towarzyszyć mi.
— O tak potwierdził kapitan — bo nie miałem nic lepszego do roboty. Ale dosyć już o tem. Powiedz nam pan teraz, panie Quatermain, co wiesz, albo coś słyszał o jegomości Neville’u.






ROZDZIAŁ II.
Podanie o kopalniach Salomona.

Nie odpowiedziałem zaraz na pytanie kapitana, namyślałem się a tymczasem nałożyłem sobie fajkę, zapaliłem ją i otoczyłem się kłębami dymu.
— Co ja słyszałem? — odezwałem się po chwili zupełnego milczenia — słyszałem, że wybierał się do kopalni Salomona, ale o tem nie mówiłem jeszcze nikomu.
— Do kopalni Salomona! powtórzyli obydwaj — a gdzież one są? — Nie wiem — odpowiedziałem. — Widziałem raz wierzchołki gór, po za któremi znajdować się mają, ale dzieliło mnie od nich sto trzydzieści mil skwarnej pustyni, której nie przebył dotąd żaden biały człowiek, z wyjątkiem może jednego. Jeżeli mi panowie dacie słowo, że bez mego pozwolenia nie powtórzycie tego nikomu to wam powiem, co wiem o nich. Czy przyrzekacie? Mam powody żądać tego...
— Bezwątpienia, naturalnie — odpowiedział kapitan Good, a sir Henryk skinął głową.
— Wierzajcie mi panowie, że w naszem twardem myśliwskiem życiu niema czasu zaprzątać sobie głowy mrzonkami, ale i między nami znajdują się niekiedy ludzie, którzy interesują się baśniami, opowiadanemi przez krajowców, jako wspomnieniami dawnej przeszłości tej ziemi. Przed trzydziestu laty, kiedy byłem na mojem pierwszem polowaniu na słonie, poznałem jednego z takich ludzi. Nazywał się Eraus; następnego roku zginął, zabity przez bawołu i leży pochowany przy jednym z wodospadów w Zambezi. On to pierwszy powiedział mi o kopalniach Salomona, pewnej nocy razem spędzonej. Opowiadałem mu wówczas o dziwnych budowlach, na jakie natrafiłem, ubiegając się za łosiem w okolicach Lydenberga w Transwalu. Był to wielki, szeroki gościniec wykuty w skale i prowadzący do galeryi, w której leżały nagromadzone stosy kwarcu pomięszanego ze złotem, przygotowane do rozbijania. Słyszałem, że ostatniemi czasy odkryli je poszukiwacze złota, ale ja dawno o nich wiedziałem. “Mój kochany — powiedział mi wówczas Eraus — widziałem ja ciekawsze jeszcze rzeczy” — i zaczął mi kreślić obraz gdzieś w pustyni oglądanych zwalisk miasta Ofiru, jak on twierdził, a czemu nawiasem mówiąc nie zaprzeczyli później o wiele uczeńsi od niego. Byłem wówczas jeszcze bardzo młody, ale pamiętam dobrze, jakie ogromne robiło na mnie wrażenie jego opowiadanie o tych wszystkich dziwach, tych pozostałościach starożytnej cywilizacyi, śladach przemysłu dawnych Żydów i Fenicyan. “A czy słyszałeś — zapytał się nagle — o Sulimańskich górach, leżących tam na północ od Machukulumbwe?” O Sulimańskich górach ani słyszałem naturalnie i powiedziałem mu to. “Bo widzisz — odrzekł tam właśnie znajdują się kopalnie Salomona, kopalnie dyamentów.”
— A skąd wiesz o tem? — zapytałem.
— Alboż nazwa Sulimański nie jest przekształceniem imienia Salomon[1]). A potem słyszałem całą tę historyę od pewnej starej Isanusi (znachorki), z którą się w Manice spotkałem. Opowiadała mi ona, że po za temi górami mieszka plemie pokrewne Zulusom, mówiące podobnym co oni językiem, ale o wiele od nich roślejsze i piękniejsze; że żyją między nimi wielcy czarownicy, którzy mądrości swojej nauczyli się od ludzi białych, wtedy, kiedy wszyscy na świecie byli czarni, a którzy posiadają tajemnicę kopania cudownych błyszczących kamieni.
Śmiałem się wówczas z tego gadania starej baby, choć opowiadania słuchałem ciekawie. Kopalnie dyamentów nie były jeszcze odkryte, biedny Eraus zginął wkrótce, to też zapomniałem o całej historyi i przez dwadzieścia lat nie pomyślałem o niej wcale. Ale właśnie we dwadzieścia lat potem, a dobry to kawał czasu moi panowie i nie każdemu z nas polujących na słonie uda się przeżyć tak długo, posłyszałem znowu o Sulimańskich górach i leżącej po za niemi krainie. Znajdowałem się wówczas powyżej Maniki w miejscowości zwanej Sitanda Kraal, nędznej dziurze, gdzie nawet nie było co jeść. Byłem chory, kiedy jednego dnia zjawił się jakiś Portugalczyk w towarzystwie krajowca pół-krwi. Znam ja dobrze Portugalczyków z Delagoa; niema gorszych łotrów pod słońcem, okrutniejszych ciemiężycieli niewolników, ale ten był zupełnie innego rodzaju. W niczem niepodobny do tych, których widywałem, przypominał mi raczej w książkach opisywanych donów. Wysoki i szczupły, miał duże ciemne oczy i kręcące się wąsy. Rozmawialiśmy trochę, bo chociaż łamanym językiem, ale mówił po angielsku, a ja znowu rozumiałem po portugalsku. Powiedział mi, że się nazywa Jose Silvestre i że ma posiadłość w blizkości zatoki Delagoa. Następnego dnia, kiedy odchodził ze swoim towarzyszem, powiedział, zdejmując kapelusz ze staroświecką grzecznością: “Bądź zdrów senhor, jeżeli spotkamy się kiedy jeszcze, to będę wówczas najbogatszym człowiekiem na świecie i nie zapomnę o panu.” Uśmiechnąłem się — bo nie miałem sił śmiać się bardzo i patrzyłem za oddalającym się w kierunku wielkiej pustyni na zachodzie, jak za waryatem, który nie wiedział co go tam czekało.
Po upływie tygodnia było mi lepiej. Zwlókłszy się z posłania, siedziałem pewnego wieczoru przed wejściem do mego namiotu; ogryzając ostatnią kość z kurczęcia, które kupiłem od krajowca za kawał materyi wartej tyle co dwadzieścia kurcząt i wpatrywałem się w czerwoną ognistą kulę słońca, znikającego w pustyni, kiedy nagle w odległości czterystu jardów[2] na pochyłości wzgórza, wznoszącego się wprost mnie, ujrzałem europejczyka, jak mi się wydało, bo ubrany był w surdut. Człowiek ten na kolanach czołgał się, podpierając się rękami, a kiedy powstał na nogi, uszedł zaledwie kilka kroków, zachwiał się i upadł znowu. Widząc to, wyprawiłem natychmiast jednego z moich strzelców na pomoc biedakowi, a kiedy go przyprowadził, wyobraźcie sobie, kogo poznałem?
— Josego da Silwestra naturalnie — wtrącił kapitan Good.
— Tak jest, Josego da Silvestra, albo raczej szkielet jego. Twarz pożółkła mu jak cytryna, a jego wielkie, ciemne oczy prawie wypadały mu z głowy, tak wychudł strasznie. Nic z niego nie pozostało tylko skóra jak pargamin i kości, sterczące z pod niej.
— Wody, na miłość boską wody! wyjęczał. Usta miał spieczone i popękane, język wywieszony, czarny i nabrzmiały. Podałem mu wody, zmieszanej z mlekiem, pił ją chciwie, nie odpoczywając i połknął ze dwie kwarty albo i więcej. Odebrałem resztę, poczem opanowała go znowu gorączka i upadł, majacząc o górach Sulimańskich, o dyamentach i pustyni. Wniosłem go do namiotu i ratowałem, jak umiałem, ale nie wiele zrobić mogłem. Około godziny jedenastej uspokoił się jakoś, więc i ja położyłem się także by zasnąć trochę. Nadedniem obudziłem się ujrzałem go siedzącego na posłaniu i patrzącego w stronę pustyni. W tejże chwili pierwsze promienie wschodzącego słońca zabłysły ponad równiną i zapaliły najwyższy szczyt gór Sulimańskich oddalony o jakie sto mil angielskich.
— Oto one! — zawołał umierający portugalczyk, wyciągając swoje długie, wychudłe ramię w kierunku gór — ale ja tam się już nigdy nie dostanę. Nikt się tam nie dostanie!
Nagle przerwał sobie, jak gdyby się namyślał. „Przyjacielu“ — powiedział, zwracając się do mnie, czy jesteś tu? W oczach mi ciemno.
— Jestem — odpowiedziałem — połóż się, odpocznij.
— O! — zawołał — odpocznę ja niedługo, odpoczywać będę na wieki. Słuchaj, ja umieram! Byłeś dobry dla mnie. Ja ci dam pismo. Może dostaniesz się tam, jeżeli zdołasz przebyć pustynię, która zabiła mnie i mego sługę.
Zaczął szukać w zanadrzu i wydobył kapciuch ze skóry antylopy, jak mi się w pierwszej chwili wydawało, związany kawałkiem rzemyka. Drżącemi palcami napróżno usiłował węzeł rozsupłać. „Rozwiąż sam” — powiedział wreszcie, podając mi go. Zrobiłem jak żądał i wydobyłem z worka kawałek podartej szmaty, na której coś było napisane wyblakłym atramentem. W szmatę zawinięty był jakiś papier.
— W tem piśmie jest wszystko, co się znajduje na szmacie — mówił słabnącym głosem. — Słuchaj: spisał to mój przodek, polityczny wygnaniec z Lizbony i pierwszy portugalczyk, który wylądował na tej ziemi, a napisał wówczas, kiedy umierał na szczycie tych gór, których ani przedtem, ani potem nie dotknęła już więcej stopa człowieka białego. Nazywał się Jose da Silvestra, a żył temu lat trzysta. Niewolnik, który oczekiwał na niego z tej strony gór, znalazł tylko jego trupa, a pismo przyniósł do Delagoa. Pozostawało dotychczas w rodzinie, ale nikt nie znalazł się ciekawy jego treści, prócz mnie. Ja przypłaciłem to życiem, ale kto inny może będzie szczęśliwszy i stanie się najbogatszym człowiekiem w świecie. Pamiętaj, nie pokazuj tego nikomu, idź sam.... sam.... przy tych słowach zaczął znowu majaczyć, a po upływie godziny już nie żył.
Panie, daj mu wieczny odpoczynek! Umierał tak cicho, jakby usypiał. Wykopaliśmy mu grób głęboki, żeby szakale nie mogły się doń dobrać i opuściliśmy miejsce.
— No, a pismo? — zapytał się sir Henryk z wyrazem wielkiego zaciekawienia na twarzy.
— Tak, pismo, cóż się z niem stało? — dodał kapitan.
— Pismo, — odpowiedziałem zwolna — jeżeli chcecie panowie, mogę je wam pokazać. Nie widział go dotąd nikt, oprócz nieboszczki mojej żony, która uważała je za niedorzeczność i starego pijaka portugalskiego handlarza, który mi je przetłómaczył, a następnego dnia o wszystkiem już zapomniał. Orginał wprawdzie znajduje się w moim domu w Durban, to jest szmata i pismo don Jose’go, ale angielskie jego tłómaczenie razem z kopią mapy, jeżeli to można nazwać mapą, mam przy sobie.
„Ja, Jose da Silvestra, który umieram z głodu w małej jaskini, na północnym stoku jednej z dwóch gór, nazwanych przezemnie „Piersiami Saby”, piszę to w roku 1590 kością na kawałku mojej odzieży, za atrament używając krwi własnej. Jeżeliby to pismo znalazł mój niewolnik i odniósł do Delagoa, niech mój przyjaciel (nazwisko nieczytelne) przedstawi rzecz królowi, i skłoni go do wysłania wojska, które jeśli zdoła przebyć pustynię i góry i pokonać dzielnych Kukuanasów i ich czary dyabelskie, uczyni go najbogatszym monarchą od czasów Salomona. Własnemi oczami oglądałem niezliczoną ilość dyamentów, nagromadzonych w skarbcu Salomona za Przybytkiem Śmierci, ale przez zdradę czarownicy Gagooli, zaledwie życie ztamtąd unieść zdołałem. Kto tu przyjść się zdecyduje, niech się kieruje według mapy, wdzierając się po lewem wzgórzu Piersi Saby, na którego północnym stoku znajdzie wielki gościniec, wykuty przez Salomona. O trzy dni drogi od tego miejsca leży stolica króla Kukuanasów. Niech zabiją Gagoolę. Bądźcie zdrowi! Módlcie się za moją duszę.

Jose da Silvestra.“

Kiedy skończyłem powyższe czytanie i pokazałem kopię mapy, nakreślonej ręką starego Dona, zapanowało milczenie, którego długą chwilę nikt nie przerywał.
— No — odezwał się wreszcie kapitan — dwa razy objechałem świat naokoło, zawijając do każdego prawie portu, ale jak żyję, nie spotkałem się z podobną bajką.
— Dziwna historya, panie Quatermain — potwierdził sir Henryk — nie podejrzywam, żebyś z nas chciał żartować, choć wiem, że takie rzeczy względem niedoświadczonych są dozwolone.
— Jeżeli pan tak myśli, to nie mam nic więcej do powiedzenia — odparłem zmięszany, chowając mój papier i podnosząc się do wyjścia. Nie lubię, żeby mię brano za którego z tych głupich facetów, wyobrażających sobie, iż być dowcipnym a kłamać to jedno i opowiadających każdemu nadzwyczajne przygody myśliwskie, które nie miały nigdy miejsca.
— Siadaj pan, panie Quatermain — powiedział sir Henryk, kładąc mi na ramieniu swoją wielką rękę — i nie gniewaj się na mnie. Przekonany jestem, że nie masz zamiaru wyprowadzić nas w pole, opowiadanie twoje jednakże jest tak nieprawdopobne, że trudno mu uwierzyć.
— Jak staniemy w Durban, zobaczycie panowie oryginał mapy i pisma — odpowiedziałem ułagodzony trochę, bo rzeczywiście sam rozumiałem dobrze, jak trudno było temu wszystkiemu uwierzyć.
— Ale nie powiedziałem jeszcze panu o jego bracie. Znałem służącego, który mu towarzyszył, był to dobry strzelec, a jak na krajowca wcale roztropny. Tego rana, kiedy pan Neville miał wyruszyć w dalszą drogę, zobaczyłem Jima (Dżyma), stojącego niedaleko mego wozu i krającego liście tytuniowe.
— Jim — odezwałem się — gdzie się to wybieracie? Czy na słonie?
— Nie, buas — odpowiedział — za czemś co tysiąc razy więcej warte od kości słoniowej.
— A cóż to takiego? — zapytałem zaciekawiony — złoto?
— Nie, buas — coś lepszego niż złoto — i zaśmiał się.
Nie pytałem więcej, bo nie chciałem ubliżyć sobie okazywaniem zbytniej ciekawości, ale byłem zainteresowany.
Tymczasem Jim ukończył krajanie swojego tytuniu.
— Buas — odezwał się.
Udałem, że nie słyszę.
— Buas — powtórzył.
— E, chłopcze, czego chcesz? — zapytałem.
— Buas, my idziemy szukać dyamentów.
— Dyamentów! — a to nie w tej stronie je znajdziecie, trzeba wam zawrócić — powiedziałem.
— Czy buas słyszał kiedy o górach Sulimańskich.
— Słyszałem.
— A o znajdujących się tam dyamentach?
— Brednie, mój Jimie.
— Nie brednie buas. Znałem kobietę w Natal, która z dzieckiem ztamtąd przyszła i opowiadała mi o nich, ale już umarła.
— Nim dojdziecie do gór Sulimańskich, staniecie się pastwą sępów twój pan i ty, jeżeli na twoich kościach pozostanie co jeszcze dla ich dziobów — odpowiedziałem.
— Może być buas — odrzekł, śmiejąc się. — Człowiek musi umierać. Trzeba jednak szczęścia gdzieindziej próbować, bo tu już słoni coraz mniej.
— No no mój stary, poczekaj aż cię Kostusia białemi swemi palcami za to żółte schwyci gardło, a inaczej zaśpiewasz — odpowiedziałem.
W pół godziny potem zobaczyłem wóz Nevilla, odjeżdżający w drogę, a Jima biegnącego ku mnie.
— Bóg z wami, buas. — Nie chciałem odjechać, nie pożegnawszy się, bo kto wie, może masz słuszność i nie zobaczymy się już więcej.
— Słuchaj Jim, czy twój pan naprawdę jedzie do Sulimańskich gór, czy też ty kłamiesz?
— Naprawdę — odrzekł. — Powiedział mi, ze musi koniecznie zbogacić się, niech więc spróbuje szczęścia z dyamentami.
— Zaczekaj chwilę — powiedziałem — i zanieś ten papier twojemu panu, ale przyrzeknij, że nie oddasz mu go przed przybyciem do Inyat. (która leżała o jakie sto mil oddalona).
— Przyrzekam — odrzekł murzyn.
Wziąłem więc skrawek papieru i napisałem na nim:
“Kto pójść się zdecyduje, niech przekroczy śniegi lewej Piersi Saby, na północnym stoku, na której jest wielki gościniec Salomona.”
— Macie Jimie — powiedziałem — jak oddacie to panu, powiedzcie, że powinien usłuchać rady. Ale nie dawajcie mu teraz, bo nie chcę, żeby wrócił zadawać mi pytania, na które ja nie odpowiem. A teraz w drogę, wóz już prawie z oczu zniknął.
Jim wziął papier i popędził za wozem. Na tem kończą się wszystkie moje wiadomości o pańskim bracie sir Henryku; lękam się wszakże, czy...
— Panie Quatermain — odezwał się sir Henryk — ja będę szukał mojego brata i udam się jego śladami do gór Sulimańskich i po za nie, jeżeli okaże się tego potrzeba, aż odnajdę go żywym lub umarłym. Czy zechcesz mi pan towarzyszyć?
Jestem ostrożnym i nieśmiałym człowiekiem; to też przeraziła mnie ta propozycya. Taka wyprawa mogła tylko skończyć się śmiercią, a ja pominąwszy inne względy, miałem jeszcze syna, dla którego żyć musiałem.
— Nie, panie — odpowiedziałem — nie mogę towarzyszyć panu. Za stary jestem na takie szalone wyprawy. Mam zresztą syna, który mnie potrzebuje i nie mam prawa życia tak lekkomyślnie narażać.
Sir Henryk i kapitan Good wyglądali bardzo zmartwieni.
— Panie Quatermain — odezwał się pierwszy — jestem bogaty i postanowiłem wszystko poświęcić w tej sprawie. Oznacz pan do jakiej chcesz wysokości wynagrodzenie za swoje usługi, a wypłaconem ci zostanie przed wyruszeniem w drogę. Przytem zobowięzuję się tak rzecz ułożyć, aby syn pański, wrazie, gdyby nam się co złego stało, miał zapewnione wystarczające utrzymanie. Niech to będzie dla pana wskazówką, jak niezbędną wydaje mi się obecność pana w tej wyprawie. Jeślibyśmy jakimś cudem dotarli do miejsca i znaleźli dyamenty, to podzielisz się z nimi po połowie z Goodem; ja ich nie potrzebuję. Mów więc pan, czego żądasz, stawiaj swoje warunki ja wszystkie spełniać przyrzekam, a koszta biorę na siebie.
— Propozycya pańska, sir Henryku, wygląda wspaniale dla takiego biednego jak ja myśliwego i handlarza — ale przedsięwzięcie jest bardzo niebezpieczne i muszę zastanowić się nad niem; odpowiem jednak, zanim staniemy w Durban.
— Bardzo dobrze — odrzekł sir Henryk. Poczem powiedziałem mu dobranoc i wyszedłem z kajuty. W nocy przyśnił mi się Jose da Silvestra i dyamenty.




ROZDZIAŁ III.
U m b o p a.

Podróż z Przylądka do Durbanu trwa od czterech do pięciu dni, zależy to od stanu pogody i statku. Tym razem nie potrzebowaliśmy wcale czekać. Morze było spokojne, więc skorośmy tylko przybyli, długa procesya łodzi o płaskich dnach otoczyła statek, zabierając towary, które wrzucano do nich z brzękiem i hałasem. Nie uważano zupełnie, co zawierały, porcelana i wina jednakiego doznały losu. W moich oczach rozbiła się paka, zawierająca cztery tuziny butelek szampańskiego wina, butelki potłukły się co do jednej, a szampan, musując i pryskając, zalał dno brudnej łodzi. Szkaradne marnotrawstwo! Kafrowie dzieląc widocznie moje zapatrywanie, znalazłszy dwie butelki ocalałe z pogromu, otworzyli je przez utrącenie szyjek i wychylili zawartość. Tymczasem gaz zamknięty w winie zaczął ich rozdymać. Pod wrażeniem nieznanego im uczucia przewracali się w łodzi krzycząc, że dobra wódka jest zaczarowana. Wówczas odezwałem się do nich z pokładu statku, że dobra wódka, której się napili, jest lekarstwem, wymyślonem przez białego człowieka, które im niechybnie śmierć sprowadzi. Uciekli na ląd, wystraszeni porządnie i nie sądzę, żeby kiedykolwiek jeszcze ułakomili się na szampana.
Przez całą drogę myślałem o propozycyi sir Henryka, nie wspominaliśmy jednak o tem wcale, chociaż gawędziliśmy często, a ja opowiadałem im moje myśliwskie ale prawdziwe przygody. Kłamstwo jest zupełnie zbyteczne tam, gdzie rzeczywistość dostarcza tylu ciekawych a nadzwyczajnych rzeczy dla myśliwca jak i wędrowca, umiejącego korzystać z okoliczności.
Nareszcie pewnego pięknego styczniowego wieczoru posuwaliśmy się wzdłuż brzegów Natalu, gotując się do wylądowania w Durban. Widok był prześliczny. Nad morzem biegły czerwone, piasczyste wzgórza, urozmaicone szerokiemi pasami jasnej zieloności, upstrzonej tu i owdzie katryjskiemi kraalami[3]; biały rąbek morskiej piany rozbijał się o wybrzeża. W miarę zbliżania się do Durbanu, widok stawał się coraz wspanialszym. W poprzek wzgórzy biegły łożyska rzek, wyżłobione przez deszcze, niosąc kryształowe wód fale, kępami rozsiadała się gęsta, ciemna zieloność, z pośród której uśmiechały się białe domki, spoglądając ku morzu.
Słońce już dawno zaszło, kiedyśmy przybyli do portu i zarzucili kotwicę, a o uszy nasze odbił się odgłos armatniego wystrzału, zwiastującego przybycie parowca. Było już za późno, ażeby myśleć o dostaniu się na brzeg tego wieczoru, zeszliśmy więc na obiad, odprowadziwszy poprzednio oczami łódź ratunkową, wiozącą pocztę na ląd.
Kiedyśmy powrócili na pokład, księżyc zeszedł, blaskiem swoim zalewając morze i wybrzeże, tak że bladły światła latarni morskiej. Od brzegu płynęły wonie mocne, a w oknach domów błyskały tysiączne światła. Ze statku stojącego nieopodal dolatywał śpiew marynarzy, podnoszących kotwicę i gotujących się do drogi za pierwszym wiatru powiewem.
Noc była prześliczna, jaka tylko w południowej Afryce zdarzyć się może, cicha i strojna w srebrzysty płaszcz, utkany przez księżyc. Łagodzącemu jej wpływowi wszystko zdawało się ulegać, nawet wielki buldog, należący do jednego z podróżnych, a wrzaskliwie dotychczas domagający się walki z małpą w klatce zamkniętą, legł, chrapiąc spokojnie na progu kajuty i śnił zapewne o walce zakończonej zwycięztwem.
My zaś, to jest sir Henryk, kapitan Good i ja, usiedliśmy sobie u steru i przez chwilę pozostaliśmy w milczeniu.
— A więc, panie Quatermain — odezwał się nareszcie sir Henryk — czyś pan się namyślił?
— Mam nadzieję — powtórzył kapitan Good — że nie odmówisz nam swego towarzystwa do gór Sulimańskich.
Podniosłem się i wytrząsnąłem fajkę by zyskać na czasie, nie zdecydowałem się bowiem jeszcze zupełnie. Jednakże zanim palący się tytuń dotknął powierzchni morza, postanowienie było już nieodwołalnie powzięte. Ta krótka chwila wystarczyła, ażeby mnie umocnić w zamiarze, jak nieraz się zdarza, że w jednej przelotnej sekundzie decydujemy ostatecznie o tem, co nas całemi godzinami trapiło.
— Dobrze, panowie — powiedziałem — będę wam towarzyszył, ale pozwolicie, że powiem dla czego i na jakich warunkach.
Naprzód tedy — do warunków.
1. Pan zapłaci wszystkie koszta, a kość słoniowa lub inne cenne rzeczy jakie znajdziemy, podzielone zostaną równo pomiędzy mnie i kapitana Good'a.
2. Jako wynagrodzenie za moje usługi zapłacisz mi pan przed wyruszeniem w drogę 500 funtów szterlingów — za co ja zobowiązuję się służyć panu wiernie, aż do chwili ukończenia wyprawy.
3. Przed wyruszeniem na wyprawę spiszesz pan akt prawny, na mocy którego zobowiążesz się, w razie mojej śmierci lub kalectwa, do wypłacenia mojemu synowi, studyującemu medycynę w Londynie, pensyi rocznej funtów 200 przez lat pięć, po upływie którego to czasu będzie już mógł sam na siebie pracować. Więcej nie żądam, a i to może się panu wyda za dużo.
— Bynajmniej — odpowiedział sir Henryk — na wszystko przystaję z ochotą. Zapłaciłbym nawet więcej, tak mi chodzi o pańską pomoc.
— Bardzo dobrze. A teraz, kiedy przedstawiłem już panom moje warunki, powiem jeszcze dla czego zdecydowałem się im towarzyszyć. Naprzód przyznam się, że przez ostatnie dni obserwowałem panów i nie obraźcie się tem co wam powiem, ale podobaliście mi się obaj; zdaje mi się, że będzie nam dobrze razem. Nie mały to wzgląd, wierzajcie mi, jak się ma taką długą drogę przed sobą.
Co zaś do podróży samej, powiem wam szczerze, że nie wyobrażam sobie, abyśmy mogli powrócić z niej żywi, w razie gdybyśmy chcieli przekroczyć góry. Jaki był koniec don Silvestra trzysta lat temu, jaki potomka jego przed dwudziestu laty, albo pańskiego brata sir Henryku, taki, mówię panom otwarcie, będzie i nasz.
Zamilkłem, śledząc wrażenie, wywołane mojemi słowami. Kapitan Good był trochę zaniepokojony, ale wyraz twarzy sir Henryka nie zmienił się wcale. “Musimy przyjąć co będzie” odpowiedział.
Może się pan będziesz dziwił — odezwałem się znowu — że w obec tego com wam powiedział, ja, człowiek nieśmiały, decyduję się jednak wziąć udział w tej wyprawie. Mam do tego następujące powody. Naprzód jestem fatalistą i wierzę, że niezależnie od mojej woli i mego postępowania, godzina mojej śmierci jest naznaczona, i że jeżeli mam zginąć w górach Sulimańskich, to zginę tam a nie gdzieindziej. Pan Bóg Wszechmocny wie już zapewne co mi przeznaczył i nie mam się co troszczyć o moje losy. Powtóre jestem ubogi. Od lat czterdziestu poluję i handluję i zaledwie dotąd zdołałem zapracować na utrzymanie. Otóż, przecięciowo biorąc, życie każdego polującego na słonie liczyć należy od czterech do pięciu lat. Przeżyłem zatem siedm generacyi ludzi mojego fachu, należy więc przypuszczać, że i mój koniec nie jest bardzo daleki. Gdyby jednak przyszedł w zwykłych warunkach, teraz, kiedy nie wszystkie długi są jeszcze spłacone, syn mój Henryk pozostałby bez żadnych środków do dalszej pracy na przyszłość, obecnie zaś byt jego zabezpieczony jest na lat pięć.
— Pańskie powody przyłączenia się do wyprawy — odezwał się sir Henryk, który dotychczas słuchał mnie z największą uwagą, przynoszą panu tylko zaszczyt, tembardziej, że w przekonaniu pańskiem pomyślnego końca spodziewać się nie można. Czy i o ile masz słuszność, czas pokaże, ja zaś muszę pana uprzedzić, że jakiekolwiek będą następstwa naszego przedsięwzięcia, przed żadnem cofać się nie myślę. Prawda Good?
— Tak, tak — odrzekł kapitan. — Wszyscy trzej przyzwyczajeni jesteśmy niebezpieczeństwu zaglądać w oczy i walczyć o życie, to też nie byłoby racyi zawracać z drogi.
Nazajutrz jak tylko wysiedliśmy na ląd, zaprowadziłem sir Henryka z kapitanem Goodem do mojego małego domku na wybrzeżu. Mam tu tylko trzy pokoiki i kuchnią, ale obok znajduje się duży ogród, w którym rośnie kilka najlepszego gatunku palm i parę młodych pięknych orzechów, dar dyrektora naszego ogrodu botanicznego.
Staranie około ogrodu ma dawny mój strzelec, stary Jakób, którego uderzenie bawołu przyprawiło o kalectwo i uczyniło na zawsze niedołęgą. Krzątać się jednak może około ziemi, a nawet zajęcie to sprawia mu przyjemność, nie jest bowiem Zulusem, ale należy z pochodzenia do plemienia Griqua, a tylko Zulusom takie spokojne zatrudnienia nie przypadają do smaku.
Noc goście moi spędzili w namiocie w cieniu drzew pomarańczowych, na końcu ogrodu, bo w domu nie było miejsca dla nich. Rozkosznie im musiało być w tym zapachu białego kwiecia, w pośród którego złociły się dojrzałe i zieleniły niedojrzałe owoce; w Durban bowiem wszystko to od razu na jednem widzi się drzewie. Przyjemności nie zatruwała nawet zwykła w tych stronach niedogodność — moskity, które wyjątkowo tylko ukazują się tu po bardzo wielkim deszczu.
Ale wracam do opowiadania.
Zdecydowawszy się wziąść udział w wyprawie, zakrzątnąłem się niezwłocznie około przygotowania wszystkiego co potrzeba. Naprzód tedy dostałem od sir Henryka prawnie sporządzony akt, zabezpieczający byt mojego syna na lat pięć. Nie przyszło to jednak bez trudności, gdyż nikt tu nie znał sir Henryka, a majątek jego, na którym zapis miał ciążyć, leżał za morzami, ale wszystko dało się wreszcie ułożyć, za co wszakże prawnik kazał sobie 20 funtów zapłacić. Następnie otrzymałem weksel dla siebie na 500 funtów szterlingów.
Kupiłem wóz i woły do zaprzęgu. Wóz był mocny, lekki o żelaznych osiach, zbudowany z drzewa, nie nowy, ale to w moich oczach podnosiło jego wartość, bo pozwalało osądzić, czy drzewo było w dobrym gatunku. Jeżeli bowiem w budowie wozu jest jaka wada, albo drzewo jest źle wybrane, to się zaraz okaże w pierwszej podróży. Krytym był tylko do połowy, to jest na długość dwunastu stóp, przód zaś pozostawiono odkryty, aby łatwiej można było umieścić manatki, któreśmy z sobą brali. W tylnej części wozu znajdowało się posłanie na dwie osoby. Za ten wóz zapłaciłem 125 funtów, co wcale nie było drogo. Następnie kupiłem dwadzieścia pięknych zuluskich wołów, na które już od dwóch lat blizko miałem zwróconą uwagę. Zwykle zaprząg składa się z czternastu, ale ja już na wszelki wypadek kupiłem o sześć więcej. Te zuluskie woły są małe i lekkie, dorastają zaledwie połowy wysokości afrykańskiego wołu zwykle używanego do jazdy, ale żyć tam jeszcze mogą, gdzie afrykański wół już z głodu zdycha, a ponieważ są żwawsze i w nogach silniejsze robią po pięć mil na dzień. Były to woły wypróbowane, to znaczy, że przewędrowały już wskroś południową Afrykę i zahartowały się przeciwko wpływom czerwonej wody zabijającej tak często woły przebywające nieznane im dotąd “veldt’y” (stepy). Zaszczepiony miały także księgosusz, który w straszny sposób dziesiątkuje tutejsze bydło. Szczepienie dokonywa się nacinając ogon wołu i przywiązując do zranionego miejsca kawałek płuca ze zwierzęcia, które padło na tę chorobę. Wół po dokonanej w ten sposób operacyi dostaje choroby w łagodniejszym stopniu i traci ogon, ale staje się wytrzymałym na wszelkie działanie zarazy. Jednakże pozbawić wołu ogona, tam gdzie jest tyle much, wydaje się prawie okrucieństwem; trzeba jednak przyznać, że lepiej poświęcić ogon, niż stracić wołu i ogon, boć ogon sam bez wołu nie na wiele się przyda. Śmiesznie to jednak patrzeć przed siebie na dwadzieścia drepczących czworonogów, którym natura, jakgdyby przez figiel, odmówiła zakończenia stroju.
Następnie trzeba było wziąść pod uwagę kwestye podróżnych zapasów i apteczkę — rzeczy niezmiernej wagi, bo należało zaopatrzyć się w wielu niezbędnych przedmiotów, a wozu zbytecznie obładowywać nie było można. Szczęściem Good był kawałkiem doktora, gdyż przed wstąpieniem do marynarki studyował czas jakiś medycynę i chirurgią, a nie zaniedbawszy tego co się nauczył, umiał akurat tyle, a może i więcej, niż niejeden doktór medycyny. Woził przy tem z sobą wszędzie przepyszną apteczkę i cały aparat chirurgiczny. Podczas naszego pobytu w Durban z taką zręcznością dokonał operacyi odcięcia dużego palca jednemu z Kafrów, że przyjemność była patrzeć. Nieprzygotowanym okazał się jednak, kiedy Kafr, spokojnie przypatrujący się robocie, zażądał by w miejsce odjętego przyprawił mu biały palec.
Po załatwieniu tych trudności pozostawały jeszcze dwie bardzo ważne sprawy do rozstrzygnięcia — wybór służby i broni.
Co do broni, wybraliśmy z obfitego zapasu oręża, przywiezionego z Anglii przez sir Henryka, trzy ciężkie dubeltówki, używane do polowania na słonie, z których każda ważyła około piętnastu funtów, a brała nabój z jednastu drachm prochu. Dwie z nich pochodziły ze znanej londyńskiej fabryki, ale moja, chociaż nie tak elegancko wykończona, służyła mi już nie na jednej wyprawie i nie mało słoni trupem położyła. Oprócz tych, wzięliśmy trzy lżejsze dubeltówki, przeznaczone do polowania na mniejszą zwierzynę, jak łosie i czarne antylopy, albo też do walki w otwartem polu; jedną zwyczajnego kalibru, trzy strzelby i trzy rewolwery.
Co zaś do służby, po wielu naradach postanowiliśmy wziąść ich tylko pięcioro, to jest woźnicę, przewodnika i trzech służących. Na woźnicę i przewodnika z wielkim trudem udało mi się wyszukać dwóch Zulusów Gazę i Toma, ale ze służącymi jeszcze większy był kłopot. Trzeba było znaleźć ludzi pewnych i śmiałych, gdyż w pewnych okolicznościach częstokroć od ich zachowania się życie podróżnych zależy. Wreszcie udało mi się zgodzić dwóch, jednego Hotentota, nazwiskiem Oentvogel (ptak—wicher), a drugiego Zulusa Khira, mającego tę zaletę, że doskonale mówił po angielsku. Oentvogla znałem już poprzednio jako doskonałego myśliwca, wytrzymałego, jak kamień. Zmęczonym nie widziano go nigdy, ale miał wadę właściwą swojej rasie — pił i upijał się. Jednakże wobec tego, że wyprawa nasza wiodła w okolice ogołocone z szynków, ta słabostka nie wydawała nam się groźną.
Mając już tych dwóch ludzi, napróżno jednak upatrywałem trzeciego odpowiedniego, postanowiliśmy więc, nie czekając dłużej, wyruszyć w podróż bez niego, łudząc się nadzieją, że na drodze natrafimy na kogoś. W wigilię naszego wyjazdu, przyszedł do mnie Khira z doniesieniem, że jakiś człowiek chce się ze mną widzieć; po skończonym obiedzie kazałem go przyprowadzić do siebie. Po chwili wszedł do pokoju wysoki, przystojny mężczyzna, lat około trzydziestu i bardzo jasnej skóry jak na Zulusa. Wchodząc podniósł do góry swój kij sękaty, niby salutując i przykucnąwszy w kącie siedział niemy. Przez jakiś czas nie zwracałem wcale uwagi na jego obecność, bo według pojęcia Zulusów, człowiek szanujący się i mający jakieś znaczenie, ubliża sobie, jeżeli wdaje sie natychmiast w rozmowę z przybywającym. Zauważyłem jednak, że miał na głowie czarną obrączkę, zrobioną z gumy, oplatanej włosem i pocieranej tłuszczem, a noszoną zwykle przez Zulusów po dojściu do pewnego wieku, albo po dostąpieniu jakiejś godności. Twarz jego przytem była mi także znajoma.
— No — odezwałem się nakoniec — a jakże się nazywasz?
— Umbopa — odpowiedział powolnym, głębokim głosem.
— Znam twarz twoją.
— Tak. Inkoosi (wódz) widział twarz moją pod Isandklwana w wigilię bitwy.
Przypomniał mi. W tej nieszczęśliwej wojnie z Zulusami, służyłem za przewodnika w armii lorda Chetmoforda, ale w dniu poprzedzającym bitwę opuściłem, na moje szczęście, obóz, konwojując jakieś wozy. Czekając wówczas, aby je wyprzągnięto, wdałem się w rozmowę z tym człowiekiem, który dowodził jakimś małym oddziałem sprzymierzonych krajowców i przy tej sposobności wyraził mi swoje obawy co do bezpieczeństwa obozu. Kazałem mu wtedy milczeć i nie wdawać się w nieswoje rzeczy, ale potem przypomniałem sobie jego słowa.
— Aha, przypominam sobie — odrzekłem. — Czegóż to chcesz?
— Tego, Makumazahu (jestto imię nadane mi przez Kafrów i oznacza człowieka, który ma oczy zawsze otwarte). Oto dowiaduję się, że wybierasz się na wielką wyprawę na Północ z białymi wodzami, którzy przyszli z za morza. Czy to prawda?
— Prawda.
— Że zamierzasz dotrzeć aż do rzeki Lukanga, o miesiąc drogi w głąb za Manikę. Czy i to prawda, Makumazahu?
— Dlaczego się pytasz, gdzie idziemy? Co to ciebie obchodzi? — zapytałem podejrzliwie, ponieważ cel naszej wyprawy był utrzymywany w tajemnicy.
— Dlatego o ludzie biali, że chciałbym pójść z wami, jeżeli w tę stronę się udajecie.
W słowach jego przebijała pewna duma i godność, a szczególniej zastanowiło mnie użycie wyrazów “o biali ludzie”, zamiast zwykłego “o Inkoosis” (wodzowie).
— Zapominasz się trochę — powiedziałem — i słów nie dość ważysz. Nie w ten sposób należy przemawiać. Jak się nazywasz i z jakiego jesteś kraalu!
— Nazywam się Umbopa i chociaż do Zulusów należę, nie jestem jeden z nich. Siedziba mojego plemienia znajduje się daleko, na północy. Służyłem pod Cetewayo’em w oddziale Nkomabakosi, ale uciekłem od Zulusów do Natalu, ażeby poznać białych ludzi. Potem biłem się przeciw Cetewayo’wi, a po skończeniu wojny pozostałem jako robotnik w kolonii. Ale już mi się to sprzykrzyło i chciałbym wrócić na północ. Tu nie dla mnie miejsce. Pieniędzy nie potrzebuję, ale mam odwagę i darmo chleba jeść nie będę. Powiedziałem.
Zaciekawiły mię jego słowa i zachowanie się. Widocznem było, że mówił prawdę, ale ogólnie biorąc, niepodobny był w niczem do zwyczajnego Zulusa, dlatego jego propozycya towarzyszenia nam bez wynagrodzenia, obudziła moją nieufność. Nie wiedząc co robić przedstawiłem rzecz sir Henrykowi i kapitanowi, pytając o radę. Sir Henryk prosił mię, bym mu wstać kazał. Umbopa podniósł się, ale jednocześnie, okrywający go wielki płaszcz wojskowy, zsunął mu się z ramion i odsłonił postać jego w zupełnej nagości. Za całe ubranie miał pas dokoła bioder i naszyjnik z lwich szponów na szyi. Nie widziałem nigdy piękniejszego krajowca. Blizko siedm stóp wysoki, był proporcyonalnie rozwinięty i kształtny, a skóra jego teraz wydała się już zaledwie ciemną, tylko tu i owdzie czerniały znaki od cięć zadanych przez assagai. Sir Henryk podszedł ku niemu i popatrzył w jego piękną, dumną twarz.
— Pięknie im razem, he? — zawołał Good — jeden nie mniejszy od drugiego.
— Podobasz mi się, Umbopa, i biorę cię w moją służbę — powiedział sir Henryk po angielsku.
Umbopa zrozumiał go widocznie, bo odpowiedział po zulusku “dobrze”, a obejmując spojrzeniem postać białego mężczyzny: “myśmy ludzie, ty i ja”, dodał.


Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/47

ROZDZIAŁ IV.
Spotkanie ze słoniami.

Z końcem stycznia wyjechaliśmy z Durban, a w połowie maja stanęliśmy obozem w bliskości Sitandy przy spławie rzeki Lucanguy z Kalukwe, w miejscowości odległej o tysiąc mil przeszło od tej, z której wyruszyliśmy. Ostatnie trzysta mil musieliśmy odbyć pieszo, z powodu wielkiej ilości much “tsetse”, których ukąszenie dla wszystkich zwierząt bywa zabójcze, z wyjątkiem osła i człowieka.
W Inyati, najdalej wysuniętej stacyi handlowej prowincyi Matubela, zostającej pod panowaniem króla Lagenbula (wielki łajdak), z żalem przyszło nam się rozstać z naszym wygodnym wozem. Z pięknego zaprzęgu, z dwudziestu wołów pozostało nam tylko dwanaście. Jednego zabiło ukąszenie kobry, trzy zmarniały z głodu i pragnienia, jeden zginął, a trzy ostatnie zdechły, najadłszy się trującej rośliny, zwanej “tulipanuu.” Z tej samej przyczyny zachorowało jeszcze pięć, aleśmy je wyleczyli odwarem z liści tejże samej rośliny. Napój ten, użyty w stosownym czasie, działa jako wyborny antydot od liści. Zostawiliśmy wóz i resztę wołów pod opieką Gazy i Toma, u mieszkającego niedaleko szkockiego misyonarza, którego prosiliśmy, żeby dał na nich baczenie. Poczem w towarzystwie Umbopy, Khiry, Oentvogla i sześciu tragarzy, których najęliśmy na miejscu, puściliśmy się pieszo w dalszą drogę. Jak dobrze zapamiętam, wszyscy szliśmy w milczeniu, a pewnie każdy z nas myślał, czy wóz ten ujrzy kiedy jeszcze — ja, przyznam się, nie spodziewałem się tego wcale. Nareszcie Umbopa, który szedł pierwszy, przerwał ciszę, intonując po zulusku śpiew na cześć odważnych mężów, którzy znużeni jednostajnością życia, wędrowali na puszczę, aby poznać rzeczy niezwykłe lub umrzeć. Tymczasem, o dziwo, przyszedłszy na pustynię, znaleźli się w miejscowości pięknej, zamieszkałej przez ludzi i obfitującej w bydło i zwierzynę, a nawet nieprzyjaciół ochotnych do walki.
Rozśmieszył nas swoją pieśnią ten dziki towarzysz, który zresztą był wcale wesołego usposobienia i miał szczęśliwy dar podtrzymywania wesołości, jeżeli nie napadło go zamyślenie. Wszyscyśmy go bardzo polubili.
We dwa tygodnie po opuszczeniu Inyati, dostaliśmy się w śliczną okolicę dobrze nawodnioną i dobrze zadrzewioną. Po wzgórzach gęsto rozrastały się krzewy i rośliny, zwane przez krajowców „idoro”, gdzieniegdzie wysuwały swoje cierniste gałązki „wacht-eenbeche“ (poczekaj chwilę), a nie brakowało także pięknych „machabell“ uginających się pod ciężarem orzeźwiających, żółtych owoców z ogromnymi pestkami. Ta roślina jest ulubionem pożywieniem słonia, to też wkrótce odkryliśmy ślady jego obecności: wiele drzew leżało połamanych, a nawet z korzeniem wyrwanych, bo jestto marnotrawny gospodarz.
Pewnego wieczoru, po całodziennej drodze przyszliśmy do miejsca, które nas zachwyciło swoją pięknością. U stóp krzewami zarosłego wzgórza biegło wyschłe łożysko rzeczki, w którem jednakże świeciły tu i owdzie kałuże kryształowej wody, zdeptane dookoła nogami zwierzyny. Wprost wzgórza rozpostarła się łączka, na której wyrastały kępki płasko-szczytnych krzewów mimozy, urozmaicone połyskliwemi liśćmi machabilli, dookoła słało się ciche, nieme, bezdrożne morze krzaczaste.
Wkraczając w łożysko rzeki, nastraszyliśmy stado wysokich żyraf, które z zakręconemi nad grzbietem ogonami puściły się galopem, dzwoniąc kopytami jak kastanietami. Znajdowały się już na jakie trzysta yardów od nas, a zatem po za obrębem strzału, ale Good, który szedł na czele, a miał w ręku dużym nabojem nabitą strzelbę, nie mógł oprzeć się pokusie i posłał kulę ostatniej żyrafie. Dziwnym trafem kula uderzyła w kark zwierzęcia, roztrzaskała kolumnę grzbietową, a żyrafa padła jak królik, wywracając kozła.
— Bodajeś! — zaklął Good, bo z przykrością przychodzi mi powiedzieć, że czasami pozwalał sobie tego. — Zabiłem ją.
— Hu, Bougwan! — wołali Kafrowie — uu! uu.
Bougwanem (szklane oko) nazywali Gooda, z powoda jego szkiełka.
— Ho! Bougwan! — powtórzyliśmy sir Henryk i ja, i od tego dnia ustaliła się sława Gooda jako dobrego strzelca, przynajmniej pomiędzy Kaframi; w istocie nie był wcale dobrym strzelcem, ale odtąd chociaż spudłował, pobłażaliśmy mu ze względu na tę żyrafę.
Wyprawiwszy kilku z naszych chłopców po mięso żyrafy, z pozostałymi zabraliśmy się do ułożenia „schermu“ w odległości stu yardów od jednej z sadzawek. Robi się to w następujący sposób. Buduje się płot, w kształcie koła, z rozmaitych gałęzi i z drzewa cierniowego. Taką palisadą otoczone miejsce oczyszcza się i wygładza, poczem w środku układa się z trawy posłanie i zapala ognisko.
Księżyc już wschodził, kiedyśmy budowę „schermu“ skończyli, a nasza kolacya z pieczonego mięsa i szpiku żyrafy była gotowa. Jakże nam ten szpik smakował! chociaż nie było łatwo dobrać się do niego. Ja nie znam większego przysmaku z wyjątkiem chyba słoniowego serca, a i tego pokosztowaliśmy nazajutrz. Zjadłszy tę naszą skromną wieczerzę, zapaliliśmy fajki i rozpoczęli gawędę. Ciekawy musieliśmy przedstawiać widok, siedząc na piętach dookoła ogniska; ja mały, szczupły, czarny z głową przypruszoną siwizną, naprzeciw sir Henryka wysokiego, barczystego i jasnowłosego; ale najciekawiej może wyglądał kapitan John Good. Ten siadł sobie na worku skórzanym; wyczyszczony, wyświeżony, wymyty, taką miał minę, jak gdyby dopiero co wrócił z całodziennego polowania w ucywilizowanym kraju. Ubrany był w lekki strój myśliwski koloru bronzowego, z kapeluszem takiejże barwy i w kamasze. Jak zwykle był wygolony, a szkiełko i fałszywe zęby w zupełnym znajdowały się porządku. Nie zdarzyło mi się widzieć w puszczy schludniej wyglądającego człowieka. Włożył nawet biały gutaperkowy kołnierzyk, których miał niemało w zapasie. Widzi pan — powiedział, kiedym mu wyraził moje zdumienie z tego powodu — ważą tak niewiele, a ja lubię zawsze wyglądać jak gentleman.
Oblani światłem księżyca, siedzieliśmy gawędząc i przyglądając się Kafrom, upajającym się „dacchą“ z fajki, której cybuszek zrobiony był z rogu łosiowego. Wkrótce zawinąwszy się w kołdry, wszyscy oni legli spać z wyjątkiem Umbopy, który siedział trochę na uboczu, (zauważyłem, że mało przestawał z Kaframi) oparłszy brodę na ręku, pogrążony w głębokiem zamyśleniu.
Nagle z głębi krzaków, leżących po za nami, rozległ się ryk donośny. „To lew!“ zawołałem, i wszyscyśmy się zerwali nadsłuchując. Jednocześnie prawie z nad sadzawki, z odległości niespełna stu yardów, doleciało nas trąbienie pijących wodę słoni. „Unkungunkloro! Unkungunkloro! (słoń! słoń) szeptali Kafrowie, a po upływie paru minut, ujrzeliśmy szereg wielkich cieniów, posuwających się powoli od sadzawki w stronę zarośli. Porwał się Good, palony pragnieniem mordu i wyobrażając sobie zapewne, że tak łatwo zabić słonia, jak żyrafę, ale ja schwyciłem go za ramię i zmusiłem do powrotu na dawne miejsce.
— Nie można — powiedziałem — dać im spokój.
— Ależ tu obfitość zwierzyny — odezwał się sir Henryk. — Proponuję, żebyśmy się zatrzymali dzień albo dwa i urządzili sobie polowanko.
Słowa te zadziwiły mię, bo dotąd sir Henryk śpieszył się tylko, aby naprzód i aby dalej, szczególniej kiedy dowiedział się w Inyati, że dwa lata temu Anglik, nazwiskiem Neville, sprzedał tam swój wóz i ruszył w głąb kraju: tymczasem jednak, myśliwskie instynkta widocznie wzięły nad nim górę.
Kapitanowi projekt podobał się bardzo, a i ja prawdę mówiąc, nie byłem od tego.
— Bardzo dobrze, moi kochani — zawołałem — wszystkim nam potrzebna rozrywka. Ale tymczasem kładźmy się spać, bo z pierwszym brzaskiem musimy wyruszyć, aby zejść słonie na paszy, zanim pójdą dalej.
Obadwaj zgodzili się na mój projekt i zaczęliśmy gotować się do snu. Good zdjął swoje ubranie, wytrzepał je, schował do kieszeni w spodniach szkiełko i fałszywe zęby, i złożywszy wszystko starannie, zebezpieczył od wilgoci zawijając w jeden róg swojego gutaperkowego prześcieradła. My z sir Henrykiem, zadowoliliśmy się mniej wyszukanem urządzeniem i okrywszy się kołdrami, pogrążyliśmy wkrótce w śnie bez marzeń.
Nagle od strony wody doleciał nas gwałtowny hałas i jednocześnie prawie w powietrzu rozległ się ryk straszliwy. Zkąd pochodził, wątpliwości nie było, bo tylko lew taką wrzawę mógł podnieść. Wszyscy porwaliśmy się na nogi, spoglądając w stronę wody, gdzie ujrzeliśmy splątaną masę czarną i żółtą, toczącą się w naszym kierunku. Porwaliśmy za strzelby i wdziawszy nasze veldtschoons (tużurki zrobione z niegarbowanej skóry), wybiegliśmy z ogrodzenia. Tymczasem owo wielkie cielsko straciwszy równowagę, potoczyło się po wybrzeżu, a kiedyśmy doń dobiegli, leżało już zupełnie spokojne.
I oto co zaszło. Na trawie ujrzeliśmy rozciągniętą i zabitą czarną antylopę, najpiękniejszą z afrykańskich antylop, a obok nadziany na jej rogi, leżał przepyszny czarnogrzywy lew, także nieżywy. Antylopa przyszła widocznie pić do sadzawki, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa ten sam lew, któregośmy słyszeli, zaczaił się poprzednio i skoczył na nią, ale upadł na ostre zakrzywione jej rogi i nadział się na nie. Już raz poprzednio byłem świadkiem podobnego wypadku. Lew nie mogąc się wyswobodzić, szarpał i kąsał antylopę, która oszalała bólem i trwogą, biegła naprzód, aż póki nie upadła.
Zbadawszy dokładnie martwe cielska zwierząt, zawołaliśmy Kafrów i przy ich pomocy zaciągnęliśmy je do schermu. Poczem położyliśmy się znowu, by nie wstać aż o świcie.
Z pierwszym brzaskiem dnia byliśmy już na nogach, gotując się do wyprawy. Zabraliśmy trzy ośmiostrzałowe strzelby, znaczny zapas nabojów i nasze duże butelki na wodę, napełnione zimną lekką herbatą.
Zjadłszy trochę śniadania, wyruszyliśmy w towarzystwie Umbopy, Khiry i Oentvogla, poleciwszy pozostałym, by obdarli ze skóry lwa i antylopę, a tę ostatnią poćwiartowali.
Nie mieliśmy trudności w odnalezieniu szerokiego szlaku słoniowego, którym, jak utrzymywał Oentvogel, przeszło od dwudziestu do trzydziestu osobników. Skończywszy swoją ranną ucztę, stały wszystkie trzepiąc uszami. Widok był wspaniąły.
Znajdowały się od nas w odległości stu kilkudziesięciu yardów. Wziąwszy w rękę garść suchej trawy, rzuciłem ją w górę, by się przekonać, z której strony był wiatr; bo niechby nas zwęszyły, a poszłyby, zanim byśmy zdołali dać jeden strzał. Ale wiatr wiał od nich ku nam, pocichu więc zaczęliśmy się skradać i dzięki zaroślom, udało nam się dopełznąć na odległość trzydziestu yardów. Wprost nas stały trzy przepyszne samce; jeden z nich miał uderzająco wielkie kły. Szepnąłem towarzyszowi, że biorę na cel środkowego, sir Henryk mierzył do stojącego po lewej stronie, a Good do tego z wielkiemi kłami.
— Teraz — szepnąłem.
Bum! bum! bum! zagrzmiały trzy strzały słoń sir Henryka zwalił się na ziemię, przestrzelony przez serce, mój zachwiał się także i przykląkł, ale po chwili porwawszy się uciekał mimo nas; posłałem mu jeszcze jedną kulkę między żebra i ta zakończyła sprawę. Założywszy prędko świeży nabój, podbiegłem do niego i strzałem w łeb, położyłem koniec, cierpieniom zwierzęcia. Załatwiwszy się w ten sposób ze swoim, zawróciłem by zobaczyć co się dzieje ze słoniem Gooda, którego słyszałem ryczącego z bólu i wściekłości. Znałem kapitana w stanie wielkiego podniecenia, albowiem słoń dostawszy strzał, ruszył wprost na niego, a kiedy on zdołał skoczyć na bok, popędził w kierunku naszego obozowiska, stado zaś całe uciekało z trzaskiem w przeciwną stronę.
Przez chwilę debatowaliśmy nad tem, czy gonić zranionego słonia, czy podążyć za stadem, ostatecznie jednak zdecydowaliśmy się na drugie i ruszyli w pogoń, wyobrażając sobie, że nie ujrzymy już więcej ogromnych kłów zranionego zwierzęcia. Nieraz potem żałowałem, że się tak nie stało. Uciekające stado znaczyło za sobą szeroką drogę, depcąc i tratując gęste krzewy jak trawę, nie mieliśmy więc trudności w pogoni za niem. Ale dopędzić ich nie było łatwo: dwie godziny blizko szliśmy w największej spiekocie, zanim dotarliśmy do nich. Stały w gromadzie, z wyjątkiem jednego, zaniepokojone widocznie i bezustannie podnosząc trąby w górę, by węszyć w powietrzu. Ten jeden zaś, pozostający w oddaleniu, stał widocznie na straży w odległości pięćdziesięciu yardów od miejsca, w którem myśmy się zatrzymali. Grunt w tym punkcie ogołocony był ze wszystkiego, łatwo więc słoń mógł nas zobaczyć lub zwęszyć, postanowiliśmy zatem sprzątnąć go naprzód. Na moją komendę wystrzeliliśmy wszyscy trzej od razu i słoń zwalił się na ziemię. Ale stado rzuciło się znowu do ucieczki, mniej pomyślnie tym razem, gdyż w odległości stu yardów przecięło im drogę łożysko wyschłego strumienia o stromych brzegach. Słonie wtargnęły w koryto, ale kiedyśmy dopadli brzegu, ujrzeliśmy je cisnące się w największem zamieszaniu, usiłując wdrapać się na strome wybrzeże przeciwne. Pchały się jeden przez drugiego w szalonej samolubnej trwodze, rycząc i trąbiąc przeraźliwie. Dla nas była to najlepsza chwila, więc dając strzał za strzałem, zabiliśmy pięć słoni, reszta ocalała zmieniając kierunek ucieczki i puszczając się w dół łożyska. Zbyt byliśmy zmęczeni, żeby je ścigać, a także zawiele już krwi rozleliśmy w tym dniu, ośm bowiem słoni leżało martwych.
Wypocząwszy chwilę ruszyliśmy z powrotem, kontenci z siebie postanawiając przysłać tu nazajutrz naszych murzynów po kość słoniową.
Minąwszy miejsce, na którem Good zranił słonia patryarchę, spotkaliśmy stado łosiów, do których nie strzelaliśmy mając już dość mięsa. Przeszły spokojnie mimo nas, a potem przystanęły i po za krzakami zawróciły by przyjrzeć się nam. Good miał wielką ochotę przypatrzeć się im zblizka, bo nigdy przedtem nie widział łosi, oddał więc strzelbę Umbopie i w towarzystwie Khiry podsunął się pod krzaki. My tymczasem siedliśmy sobie czekając na niego, dość radzi z tej chwili wypoczynku.
Przyglądaliśmy się słońcu zachodzącemu właśnie w krwawym blasku, kiedy nagle rozległ się ryk słonia i na tle purpurowego światła zachodu, zaszarzała olbrzymia jego postać z podniesioną trąbą i zadartym ogonem. W następnej minucie ujrzeliśmy Gooda i Khirę uciekających przed zranionym słoniem, bo on to był właśnie, w naszą stronę. Strzelać nie mieliśmy odwagi — chociaż na taką odległość nie byłoby się to na wiele przydało — mogliśmy trafić w którego z ludzi; strasznej jednak rzeczy byliśmy świadkami. Good padł ofiarą swojej elegancyi. Gdyby był jak my, zrzucił spodnie i kamasze a przywdział koszulę flanelową i veldtschoony na nogi, nie byłoby mu się nic stało, ale spodnie krępowały jego ruchy w tej rozpaczliwej ucieczce, a buty ślizgały się na trawie. Nareszcie w odległości sześćdziesięciu yardów od nas, padł jak długi przed słoniem.
Z piersi wydarł nam się okrzyk zgrozy. Jak szaleni rzuciliśmy się na ratunek. W tejże jednak chwili Zulus Khira, który widział pana swego upadającego, dzielnie natarł na słonia zagłębiając mu w trąbę ostrze assagai.
Z rykiem wściekłości zwierz rzucił się na biednego chłopca i powalił go na ziemię, a następując olbrzymią nogą na ciało, trąbą schwycił wpół i przedarł na dwoje.
My biegliśmy, drętwiejąc z przerażenia i dając strzał za strzałem, aż słoń upadł na zwłoki biednego Zulusa.
Tymczasem Good podniósł się także i stał nad ciałem dzielnego człowieka, łamiąc ręce w rozpaczy. Wszystkich nas dławił żal srogi, a Umbopa patrząc na martwe cielsko słonia i na poszarpane szczątki biednego Khiry, wyrzekł ponuro:
— Ha, umarł, ale zginął jak mąż.




ROZDZIAŁ V.
W pustyni.

Dziewięć słoni, któreśmy zabili, zajęło nam dwa dni czasu, bo musieliśmy odrąbać kość i zagrzebać ją starannie w piasku pod wielkiem drzewem. A warto było zachodu, bo kości słoniowej takiej wartości nie zdarzyło mi się widzieć wiele. Każda sztuka ważyła od czterdziestu do piędziesięciu funtów, ta zaś para, która należała do zabójcy Khiry, mogła ważyć około stusiedmdziesięciu funtów.
Pochowawszy zwłoki Khiry w norze mrówkojada i dawszy mu w rękę assagai, dla obrony w tej wędrówce do lepszego świata, puściliśmy się w dalszą drogę. W umyśle każdego z nas odzywało się życzenie, by losy przychylne pozwoliły nam wrócić w to miejsce po kość zakopaną. Tymczasem po długiej i nużącej wędrówce pieszej, po wielu przygodach, które tu trudno opisywać, dotarliśmy wreszcie do kraalu Sitandy, nad rzeką Lukanga. Pamiętam doskonale nasze przybycie do tej miejscowości. Na prawo leżała Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/63 rozrzucona osada krajowców, z kamiennem ogrodzeniem dla bydła i kawałkiem uprawnej ziemi ponad wodą, dostarczającej zboża dzikim; na dalszym planie zaś rozciągały się szerokie przestrzenie falującego “veldt”, pokryte bujną trawą i rojące się drobniejszą zwierzyną. Na lewo była pustynia. Miejscowość ta leżała na skraju urodzajnej ziemi i trudno było zrozumieć takie gwałtowne przejście do jałowych obszarów.
Poniżej naszego obozowiska płynął strumień, przeciwny brzeg którego zbiegał w kamienistą pochyłość, tę samą, na której dwadzieścia lat temu, ujrzałem biednego Silvestra; po za pochyłością zaczynały się bezwodne przestrzenie.
Był już wieczór, kiedyśmy rozbili nasze namioty, a ognista kula słońca zapadała w pustynię, oblewając świat ostatniemi tęczowemi blaskami. Zdawszy na Gooda urządzenie naszego obozowiska, poszliśmy z sir Henrykiem na szczyt pochyłości i stanąwszy na skraju pustyni, zagłębiliśmy wzrok w jej niezmierzonym widnokręgu. Powietrze było tak przezroczyste, iż mogłem odróżnić, zarysowującą się w dali, błękitną linię, tu i owdzie śniegiem srebrzonych, wyniosłych szczytów gór Sulimańskich.
— Tam — powiedziałem, wskazując w ich kierunku — tam jest mur, dzielący nas od kopalni Salomona, ale czy zdołamy go przekroczyć?
— Brat mój jużby tam być powinien — a i ja dostanę się do niego jakimkolwiek sposobem — odrzekł sir Henryk ze zwykłą sobie ufnością.
— Mam i ja nadzieję — odpowiedziałem i zawróciłem w stronę obozowiska, ale w tej chwili spostrzegłem, że nie byliśmy sami. Za nami stał Umbopa, także zapatrzony w daleko widniejące góry. Widząc, żem zwrócił na niego uwagę, przemówił do sir Henryka, do którego przywiązał się.
— Czy do tamtego chcesz iść kraju, Inkubo? (tak Kafrowie nazwali sir Henryka, co w ich języku oznacza słonia), — powiedział, wskazując swoją assagai w kierunku gór.
Zapytałem go ostro, jak śmie w tak poufały sposób odzywać się do swego pana. Wolno im przezywać się między sobą, ale niech nie ubliżają innym swojemi pogańskiemi nazwiskami. Za całą odpowiedź zaśmiał się cichym śmiechem, który mnie bardziej jeszcze rozgniewał.
— Zkąd wiesz że ja nie jestem równy temu, któremu służę? — zapytał. — Królewskiego musi on być rodu, bo każdy go pozna po wzroście jego i spojrzeniu, ale być może i jam jest także. Bądź moim językiem, o Makumazahu i powtórz moje słowa wodzowi Inkubie, mojemu panu, bo chciałbym pomówić z nim i z tobą.
Rozgniewał mię teraz naprawdę. Nie przyzwyczajony byłem do takiego zachowania się czarnych, ale jednocześnie wzbudził we mnie pewien szacunek, a także ciekawość tego, co miał powiedzieć, powtórzyłem więc sir Henrykowi jego pytanie, wyrażając jednocześnie moje przekonanie, iż był zuchwalcem, który sobie wiele pozwalał.
— Tak, Umbopo — odpowiedział sir Henryk — tam mam zamiar się udać.
— Wielką jest pustynia i niema na niej wody, a góry wysokie i pokryte śniegiem, człowiekowi niepodobna powiedzieć, co znajduje się po drugiej stronie, tam, gdzie znika zachodzące słońce, jakże więc dostaniesz się tam Inkubo i po co tam idziesz.
Przetłomaczyłem jego słowa.
— Powiedz mu — odpowiedział sir Henryk — że idę dlatego, bo chcę odszukać człowieka mojej krwi, mego brata, który tam poszedł przedemną.
— Tak właśnie, Inkubo. Człowiek, którego spotkałem na drodze, mówił mi, iż dwa lata temu, jakiś biały, z jednym służącym strzelcem, poszedł na pustynię i nie wrócił więcej.
— Czy wiesz, że to był mój brat? — zapytał sir Henryk.
— Nie, ja nie wiem. Ale ten człowiek, kiedym go pytał, jak ów biały wyglądał, powiedział mi, że miał twoje oczy i czarną brodę. Mówił mi także, że strzelec nazywał się Jim, należał do plemienia Beczuonów i nosił ubranie człowieka białego.
— Niema więc wątpliwości, że to był on — odezwałem się — znałem dobrze Jima.
Sir Henryk kiwnął głową. — Byłem tego pewien — powiedział. — Jerzy, gdy co postanowił, z pewnością wykonał. Takim był zawsze, od dziecka. To też jeśli powiedział sobie, że przejdzie góry Sulimańskie, przeszedł je z pewnością, chybaby jaki wypadek przeszkodził mu, ale my musimy go tam szukać.
Umbopa rozumiał doskonale język angielski, chociaż go rzadko używał.
— Ale to daleka droga, Inkubo — powiedział, a ja przetłomaczyłem jego słowa.
— Tak, daleka — odrzekł sir Henryk. — Ale niema na świecie zadalekiej drogi dla człowieka silnej woli, mój Umbopo; niema rzeczy, którejby taki nie mógł zrobić, góry, na którąby się nie wdrapał, pustyni, którejby nie przeszedł, jeśli miłość go prowadzi a wiara podtrzymuje. Taki życie mało ceni, gotów je zawsze poświęcić, skoro okaże się tego potrzeba.
— Wielkie słowa, mój ojcze — odpowiedział Umbopa — piękne słowa, godne brzmieć w ustach męża. Prawdę mówisz, ojcze Inkubo. Posłuchaj, co jest życie. To piórko, to źdźbło trawki, to ziarno, gnane wichrem, niekiedy rozmnażające się i ginące skutkiem tego, lub unoszone w niebiosa. Ale, jeżeli nasienie ciężkie jest i zdrowe, może ostać na drodze, którą chce kroczyć. Dobrze jest iść obraną drogą i walczyć. Człowiek jednakże musi umierać, śmierć więc tylko może go wcześniej zaskoczyć. Pójdę z tobą, mój ojcze, przez pustynię i góry, aż do końca, chyba, że padnę gdzie w drodze.
Zamilkł na chwilę, poczem wybuchnął znowu, uniesiony zapałem retorycznym, tak często spotykanym wśród Zulusów, którzy, według mego mniemania, zdradzają silnie rozwinięte poczucie poetyczne.
— “Cóż to jest życie? powiedzcie mi wy, biali ludzie, którzy jesteście mądrzy i znacie tajemnicę naszego świata, świata gwiazd i tego życia, zkąd ono przychodzi i dokąd idzie.
“Nie odpowiadacie, nie wiecie! Posłuchajcie więc, ja wam odpowiem. Z ciemności wyszlimy i do ciemności wracamy. Jak ptak burzą gnany, wybiegamy na świat, i w blasku światła kołyszemy się przez chwilę, a potem znikamy. Życie jest niczem, życie jest wszystkiem; to ręka, która powstrzymuje śmierć, to ognisty robaczek, świecący w nocy a gasnący nad ranem, to para, unosząca się podczas zimy, to cień, przesuwający się po trawie i niknący po zachodzie słońca.
— Dziwny z ciebie człowiek, mój Umbopo — odezwał się sir Henryk.
Zaśmiał się dziki.
— A mnie się zdaje, żeśmy bardzo do siebie podobni, Inkubo. Może i ja idę brata szukać za górami.
Spojrzałem na niego podejrzliwie.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytałem. — Cóż ty wiesz o górach?
— Trochę, bardzo niewiele. Jest tam kraj obcy, kraina czarów i pięknych rzeczy, ojczyzna ludzi dzielnych, drzew, strumieni, gór białych i wielkiego, białego gościńca. Słyszałem o nich cokolwiek. Ale na co tu gadać o tem, ściemnia się już, a kto żyć będzie, zobaczy.
Spojrzałem znowu niedowierzająco. Ten człowiek wiedział stanowczo zawiele.
— Nie lękaj się ty mnie, Makumazahu — rzekł zrozumiawszy moje spojrzenie. — Ja przeciw wam nie knuję, ja was nie zdradzę. Jeżeli te góry przekroczę, powiem co wiem. Ale na szczycie ich śmierć siedzi. Wróćcie się lepiej, wróćcie się polować na słonie. Powiedziałem.
Podniósł dzidę, żegnając nas i oddalił się do obozowiska, gdzieśmy go wkrótce zastali czyszczącego strzelby razem z innymi.
— Dziwny człowiek — powtórzył sir Henryk.
— Tak — odpowiedziałem — nie podoba mi się jego postępowanie. Coś wie, a nic nie chce gadać. Darmo jednak kłócić się z nim o to, tajemniczość jego bowiem nie może zmienić naszych postanowień.
Nazajutrz przygotowaliśmy się do wyruszenia w dalszą drogę. A że niepodobieństwem było zabierać z sobą, w taką podróż, nasze ciężkie strzelby i inne rzeczy, więc odprawiliśmy tragarzy, a umówiliśmy się z pewnym starym krajowcem, którego kraal stał niedaleko, że będzie miał o nich staranie aż do naszego powrotu. Przykro mi było zostawić te wszystkie rzeczy na łasce starego złodzieja, którego łakome oczy paliły się do nich. Ale poradziłem sobie.
Nabiłem strzelby i zapowiedziałem mu, że jeżeli tylko dotknie się której wystrzeli. Zaraz na jednej zrobił próbę i na wylot przestrzelił wołu, pędzonego wówczas do kraalu, sam zaś przewrócił się ze strachu. Podniósł się okrutnie przerażony, i niebardzo rad ze straty wołu, domagał się zuchwale, bym mu za niego zapłacił. Ale strzelby nie chciał się już dotknąć.
— Złóż tych djabłów tam pod dachem — powiedział — bo pozabijają nas tu wszystkich.
Następnie ostrzegłem go, że gdybym za powrotem nie znalazł czego na swojem miejscu, rzucę czary na niego i na wszystkich ludzi jego, a jeślibyśmy pomrzeć mieli, a on pokradł nasze rzeczy, to przyjdę do niego nawet po śmierci, wściekliznę zadam jego bydłu, a mleko w twaróg zamienię, djabłom każę wyjść ze strzelb i gadać do niego w sposób niebardzo przyjemny, jednem słowem, obiecywałem życie zamienić mu w piekło. Przysiągł więc natychmiast, że tak dbać będzie o rzeczy nasze, jakgdyby to był duch jego ojca. Przesądny był bardzo ten stary Kafrajczyk i wielki łotr.
Tak rozporządziwszy tem, co miało pozostać, odłożyliśmy to, cośmy w pięciu z sobą wziąść zamierzali. Nie wiele tam tego było, a pomimo to obciążyło każdego z nas na czterdzieści funtów. Oprócz broni, mieliśmy każdy czterokwartową butelkę na wodę, kołdrę, dwadzieścia pięć funtów suszonego mięsa, dziesięć funtów paciorków na prezenta, trochę lekarstw, parę instrumentów chirurgicznych, kilka noży i takie drobnostki, jak kompas, zapałki, filtr kieszonkowy, tytuń, butelkę koniaku i ubranie, które nas okrywało.
Więcej zabierać nie śmieliśmy, bo i tak ciężar był już niemal za wielki na człowieka, wybierającego się wędrować przez skwarną pustynię. Ale mniej wziąść nie mogliśmy żadnym sposobem, bo każda z tych rzeczy była niezbędnie potrzebna.
Z wielką trudnością udało mi się skłonić trzech mieszkańców wioski, do towarzyszenie nam do pierwszej stacyi, namowy moje musiałem jednak poprzeć podarunkiem noża myśliwskiego. Każdy z nich podjął się nieść worek z wodą. Z zapasu tego mieliśmy napełniać nasze butelki w miarę ich wypróżnienia. Wyruszyć zamierzaliśmy o chłodzie nocnym. Krajowcom powiedzieliśmy, że idziemy polować na strusie, których tak pełno w pustyni. Zaczęli wzruszać ramionami i wykrzykiwać, żeśmy chyba poszaleli, bo zginiemy z pragnienia, co i mnie się wydawało prawdopodobnem; jednakże podarunkiem noży, nieznanych im, skłoniłem ich do wzięcia udziału w naszej wycieczce.
Cały dzień nazajutrz spaliśmy i odpoczywali a o zachodzie słońca, zjadłszy sutą wieczerzę i napiwszy się herbaty, której, jak Good przepowiadał, mogliśmy długo nie próbować, stanęliśmy w pogotowiu do drogi, czekając na wschód księżyca. Około godziny dziewiątej, srebrna jego tarcza zajaśniała na widnokręgu strumieniami światła, zalewając okolicę i to szerokie morze piasku, roztaczające się przed nami. Podnieśliśmy się i w przeciągu paru minut byliśmy gotowi do drogi. Ale w tej chwili stanowczego rozstrzygnięcia naszych losów opanowała nas niepewność. My trzej biali staliśmy sami, Umbopa z assagai w ręku i strzelbą przewieszoną przez ramię, wyprzedzał nas o kilka kroków, utkwiwszy wzrok w pustynię, za nami w gromadce stali z Oentvoglem trzej, do niesienia wody najęci krajowcy.
— Panowie — odezwał się sir Henryk swoim niskim, głębokim głosem — puszczamy się w niezwykłą wędrówkę, kto wie, czy powrocić zdołamy, ale wytrwamy razem do ostatka, tak w złem jak w dobrem. Nim jednak opuścimy te miejsca, pomódlmy się do Tego, który rządzi losami ludzkiemi, ażeby czuwał nad nami i kierował naszemi krokami zgodnie ze Swoją wolą.
Zdjął kapelusz i chwilę pozostał z twarzą ukrytą w dłoniach, obaj z Goodem poszliśmy za jego przykładem. Naszą przyszłość ciemną i nieznaną oddawaliśmy Stwórcy w opiekę.
— A teraz w drogę! — powiedział sir Henryk.
I wyruszyliśmy.
Za całą wskazówkę kierunku naszej podróży, mieliśmy góry, bielejące zdaleka i mapę starego Jose da Silvestra, nakreśloną trzysta lat temu na kawałku płótna, ręką umierającego i napół nieprzytomnego człowieka. Na niej jednakże, jakkolwiek niedostateczną była, opierała się cała nasza nadzieja zwycięztwa. Jeżelibyśmy nie zdołali odnaleźć tej sadzawki z zepsutą wodą, położonej, według wskazówki starego dona w środku pustyni, na sześćdziesiąt mil odległości od miejsca naszej wyprawy, wówczas musielibyśmy zginąć marnie z pragnienia. Według mnie jednak, słaba była nadzieja odnalezienia jej w tym wielkim piaszczystym oceanie. Choćby nawet Silvestra dobrze położenie jej oznaczył, mogła była wyschnąć już oddawna, mogła być rozdeptaną przez zwierzęta, albo zasypaną przez piaski.
Milcząc, brnęliśmy w piasku. Cierniste gałęzie krzewów zatrzymywały nas co chwila, czepiając się naszego odzienia, a piasek napełniał nam obuwie, tak, że co parę mil musieliśmy się rozzuwać, by się od niego uwolnić. Ale powietrze było chłodne, choć ciężkie, postępowaliśmy szybko. W pustyni panowała głucha, przerażająca cisza. By odpędzić przygnębiające nas uczucie smutku, Good zaczął gwizdać jakąś piosenkę, ale tak ponuro odpowiedziało mu echo, że umilkł natychmiast. Niezadługo potem zdarzył się wypadek, który, chociaż na razie strapił nas zupełnie, ostatecznie jednak stał się przyczyną ogólnej wesołości.
Good, jako marynarz, obeznany dobrze z busolą, miał sobie powierzone kierownictwo naszej gromadki. Szedł więc na czele, a my postępowaliśmy za nim, kiedy nagle, wydawszy okrzyk, zniknął nam z przed oczu. W następującej minucie, odgłos dziwnej wrzawy napełnił nasze uszy: jęki, sapanie, szalony tupot uciekających nóg rozległ się w powietrzu; w szarym zmroku nocy zamajaczyły jakieś cienie i szybko zniknęły wśród piasku. Murzyni, rzuciwszy ciężary, gotowali się do ucieczki, tembardziej, że ujrzeliśmy Gooda galopującego w kierunku gór na grzbiecie jakiegoś zwierzęcia i usłyszeli jego rozpaczliwe krzyki. Po chwili jednak leżał już znowu na ziemi. Wówczas pojąłem, co się stało. Idąc na czele, wpadł na stado śpiących kwagg[4] i siadł na grzbiecie jednej z nich. Tak niespodzianie zaskoczone zwierzę, porwało się, unosząc go z sobą. Krzyknąwszy murzynom, że niema się czego obawiać, pobiegłem do Gooda zaniepokojony, czy mu się co złego nie stało. Ale zastałem go już siedzącego na piasku, że szkiełkiem dobrze tkwiącem w oku, natrząśniętego wprawdzie trochę i przerażonego, ale wolnego od wszelkiej rzeczywistej krzywdy.
Dalszej naszej wędrówki, tej nocy, nic już nie przerwało. Około pierwszej po północy zatrzymaliśmy się, a napiwszy się trochę wody, bo był to skarb, którego oszczędzać należało i odpocząwszy pół godziny, poszliśmy dalej.
Szliśmy tak bezustannie, aż póki wschód nie zaczął rumienić niebios blaskami różowemi, z pośród których wystrzeliły smugi złociste, rozpraszając ciemności. Gwiazdy gasły i usuwały się z przed oczu; na wybladłem obliczu księżyca, jak kości na policzkach rysowały się śpiczaste grzbiety jego wzgórzy, pustynię zalewały morza świateł buchających snopami i rozrywające zasłonę mgły. W blasku złocistych promieni wstawał dzień.
Myśmy jednak szli dalej, choć spoczynek uśmiechał się każdemu z nas — wiedzieliśmy bowiem, że wkrótce słońce zatrzymać nas musiało w tym pochodzie. Około godziny szóstej ujrzeliśmy nareszcie małą gromadkę skał, sterczących wśród pustyni i dowlekliśmy się do nich. Na ziemi, usypanej miałkim piaskiem, w cieniu pochylającej się ściany granitu, znaleźliśmy schronienie przed skwarem, a zjadłszy kawałek suszonego mięsa i napiwszy się trochę wody, poszliśmy spać.
Około godziny trzeciej po południu obudziliśmy się. Nasi tragarze zabierali się już do powrotu. Dość już mieli pustyni i największa ilość noży nie mogłaby ich skłonić do pozostania. Napiwszy się więc wody na zapas i napełniwszy butelki nasze, siedzieliśmy patrząc za odchodzącymi.
O pół do czwartej wyruszyliśmy i my także. Smutna była nasza droga: na całym obszarze piaszczystej pustyni, z wyjątkiem kilku strusi, nie spotkaliśmy żadnej żywej istoty. W tej suszy ani zwierzę, ani płaz żaden wyżyć nie mógł. Ale zwyczajnej domowej muchy nie brakło wcale; całemi batalionami uwijały się w powietrzu. Dziwne jest to stworzenie ta mucha! Na całej kuli ziemskiej niema chyba miejsca, gdzieby się nie znalazła, i tak być musiało zawsze. Znajdziesz ją w środku bursztynu, dokąd się dostała przed milionem lat, a gdzie wygląda tak samo zupełnie, jak uwijająca się dziś wśród nas jej pra-prawnuczka; niewątpliwie też, że kiedy umrze ostatni człowiek na ziemi, a wypadek ten będzie miał miejsce w lecie, nad martwem jego ciałem, brzęcząc, unosić się będzie mucha, wypatrując stosownej chwili, by siąść na jego nosie.
O zachodzie słońca zatrzymaliśmy się znowu, czekając na wschód księżyca, który ukazał się o dziesiętej piękny i jasny, jak zwykle. Całą noc wlekliśmy się utrudzeni, pozwoliwszy sobie na jeden tylko wypoczynek około drugiej z rana, aż wschodzące słońce położyło koniec naszej wędrówce. Napiliśmy się trochę wody i położywszy na piasku, zasnęli głęboko. Straży stawiać nie było potrzeba, bo w tej bezludnej płaszczyźnie nie mieliśmy się czego i kogo obawiać. Naszemi jedynemi wrogami było gorąco, pragnienie i muchy, daleko straszniejsza trójca, niż najgroźniejszy nieprzyjaciel w postaci człowieka lub zwierzęcia.
Tym razem nie spoczęliśmy w cieniu skały, to też około godziny siódmej obudziliśmy się z uczuciem befsztyku smażonego na patelni. Słońce piło krew naszą. Siedliśmy ledwie dysząc.
— Pii! — powiedziałem, odganiając muchy, wesoło brzęczące mi nad głową — tym upał nie przeszkadza.
— Ojej! — stęknął sir Henryk.
— A to gorąco! — odezwał się Good.
Niewątpliwie było gorąco, a nigdzie nie było schronienia. Jak daleko okiem było sięgnąć, ani drzewa, ani skały, tylko niezmierzona spiekota, oślepiająca falowaniem rozgrzanego powietrza ponad powierzchnią ziemi.
— Cóż zrobimy? — zapytał sir Henryk — nie wytrzymamy tak długo.
Spojrzeliśmy po sobie zrozpaczeni.
— Wiem! — zawołał Good. — Trzeba wykopać dół i schować się w nim, nakrywając się gałęziami krzewiny „karoo“.
Nie wydawało się nam to bardzo obiecującem, ale w ostateczności, nie mając nic innego do wyboru, zabraliśmy się do roboty. Po upływie godziny, kielnią, którą mieliśmy z sobą, wydrążyliśmy jamę na dziesięć stóp długą, dwanaście szeroką, a dwie głęboką. Naszemi myśliwskiemi nożami nacięliśmy sporą ilość nizko rosnących krzaków, a zrobiwszy z nich nakrycie wsunęliśmy się w jamę i naciągnęli je na głowy. Oentvogel nie był z nami, bo jemu, jako Hotentotowi, słońce niebardzo dokuczało. Słońce w tem schronieniu mniej nam dopiekało, ale gorąco zawsze jeszcze było takie, że łatwiej je sobie wyobrazić, niż opisać. Do dziś nie mogę pojąć, jakeśmy ten dzień przetrwali. Ledwie dyszący leżeliśmy w tym żarze, od czasu do czasu niosąc do ust wodę, której pozostało nam już niewiele.
Gdybyśmy nie zapanowali nad sobą, wypilibyśmy byli wszystko w jednej godzinie — ale musieliśmy być bardzo oszczędni, bo z ostatnią kroplą wody ginęła dla nas nadzieja ocalenia.
Wszystko jednak musi mieć swój koniec, to też i straszny ten dzień minął nareszcie. Około trzeciej po południu wyczerpała się już nasza niecierpliwość. Lepiej było umrzeć w drodze, niż w tej okropnej dziurze konać powoli z gorąca i pragnienia; zaczerpnąwszy w usta trochę ciepłej wody z naszych butelek, powlekliśmy się przez pustynię.
Jużeśmy pewnie uszli z pięćdziesiąt mil pustyni, która, według mapy da Silvestra, ciągnie się na przestrzeni stu dwudziestu mil — jeżeli więc sadzawka zepsutej wody leżała rzeczywiście w samym jej środku, nie mogliśmy znajdować się od niej dalej, nad dwadzieścia do piętnastu mil.
Przez całe popołudnie postępowaliśmy z jak największą trudnością, uchodząc zaledwie pół mili na godzinę. O zachodzie słońca zatrzymaliśmy się znowu, czekając na księżyc a napiwszy się trochę wody, zdrzemnęliśmy się chwilkę.
Zanimeśmy usnęli, Umbopa ukazał nam w odległości ośmiu mil małe wzgórze rysujące się na widnokręgu. Wyglądało jak wielkie mrowiwisko. Co to być może? — myślałem sobie, zasypiając.
Jak tylko księżyc wszedł, ruszyliśmy w dalszą drogę, upadając ze znużenia, dręczeni pragnieniem i spiekotą. Kto tego nie doświadczył, ten nie jest w stanie wyobrazić sobie naszego cierpienia. Nie szliśmy, ale zataczali się, upadając co chwila i co godzina zmuszeni zatrzymywać się. Mówić nie mieliśmy już siły. Cały czas, w pierwszych chwilach naszej wędrówki, Good gawędził i żartował, podtrzymując wesołość, ale teraz i jemu zabrakło humoru.
Nareszcie około godziny pierwszej zupełnie wyczerpani na siłach, znaleźliśmy się u stóp dziwnego wzgórza albo raczej piaszczystego kopca, który na pierwszy rzut oka wydał nam się jakiemś olbrzymiem mrowiskiem, na sto stóp wysokiem, a zajmującem blizko morgę przestrzeni.
Zatrzymaliśmy się u jego podstawy, a przyprowadzeni do ostateczności pragnieniem, wysączyliśmy ostatnią kroplę naszej wody. Pół kwarty tylko miał każdy z nas, a byłby wypił z garniec przynajmniej.
Następnie pokładliśmy się na ziemi i zabierali do snu. Kiedym zamykał powieki, słyszałem, jak Umbopa mówił do siebie:
— Jeżeli nie znajdziemy wody, jutro nim księżyc wstanie, żaden z nas nie pozostanie przy życiu.
Pomimo gorąca, dreszcz mię przeszedł. Nie bardzo to przyjemnie ujrzeć tak nagle śmierć, zaglądającą w oczy; z myślą tą jednak usnąłem.




ROZDZIAŁ VI.
Woda! Woda!

Po dwugodzinnym śnie, obudziłem się około czwartej. Ale teraz, kiedy ciało wypoczęło już trochę, pragnienie dawało się uczuć jeszcze dotkliwiej. Nie mogłem usnąć, marzyło mi się, żem kąpał się w strumieniu kryształowej wody, biegnącej między wybrzeżami pokrytemi zielonością, w cieniu drzew rozłożystych, a otwierając oczy, ujrzałem dookoła siebie dziką pustynię i przypominałem sobie co Umbopa powiedział, że zginiemy marnie, jeżeli dnia tego wody nie odszukamy. Żadna ludzka istota nie mogła żyć długo bez wody w takiej spiekocie. Podniosłem się i przetarłem sobie oczy. Usta i powieki miałem zlepione i co dopiero za potarciem z wysiłkiem zdołałem je otworzyć. Niedługo miało świtać, ale w powietrzu ciężkiem i gorącem nie czuć było tej orzeźwiającej świeżości, poprzedzającej zwykle brzask dzienny. Moi towarzysze spali jeszcze wszyscy, więc kiedy rozwidniło się już trochę, wyciągnąłem z kieszeni jakąś książkę i zagłębiłem się w czytaniu.
Ale niezadługo pobudzili się i oni, a wszyscy tarciem musieli otwierać sobie oczy i usta. Zaczęliśmy radzić nad naszem położeniem. Wody nie mieliśmy już ani odrobiny, z wywróconych butelek nie padła ani kropla na nasze spragnione języki, więc Good wydobył butelkę z koniakiem, którą miał pod swoją opieką i zaczął się jej przyglądać. Co widząc sir Henryk, sprzątnął mu ją natychmiast.
— Jeżeli nie znajdziemy wody, to pomrzemy — powiedział.
— Jeżeli można wierzyć staremu Portugalczykowi — przerwałem — powinniśmy mieć ją tu niedaleko. Nikomu słowa moje nie zdawały się sprawiać wielkiej uciechy, bo widocznem się stało, że nie należało wierzyć mapie.
Tymczasem światła przybywało coraz więcej, a myśmy siedzieli przypatrując się sobie obezwładnieni. Po chwili, Oentvogel podniósł się i z oczami utkwionemi w ziemię, zaczął obchodzić miejsce naszego obozowiska; nagle zatrzymał się, wydając okrzyk stłumiony.
— Co to? — zapytaliśmy, wstając jednocześnie i podchodząc do niego. Wskazał na ziemię.
— Świeże ślady jakiegoś zwierzęcia — powiedziałem — cóż ztąd?
— To, że zwierzęta kręcą się tylko w blizkości wody — odpowiedział mi.
— Prawda, — odrzekłem, — zapomniałem. Bogu niechże będą za to dzięki.
Małe to odkrycie napełniło nas otuchą. Dziwna rzecz, jak w najniebezpieczniejszem nawet położeniu człowiek się czepia najbardziej znikomej nadziei. Wśród nocy ciemnej nawet jedna gwiazda radośnie jest witaną.
Tymczasem Oentvogel obchodził nas w około zadartym swoim nosem, węsząc powietrze jak stary kozioł, który wietrzy niebezpieczeństwo.
— Czuję wodę! — zawołał nagle.
Wówczas wielka ogarnęła nas radość, bośmy wiedzieli, jak można było ufać instynktowi tych dzikich ludzi.
Słońce właśnie podniosło się w całym blasku i odsłoniło naszym zdumionym oczom tak wspaniały widok, żeśmy na chwilę zapomnieli o pragnieniu.
Tam, przed nami, w odległości mil pięćdziesięciu, wznosiły się Piersi królowej Saby, migocąc srebrzystemi blaskami w ogniu porannych promieni, a po obu ich stronach na przestrzeni stu milowej, ciągnęły się wielkie góry Salomona. Słów mi brakuje dla opisania wspaniałości i piękności tego widoku, i czuję się w obec niego bezsilnym. Te dwie ogromne góry, którym podobnych nie znajdzie się w całej Afryce, a może nawet i w świecie, sięgały wysokością piętnastu tysięcy stóp przynajmniej, a rodzielała je między sobą dwunastomilowa przestrzeń, zamknięta wzgórzem skalistem. Jak wielkie kolumny strzegące olbrzymiej bramy, dźwigały szczyty swoje ku niebiosom, kształtem przypominając pierś kobiety. Stopniowo wyrastały z powierzchni ziemi zupełnie gładkie i okrągłe, a na szczycie każdej szeroko bieliła się wypukłość okryta śniegiem. Granitowa wyniosłość dzieląca je, zdawała się także wznosić na parę tysięcy stóp ponad poziom, a po obu ich stronach ciągnęła się linia podobnych wzgórzy, tu i owdzie tylko przerwana płasko-szczytnemi wyniosłościami, przypominającemi ową na całym świecie słynną górę Stołową, w blizkości miasta Przylądkowego.
Z zapartym oddechem staliśmy w obec tych imponujących, prawdopodobnie wygasłych wulkanów. Przez chwilę słońce poranne oblewało światłem ich szczyty śnieżne i czerniejące grzbiety, a potem jak gdyby chcąc ukryć przed naszym ciekawym wzrokiem wspaniałą ich piękność, mgły gęste otoczyły ich wierzchołki, pozwalając dojrzeć zaledwie niewyraźnie rysujące się linie ich pochyłości. Jakeśmy się później przekonali, mgły te nie odstępowały ich prawie nigdy, dla tego może nawet nie spostrzegliśmy ich tak odrazu.
Zaledwie góry ukryły się w chmurach, kiedy pragnienie iście paląca kwestya, przypomniało nam się z całą siłą.
Cóż z tego, że Oentvoglowi pachniała ciągle woda, kiedy oczy napróżno wypatrywały jej wszędzie. Jak daleko spojrzeniem sięgnąć było można, widziało się tylko spiekłe, opustoszałe krzewami „karoo“ zarosłe obszary. Obeszliśmy dookoła, ale nigdzie kropli wody nie spotkaliśmy, nigdzie śladu kałuży, sadzawki lub źródła.
— Głupi jesteś! — powiedziałem gniewnie do Oentvogla — gdzież więc ta woda?
Ale on zadarty swój nos podnosząc w górę, wciąż wietrzył jeszcze.
— Czuję ją, Bass — odpowiedział — musi być gdzieś w powietrzu.
— Tak, zapewnie — odparłem — jest w chmurach, zkąd spadnie za dwa miesiące i opłucze nasze kości.
Sir Henryk w zamyśleniu gładzi swoją żółtą brodę.
— Może jest na szczycie tego wzgórza — powiedział.
Bzdurstwo — zawołał Good, któż kiedy widział wodę na szczycie jakiego wzgórza!
— Chodźmy jednak zobaczyć — rzekłem zrozpaczony i zaczęliśmy gramolić się po piaszczystej jego pochyłości, mając Umbopę na czele. Nagle Zulus zatrzymał się.
— Nanzia manzie! (tu jest woda) wykrzyknął.
Rzuciliśmy się ku niemu, i na samym szczycie wzgórza, w zagłębieniu okrągłem jak filiżanka, ujrzeliśmy zbiór wody; jednym skokiem znaleźliśmy się na jej brzegu. W następującej minucie każdy wyciągnięty jak długi, pochłaniał odstręczający płyn, jak gdyby to był nektar bogów. Kiedyśmy już zaspokoili nasze pragnienie, pozdejmowaliśmy ubrania i weszliśmy do sadzawki, by odwilżyć spiekłą naszą skórę. Trudno sobie wyobrazić rozkosz, jaką nam sprawiła ta brudna, gryząca, ciepła kąpiel.
Kiedyśmy z niej wyszli, czuliśmy się istotnie pokrzepieni i zabraliśmy się zaraz do mięsa suszonego, którego zaledwie dotknęliśmy od dwudziestu czterech godzin. Najadłszy się do syta, zapaliliśmy fajki i położyli się do snu nad brzegiem tej błogosławionej kałuży.
Cały ten dzień przepędziliśmy na wzgórzu, błogosławiąc losowi, który nam pozwolił je odszukać, a cieniom starego Silvestra hołd składając za takie dokładne oznaczenie go na kawałku koszuli. Zdumiewaliśmy się tylko, że woda tak długo przetrwać mogła, coby jednak dało się wytłomaczyć istnieniem jakiegoś podziemnego źródła.
Napiwszy się i napełniwszy nasze butelki, Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/89 ruszyliśmy dalej ze wschodem księżyca. Tej nocy uszliśmy blizko dwadzieścia pięć mil, ale wody nie znaleźliśmy już więcej, chociaż spoczywać udało nam się dnia następnego w cieniu mrowiska. Kiedy słońce weszło i rozproszyło na chwilę mgły tajemnicze, Piersi królowej Saby i góry Salomońskie ukazały nam się piękniejsze i wspanialsze jeszcze niż wczoraj. Z nadejściem wieczoru puściliśmy się w drogę, a następnego poranku znaleźliśmy się u stóp pochyłości lewej Piersi Saby, celu naszej wędrówki.
Tymczasem nie mieliśmy już ani trochy wody i pragnienie dokuczało nam porządnie, wiedzieliśmy zaś, że zaspokoić mogliśmy je tylko u śniegów, okrywających szczyt wzgórza. Wypocząwszy więc trochę, szliśmy dalej gnani cierpieniem, z trudnością postępując w skwarze słonecznym po lawą okrytym stoku góry. Całą jej podstawę osłaniała lawa wyrzucona przed wiekami szczeliną wulkanu.
Około godziny jedenastej zmęczenie nasze i wyczerpanie doszło do ostatniego kresu. Chropowata powierzchnia wulkanicznej pokrywy raniła nam nogi. Bezsilni, upadając dowlekliśmy się do stosu utworzonego z nagromadzonych kawałków lawy, zamierzając odpocząć w jego cieniu. Ze zdziwieniem zauważyliśmy jednak, że na niewielkiej płaszczyźnie w blizkości, zielona roślinność pokrywała lawę. Niebardzo nas to jednak zainteresowało, bo przecież jak Nabuchodonozor trawy jeść nie mogliśmy. Siedliśmy więc pod skałą w smutnem zwątpieniu. Jakżem ja wtedy żałował, żem się dał namówić na tak szaloną wędrówkę. Po chwili Umbopa podniósł się i oddalił w kierunku tego skrawka zieleni. Odprowadzając go spojrzeniem, ujrzałem wkrótce ku wielkiemu memu zdumieniu, jak ten zazwyczaj surowy i poważny człowiek, wyskakując i wrzeszcząc jak waryat, wywijał czemś zielonem w ręku. Podnieśliśmy się i o ile zmęczone nasze nogi na to pozwalały, podążyliśmy do niego, wyobrażając sobie, że wodę znalazł.
— Cóż tam znowu Umbopo? — zawołałem po zulusku.
— Pożywienie i napój Makumazahu — odpowiedział wywijając czemś okrągłem.
Poznałem wreszcie, że to był melon. Na całej tej zielonej przestrzeni leżało ich tysiące, wielkich i żółtych jak złoto.
— Melony! — wrzasnąłem nad uchem Goodowi, który szedł najbliżej mnie, a w następującej minucie, zęby jego już się zagłębiały w soczystym owocu.
Każdy z nas zjadł kilka sztuk, a choć nie były bardzo dobre, nie wiem czy nam kiedy cokolwiek lepiej smakowało. Nie jest to jednak bardzo nasycające pożywienie, to też zaspokoiwszy głód i przygotowawszy sobie trochę melonów na ochłodzenie przez wysuszenie pokrajanych kawałków na słońcu, uczuliśmy nagle dotkliwy głód. Mieliśmy wprawdzie jeszcze trochę suszonego mięsa, ale otrząsaliśmy się na sam jego widok, a przytem należało nam używać go bardzo oszczędnie, bo niepodobna nam było przewidzieć, jak prędko mogliśmy dostać świeżego pożywienia. W tej chwili jednak zdarzyła się rzecz pomyślna. Zwrócony w stronę pustyni, zobaczyłem nagle lecące ku nam stado składające się z dziesięciu wielkich ptaków.
— Skit, Baas, Skit (niech pan strzela) — szepnął Hotentot kładąc się twarzą do ziemi, cośmy za jego przykładem wszyscy uczynili.
Były to dropie. Trzymając strzelbę w ręku, leżałem na ziemi ścigając lot ptaków. Kiedy znalazły się prawie nad naszemi głowami, podniosłem się nagle. Na widok mój ptaki zbiegły się w gromadkę, wówczas wystrzeliłem do nich dwa i razy i zabiłem jednego, a świetny to był okaz dropiego rodu, ważący przynamniej dwadzieścia funtów.
W pół godziny rozniecieliśmy ogień z zeschłych łodyg melona i powiesili na nim ptaka. Takiej uczty nie mieliśmy już od tygodnia. Z całego dropia pozostały tylko dziób i kości, ale nam za to sił przybyło.
Tej nocy wyruszyliśmy znowu ze wschodem księżyca, zabierając tych melonów ile się unieść dało. W miarę wstępowania na wyżyny, powietrze ochładzało się, co wielką było dla nas ulgą. O świcie znajdowaliśmy się już nie dalej, jak o jakie mil dwanaście od linii śnieżnej. Tu znowu spotkaliśmy melony. Brakiem wody nie trapiliśmy się wcale, wkrótce mieliśmy jej dostać w obfitości. Tymczasem wchodzić było coraz trudniej, z powodu zwiększającej się spadzistości góry — to też szliśmy wolno, uchodząc zaledwie milę na godzinę. Tej nocy zjedliśmy ostatki suszonego mięsa. Dotychczas, z wyjątkiem dropi, nie spotkaliśmy tu jeszcze żadnego żywego stworzenia, ani strumienia ani źródła, co dziwnem nam się nawet wydało z powodu takiej ilości śniegu na szczycie. Później dopiero poznaliśmy przyczynę tej nieobecności wody po tej stronie góry — wszystkie one dla niewiadomego powodu spływały po północnej jej spadzistości.
Z niepokojem zaczęliśmy teraz myśleć o pożywieniu. Uniknęliśmy wprawdzie śmierci z braku wody, ale było wielkie prawdopodobieństwo, że nas głodowa nie minie. By dać dokładniejszy obraz okropności naszego położenia w ciągu następujących trzech dni, przepiszę tu notatki z mojego dziennika.
21 Maja. Wyszliśmy o jedenastej przed południem, gdyż powietrze było już dość chłodne, ażeby podróżować w dzień. Zabraliśmy z sobą kilka melonów. W drodze byliśmy cały dzień, ale nie spotkaliśmy więcej ani melonów, ani dropi. O zachodzie słońca zatrzymaliśmy się na noc. Od kilkunastu godzin nie mieliśmy nic w ustach. W nocy dokuczało nam zimno.
22. O wschodzie słońca puściliśmy się w dalszą drogę bardzo osłabieni i zgłodniali. Uszliśmy zaledwie pięć mil, za cały posiłek zjedli trochę śniegu. Noc przepędziliśmy na skraju szerokiej płaszczyzny. Zimno było przejmujące. Napiliśmy się trochę koniaku i owinąwszy w kołdry, siedliśmy jeden koło drugiego, by nam cieplej było. Zmęczenie i głód zabierają nam resztki sił. Myśleliśmy, że Oentvogel umrze nam w nocy.
23. Jak tylko słońce weszło, poszliśmy dalej, rozgrzewając nasze skostniałe członki. Położenie nasze jest straszne i jeżeli nie znajdziemy czego do jedzenia, ten dzień będzie ostatnim dniem naszej podróży. Koniaku pozostało nam już nie wiele. Good, sir Henryk i Umbopa trzymają się dzielnie, ale Oentvogel bardzo jest słaby. Jak Hotentoci w ogóle, nie znosi zimna. Głód już tak bardzo nie dokucza, zastąpiło go uczucie dziwnego odrętwienia. Wszyscy doznają tego samego wrażenia. Znajdujemy się teraz na jednej linii z prostopadłemi wyniosłościami natury wulkanicznej, łączącemi obie góry. Widok jest przepyszny. Za nami leży wielka spiekła pustynia, przed nami za milę rozciąga się śniegiem pokryta, gładka, twarda, prawie równa płaszczyzna, ze środka której, jak brodawka wyrasta wyniosłość zdająca się mieć kilka mil obwodu, a cztery tysiące stóp wysokości. Ani jednej żywej istoty. Boże, zmiłuj się nad nami, nasza ostatnia godzina wybiła!
Na tem skończę moje wypisy z dziennika, ponieważ to co następuje, wymaga bardziej szczegółowego opowiadania.
Przez resztę dnia tego (23 maja) powoli wlekliśmy się wzdłuż śnieżnej pochyłości, pokładając się od czasu do czasu. Dziwny widok przedstawiała nasza gromadka. Wychudli, obładowani, poruszaliśmy zaledwie nogami spoglądając dokoła szklanemi oczami. Na nic się jednak nie zdało wypatrywanie, bo jeść nie było co. Tego dnia uszliśmy zaledwie mil siedm. Przed samym zachodem słońca stanęliśmy u podstawy wyżej wspomnianej wyniosłości, strzelającej ku górze jak wieżyca. Byliśmy już tak zbiedzeni, że żadnego nie robiła na nas wrażenia wspaniałość widoku oświeconego niknącemi promieniami zachodzącego słońca, które tu i owdzie na śniegu krwawą odbijało się łuną, a szczyt wzgórza wieńczyło koroną świetlaną.
— Słuchajcie — słabym głosem przemówił Good — niedaleko tu musi być jaskinia, o której stary da Silwestra wspomina.
— A tak — odpowiedziałem — jeżeli jest jaka.
— Et, Quatermain, nie gadałbyś tak — zamruczał sir Henryk — ja wierzę staremu w zupełności, przypomnij sobie tylko wodę. Znajdziemy i jaskinię.
— Jeżeli jej przed nocą nie odszukamy, to już po nas — odparłem pocieszająco.
Przez pięć minut szliśmy w milczeniu, kiedy nagle Umbopa, który postępował obok mnie owinięty w swoją kołdrę i mocno w pasie ściągnięty rzemieniem, ażeby „przycisnąć głód,“ jak mówił, schwycił mię za ramię.
— Patrz! — zawołał wskazując na grzbiet wzgórza.
Spojrzałem we wskazanym kierunku i o jakie dwieście kroków od nas zobaczyłem jakby otwór czerniejący w śniegu.
— To jaskinia — powiedział Umbopa.
Skierowaliśmy kroki nasze w to miejsce i przekonali się, że otwór stanowił rzeczywiście wejście do jaskini, prawdopodobnie tej, o której da Silvestra wspominał. Przyszliśmy tam w samą porę, bo właśnie słońce spuszczając się coraz niżej, zniknęło zupełnie z widnokręgu, pogrążając wszystko w zupełnej ciemności. Wsunęliśmy się do jaskini, niezbyt wielkiej jak nam się zdało i wypiwszy resztki koniaku siedliśmy w kupce, by we śnie szukać zapomnienia naszej niedoli. Okazało się to jednak niemożliwem, z powodu wielkiego zimna, termometr pokazywał piętnaście stopni niżej zera. Trudno sobie wyobrazić nasze położenie. Zdenerwowani, wyczerpani strasznem gorącem pustyni, następnie głodem i zimnem, sądziliśmy się blizkimi śmierci. Przesiedzieliśmy straszne godziny tej nocy, czując mróz kąsający nas w nogi i ręce. Napróżno cisnęliśmy się jeden do drugiego, w nędznych naszych ciałach nie pozostało już ani odrobiny ciepła. Na chwilę przykra drzemka opanowywała którego, ale zimno budziło go wkrótce, nie pozwalając mu zasnąć. Siłą tylko woli utrzymaliśmy się przy życiu.
Na krótko przed brzaskiem Oentvogel, który przez całą noc szczękał zębami jak kastanietami, naraz westchnął głęboko i ucichł. Myślałem, że zasnął; a ponieważ plecami oparty był o mnie, czułem jak stawał się coraz zimniejszy, aż w końcu zlodowaciał zupełnie.
Szare światło zbliżającego się dnia zaczęło rozjaśniać jaskinię, złotawe błyski mknęły wśród śniegu, aż wreszcie wspaniała tarcza słoneczna wypłynęła ponad piętrzącą się lawą i musnęła promieniami swemi nasze nawpół zmarznięte postacie i martwe zwłoki Oentvogla. Nic dziwnego, że mi się plecy jego tak zimnemi wydały. Westchnienie, którem słyszał, było jego ostatniem westchnieniem. Przejęci zgrozą odsunęliśmy się od trupa, który siedział sztywny już zupełnie, rękami obejmując kolana.
Właśnie w tej chwili słońce spojrzało w głąb jaskini swoimi zimnemi promieniami, kiedy o uszy moje odbił się nagle krzyk jednego z towarzyszów. Obejrzałem się i na końcu jaskini, nie dłuższej nad dwadzieścia stóp, zobaczyłem jakąś postać, siedzącą z głową spuszczoną na piersi i zwieszonemi ramionami. Wpatrzyłem się w nią i poznałem trupa człowieka białego.
Zobaczyli go i inni. Dla naszych zmęczonych nerwów było już tego za wiele, więc jeden za drugim wynieśliśmy się co najprędzej z jaskini.



ROZDZIAŁ VII.
Gościniec Salomona.

U wyjścia zatrzymaliśmy się dziwnie pomieszani.
— Ja się wracam — powiedział nagle sir Henryk.
— Poco? — zapytał Good.
— Bo przyszło mi na myśl, że ten, którego śmy widzieli, może być moim bratem.
Wróciliśmy wszyscy, ażeby sprawdzić słuszność domysłu. Oślepieni blaskiem bijącym od śniegu na zewnątrz, nie widzieliśmy nic przez chwilę. Po upływie kilku sekund oswoiliśmy się z ciemnością i podeszli do trupa.
Sir Henryk ukląkł przy nim i wpatrzył się w twarz jego.
— Dzięki ci, Boże — wymówił z głębokiem westchnieniem — to nie jest mój brat.
Zbliżyliśmy się wszyscy i zaczęli nieboszczyka oglądać. Był to trup człowieka wysokiego wzrostu i średniego wieku, o rzymskich rysach twarzy, szpakowatych włosach i czarnym wąsie. Żółta skóra mocno przylegała do kości — a ubrania nie miał na sobie żadnego, oprócz w strzępki opadających spodni. Na szyi miał zawieszony pożółkły krzyżyk z kości słoniowej. Zamrożony był i zupełnie sztywny.
— Kto to być może? — zapytałem.
— Czyż się nie domyślasz — odrzekł Good.
Potrząsnąłem głową.
— Jakże! stary don Jose da Silwestra, bo któżby inny?
— Niepodobna — zawołałem — przecież on umarł trzysta lat temu.
— Czyż w tej atmosferze nie mógłby istnieć i trzy tysiące lat? — odrzekł Good. — W zimnie krew i ciało utrzymują się bez zmiany, a nie można powiedzieć, że tu jest ciepło. Słońce nie dochodzi tu nigdy, zwierz żaden nie pokaże się, mógł więc przetrwać w spokoju. Ubranie zabrał mu pewnie jego niewolnik, który sam przecie nie mógł go pochować. A — tu oto — powiedział, podnosząc kość zastruganą w ostrze śpiczaste — macie kość, której użył do nakreślenia mapy.
Patrzyliśmy ogarnięci dziwnem uczuciem, zapominając o własnej niedoli.
— A ztąd wziął atrament — dodał sir Henryk, wskazując na małą rankę, widoczną na lewem ramieniu umarłego. — Dziwne i niesłychane rzeczy! — zawołał.
Nie było można wątpić o tem, że to był Portugalczyk, ten sam, którego wskazówki, napisane trzy wieki temu, sprowadziły nas w to miejsce. I oto tam siedział zlodowaciały, a ja trzymałem w ręku narzędzie, które mu posłużyło do nakreślenia ich; na piersiach zaś zwieszał mu się krzyż, który całować musiał stygnącemi ustami. W wyobraźni mojej jasno odtworzył się obraz tej chwili, kiedy wędrowiec, umierający z głodu i zimna, myślał jeszcze o tem, jak przekazać potomności odkryte przez siebie tajemnice, i bronił się śmierci w pustce tej strasznej i bezludnej. Wpatrzyłem się w jego rysy skamieniałe i wydatne i obok tych martwych zwłok trzechwiekowej postaci, stanął nagle przed oczami mej duszy biedny mój przyjaciel da Silvestra, zmarły przed laty dwudziestu — podobieństwo obu wydawało mi się uderzające, choć w istocie było tylko urojone. Ten jednak pozostał tu jako znak widomy losu, oczekującego każdego, kto ciekawy, usiłuje zbadać tajemnice nieznane, jako ponure ostrzeżenie dla wędrowców, jak my, nawiedzających tę jego ostatnią, pełną majestatu śmierci, siedzibę.
— Chodźmy już ztąd — cicho wymówił sir Henryk — ale nim odejdziemy, dajmy mu towarzysza i podnosząc martwe zwłoki Hotentota Oentvogla, posadził je obok trupa Portugalczyka. Potem odczepił z szyi tego ostatniego krzyżyk kościany, rozrywając sznurek, którego zziębniętemi palcami nie był w stanie rozwiązać. Ja zabrałem pióro, i mam je dotąd, a nawet czasem podpisuję się niem.
Wyszliśmy z jaskini, zostawiając tych dwóch ludzi — białego potomka dumnych zdobywców i biednego Hotentota na wieczność nierozdzielnych w tej krainie śniegów, i puściliśmy się w dalszą drogę, dumając smutnie nad własnym losem, który również prędko mógł się rozstrzygnąć.
Uszedłszy z pół mili znaleźliśmy się nagle na krawędzi płaszczyzny. Nie mogliśmy dojrzeć, co się znajdowało poniżej, bo gęste tumany mgły porannej zakrywały wszystko. Kiedy rozproszyły się wyższe jej warstwy, przed oczami naszemi ukazała się, na sto stóp poniżej śnieżystej spadzistości leżąca, zielona łączka, przerżnięta strumieniem, nad którego brzegami wypoczywało, w blasku słonecznym, stado dużych antylop — choć na taką odległość nie mogliśmy ich dobrze rozróżnić.
Widok ten napełnił nas bezgraniczną radością. A więc byłoby co jeść, gdyby tylko udało się dotrzeć do nich. Zwierzęta znajdowały się na jakie sto metrów, i nie można było liczyć na pewność strzału z takiej odległości.
Zaczęliśmy żywo rozbierać możliwość podjeścia zwierzyny. Wiatr mógł być dla nas nieprzychylnym, a potem łatwo mogliśmy być dostrzeżeni; pomimo całej ostrożności, mając do przebycia tak wielką przestrzeń śniegiem pokrytą.
— Trzeba nam ztąd spróbować — powiedział sir Henryk. — No, Quatermain, bierz strzelbę.
Ale teraz powstała nowa kwestya co do wyboru broni, która nam zabrała chwilkę czasu. Zdecydowaliśmy się wreszcie na najdalej niosącą gwintówkę i ustawiliśmy się do strzału.
— Niech każdy z nas bierze na cel wprost niego znajdujące się zwierzę — powiedziałem — a Umbopa niech komenderuje, żebyśmy razem wystrzelili.
Chwilę zapanowało milczenie, w czasie którego przygotowaliśmy się do strzału, czując, że życie nasze na nim się waży.
— Ognia! — zawołał Umbopa po zulusku i w jednej chwili zagrzmiały trzy strzały, trzy obłoki dymu zjawiły się przed naszemi oczami i tysiączne echa odezwały się w powietrzu. Po chwili dym się rozproszył i odsłonił — o radości! — dużego kozła przewróconego na wznak i rzucającego się w mękach konania. Wydaliśmy okrzyk tryumfu. Byliśmy ocaleni! ocaleni od śmierci głodowej! Pomimo osłabienia, pędem puściliśmy się wzdłuż spadzistości śniegiem okrytej, a w dziesięć minut, po zabiciu zwierzęcia, serce jego i wątroba leżały, dymiąc, przed nami. Przyczem jednak ugotować to pożywienie, z nieba nam spadłe? Ani drzewa, ani ognia nie mieliśmy. Zakłopotani spoglądaliśmy na siebie.
— Kto umiera z głodu, ten nie może być wybredny — powiedział Good. — Trzeba jeść surowe mięso.
Nie było innego sposobu wyjścia z trudności, głód złagodził przykrość tej krwawej uczty: zagrzebaliśmy więc serce i wątrobę na chwilę w śniegu, by je ochłodzić, poczem obmywszy wszystko w zimnej, jak lód, wodzie strumienia, zajadaliśmy łakomie. Wstręt pomyśleć, ale smakowało nam to surowe mięso, jak nic w życiu, a po upływie kwadransa byliśmy już zupełnie innymi ludźmi. Wróciły nam siły i energia, a krew płynęła w żyłach, roznosząc ciepło po ciele. Pamiętni następstw zbytniego przeładowania wygłodzonych żołądków, przerwaliśmy jednak wprędce naszą ucztę.
— Bogu niech będą dzięki — zawołał sir Henryk — to stworzenie ocaliło nam życie. Co to za jedne, Quatermain?
Podniosłem się i poszedłem obejrzeć antylopę, bo nie byłem pewny co odpowiedzieć.
Zwierzę wielkością równało się osłu, a rogi miało duże i wyciągnięte. Nie widziałem nigdy podobnego gatunku. Okrywała je szerść gęsta, koloru brunatnego w czerwone pręgi. Dowiedziałem się później, że mieszkańcy tego kraju nazywali je „Inko“. Było nadzwyczaj rzadkie, a przebywało na wielkich wyniosłościach, gdzie żadne inne zwierzę żyć nie mogło. Strzał dosięgnął je w łopatkę, ale czyja kula położyła koniec jego życiu, sprawdzić naturalnie nie było można. Podejrzywam jednak Gooda, iż pamiętny swego szczęścia z żyrafą, i w tym razie także przypisywał sobie całą zasługę, czemu zresztą nie usiłowaliśmy zaprzeczyć.
Takeśmy byli zajęci zaspokojeniem głodu, że nie mieliśmy czasu rozejrzeć się w naszem otoczeniu. Teraz jednak, zasadziwszy Umbopę do ćwiartowania zwierzyny i przygotowania zapasu z najlepszych części, zaczęliśmy się dokoła siebie rozpatrywać. Mgła już się zupełnie rozeszła, pochłonięta przez słońce, wysoko już świecące na widnokręgu, mogliśmy więc objąć spojrzeniem szeroką przestrzeń kraju.
Nie potrafię opisać cudnego widoku, jaki się odsłonił naszym oczom. W całem mojem życiu nie widziałem nic równie pięknego, ani też pewnie zobaczę.
Za nami i nad nami wznosiła się śnieżna Pierś królowej Saby, niżej na pięć tysięcy stóp od miejsca, w którem staliśmy, rościągała się na znacznej przestrzeni urocza płaszczyzna, urozmaicona tu i owdzie ciemnemi lasami i przerznięta srebrną wstęgą wielkiej rzeki. Po lewej stronie szeroko słały się, bujną trawą porosłe, „veldt‘y“ na których mogliśmy rozróżnić niezliczone stada bydła czy zwierzyny, a łańcuch górski otaczał je w dali. Na prawo kraj był mniej więcej górzysty — z pośród uprawnych łanów ziemi, zasianej ludzkiemi siedzibami, wyrastały pojedyńcze wzgórza. Całość krainy odsłaniała się przed nami jak mapa, przerznięta rzekami, urozmaicona szczytami w śnieżystej koronie, oświetlona słońcem, owiana szczęścia oddechem.
Dwie rzeczy zwróciły szczególnie naszą uwagę. Pierwsza, że kraj, któryśmy oglądali, był wzniesiony przynajmniej na pięć tysięcy stóp wyżej nad poziom piaszczystej pustyni, którąśmy przebyli; druga, że wszystkie rzeki płynęły z południa na północ. Na południowej stronie gór jakeśmy się przekonali, wody nie było wcale, ale za to północna obfitowała w strumienie, które zasilały płynącą, jak daleko okiem mogliśmy zasięgnąć, wielką rzekę.
Siedliśmy na chwilę w milczeniu, przypatrując się cudownemu krajobrazowi.
— Czy tam na tej mapie nie ma wspomnienia o Wielkim gościńcu Salomona? — zapytał nagle sir Henryk.
Kiwnąłem głową, nie odwracając oczu od prześlicznego widoku.
— A więc patrzcie, tam jest droga! — zawołał, wskazując na prawo.
Good i ja spojrzeliśmy i zobaczyliśmy istotnie, biegnącą w kierunku równiny, bitą drogę. Nie spostrzegliśmy jej z początku, gdyż na skraju doliny ginęła, kryjąc się wśród nierówności powierzchni. Tym razem jednak nikt nie okazał zdumienia, przestawaliśmy się już dziwić, a patrzyliśmy tak, jakgdyby istnienie iście rzymskiej drogi, w tym kraju obcym i nieznanym, było rzeczą zupełnie naturalną.
— Niedaleko musi być ztąd — powiedział Good — gdybyśmy wzięli się na prawo, moglibyśmy stanąć tam wkrótce.
Umywszy twarz i ręce w strumieniu, poszliśmy za jego radą i puścili się w kierunku Wielkiego gościńca. Trzeba się było przedzierać przez śnieg i głazy, aż niespodzianie wdarłszy się na szczyt małej wyniosłości, ujrzeliśmy drogę, biegnącą u stóp naszych. Był to wspaniały gościniec, wykuty w skale, szeroki na stóp pięćdziesiąt i dobrze, jak się zdawało, utrzymywany; tylko dziwnym sposobem zaczynający się właśnie w miejscu, z którego patrzyliśmy. Zeszliśmy na dół i stanęli w pośród drogi, kończącej się u stóp gór królowej Saby, których cała powierzchnia zarzuconą była głazami i zasypana śniegiem.
— Cóż ty na to mówisz, Quatermain — zapytał sir Henryk.
Potrząsnąłem głową, dając tem poznać, że nic powiedzieć nie mogę.
— Wiem już! — wykrzyknął Good. — Droga musiała prowadzić przez góry i leżącą po za niemi pustynię, ale piasek zawiał ją a strumienie lawy w czasie wulkanicznych wybuchów do reszty zatarły jej ślady.
Przypuszczenie to nie było bez podstawy, dla nas w każdym razie okazało się wystarczające, więc puściliśmy się w dalszą drogę. Jakże ta podróż nasza, po wygodnym gościńcu i przy pełnych żołądkach, różniła się od uciążliwej wędrówki pod górę, przez śniegi, o głodzie i chłodzie! Gdyby nie wspomnienie smutnego losu Oentvogla i posępny obraz tej jaskini, w której pozostał, dotrzymując towarzystwa Portugalczykowi, moglibyśmy spoglądać w przyszłość wesoło. Z każdą przebytą milą powietrze stawało się łagodniejszem i wolniejszem, a kraj przed nami w nowe przyoblekał się piękności; droga zaś przedstawiała próbkę roboty inżynierskiej, nieznanej mi doskonałości, chociaż sir Henryk utrzymywał, że droga prowadząca do Szwajcaryi, przez górę św. Gotharda, nie jest od niej gorszą. Dla inżynierów Starego Świata nie było za wielkiej trudności przy jej budowaniu. W jednem miejscu naprzykład, olbrzymia rozpadlina, na trzysta stóp szeroka, a przynajmniej sto stóp głęboka, zamurowaną była łomami ciosanego kamienia, stanowiącemi u podstawy łuki, pod któremi przepływała woda, a nad któremi biegła droga. W innem znowu wykuto ją w zygzak w ścianie, stojącej nad przepaścią pięćset stóp głęboką, w innem jeszcze przebito skałę zagradzającą drogę i utworzono tunel na trzydzieści yardów długi.
Zauważyliśmy, że ściany tego tunelu pokryte były dziwacznemi rzeźbami, wyobrażającemi po największej części ludzi zbrojnych, jadących nawozach. Jeden, przedziwnie piękny, był obrazem walki jakiejś, której towarzyszył pochód jeńców uprowadzanych w dali.
— No, — powiedział sir Henryk, przyjrzawszy się bacznie tym wzorom starożytnej sztuki — można to nazywać gościńcem Salomona, ale mnie się widzi, że tu przed Salomonem byli Egipcyanie, bo te roboty są bezwarunkowo ich dziełem.
W połowie dnia znajdowaliśmy się już w bliskości lasów. Najpierw napotkaliśmy zrzadka rosnące krzaki, które coraz gęstszemi się stawały, aż nareszcie droga wkroczyła w głąb gaju, zarosłego srebrnolistnemi drzewami, podobnemi do tych, które oglądać można na pochyłościach góry Stołowej pod miastem Przylądkowem. Nigdy ich gdzieindziej nie spotykałem, dlatego zdziwiłem się wielce na ich widok.
— Ho! — zawołał Good, przypatrując się z zachwytem błyszczącym ich liściom — tu drzewa nie brak, zatrzymajmy się i zgotujmy sobie obiad, bo mnie już chce się jeść.
Nie mieliśmy nic przeciw temu, więc zszedłszy z drogi, skierowaliśmy się nad brzeg płynącego niedaleko strumienia i rozłożyliśmy ogień z suchych gałęzi. Oddzieliwszy potem kawał pieczeni, od zabranych z sobą zapasów zabitego “inko”, upiekliśmy ją, wdziawszy na ostro zakończone kije i spożyli z apetytem. Nasyciwszy się, zapaliliśmy fajki ulegając ogarniającemu nas uczuciu rozradowania, które po przebytych trudach wydało nam się niebiańską rozkoszą.
Strumień, którego wybrzeża gęsto były zarosłe olbrzymiemi paprociami i dzikiemi szparagami, szemrał nam wesoło nad uszami. Wśród srebrno-listnych drzew powietrze odzywało się cichym szeptem, gruchały turkawki, lotem strzały przemykały się jasno-pióre ptaki, jak różno-barwne kamienie, połyskując na gałęziach drzew — pięknie było, jak w raju.
Pod urokiem tego otoczenia, w obec wspomnień świeżo przebytych niebezpieczeństw i rojeń o nieznanej krainie, siedzieliśmy zamyśleni. Sir Henryk cichym głosem prowadził rozmowę z Umbopą w języku mieszanym z angielskich i zuluskich wyrazów, a ja z przymkniętemi oczami przyglądałem się im wyciągnięty na posłaniu z wonnych paproci. Naraz zauważyłem nieobecność Gooda i zacząłem oglądać się za nim. Zobaczyłem go siedzącego w pewnem oddaleniu, nad samym brzegiem strumienia, w którym używał przed chwilą kąpieli. Odziany był tylko w flanelową koszulę i ze zwykłą sobie pedanteryą zabierał się do przygotowania starannej tualety. Wyprał gutaperkowy kołnierzyk, wytrzepał spodnie, surdut i kamizelkę i złożył je do chwili ostatecznego ubrania, kiwając przy tem smutno nad każdą dziurą, zdobytą w czasie podróży. Potem zabrał się do butów, wytarł je liściem paproci, wysmarował kawałkiem tłuszczu, który schował od obiadu, przyjrzał się im przez swoje szkiełko i włożył na nogi. Potem z woreczka, który z sobą nosił, wydobył grzebyk, maleńkie lusterko i zaczął się sobie przyglądać; oględziny nie musiały wypaść korzystnie, bo zaczął czesać się bardzo starannie. Po chwili znowu zajrzał w lusterko i znowu okazał niezadowolenie. Tym razem przedmiotem nieukontentowania była broda, na której nagromadziło się dziesięciodniowe żniwo. “Dalipan — pomyślałem sobie — czyżby chciał się golić.” Tymczasem Good wypłukał w wodzie kawałek tłuszczu, ten którym buty smarował, z worka wydobył małą kieszonkową brzytwę, wytarł mocno twarz tłuszczem i zaczął się golić. Nie musiała to być jednak przyjemna operacya, bo stękał przy niej nieustannie, a ja dusiłem się od śmiechu, przyglądając się bolesnym jego usiłowaniom. Smiesznem wydało mi się, że ktoś myślał o goleniu się z kawałkiem tłuszczu i to w takiej podróży. Nareszcie udało mu się, przeprowadzić restauracyę prawej strony, kiedy nagle ponad jego głową coś błysnęło.
Good porwał się z przekleństwem, zerwałem się i ja i oto co ujrzałem. W oddaleniu dwudziestu kroków odemnie, a dziesięciu od Gooda, stała gromada ludzi. Wszyscy byli bardzo wysokiego wzrostu i miedzianej cery, niektórzy przybrani w pióra i krótkie płaszcze z lamparciej skóry. Na czele ich stał chłopiec, mogący mieć około siedemnastu lat w postawie pochylonej, z ręką wyciągniętą jak rzucający włócznią na rzeźbach greckich. Blask, który widziałem, pochodził od broni rzuconej przez niego.
Z gromady wysunął się niemłody już, po żołniersku wyglądający mężczyzna i schwyciwszy młodego za ramię, powiedział coś do niego, poczem wszyscy ruszyli ku nam.
Sir Henryk, Good i Umbopa stali już ze strzelbami groźnie podniesionemi. Krajowcy nie cofali się jednak. Pomyślałem więc zaraz; że to pozorne lekceważenie broni musiało pochodzić z nieznajomości jej.
— Spuśćcie strzelby! — krzyknąłem przeświadczony, że ocalenie nasze zależało od zgody. Posłuchali, a ja wysuwając się naprzód zwróciłem się do mężczyzny, który powstrzymał młodzieńca.
— Pozdrawiam was — powiedziałem po zulusku, nie wiedząc jakiego użyć języka i ze zdumieniem widziałem, że mnie zrozumieli.
— Pozdrawiam — odpowiedział stary, niezupełnie wprawdzie tym samym językiem, ale w narzeczu tak do niego podobnem, że ja i Umbopa zrozumieliśmy go doskonale.
Jakeśmy się później przekonali, lud który tu mieszkał, używał mowy nieco odmiennej od zuluskiej, w takim jednak pozostającej do niej stosunku, jak nowożytny język angielski do mowy przodków naszych z XIV wieku.
— Zkąd przychodzicie? — zapytał — kto jesteście? i dlaczego twarze trzech z pomiędzy was są białe, a czwartego tak wygląda jak twarz syna naszej matki — mówiąc to wskazał na Umbopę. Spojrzałem na tegoż i uznałem słuszność jego uwagi. Istotnie, twarz Umbopy, była uderzająco podobną do typu tych ludzi, a i postawę miał z nimi wspólną. Nie miałem jednak czasu zastanawiać się nad tem dłużej.
— Jesteśmy cudzoziemcy i przychodzimy w pokoju — odpowiedziałem, mówiąc bardzo wolno, żeby mię mógł zrozumieć — a ten człowiek jest naszym sługą.
— Kłamiesz — rzekł — żaden obcy człowiek przyjść tu nie może, bo w drodze przez góry umrzećby musiał. Ale mniejsza o to, umrzesz i tak, bo nikomu obcemu nie wolno żyć w ziemi Kukuanasów. Takie jest królewskie prawo. Gotujcie się więc na śmierć o cudzoziemcy!
Słowa te przeraziły mnie na chwilę, tembardziej, że widziałem jak ręce tych ludzi składały się do boku, gdzie każdy z nich miał zawieszony ciężki i duży nóż.
— Co gada ten odrapaniec? — zapytał Good.
— Powiada, że nas ze skóry obedrze — odpowiedziałem.
— O Boże! — jęknął Good, i jak było jego zwyczajem, kiedy się znajdował w kłopocie, podniósł rękę do ust i ciągnąc na dół górny rzęd swoich fałszywych zębów, puścił je potem z hałasem. Ruch ten okazał się zbawczym na razie, gdyż cała gromada poważnych Kukuanasów z wrzaskiem przerażenia odskoczyła od nas o kilka kroków.
— A to co znowu? — zapytałem.
— To jego zęby — szepnął sir Henryk — wyjmij je Good, wyjmij!
Good posłuchał i schował zęby w rękaw flanelowej koszuli.
Ciekawość zwyciężyła jednak obawę i dzicy przybliżyli się znowu. Zdawało się, że zapomnieli o uprzejmym zamiarze uśmiercenia nas.
— Co to — znaczy o cudzoziemcy? — uroczyście zapytał przewodniczący im starzec, że ten człowiek, (wskazał na Gooda, który miał na sobie tylko flanelową koszulę i ogolony był do połowy twarzy), którego bladz twarz do połowy tylko jest zarosła włosem, którego ciało jest odziane a nogi gołe, w głowie jego świeci jedno tylko błyszczące i przezroczyste oko, ma zęby, które się same ruszają, wkładają do ust i wyjmują.
— Otwórz usta! — powiedziałem do Gooda. Natychmiast wypełniając żądanie, wykrzywił twarz na starego, pokazując dwie linie czerwonych, wszelkiego śladu zębów pozbawionych dziąseł. Spektatorowie oniemieli.
Odwracając głowę z wyrazem niewysłowionej pogardy, Good przesunął ręką po ustach, poczem roześmiał mu się w oczy, błyskając dwoma rzędami prześlicznych białych zębów.
Chłopak, który rzucił na niego nożem padł na ziemię, wydając okrzyki przerażenia, staremu zaś trzęsły się ze strachu kolana. — Widzę, że jesteście duchami — mówił jąkając się. Czyżby człowiek urodzony mógł mieć włosy na jednej stronie twarzy, a nie mieć ich na drugiej, albo takie okrągłe i przezroczyste oko, lub zęby ruszające się, znikające i powracające znowu? Darujcie mi, o wy wielcy!
Szczęście szło nam samo w rękę, postanowiliśmy naturalnie nie puszczać go.
— Darujemy ci! — odpowiedziałem z królewskim uśmiechem. — A nawet powiemy ci prawdę. Przychodzimy z innego świata, chociaż jesteśmy ludźmi jak wy, przychodzimy z największej z tych gwiazd w nocy świecących.
— O! o!... — chórem wykrzykiwali zdumieni dzicy.
— Tak — powtórzyłem — ztamtąd jesteśmy — i uśmiechnąłem się znowu dobrotliwie. Przyszliśmy, ażeby pobyć z wami trochę i przynieść wam błogosławieństwo naszą obecnością. W tym celu o moi przyjaciele, nauczyłem się waszej mowy.
— Prawda, prawda! — odpowiadali chórem.
— Ale źleś się jej nauczył — przerwał mi stary.
Moje groźne spojrzenie przyprawiło biedaka o drżenie.
— I cóż moi przyjaciele? — ciągnąłem dalej — czy nie sądzicie, że po takiej długiej podróży, po tylu trudach przedsięwziętych dla waszego dobra, moglibyśmy chcieć ukarać was za złe przyjęcie w tym kraju — rzucić śmierć na tego, który śmiał podnieść rękę przeciwko temu, którego zęby się ruszają.
— Przebacz mu, panie — powiedział starzec błagająco — to syn królewski, a ja jestem jego wojem. Gdyby mu się co stało, jabym za to odpowiadać musiał.
— A tak, z pewnością — potwierdził chłopak z naciskiem.
— Może wątpicie o naszej potędze — powiedziałem nie zważając na słowa obu. — Czekajcie, zaraz się przekonacie. Ty psie, niewolniku, zwróciłem się z gniewem do Umbopy, podaj mi czarodziejską tubę, i nieznacznie wskazałem dubeltówkę.
Umbopa, nastrajając się do okoliczności, podał mi broń wykrzywiając twarz grymasem, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem.
— Oto jest panie — powiedział z głębokim ukłonem.
W chwili, kiedy żądałem strzelby, zauważyłem małą antylopę, stojącą na urwisku skały w odległości siedmdziesięciu yardów i postanowiłem zaryzykować strzał do niej.
— Czy widzicie tego kozła? — powiedziałem pokazując im zwierzę. — Powiedzcie mi, ażali człowiek śmiertelny mógłby go ztąd zabić głosem?
— Nie, panie — odpowiedział starzec.
— A jednak ja go zabiję — odpowiedziałem ze spokojną pewnością siebie.
Starzec uśmiechnął się. — Pan mój nie może tego uczynić — powiedział.
Podniósłem strzelbę i wziąłem na cel kozła. Było to małe stworzenie i z tego powodu nie łatwe do zabicia; ale spudłować nie można było.
Wstrzymałem oddech i powoli pociągnąłem za cyngiel. Kozieł stał jak skamieniały.
Bum! bum! — rozległ się strzał — zwierzę poskoczyło gwałtownie i martwe padło na skałę.
W gromadzie dzikich rozległ się okrzyk przerażenia.
— Jeżeli potrzebujecie mięsa, to idźcie po niego — powiedziałem obojętnie.
Na znak starego jeden z gromady oddalił się i wrócił wkrótce ze zwierzyną. Z zadowoleniem ujrzałem, że strzał dosięgnął je w łopatkę; oni zaś stali nad trupem antylopy, przyglądając się z niepokojem ranie uczynionej przez kulę.
— Jak widzicie — odezwałem się — słów na wiatr nie rzucam.
Nie odpowiedział mi nikt.
— Jeżeli jeszcze wątpicie w naszą moc, to niech jeden z was pójdzie i stanie tam na tem urwisku, ażeby tak mu się stało jak temu oto kozłowi.
Żaden nie okazywał chęci wypełnienia mego życzenia, aż odezwał się syn królewski.
— Dobrze — powiedział — idź ty wuju i stań tam na tej skale. Czary zabiły wprawdzie kozła, ale nie zabiją człowieka.
Słowa te niepodobały się staremu, widocznie dotknęły go boleśnie.
— Nie, nie — wyrzekł pospiesznie — dość już widziałem mojemi staremi oczami. Czarownicy to w istocie. Zaprowadźmy ich do króla. Ktoby jednak pragnął dowodu, niech sam stanie na skale i posłucha co mu powie czarodziejska tuba.
Temu już wszyscy ogólnie i pośpiesznie zaprzeczyli.
— Niech wielkie czary nie marnują się na nas — powiedział jeden z nich — dla nas to wystarcza. Wszyscy nasi czarownicy nic podobnego zrobić nie umieją.
— Prawda — potwierdził starzec z wyrazem uspokojenia w głosie, — prawda niezaprzeczona. Słuchajcie, wy, synowie gwiazdy, mężowie o błyszczącem oku i ruszających się zębach, którzy rozmawiacie za pomocą grzmotu i zabijacie z odległości, ja jestem Infadoos, syn Kafy, niegdyś króla Kukuanasów. A ten młodzieniec nazywa się Skragga.
— Łotr, który mnie o mało nie zabił — szepnął Good.
— Skragga syn Twali, wielkiego króla, męża tysiąca żon, pana i najwyższego władcy kraju Kukuana, strażnika wielkiego gościńca, postrachu nieprzyjaciół, ucznia Czarnej Mądrości, wodza stu tysięcy wojowników, — Twali Jedno-Okiego, Czarnego, Srogiego.
— Tak, tak — powiedziałem lekceważąco, prowadź nas więc do Twali.
— Dobrze mój władco, zaprowadzimy was, ale droga jest daleka. Trzy dni temu opuściliśmy mieszkanie króla idąc na polowanie. Bądźcie jednak cierpliwi, zaprowadzimy was do niego.
— Dobrze — odpowiedziałem niedbale — mamy dosyć czasu, śmierć nas nie goni, więc w drogę idziemy z wami. Ale biada wam, o Infadoosie i Skraggo, gdyby w nikczemnych waszych mózgach myśl zdrady powstać miała. Przed nami nic się nie ukryje, a zemsta nasza przyjdzie szybko jak piorun. Zginiecie marnie; przezroczyste oko tego, którego nogi są gołe, a twarz do połowy włosem zarosła, ścigać was będzie, znikające jego zęby kąsać was będą, was i dzieci żon waszych, a czarodziejska tuba głośno do was gadać będzie. Strzeżcie się!
Moje pompatyczne słowa wywarły wrażenie, chociaż i bez nich dzicy mocno byli przeświadczeni o naszej potędze.
Stary Infadoos złożył mi ukłon głęboki szepcąc wyraz “Koom, koom”, którym jakem się później przekonał, pozdrawiali tylko królów, podobnie jak Zulusi, używający w takich okolicznościach wyrazu “Bayete”, poczem zwrócił z jakimś rozkazem do swoich towarzyszów. Ci zabrali się natychmiast do pakowania naszych rzeczy, ofiarując się nieść za nas wszystko z wyjątkiem strzelb, których nie chcieli się dotknąć. Pochwycili także ubranie Gooda, które starannie złożone leżało na trawie i nie chcieli mu go oddać, pomimo domagań się z jego strony.
— Niech wódz o przezroczystem oku i znikających zębach nie dotyka się niczego — powiedział stary Kukuanas. — Jego niewolnicy zaniosą mu wszystko.
— Ależ ja chcę się ubrać! — wrzeszczał Good po angielsku. Umbopa wytłómaczył im, o co mu chodziło.
— Czyby pan nasz chciał ukryć swoje piękne białe nogi przed oczami sług swoich? — zapytał Infadoos. — Czyżeśmy obrazili go, że nas chce tak ukarać?
Tu już o mało nie wybuchnąłem szalonym śmiechem; tembardziej, że niosący rzeczy oddalił się już z niemi.
— Bodajeś pękł! — klął Good. — Patrzcie, ten czarny djabeł zabrał mi moje spodnie.
— Słuchaj Good — wtrącił sir Henryk — musisz pozostać w charakterze, w jakim się im ukazałeś. Nie możesz kłaść spodni. Przykro mi, ale doprawdy nie możesz. Bo niech tylko zaczną nieufać nam, a życie nasze nie warte szeląga.
— Czy i ty tak myślisz naprawdę? — zapytał mnie kapitan ponuro.
— Naprawdę. Twoje piękne “białe nogi” i twoje szkiełko stały się dla nas deską ratunku. Dziękuj więc Bogu, żeś wdział buty, i że powietrze jest ciepłe.
Kapitan westchnął, ale nic nie odpowiedział, długo jednak nie mógł się przyzwyczaić do swego nowego ubrania.




ROZDZIAŁ VIII.
Ziemia Kukuanasów.

Przez resztę dnia tego podróżowaliśmy Wielkim gościńcem, idącym stale w kierunku północno-zachodnim. Infadoos i Skragga szli z nami, towarzysze ich jednak wyprzedzali nas o jakie sto kroków.
— Kto zrobił tę drogę? — zapytałem Infadoosa.
— Istnieje ona od bardzo dawna — odpowiedział mi — i nikt nie wie, nawet stara Gagoola, która przeżyła wiele pokoleń, przez kogo i kiedy była zrobiona; nikt także teraz nie potrafiłby zrobić takiej, to też król pilnuje, żeby trawą nie porosła.
— A któż to położył napisy na ścianach budowli, przez którąśmy przechodzili? — zapytałem znowu pragnąc dowiedzieć się o pochodzeniu rzeźb na murach tunelu.
— Ręce, które wybudowały drogę, i te cudowne położyły na niej napisy, ale my nie wiemy, kto to zrobił.
— Kiedyż więc plemię wasze przybyło do tego kraju?
— Plemię nasze jak podmuch burzy przybyło w te strony z wielkiego kraju, który leży tam daleko — mówił wskazując na północ — a od tego czasu dziesięć tysięcy razy księżyc wschodził. Dalej pójść nie mogli, jak opowiadają starzy ojcowie i jak mówi mądra niewiasta Gagoola, bo wielkie góry zagrodziły im drogę. Ale ziemia ta była dobra, więc na niej pozostali, stali się mocnymi i potężnymi, a tak licznymi jak gwiazdy na niebie. Kiedy Twala zwoła wszystkich swoich wojowników, płyną jak wielka rzeka ich szeregi, a na równinie jak okiem sięgnąć powiewają ich pióra.
— Lecz jeżeli kraj dokoła zamknięty jest górami, to z kimże walczyć mogą wasi wojownicy?
— Z tej strony — powiedział wskazując na północ — kraj jest otwarty, i ztamtąd raz poraz jak czarne chmury walą się na nas wojownicy, których zabijamy. Od ostatniej wojny upłynęła już trzecia część życia człowieka. Wiele tysięcy mężów zginęło wtedy, ale wytępiliśmy tych, którzy nas chcieli zniszczyć. Od tego czasu nie było wojny.
— Wasi wojownicy przykrzyć sobie muszą ten wypoczynek.
— Zaraz po wytępieniu tych, którzy na nas napadali, wybuchła wojna, ale wojna domowa.
— O cóż biliście się?
— Nasz król, a mój brat, miał brata zrodzonego z tej samej matki i o tej samej godzinie. Według naszego zwyczaju zabija się to z bliźniąt, które jest słabsze. Ale matka ukryła słabsze dziecko, to które przyszło na świat później, bo serce jej ukochało niemowlę. Dziecięciem tem jest Twala król. Jam jest młodszy brat jego zrodzony z innej matki.
— Cóż dalej?
— Ojciec nasz Kafa umarł, kiedyśmy doszli męzkiego wieku, więc brat mój Imotu został królem po nim; przez jakiś czas panował i miał syna ze swojej ukochanej żony. To dziecko miało już trzy lata, kiedy po wielkiej wojnie, z powodu której nikt nie mógł siać ani zbierać, nastał głód straszny. Ludzie szemrali i szukali na czem wywrzeć zemstę swoją. Wówczas to Gagoola, mądra i straszna niewiasta powiedziała mężom: „Król Imotu nie jest królem,“ a król Imotu wtedy właśnie leżał ciężko ranny w swojem domostwie i ruszyć się nie mógł. I weszła Gagoola do domu i wyprowadziła Twalę, mojego brata przyrodniego a rodzonego brata króla, którego ukrywała w górach od chwili jego przyjścia na świat; a zdjąwszy „moocha“ (przepaska naokoło bioder) okrywającą go, ukazała zebranym Kukuanasom święty znak węża obejmujący go w pasie takim znakiem tylko najstarszy syn królewski znaczony bywa w chwili urodzenia. „Patrzcie, — wołała do nich — oto nasz król, przezemnie dla was ocalony!“ A oni oszaleli głodem i zupełnie pozbawieni rozumu i świadomości prawdy zaczęli krzyczeć: „Król! król!” Ale ja wiedziałem, że to nie prawda; że Imotu był starszym i prawym królem. A kiedy oni tak krzyczeli i hałasowali, Imotu, chociaż bardzo chory zwlókł się z posłania i wyszedł przed dom z żoną i swoim małym synkiem Ignosi (błyskawicą).
— Co znaczy ten hałas? — zapytał. — Dla czego krzyczycie: król! król!?
Wówczas Twala, własny brat jego, zrodzony z tej samej matki i o tej samej godzinie, skoczył do niego a chwytając go za włosy pchnął go nożem w serce. Ludzie zmienni i zawsze gotowi uwielbiać wschodzące słońce krzyknęli wszyscy jak jeden człowiek: „Twala jest królem!” i Twala został naszym królem.
— A cóż się stało z żoną króla Imotu i jego synem Ignosim? czyż Twala pozabijał ich także?
— Nie. Niewiasta skoro zobaczyła, że jej pana zamordowano, porwała dziecko i z krzykiem uciekła. We dwa dni potem przyszła zgłodniała do jednego kraalu, ale nikt nie chciał jej dać mleka albo chleba, tylko o zmroku przekradła się do niej mała jakaś dziewczyna i przyniosła jej jeść. Przed wschodem słońca zabrawszy swego chłopca poszła w góry, gdzie musiała zginąć, bo od owego czasu nikt nie widział ani jej, ani jej syna.
— Ale gdyby to dziecko żyło, toby było prawym królem Kukuanasów?
— A tak mój wodzu. Święty znak węża jest na jego ciele, więc jeśli żyje, jest królem, ale niestety, umarł już pewnie oddawna.
— Patrz wodzu — i ukazał mi na płaszczyźnie leżącej poniżej wielkie zbiorowisko chat otoczonych wałem, dookoła którego biegł rów głęboki — oto jest kraal, w którym poraz ostatni widziano żonę Imoty z synem jego Ignosim. Tam i my spać będziemy dzisiejszej nocy, jeżeli — dodał z wątpliwością w głosie — wy, mężowie z gwiazdy sypiacie na ziemi.
— Ponieważ przyszliśmy do Kukuanasów, przyjacielu Infadoosie, więc to samo robić będziemy co i oni — odpowiedziałem z powagą, przyczem odwróciłem się nagle, chcąc powiedzieć parę słów kapitanowi, który postępował z tyłu kwaśny, milczący i całkiem zajęty przytrzymywaniem swojej flanelowej koszuli, powiewającej z każdym podmuchem wieczornego wiatru. Tymczasem zamiast Gooda znalazłem się twarz w twarz z Umbopą, który szedł za mną, przysłuchując się z wielkiem zajęciem mojej rozmowie z Infadoosem, a miał taki wyraz twarzy, jakby coś usiłował sobie przypomnieć.
Szparkim krokiem podążyliśmy w kierunku falującej niziny; ponad nami wznosiły się góry, któreśmy przebyli, a Piersi królowej Saby kryły się skromnie w przezroczystej zasłonie mglistej. W miarę posuwania się w głąb kraju, coraz piękniejsze odsłaniały się okolice, uderzające bogactwem przyrody, nad którą świeciło jasne słońce, a ciepły wietrzyk powiewał od woniejących spadzistości górskich. Piękny, uroczy kraj!
Infadoos wyprawił przodem jednego z towarzyszących mu dzikich, ażeby zawiadomił o naszem przybyciu mieszkańców kraalu, będącego pod jego dowództwem. Posłaniec ruszył cwałem i jak mnie Infadoos zapewniał, takim krokiem dotarł na miejsce przeznaczenia.
Kiedyśmy przybyli na odległość dwóch mil od kraalu, spostrzegliśmy wychodzące z bram jego bataliony jeden za drugim i zwracające się w naszym kierunku.
Sir Henryk zauważył, że czeka nas prawdopodobnie gorące przyjęcie, a coś w jego głosie zwróciło uwagę Infadoosa.
— Niech się mój pan nie obawia — wyrzekł pośpiesznie — bo w mojej piersi zdrada nie gości. Te pułki wszystkie są pod mojem dowództwem i wyszły aby was powitać.
Kiwnąłem głową niedbale, chociaż w duszy niebardzo byłem spokojny.
Na pół mili od bram kraalu grunt zaczynał wznosić się w łagodną spadzistość, na której uformowały się pułki. Każdy z tych oddziałów liczący do trzystu ludzi wyglądał wspaniale, a wszystkie razem pędem zbiegające ze wzgórza, strojne w powiewające pióra i błyskające włóczniami, imponujący przedstawiały widok. W chwili, kiedyśmy przybliżali się do stóp pochyłości, trzy tysiące sześćset ludzi stało uszykowanych wzdłuż drogi.
Zrównawszy się z pierwszym oddziałem, mogliśmy z podziwem oglądać pyszne postacie składających go ludzi. Wszyscy byli dojrzałego wieku, po największej części czterdziestoletni, a żaden nie był niższym nad sześć stóp. Głowy mieli przybrane w czarne pióra, w pasie i ponad prawem kolanem przewiązani byli sznurami z ogonów białych wołów, a na lewem ramieniu trzymali tarcze na dwadzieścia cali szerokie, szczególnego wyrobu.
Były to cienkie płyty żelaza obciągnięte skórą wolą śnieżnej białości. Uzbrojenie ich było proste, składało się z krótkiej bardzo ciężkiej włóczni o dwóch ostrzach i drewnianem drzewcu, w najszerszem miejscu na sześć cali szerokiem. Włóczni tych nie używano do rzucania, ale posługiwano się niemi w blizkich zapasach zadając straszliwe rany. Oprócz tego każdy wojownik miał trzy duże i ciężkie noże, ważące każdy około dwóch funtów. Jeden z tych noży zatknięty był za przepaskę z wolich ogonów, drugie dwa znajdowały się utkwione w tarczy. Te noże zwane przez nich „tollas“ zastępowały miejsce zuluskich assagai. Kukuanańczyk trafia niemi z nadzwyczajną zręcznością z odległości pięćdziesięciu yardów. Atakując nieprzyjaciela wyrzucają nań chmurę takich grotów.
Każdy z tych ludzi stał jak z bronzu wykuty; dopiero kiedyśmy się do nich zbliżali, na znak dany przez dowódcę, wysuniętego o kilka kroków na czoło oddziału i odznaczającego się okryciem z lamparciej skóry, wszystkie włócznie podniosły się w górę i z trzechset gardzieli wybiegł okrzyk „Koom!“
Skorośmy oddział ich minęli, ten natychmiast zmieniał szyk i formując się z tyłu, maszerował za nami w kierunku kraalu tak, że wkrótce cały regiment stał się naszą eskortą.
Zboczywszy z gościńca Salomona, wkroczyliśmy między wały otaczające kraal i mające przynajmniej milę obwodu, po za któremi wznosiła się palisada z nagromadzonych pni drzewnych. Most zwodzony nadzwyczaj pierwotnej budowy, spuszczono za naszem zbliżeniem się z przeciwnego brzegu wielkiej fosy. Wewnętrzne zabudowanie kraalu zasługiwało na uwagę, środkiem biegła szeroka ulica, poprzerzynana bocznemi uliczkami tak przeprowadzonemi, że tworzyły kwadraty zabudowane domkami, a w każdym kwadracie obozował jeden oddział. Domki te podobnie jak u Zulusów stawiane były w kształcie kopuł, ściany miały plecione a dachy trawą kryte, tylko różniły się od zuluskich tem, że miały drzwi prowadzące do wnętrza. Były także o wiele większe i otoczone na sześć stóp szeroką werendą, wysypaną sproszkowanem i mocno udeptanem wapnem.
Po obu stronach głównej ulicy, kobiety ciekawe zobaczenia nas utworzyły szpaler. Były one jak na murzynki dziwnie piękne. Wysokie, zgrabne, włosy krótkie wprawdzie, ale więcej kręcące się niż wełniste, linie twarzy więcej proste a usta mniej grube niż zwykle u Afrykanek. Ale uderzyła nas przedewszystkiem dziwna powaga w ich zachowaniu się, czem właśnie odróżniały się od Zulusek i kuzynek swoich z drugiej strony Zanzibaru. Ciekawość przywiodła je wprawdzie na nasze spotkanie, nie zdradziły się jednak z żadnem słowem dzikiego podziwienia.
Kiedyśmy dotarli do środka kraalu, Infadoos zatrzymał się przed drzwiami dużej chaty, otoczonej w pewnej odległości rzędem chat mniejszych.
— Wejdźcie synowie gwiazdy — powiedział pompatycznym tonem — i raczcie spocząć chwilę w naszych skromnych domostwach. Przyniosą wam pożywienie ażebyście z głodu pasów zacieśniać nie potrzebowali: trochę mleka, miodu, dwóch wołów i kilka baranów; — nie wiele to wprawdzie, ale coś zawsze znaczy.
— Dobrze Infadoosie, — powiedziałem — zmorzyła nas podróż przez nadpowietrzne państwo, więc spoczniemy teraz.
Poczem weszliśmy do chaty, w której znaleźliśmy wszystko przygotowane dla naszej wygody, skóry rozesłane do spoczynku i wodę przyrządzoną do umycia.
Z zewnątrz tymczasem dobiegały nas okrzyki i przez drzwi otwarte zobaczyliśmy szereg dziewcząt idących z mlekiem, pieczonemi plackami i garnkiem miodu; za nimi kilku chłopców pędziło białego wołu. Przyjęliśmy wszystkie te podarunki, a jeden z chłopców wyjmując nóż z za paska poderżnął gardło wołowi. Nie upłynęło dziesięć minut a wół był już ze skóry odarty i poćwiartowany. Najlepsze części mięsa przeznaczono na nasz użytek, resztę zaś w imieniu wszystkich ofiarowałem otaczającym wojownikom, którzy rozebrali ją między sobą jako dar „białych ludzi.“
Umbopa przy pomocy bardzo przystojnej kobiety zabrał się zaraz do ugotowania przypadającej nam części. Nad ogniskiem urządzonem przed drzwiami chaty rozpalono ogień i zastawiono gliniane garnki; a kiedy jadło było już gotowe; wysłaliśmy zaproszenie do Intadoosa i królewskiego syna Skraggi.
Obaj wkrótce przybyli i zasiadłszy na nizkich stołkach, których kilka znajdowało się w chacie, gdyż Kukuanasi nie siadają na piętach jak Zulusi, pomogli nam do spożycia zastawionych przed nami potraw.
Stary wódz obchodził się z nami z wielką uprzejmością, ale młody przyglądał się nam dość podejrzliwie. Wprawdzie razem z innymi uległ w pierwszej chwili grozie naszych czarów, i naszej białej skóry, ale przekonawszy się, żeśmy jedli, pili i spali jak każdy z nich, ochłonął znacznie ze swego przestrachu i przypatrywał nam się nieufnie. To jego zachowanie się nabawiło nas niepokoju.
Podczas wieczerzy sir Henryk chciał wybadać naszych gości, czy nie wiedzą czego o losie jego brata, czy nie widzieli go albo nie słyszeli o nim; odwiodłem go jednak od tego, sądząc, iż na razie rozsądniej było nie zdradzać się z celem naszej podróży.
Po wieczerzy nałożyliśmy fajki i zapalili je, czemu z wielkiem zadziwieniem przypatrywali się Skragga z Infadoosem. Kukuanasi nie wiedzieli o takim użytku z tytoniu, pomimo że roślina ta obficie wyrastała w ich kraju; podobnie jak Zulusi przyrządzali z niej tylko tabakę.
Zapytawszy Infadoosa o czas wyruszenia w dalszą podróż, dowiedziałem się z zadowoleniem, iż krzątano się już około przygotowania wszystkiego na następny ranek, a do króla Twali wyprawiono posłańców z zawiadomieniem o naszem przybyciu.
Twala, jak mi powiedziano znajdował się wtedy w swojej głównej siedzibie, zwanej Loo, czyniąc przygotowania do wielkiej uroczystości, przypadającej zwykle w pierwszym tygodniu miesiąca czerwca. Na tę uroczystość, z wyjątkiem kilku oddziałów zostawionych załogą w różnych miejscach, ściągano pułki ze wszystkich stron kraju, a król robił ich przegląd, przyczem także miało miejsce wielkie polowanie czarownic; o którem później opowiem.
Mieliśmy wyruszyć o świcie, a według zapewnień Infadoosa, który zamierzał towarzyszyć nam, powinniśmy byli stanąć w Loo następnego dnia, jeżeliby przybycia naszego nie opóźnił jaki nieprzewidziany wypadek lub wezbranie rzeki.
Objaśniwszy nas co do tych szczegółów, nasi goście pożegnali nas udając się na spoczynek, a my ułożywszy się co do kolei czuwania, rzuciliśmy się we trzech na posłanie, podczas kiedy czwarty strzegł nas od nieprzyjacielskiej zdrady.




ROZDZIAŁ IX.
Król Twala.

Dwa dni podróżowaliśmy Wielkim gościńcem Salomona, zanim przybyliśmy do Loo. Im dalej zapuszczaliśmy się w głąb kraju, tem bogatsze napotykaliśmy okolice, kraale liczniejsze i otoczone uprawnemi polami. Wszystkie one były budowane na podobieństwo pierwszego i obsadzone silnemi załogami. U Kukuanasów podobnie jak Zulusów i innych afrykańskich ludów każdy mężczyzna jest żołnierzem, tak że cała ludność plemienna bierze udział w wojnach zarówno zaczepnych, jak odpornych. Po drodze przyłączali się do nas tysiącami wojownicy, dążący do Loo na wielką uroczystość i przegląd doroczny, a przyznam się, że nie zdarzyło mi się widzieć piękniej dobranych pułków.
Drugiego dnia o zachodzie słońca zatrzymaliśmy się chwilę na szczycie wzgórza, przez które biegła droga i ujrzeliśmy Loo leżące w żyznej i uroczej dolinie. Było to duże miasto mające przynajmniej pięć mil odwodu, otoczone graniczącemi z niem kraalami, w których niekiedy w ważniejszych okolicznościach obozowały wojska i jednym bokiem zwrócone ku górce mającej kształt podkowy a leżącej dwie mile dalej na północ. Środkiem miasta płynęła rzeka dzieląca je na dwie części, na której widniały zdala w kilku miejscach rzucane mosty. W odległości sześćdziesięciu mil wyrastały z równiny jak punkty wytyczne trójkąta trzy wyniosłe śniegiem okryte góry, kształtem swoim stanowiące zupełne przeciwenstwo z Piersiami królowej Saby — powierzchnia ich bowiem była chropowata, a boki niemal prostopadłe.
Infadoos spostrzegłszy, że zwróciły naszą uwagę, powiedział wskazując góry nazywane przez Kukuanasów „Trzema Wiedźmami.
— Tam kończy się droga.
— Dlaczego — zapytałem.
— Niewiadomo, — odpowiedział wzrszając ramionami. — Pełno tam jaskiń, a w pośrodku jest przepaść. Mądrzy ludzie w dawnych czasach tam właśnie znajdowali to, poco przychodzili do tego kraju, a dziś chowają tam naszych królów.
— Po co oni tu przychodzili? — spytałem ciekawie.
— Niewiem. Wy, którzy przybywacie z gwiazdy powinniście wiedzieć — odpowiedział obrzucając mnie spojrzeniem, w którem się malowało, że wiedział więcej aniżeli przyznawał.
— Tak — odpowiedziałem — masz słuszność, my na gwiazdach wiemy wiele rzeczy. Słyszałem naprzykład, że dawni ludzie chodzili do tych gór po błyszczące kamienie i żółte żelazo.
— Wy sami wiecie, panie — odpowiedział mi chłodno. — Ja z wami nie mogę mówić o takich rzeczach. Ale trzeba, żebyście pomówili z Gagoolą w mieście królewskim, która mądrą jest jak wy.
Jak tylko odszedł pokazałem towarzyszom owe trzy góry, mówiąc:
— Tam są kopalnie Salomona.
Umbopa stał między nimi, pogrążony był w głębokiej dość częstej u niego zadumie, słowa moje jednak usłyszał.
— Tak, Makumazahu — odezwał się po zulusku — tam napewno znajdują się dyamenty, a ponieważ wy biali ludzie tak lubicie świecidła i złoto, to będziecie je mieli.
— Zkądże ty to wiesz wszystko? — zapytałem go ostro, bo nie bardzo mi się podobała ta jego tajemniczość.
— Sniło mi się zeszłej nocy — odpowiedział śmiejąc się i wykręciwszy się na pięcie odszedł także.
— Ciekawa rzecz, co on myśli — odezwał się sir Henryk — bo widocznie wie więcej, niż gada. A czy dowiedział si czego o.... o moim bracie?
— Nie; pytał każdego, z kim tylko mógł się zblizyć, ale wszyscy utrzymują, że nigdy przed tem człowiek biały nie był widziany w tym kraju.
— Czy przypuszczasz, że on tu się mógł dostać? — przerwał Good — myśmy przecie cudem tylko dotarli.
— Ja nie wiem — odpowiedział Henryk ponuro — ale czuję, że go znaleść muszę.
Powoli słońce — znikało za widnokręgiem i nagle grube ciemności rozsiadły się nad okolicą. — Od blasków dnia do cieniów nocy nie ma łagodnego przejścia w tej strefie — zmrok tu nie zapadał, a z światła przechodzi się w ciemność nagle gwałtownie, jak z życia do śmierci. Wkrótce jednak ukazał się srebrny rożek księżyca, który szybko rósł, powiększał się, aż z ciemnych przepaści wypłynął cały półksiężyc, śląc jasne strzały szeroko i daleko, przenikając wszystko słabem światłem swoich promieni, rozpraszających noc czarną; jak blask bijący od czynów dobrego człowieka, kiedy zajdzie słońce jego życia, rozwidnia i umacnia duszę słabego wędrowca oczekującego dnia.
Staliśmy zapatrzeni w przecudny widok, opanowani dziwnem wzruszeniem, którego nawet opisać nie jestem wstanie. Póki żyć będę, nie zapomnę tego wschodu księżyca nad krainą Kukuanasów, jest to jedno z najpiękniejszych moich wspomnień. Ale nasz uprzejmy przyjaciel Infadoos przerwał nasze dumanie.
— W Loo oczekuje panów moich chata przygotowana na ich przyjęcie. Księżyc świeci jasno i drogę widać dobrze przed sobą — chodźmy więc.
Ruszyliśmy dalej i w godzinę później znajdowaliśmy się już u bram miasta, którego licznie połyskujące ogniska zdawały się nie mieć końca. Zaraz też Good, zawsze skory do żartu, przezwał je “Loo bezgranicznem”. U zwodzonego mostu przyjęto nas szczękiem oręża i groźnem wezwaniem od straży. Infadoos wyrzekł hasło, na które odpowiedziano sprezentowaniem broni, poczem wkroczyliśmy w główną ulicę wielkiego miasta.
Po półgodzinnej wędrówce pomiędzy dwiema liniami bez końca ciągnących się domostw, zatrzymaliśmy się wreszcie u bramy prowadzącej do niewielkiego podwórza, wysypanego sproszkowanem wapnem i otoczonego kilkoma chatkami. Było to właśnie nasze “ubogie” mieszkanie, a każdy z nas miał sobie przeznaczone osobne domostwo.
Weszliśmy i rozejrzeli się w naszej siedzibie. Chatki były o wiele porządniejsze od tych, któreśmy dotąd spotykali, w każdej było łoże z wonnej trawy zasłane miękką skórą, było przyrządzone jedzenie i woda przygotowana w wielkich glinianych dzbanach. A jakeśmy się tylko umyli, ukazało się kilka młodych kobiet przyjemnej powierzchowności, niosących na wielkich drewnianych półmiskach mięso pieczone i placki, które ładnie przybrane postawiły przed nami, kłaniając się bardzo nisko.
Zjadłszy i wypiwszy, zażądaliśmy przeprowadzenia wszystkich łóżek do jednej chaty, co wywołało uśmiechy u młodych kobiet, i zmęczeni straszliwie rzuciliśmy się wszyscy na posłanie.
Kiedyśmy się obudzili, słońce już było wysoko, a usługujące nam kobiety znajdowały się w chacie gotowe na nasze skinienie.
— Jakże ja się ubiorę — jęczał Good — kiedy mam tylko koszulę flanelową i parę butów. Moi kochani, poproście ich o moje rzeczy.
Zrobiłem jak żądał, ale odpowiedziano mi, że nasze rzeczy zaniesione zostały do króla, który nas oczekiwał po południu. Wówczas poprosiłem otaczające nas i żądaniem mojem zdziwione damy, żeby były łaskawe opuścić nas na chwilę, poczem zabraliśmy się do wstawania, ubierając jak można było najstaranniej w podobnych okolicznościach.
Good wygolił znowu tylko prawą połowę twarzy, lewej bowiem, na której wyrosły już porządne faworyty, nie pozwoliliśmy mu dotknąć, sami zaś poprzestaliśmy na gruntownem wymyciu i uczesaniu. Złote loki sir Henryka spadały mu już prawie na ramię, czyniąc go całkiem podobnym do starożytnego Duńczyka, a moja szpakowata szczotka na cal się przedłużyła.
Kiedyśmy zjedli śniadanie i wypalili lulki, przybył sam Infadoos w charakterze posła od Twali, zawiadamiając, iż król gotów był nas przyjąć, jeżelibyśmy chcieli pójść do niego.
Odpowiedzieliśmy, że trochę później, po południu nie omieszkamy stawić się przed jego królewską mością, ale teraz jeszcze jesteśmy naszą podróżą zmęczeni. Lepiej jest zawsze, mając do czynienia z nieucywilizowanymi ludźmi, nie okazywać zbytniego pośpiechu, skłonni są bowiem prostą grzeczność uważać za obawę lub uniżoność. Więc też, pomimo iż nie mniej byliśmy ciekawi widzieć Twalę jak Twala nas, poczekaliśmy jeszcze z godzinkę, zanim zdecydowaliśmy się stanąć przed nim. A tymczasem wybraliśmy kilka podarunków, które zamierzaliśmy ofiarować jego królewskiej mości: przedewszystkiem strzelbę dla niego samego, a dla jego żon i dworaków naszyjniki z paciórek. Te, któreśmy dali Infadoosowi i Skradze, sprawiły im taką uciechę, iż nie wątpiliśmy spotkać się z ogólnem pod tym względem uznaniem. Nareszcie oświadczyliśmy gotowość udania się na posłuchanie pod przewodnictwem Infadoosa, w towarzystwie Umbopy, który niósł podarunki.
Uszedłszy kilkaset yardów znaleźliśmy się wewnątrz ogrodzenia podobnego do tego, jakie otaczało przeznaczone dla nas mieszkanie, tylko pięćdziesiąt razy rozleglejszego — nie mogło obejmować mniej nad sześć do siedmiu akrów przestrzeni. Do koła ogrodzenia, ale zewnątrz, stały mieszkania żon królewskich, wprost zaś bramy, w głębi obszernego placu, wznosiła się jedna, duża chata, rezydencya samego króla. Otaczający ją pusty plac zapełniały kolejno pułki wojowników, gromadząc się w liczbie siedmiu do ośmiu tysięcy. Wszyscy stali jak z kamienia wykuci imponujący widokiem swoich piór powiewnych, połyskujących włóczni i tarcz oprawnych w żelazo.
Na pustym placyku przed samą chata ustawione było kilka stołków. Na znak dany przez Infadoosa zasiedliśmy na trzech, a Umbopa stanął za nami. Infadoos stanął przy drzwiach chaty. Upłynęło dziesięć minut oczekiwania w nieprzerwanem milczeniu, w czasie którego ośm tysięcy ciekawych spojrzeń skierowało się na nas. Nareszcie rozwarły się drzwi chaty i wyszedł z mej olbrzymiego wzrostu mężczyzna, okryty Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/145 przepyszną skórą tygrysią, a za nim ukazał się Skragga i jak nam się w pierwszej chwili wydawało, jakaś pomarszczona wychudła małpa, odziana płaszczem futrzanym. Mężczyzna siadł na stołku, Skragga stanął za nim, a małpa wlokąc się na czworakach poszła ukucnąć w cieniu chaty.
Milczenia jednak nikt nie przerywał.
Po chwili mężczyzna podniósł się, zrzucił z ramion tygrysie okrycie i stanął przed nami w groźnej postawie. Był to człowiek olbrzymiej budowy i dziwnie wstrętnego oblicza. Usta miał tak grube, jak u murzyna, nos spłaszczony, jedno czarne błyszczące oko (po drugiem tylko puste w twarzy pozostało miejsce) a wyraz okrutny i zmysłowy. Na szczycie wielkiej jego głowy chwiało się przepyszne białe pióro, piersi okrywała koszulka stalowa, a w pasie i nad prawem kolanem ściągnięty był zwykłą przepaską z ogona białego wołu. W prawem ręku dzierzył ogromną włócznię, szyję otaczał gruby naszyjnik ze złota, a nad czołem połyskiwał wielki nieszlifowany dyament.
Wciąż jednak milczeliśmy jeszcze.
Wreszcie nowoprzybyły, w którym słusznie domyślaliśmy się króla, podniósł swoją wielką włócznię. W jednej chwili ośm tysięcy włóczni zabłysło w powietrzu i z tyluż piersi wybiegł okrzyk “Koom”. Trzy razy powtórzyło się to samo, a za każdym razem ziemia zadrżała, jakby gromem wstrząśnięta.
— Ukorzcie się, o ludzie! — zapiszczał głos jakiś, zdający się należeć do suchej małpy — oto jest król!
I znowu zapanowało milczenie. Tym razem nie trwało jednak długo. Jakiś żołnierz upuścił tarczę, która z brzękiem upadła na kamienie.
Twala zwrócił na niego spojrzenie swego jedynego oka.
— Ty, chodź no tu! — zawołał.
Człowiek młody i pięknej powierzchowności wystąpił z szeregu i stanął przed nim.
— Ty upuściłeś tarczę, ty psie niezdarny? Będziesz mi robił wstyd w obecności ludzi obcych, przybywających z gwiazdy! Gadaj?
Widzieliśmy, jak biedak zbladł strasznie pomimo ciemnej swojej skóry.
— To stało się przypadkiem, o potężny! — wyszeptał.
— A więc za ten przypadek zapłacisz. Gotuj się na śmierć!
— Jam jest wół królewski — odpowiedział cicho.
— Skragga! — wykrzyknął król — pokaż jak władasz włócznią. Zabij tego psa niezdarnego.
Skragga wystąpił naprzód ze wstrętnym uśmiechem i podniósł włócznią. Biedna ofiara okrucieństwa dzikiego króla stała nieporuszona, zakrywszy oczy rękami. Skamienieliśmy przejęci zgrozą.
— Raz, dwa — mierzył z wolna, a potem uderzył. Włócznia na wskroś przeszyła piersi żołnierza, który zatrzepotawszy rękami w powietrzu padł na wznak martwy. Wśród szeregów podniósł się szmer, falą przebiegł je z końca do końca i ucichł. I było już po wszystkiem. Tam leżał martwy trup człowieka, a myśmy jeszcze nie oprzytomnieli w obec tego, co się stało. Sir Henryk zerwał się z okrzykiem zgrozy, ale zmrożony ogólnem milczeniem siadł napowrót.
— Dobrze uderzył — powiedział król — zabierzcie trupa.
Czterech ludzi wystąpiło z szeregu, podnieśli ciało zamordowanego i oddalili się z niem.
— Przykryjcie krwawe plamy — zapiszczały usta w małpiej twarzy — przykryjcie je. Król wyrzekł słowo, królewski wyrok spełniony!
Wówczas z poza chaty wyszła dziewczyna, niosąc wielki dzban napełniony sproszkowanem wapnem, którem zasypała czerwone plamy na ziemi.
Tymczasem sir Henryk drżał z oburzenia i ledwośmy zdołali pohamować go.
— Siadaj pan, na miłość Boską — prosiłem — tu idzie o życie nasze.
Uległ i usiadł usiłując zachować spokój.
Twala siedział też w milczeniu, dopóki ślady krwi nie zostały zniszczone, wówczas zwrócił się do nas.
— Bądźcie pozdrowieni ludzie biali, którzyście tu przyszli nie wiem zkąd i poco?
— Bądź pozdrowiony Twalo, królu Kukuanasów — odpowiedziałem.
— Zkądeście przyszli, ludzie biali, i czego szukacie?
— Przybywamy z gwiazd, a chcemy zobaczyć ten kraj.
— Z daleka przychodzicie, ażeby ogladać rzecz małą. A ten człowiek — dodał wskazując na Umbopę — czy także z gwiazd pochodzi?
— A także; są tam ludzie takiej jak i ty skóry. Ale nie pytaj o rzeczy, o których wiedzieć ci się nie godzi, królu Twalo!
— Mocnym głosem mówicie, wy ludzie z gwiazdy — odpowiedział Twala, a ton jego nie bardzo mi się podobał. — Ale pamiętajcie, że gwiazdy są daleko, a wy w mojej mocy. Gdybym wam uczynił tak jako temu, którego dopiero co wynieśli, hę?
Zaśmiałem się głośno, chociaż do śmiechu najmniejszej nie miałem ochoty.
— Bądź ostrożnym, o królu — powiedziałem — chodź uważnie po rozpalonych kamieniach, albowiem poparzysz sobie nogi, a włócznię trzymaj mocno w ręku, aby ci nie skaleczyła dłoni. Gdybyś się dotknął jednego włosa z naszej głowy, zginąłbyś marnie, jak to? — zawołałem wskazując na Infadoosa i Skraggę, który oczyszczał włócznię swoją z krwi zabitego żołnierza — ci nie powiedzieli ci jeszcze, jacy my ludzie jesteśmy? Widziałeś kiedy podobnych nam? — i pokazałem mu Gooda, przeświadczony, iż tak wyglądającego jak on nie mógł był widzieć.
— To prawda, nie widziałem — odpowiedział król.
— Czyż oni tobie nie mówili, że my śmierć zadajemy z bardzo daleka?
— Mówili mi, ale ja nie wierzę temu. Pokażcie mi, jak zabijacie. Zabijcie którego z tych ludzi, którzy tam stoją — dodał wskazując na odleglejszy punkt kraalu — a uwierzę wam.
— Nie — odpowiedziałem — my ludzi nie zabijamy, chyba za karę, ale jeżeli pragniesz widzieć, każ sługom twoim wpędzić wołu przez bramę kraalu, a zanim ujdzie dwadzieścia kroków padnie martwym.
— Nie — zaśmiał się król — zabij człowieka a uwierzę.
— Dobrze królu — odpowiedziałem zimno — niech tak będzie; idź więc tym placem, a zanim nogi twoje u bramy staną, umrzesz; albo jeżeli ty nie chcesz, to poślij twojego syna Skraggę.
Skragga, usłyszawszy moją propozycyę, skoczył wrzeszcząc i skrył się wewnątrz chaty.
Twala zmarszczył się niezadowolniony.
— Niech wypędzą młodego wołu — powiedział.
Dwóch ludzi oddaliło się szybkim biegiem.
— Dalej, sir Henryku — odezwałem się do swoich — strzelaj pan. Niech ten łotr zobaczy, że nietylko ja jestem czarownikiem.
Sir Henryk wziął strzelbę i stanął gotowy do strzału
— Mam nadzieję, że nie chybię — powiedział.
— Nie możesz pan — odrzekłem. — Jeżeli nie trafisz za pierwszym strzałem, daj drugi. Mierz na odległość 150 yardów i czekaj, aż bokiem zwróci się do nas.
Nastąpiła chwila milczącego oczekiwania, wreszcie ukazał się wół pędzony prosto do bram kraalu. Wpadł wewnątrz ogrodzenia, a ujrzawszy taki tłum ludzi, zatrzymał się ogłupiały, potem zawrócił i zaczął ryczeć.
— Teraz — szepnąłem.
Sir Henryk podniósł strzelbę. Bum! bum! i wół potoczył się padając na grzbiet. Kula dobrze spełniła swoje zadanie, a zdumienie obecnych objawiło się jednem chóralnem westchnieniem.
— Czym kłamał, królu! — zapytałem go.
— Nie, biały człowieku, powiedziałeś prawdę — odrzekł cokolwiek przerażony.
— Słuchaj Twalo, teraz kiedyś już widział — mówiłem — przychodzimy do was w pokoju. Spojrzyj, tu masz wydrążony kij, którym tak samo jak i my będziesz zabijał, tylko ten jeden kładę ci warunek, że nie użyjesz go przeciw żadnemu człowiekowi — to mówiąc, podałem mu strzelbę. — Gdybyś chciał podnieść go przeciw człowiekowi, zginiesz sam. Poczekaj, pokażę ci. Każ któremu z ludzi oddalić się na czterdzieści kroków i zatknąć włócznię w ziemię, płaską stroną zwracając ku nam.
Uczyniono jak żądałem.
— Teraz patrz, ja strzaskam tę włócznię.
Wziąwszy dobrze na cel wypaliłem. Kula uderzyła i zgruchotała drzewce.
Znowu powietrzem popłynęło chóralne westchnienie.
— Tę czarodziejską tubę dajemy ci Twalo — powiedziałem podając mu strzelbę — a ja cię później nauczę, jak masz się z nią obchodzić. Ostrzegam cię tylko, abyś nie posługiwał się czarami z gwiazd przeciwko ludziom tej ziemi.
Wziął strzelbę bardzo nieśmiało i położył ją przy sobie. W tejże chwili małpie stworzenie wypełzło z cieniów chaty, czołgając się podeszło do stóp królewskich, a odrzucając futrzane okrycie, odsłoniło oblicze przerażające i niezwykłego wyrazu. Była to twarz kobiety starej tak skurczona i ściągnięta i pomarszczona, że nie wydawała się większą nad twarz jednorocznego dziecka. W pośród zmarszczek rysowało się poprzeczne przecięcie, mające przedstawiać usta, pod któremi w łuk zgięty sterczał podbródek. Nosa prawie wcale widać nie było, a cała twarz podobną była do mumii wysuszonego na słońcu trupa, gdyby nie wielkie czarne oczy pełne inteligencyi, świecące z pod brwi białych jak śnieg. Na czaszce żółtej jak pargamin nie pozostało ani jednego włosa, tylko skóra zwisła i pomarszczona poruszała się jak kapturek kobuza.
Przeszedł nas dreszcz mimowolny na widok tej wstrętnej i strasznej twarzy.
Chwilę stała nieruchomo, a potem wyciągając nagle kościstą rękę, której palce zakończone były paznogciami na cal długiemi, położyła ją na ramieniu Twali i zaczęła mówić cienkim piskliwym głosem.
— Słuchaj, królu! Słuchajcie ludzie! Słuchajcie góry, równiny i rzeki! Słuchajcie niebiosa i słońce, deszcze, mgły i burze! Słuchajcie wszystkie rzeczy, które dziś żywe jesteście, ale umrzeć musicie i te które już umarły, ażeby znowu do życia powrócić — i znowu umrzeć. Słuchajcie, duch żywota wstąpił we mnie i będę prorokować! prorokować! prorokować!
Ostatnim wyrazom towarzyszył cichy jęk, który echem przerażenia odbił się o serca wszystkich obecnych, nie wyjmując nas samych.
— Krew! krew! krew! rzeka krwi, krew wszędzie! Widzę ją, czuję; deszczem czerwonym spada na ziemię, spada z nieba!
Kroki słychać, kroki! człowieka białego, przybywającego z daleka. Drży ziemia, lęka się swojego pana.
Lwy pić będą krew świeżą, sępy kąpać w niej skrzydła swoje i krakać radośnie.
Ja jestem stara, stara! Widziałam dużo krwi, ha, ha! ale nim umrę, zobaczę jeszcze więcej i uraduję się. Wiecież wy, jaka ja stara? Znali mnie wasi ojcowie, dziadowie i pradziadowie! Ja widziałam człowieka białego i wiem, czego on pragnie. Stara jestem, ale te góry starsze odemnie. Kto zrobił wielki gościniec? Kto obrazki popisał na ścianie skały? Kto wzniósł te trzy w milczeniu ztamtąd na nas patrzące? (I wskazała trzy prostopadłe wzgórza, któreśmy już zauważyli poprzedniej nocy.)
Wy nie wiecie, ale ja wiem. Ludzie biali, którzy byli nimeście wy przyszli, którzy będą kiedy was nie będzie, którzy wygubią was, wytępią Biada! biada! biada!
A pocóż oni przychodzą ci biali, straszni w mądrości i czarach wyćwiczeni, mocni, nieugięci. Jaki to kamień błyszczy nad twojem czołem, o królu? Czyje ręce zrobiły żelazną szatę na twoich piersiach? Nie wiesz, ale ja wiem. Ja stara, mądra, ja Isanusi (mądra wiedźma).
I swoją łysą sępią głowę zwróciła ku nam.
— Czego szukacie, wy, biali ludzie z gwiazdy? a, tak z gwiazdy. Szukacież zaginionego? Tu jego nie znajdziecie. Nie ma go tu. Od wielu wieków biała noga nie dotknęła się tej ziemi. Raz tylko, ale ten poszedł, by spotkać się ze śmiercią. Przychodzicie po błyszczące kamienie ja wiem, ja wiem. Znajdziecie je, skoro krew obeschnie; ale czy wrócicie tam zkąd przychodzicie, czy może zostaniecie się ze mną? Ha! ha! ha!
A ty, ty, którego skóra jest czarną a postawa dumną (tu palcem wskazała na Umbopę) ktoś ty jest i czego tu chcesz?
Ani błyszczących kamieni, ani żółtego metalu, któreś odstąpił białym ludziom z gwiazdy. Ja myślę, że ciebie znam i czuję krew, która w tobie płynie. Zdejmij pas!....
Tu rysy jej wykrzywiły się dziwnie, upadła na ziemię w ataku epileptycznym i zaniesiono ją do chaty.
Król podniósł się drżący i skinął ręką. Na ten znak pułki ruszyły z miejsca i jeden za drugim opuszczały plac. Po upływie dziesięciu minut oprócz nas, króla i kilku jeszcze najbliższych nie było tam już nikogo.
— Biali ludzie — odezwał się król — należałoby was zabić. Gagoola straszne wyrzekła słowa. Cóż wy na to?
Roześmiałem się.
— Królu, ostrożnie — powiedziałem. — Nie tak łatwo nas zabić. Widziałeś co spotkało twego wołu: czy pragniesz podobnego losu?
— Nie dobrze jest grozić królowi — powiedział marszcząc się.
— My nie grozimy, my mówimy jako jest. Spróbuj nas zabić, a przekonasz się.
Olbrzym przyłożył rękę do czoła.
— Idźcie w pokoju — wyrzekł nakoniec. — Dzisiejszej nocy będzie miał miejsce wielki taniec. Przyjdźcie a nie obawiajcie się zdrady. Jutro pomyślę, co mi działać wypadnie.
— Dobrze, królu — poczem podnieśliśmy się i opuścili kraal w towarzystwie Infadoosa.



ROZDZIAŁ X.
Polowanie wiedźm.

Stanąwszy u drzwi naszej chaty, zaprosiłem do wnętrza Infadoosa.
— Chcielibyśmy pomówić z tobą — powiedziałem.
— Mówcie.
— Zdaje nam się, że król Twala jest okrutnym człowiekiem.
— Tak — odpowiedział. — Kraj ten płacze pod jego straszną ręką. Zobaczycie sami dziś w nocy. Będzie wielkie polowanie wiedźm i niejeden jako czarnoksiężnik zamordowany zostanie. Nikt nie jest pewnym swojego życia. Jeżeli król zapragnie mieć czyje bydło, albo jeżeli jest człowiek, którego się obawia, wówczas Gagoola albo wyuczona przez nią wiedźma okrzykuje go jako czarownika, a król skazuje go na śmierć. Nim księżyc zajdzie, wielu dziś zginie. Tak bywa zawsze. Może to teraz moja kolej. Dotychczas oszczędzano mnie, bo znam się na prowadzeniu wojny i żołnierze mnie kochają, ale nie wiem, czy to potrwa długo. Kraj cały jęczy uciśniony, dręczony okrucieństwem Twali.
— Czemuż więc Infadoosie nie zepchniecie go z tronu?
— Bo jest królem, a gdyby on ustąpił, Skragga zająłby jego miejsce, Skraggą, którego serce okrutniejsze od serca jego ojca. Pod jego królowaniem jarzmo nasze stałoby się cięższem. Inaczejby było, gdyby Imotu nie został zabity, albo gdyby żył syn jego Ignosi, ale obaj niestety pomarli.
— Zkądże ty wiesz, że Ignosi umarł? — odezwał się głos jakiś za nami.
Zdziwieni obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy Umbopę.
— Co przez to rozumiesz chłopcze? — zapytał Infadoos — kto ci kazał mówić?
— Słuchaj mnie, Infadoosie — odpowiedział Umbopa. — Kiedy w tym kraju zamordowano króla Imotu, żona jego uciekła z synem Ignosim. Czy prawda?
— Prawda.
— Mówiono, że oboje zginęli w górach. Czy prawda?
— I to prawda.
— A jednakże ani syn ani matka nie umarli. Przebyli oni góry z plemieniem wędrownem, zdołali wybrnąć z piasków pustyni i dotrzeć do kraju, w którym rosną drzewa, trawy i płynie woda.
— Zkądże ty wiesz o tem?
— Posłuchaj. Wiele miesięcy byli w drodze, aż przyszli do kraju zamieszkanego przez lud wojowniczy, dający sobie nazwę Amazulów, a należący także do plemienia Kukuanasów i wśród nich pozostali przez długie lata, aż do śmierci matki. Wówczas syn jej Ignosi stał się znowu tułaczem. Przenosząc się z miejsca na miejsce, zaszedł do cudownej krainy, gdzie żyją biali ludzie i przez długie lata uczył się ich mądrości.
— Piękna powieść — odezwał się Infadoos niedowierzająco.
— Był sługą i żołnierzem, ale w sercu swojem chował wiernie pamięć o rodzinnem miejscu, o którem matka opowiadała mu tyle, i myślał zawsze jakby tam wrócić, by choć raz przed śmiercią ujrzeć swój naród i dom swojego ojca. Długie lata musiał czekać, aż nareszcie spotkał się z białymi ludźmi, którzy zamierzali dostać się do tego nieznanego kraju i przyłączył się do nich. Biali ludzie puścili się w drogę, szukając tego, który zaginął. Przebyli spiekłą pustynię, przebyli góry śniegiem okryte i dostali się do ojczyzny Kukuanasów, gdzie spotkali się z tobą, Infadoosie.
— Co ty gadasz, chybaś oszalał? — zawołał zdumiony stary żołnierz.
— Tak myślisz, patrz więc mój stryju. Jam jest Ignosi, prawy król Kukuanasów.
I szybkim ruchem zsuwając przepaskę “moocha” okrywającą mu biodra — patrz — zawołał — widzisz to? — i wskazał na obejmujący go w pasie tatuowany niebieski znak węża, którego ogon ginął w otwartej paszczy ponad biodrami.
Infadoosowi ledwie oczy nie powypadały z głowy, z takiem wpatrzył się w niego natężeniem, wreszcie upadł na kolana.
— Koom! koom! — wyjąkał — ty jesteś synem mojego brata! ty jesteś królem!
— Czyżem ci nie mówił, stryju? — z łagodnym wyrzutem wyrzekł Umbopa. — Powstań, jeszcze nie jestem królem, ale przy twojej pomocy i tych tu dzielnych białych ludzi, którzy są moimi przyjaciółmi, mogę nim zostać. Zanim to jednak nastąpi, stara Gagoola wyrzekła prawdę, że się ta ziemia krwią zarumieni, jej krwią także, bo ona słowami zamordowała mojego ojca i wypędziła moją matkę. A teraz wybieraj, Infadoosie. Czy chcesz, położywszy ręce w moje ręce, przysiądz mi na wierność? Czy chcesz dzielić niebezpieczeństwa, które mnie czekają i pomódz mi do wypędzenia mordercy i tyrana? Chcesz czy nie chcesz? Wybieraj!
Starzec przyłożył rękę i myślał. Potem podniósł się i zbliżając do Umbopy, klęknął przed nim i wiął go za rękę.
— Ignosi, prawy królu Kukuanasów, oto składam moje ręce w twoje i przysięgam ci wierność do śmierci. Kiedy ty byłeś niemowlęciem, huśtałem cię na kolanie, a dziś stare moje ramię walczyć będzie za wolność i za ciebie.
— Dobrze Infadoosie, jeżeli zwyciężę, będziesz po królu najpierwszym w tej ziemi, jeżeli przegram, czeka cię śmierć tylko, która i tak niedaleką jest od ciebie. Powstań, mój stryju!
— A wy, ludzie biali, chcecież mi pomódz? Cóż wam ofiarować? Białe kamienie, których weźmiecie tyle, ile unieść ztąd zdołacie, jeżeli zwyciężę i odszukać ich zdołam. Czy to wam wystarczy?
Przetłomaczyłem jego słowa.
— Powiedz mu — przerwał mu sir Henryk — że Anglik życia swego nie sprzedaje, chociaż bogactwem nie gardzi. Ale co do mnie, ponieważ zawsze lubiłem Umbopę, w tej sprawie o ile to jest w mojej mocy, stać będę po jego stronie. Przyjemnie mi także będzie rozprawić się z tym szatanem Twalą. Cóż ty na to, kapitanie i ty Quatermain?
— Ha, — odpowiedział Good — mówiąc pod przenośnią, w której wszyscy ci ludzie zdają się lubować — powiedz mu, że od bójki ciepło w sercu się robi i że co do mnie, nie wymawiam się od niczego. Proszę go tylko, żeby mi pozwolił włożyć spodnie.
Przetłomaczyłem tę odpowiedź.
— Dobrze, moi przyjaciele — odpowiedział Ignosi, niedawno zwany Umbopą — a ty Makumazahu — dodał zwracając się do mnie — stary myśliwcze, czy jesteś ze mną?
Pomyślałem chwilę drapiąc się w głowę.
— Umbopo albo Ignosi — powiedziałem — ja rewolucyi nie lubię. Jestem człowiek cichy, a może trochę tchórz (tu się Umbopa uśmiechnął), ale przy przyjaciołach moich stoję jak mur. Ty Ignosi wytrwałeś z nami jak mąż, to też i ja nie odstąpię ciebie. Ale ponieważ jestem handlarzem i potrzebuję zarabiać na życie, więc przyjmuję propozycyę twoją co do tych dyamentów, w razie, gdyby się dostały w nasze ręce. Oprócz tego, ponieważ jak wiesz, przyszliśmy tu szukać brata sir Henryka, więc musisz nam w tem pomódz.
— Bezwątpienia — odpowiedział Ignosi. — Słuchaj, Infadoosie, zaklinam cię na znak węża opasującego mnie, powiedz prawdę. Czy wiesz o jakim białym człowieku, któryby był widziany w tym kraju?
— O żadnym, Ignosi.
— Czy wiedziałbyś o nim, gdyby się tu był ukazał?
— Z pewnością bym wiedział.
— Słyszysz Inkubo — zwrócił się Ignosi do sir Henryka — jego tu nie było.
— Tak — wzdychając odpowiedział sir Henryk — nie doszedł tu więc. Biedny chłopak, biedny! A więc wszystko było napróżno. Boże, niech będzie wola Twoja.
— Do roboty więc — zawołałem, chcąc odwrócić uwagę od bolesnego przedmiotu. — Śliczna to rzecz być królem z łaski Bożej, ale wieszże ty Ignosi, jak zostać nim rzeczywiście?
— Nie, ja jeszcze nie wiem, ale może Infadoos poda nam plan jaki.
— Ignosi, synu błyskawicy — rzekł jego stryj — dzisiejszej nocy będą miały miejsce wielkie tańce i polowanie wiedźm. Niejeden głowę swoją położy, a w sercach wielu zbudzi się żal, ból i gniew przeciwko królowi Twali. Skoro skończy się taniec, ja pomówię z wodzami, którzy, jeżeli zdołam ich przekonać, porozumieją się ze swemi oddziałami. Będę do nich mówił łagodnie i postaram się im dowieść, że ty jesteś prawdziwym królem, a pewien jestem, że jutrzejszym rankiem dwadzieścia tysięcy włóczni stanie gotowych na twoje skinienie. A teraz idę, aby myśleć i czuwać. Po tańcu, jeżeli jeszcze żyć będziemy, spotkamy się tu wszyscy i pogadamy. W najlepszym razie będzie wojna.
W tej chwili rozmowę naszą przerwał poseł przybywający od króla. U drzwi chaty stało trzech ludzi, z których każdy niósł świecącą stalową koszulkę i przepyszny topór wojenny.
— Dary wielkiego króla dla białych ludzi z gwiazdy — wykrzyknął wprowadzający ich herold.
— Dziękujemy królowi — odpowiedziałem. — Oddalcie się.
Ludzie odeszli, a myśmy się zabrali z wielką ciekawością do oglądania przysłanej zbroi. Składała się z kółeczek przedziwnej roboty, tak doskonale przypadających jedno do drugiego, że w zbitej masie dały się nakryć dwoma rękami.
— Czy wy to wyrabiacie w waszym kraju? — zapytałem Infadoosa.
— Nie, panie — odpowiedział — odziedziczyliśmy to po naszych praojcach. Tylko mężowie krwi królewskiej nosić je mogą. Ostrze włóczni nie zrani tego, kto je przywdzieje, a w bitwie zupełnie jest bezpieczny. Alboście się królowi podobali, albo się was boi, bo inaczej nie przysłałby wam takich darów. Przywdziejcie je na dzisiejszą noc.
Resztę dnia spędziliśmy odpoczywając i gwarząc o nieprzewidzianych okolicznościach naszego położenia. Nareszcie słońce zaszło, tysiące ogni strażniczych zabłysło, a o uszy nasze odbił się odgłos wielu kroków i brzęk oręża. W głuchem milczeniu dążyły zbrojne oddziały na miejsce tańca. Około godziny dziesiątej ukazała się wspaniała tarcza księżyca. Staliśmy właśnie przyglądając się jej pochodowi przez niebiosa, kiedy przybył Intadoos, przybrany w strój bojowy, prowadząc dwudziestu ludzi, mających eskortować nas na miejsce tańca. Byliśmy już gotowi. Według jego poprzednich zaleceń, żelazne koszulki włożyliśmy pod nasze zwykłe ubranie, przyczem przekonaliśmy się z wielkiem zdziwieniem, że były wygodne i zupełnie lekkie. Dla mnie i dla Gooda okazały się wprawdzie trochę za duże, ale na wspaniałej figurze sir Henryka koszulka leżała jak rękawiczka. Zatknąwszy następnie rewolwery za pas i wziąwszy topory przysłane nam przez króla, ruszyliśmy w drogę.
W kraalu, w którym tego ranka mieliśmy posłuchanie u króla, zastaliśmy już tłumy. Około dwudziestu tysięcy ludzi stało uszykowanych pułkami. Pułki dzieliły się na oddziały, a między oddziałami zostawiono wolne przestrzenie dla wiedźm. Trudno sobie wyobrazić, jak wspaniały widok przedstawiał ten tłum zbrojny. Głuche milczenie zalegało te szeregi. Księżyc pełnym blaskiem oświecał las podniesionych włóczni, imponujące postacie żołnierzy, kołyszące się na szczycie głów pióra i różnobarwne tarcze. Gdzie okiem spojrzeć było, szeregiem ciągnęły się uzbrojone postacie.
— Zaiste Infadoosie, całe wojsko macie tu chyba.
— Nie, Makumazahu — odpowiedział — zaledwie trzecią część jego. Każdego roku trzecia część obecną jest na tańcu; z pozostałych połowa stoi pod bronią gotowa na skinienie króla, w razie, gdyby rozruchy jakie wyniknąć miały w chwili zabijania wynalezionych przez wiedźmy czarowników. Dziesięć tysięcy broni fortów otaczających Loo, a reszta czuwa nad bezpieczeństwem kraalów po całym kraju. Jak widzisz, naród to bardzo wielki.
— Jacy oni milczący — odezwał się Good — i rzecywiście cisza była taka, że w obec tego olbrzymiego zbiorowiska ludzi budziła grozę.
— Co mówi Bougwan? — zapytał Infadoos.
Wytłomaczyłem.
— Milczą ci, ponad którymi unosi się cień śmierci — odpowiedział ponuro.
— Czy dużo zginie?
— Bardzo dużo.
— Zdaje mi się — rzekłem do towarzyszy — że będziemy świadkami igrzysk urządzonych na sposób rzymski.
Sir Henryk wzdrygnął się, a Good oświadczył głośno, że pragnąłby bardzo umknąć ztąd jak najprędzej.
— Powiedz mi — zapytałem Infadoosa — czy nam grozi niebezpieczeństwo?
— Nie wiem, panie, mam nadzieję, że nie, ale nadewszystko nie okazujcie obawy. Jeżeli przeżyjemy dzisiejszą noc, wszystko może się dobrze skończyć. Wojsko szemrze przeciwko królowi.
W tej właśnie chwili, przesunąwszy się między szeregami zbliżyliśmy się do miejsca, gdzie stały przygotowane dla nas stołki. Jednocześnie ujrzeliśmy przybywający od przeciwnej strony orszak królewski.
— Oto król Twala, jego syn Skragga, stara Gagoola, a z nimi ci, którzy zabijają — i pokazał mi gromadkę olbrzymiego wzrostu dziko wyglądających ludzi, uzbrojonych we włócznie i niosących ciężkie maczugi.
Król siadł pośrodku, Gagoola ukucnęła u stóp jego, a towarzyszący im stanęli poza królewskimi plecami.
— Pozdrowienie białym ludziom — zawołał ujrzawszy nas zbliżających się — siadajcie, nie traćmy drogiego czasu, noc jest za krótka na to wszystko, co ma się wykonać. Przybywacie w dobrą chwilę i ujrzycie wspaniały widok. Patrzciei, biali mężowie, patrzcie — i swojem jedynem okiem przebiegał szeregi. — Czy na gwiazdach widzieliście kiedy co podobnego? Patrzcie, jak drżą w poczuciu swojej winy ci wszyscy, których serca złości są pełne, bo lękają się sądu niebieskiego.
— Zaczynajcie! zaczynajcie! — piskliwym głosem odezwała się Gagoola — głodne hyeny wyją za żerem. Zaczynajcie, zaczynajcie!
Przez chwilę głucha zapanowała cisza, straszna przeczuciem tego, co nastąpić miało.
Nagle król podniósł włócznię i jednym ruchem, jak gdyby należały do jednego człowieka, dwadzieścia tysięcy nóg podniosło się w górę i z głuchym dźwiękiem upadło na ziemię. To się powtórzyło trzy razy. Poczem gdzieś w dali rozległ się głos jeden, zaczynający pieśń do jęku podobną, której zwrotka w następujących powtórzyła się wyrazach:
„Jakież jest przeznaczenie człowieka.“
Na co z każdego gardła zgromadzonych tysięcy wybiegła odpowiedź do strasznego grzmotu podobna:
„Śmierć!“
Powoli jednak śpiewającemu przybywało towarzyszów — pieśń potężniała w chór wielu głosów, pułk za pułkiem podejmował jękliwą nutę melodyi, aż wreszcie cała armia zgodnym zabrzmiała śpiewem. Ale słów nie mogłem już uchwycić, choć rozpoznawałem malujące się w nich naprzemiany wszystkie uczucia duszy człowieczej, wszystkie namiętności, cierpienia i radości. Zmienna nuta melodyi raz brzmiała zachwytami miłości, to znowu odzywała się donośnym dźwiękiem pieśni wojennej, lub przechodziła w ponury śpiew pogrzebowy, kończący się nagle strasznym, serce rozdzierającym jękiem, od którego krew w żyłach stygła. I znowu było cicho, i znowu milczenie przerwało podniesienie ręki królewskiej. Poczem rozległ się tupot nóg spiesznie dążących i z pośród wojowników wybiegły dziwacznie i wstrętnie wyglądające postacie. Były to kobiety, stare i chude. Siwe ich włosy poobwieszane były rybiemi pęcherzami, twarze pomalowane miały w paski żółte i białe, na plecach powiewały zarzucone skóry wężów, dokoła pasa chrzęściły pozawieszane kości ludzkie, a w ręku każda trzymała małą rozszczepioną różdżkę.
Dziesięć ich było. Dobiegłszy do miejsca, gdzie król siedział, zatrzymały się, a wyciągając ręce do skulonej u nóg jego Gagooli, zaczęły wołać:
— Matko, matko! jesteśmy już!
— Dobrze, dobrze, dobrze! — zapiszczał potwór. — Czy wasze oczy są bystre, o Isanusi? (mądre wiedźmy). Czy dojrzą w ciemnościach?
— Bystre są, o matko!
— Dobrze, dobrze, dobrze! A uszy baczne, słyszycie słowa, których język nie wymawia?
— Słyszymy, matko.
— Dobrze, dobrze, dobrze! A zmysły czujne, o Isanusi? czy przewąchacie krew? czy oczyścicie kraj z tych, których nikczemne serca spiskują przeciwko królowi i swoim sąsiadom? Czyście gotowe spełnić sprawiedliwość niebios wyniosłych, wy, które ja wyuczyłam, któreście jadły chleb mojej mądrości i piły u krynicy moich czarów?
— Tak, matko.
— Idźcie więc. Spieszcie się, o sępy! A wy — dodała zwracając się do strasznej gromadki katów — wyostrzcie włócznie, bo biali ludzie przybyli z daleka głodni są widowiska. Idźcie!
Z dzikim wrzaskiem wiedźmy rozbiegły się we wszystkich kierunkach pomiędzy zgromadzony tłum wojowników, chrzęszcząc kośćmi ludzkiemi zawieszonemi u pasa. Nie mogliśmy widzieć ich wszystkich, to też całą naszą uwagę zwróciliśmy na najbliższą Isanusi. Ta, znalazłszy się w bliskości szeregów, zatrzymała się i zaczęła szalony taniec, kręcąc się w kółko z niepojętą zwrotną szybkością i wykrzykując zdania: „Czuję go, czuję złoczyńcę.“ „Niedaleko jest, matkę moją otruł“. „Słyszę myśli tego, który źle myślał o królu“ i t. p.
Stopniowo taniec jej stawał się coraz szybszym, aż ogarnął ją szał dziki, usta pokryły się pianą, oczy zdawały się z głowy wypadać, a całem ciałem wstrząsały drgania. Nagle stanęła nieruchoma, zesztywniała jak wyżeł wietrzący zwierzynę i z wyciągniętą różdżką poszła skradać się ku żołnierzom, którzy tracąc dotychczasowy spokój zdawali się usuwać przed jej dotknięciem. Dziwnem opanowani wrażeniem nie mogliśmy oczu od niej oderwać. Szła czołgając się jak pies, to przystawała, to skradała się znowu. Nagle porwała się i z dzikim okrzykiem jednym skokiem znalazła się przy wojowniku wyniosłej postawy i dotknęła go swoją różdżką. Natychmiast stojący obok niego towarzysze porwali biedaka za ramiona i poprowadzili przed króla.
Nie opierał się, ale szedł jak gdyby nogi miał bezwładne, a z rąk wypadła mu włócznia.
Naprzeciw niemu wystąpiło dwóch z gromady oprawców i stanęli przed królem, oczekując rozkazu.
— Zabić! — wyrzekł Twala.
— Zabić! — zaskrzeczała Gagoola.
— Zabić! — powtórzył Skragga.
Oprawcy schwycili biednego skazańca i zanim słowo wypowiedzianem zostało, rozkaz spełnili. Za tym pierwszym poszedł drugi, trzeci i dziesiąty, a król Twala siedział spokojnie licząc głośno padające trupy.
Napróżno przejęci zgrozą, niezdolni pohamować oburzenia, usiłowaliśmy przemówić za nieszczęśliwymi.
— Pozwólcie spełnić się prawu — odpowiedział nam groźnie. — To są złoczyńcy, czarownicy, śmierć im się należy.
Około północy nastąpiła pauza. Wiedźmy znużone widocznie swoją krwawą robotą, zebrały się znowu w jednę gromadkę. Sądziliśmy, że przedstawieniu będzie już koniec. Ale nie, ku zdumieniu nas wszystkich stara Gagoola podniosła się i opierając się na kiju zawlokła się na plac przed wojskiem. Niezwykły to był widok tej starej, wiekiem w pół zgiętej kobiety, wstrętnej ruiny człowieka, jak ożywiając się stopniowo poruszała się z szybkością sił młodych. Z zapadłych jej piersi wydobywały się dźwięki do śpiewu podobne. Nagle ucichła i skokiem tygrysicy znalazła się u boku wysokiego wojownika, stojącego na czele żołnierzy i dotknęła go. Głos do jęku podobny przebiegł szeregi, którym widocznie przewodził, ale pomimo to dwóch najbliżej stojących chwyciło go za ramiona i poprowadziło na stracenie. Dowiedzieliśmy się później, że był to człowiek wielkiego znaczenia i majątku, a nawet krewny królewski.
Gagoola tymczasem tańczyła znowu tym razem coraz bardziej do nas się zbliżając.
— Słuchajcie, ona na nas będzie próbować swych sztuczek — zawołał Good z przerażeniem.
— Głupstwo! — odparł sir Henryk.
Co do mnie, nie byłem tego tak pewny i serce zamierało we mnie ze strachu.
Coraz bliżej, coraz bliżej kręciła się Gagoola, a straszne jej oczy połyskiwały jak wilcze ślepia; z natężoną uwagą śledziliśmy wszyscy jej ruchy. Nakoniec zatrzymała się.
— Ciekawym, kto teraz będzie — szepnął sir Henryk.
Niedługo czekaliśmy na rozproszenie niepewności. Stara skoczywszy pomiędzy nas dotknęła ramienia Umbopy.
— Czuję go — wrzeszczała. — Zabijcie, zabijcie go! Pełen jest złości, zabijcie obcego, zanim krew dla niego popłynie. Zabij go, królu!
— Królu! — zawołałem porywając się z mego siedzenia — ten człowiek jest sługą twoich gości, ich niewolnikiem. W imię świętego prawa gościnności żądam bezpieczeństwa dla niego.
— Gagoola, stara matka mądrych wiedźm, Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/175 przeczuła go, więc umrzeć musi — odpowiedział Twala.
— Nie, on nie umrze — zawołałem — ale ten, kto dotknąć się go ośmieli.
— Bierzcie go — wrzasnął król do oprawców stojących kołem z oczami krwią nabiegłemi.
Podeszli i przystanęli, wahając się. Ignosi podniósł się i czekał widocznie zdecydowany nie poddać się bez walki.
— Precz podłe psy! — krzyknąłem — jeżeli wam życie miłe. Tknijcie się go, a król wasz zginie — i wymierzyłem rewolwer w pierś Twali. Jednocześnie sir Henryk wziął na cel oprawcę, gotującego się do spełnienia rozkazu, a Good lufę pistoletu skierował na Gagoolę.
Twala skulił się na widok mojej broni, wymierzonej prosto w szeroką pierś jego.
— Cóż więc, Twalo? — zapytałem.
— Schowajcie wasze czarodziejskie tuby — powiedział — zakląłeś mnie w imię gościnności i dla tego daruję mu, a nie z obawy przed wami. Idźcie w pokoju.
— Dobrze — odpowiedziałem obojętnie — dość już mamy tego, co się tu dzieje. Czy taniec skończony?
— Skończony — odpowiedział Twala pochmurnie i podniósł włócznię.
Na ten znak wojownicy ruszyli pułkami do bram kraalu, pozostali tylko ci, którzy mieli uprzątnąć trupy pomordowanych.
Złożywszy królowi pokłon, na który jego królewska mość ledwie odpowiedzieć raczyła, oddaliliśmy się do naszej kwatery.
— Słuchajcie — odezwał się sir Henryk, kiedy zapaliwszy lampkę, zwyczajnie używaną przez Kukuanasów, której knot zrobiony był z włókien liścia palmowego, a olej z przetopionego tłuszczu hipopotama, siedliśmy znużeni przebytemi wrażeniami — czuję, że mógłbym się rozchorować.
— Jeżeli nie byłem dotąd zdecydowany — odezwał się Good — czy godzi nam się dać pomoc Umbopie, to ostatecznie w obec tego, co zaszło, wszystkie moje wątpliwości już zniknęły. Nie pojmuję, jak zdołałem usiedzieć spokojnie w czasie tej rzezi. Próbowałem oczy zamykać, zawsze jednak otworzyłem je w najgorszej chwili. Gdzie jest Infadoos? Kochany Umbopo, winieneś nam wdzięczność, bo gdyby nie my, skóra twoja zostałaby na wylot przewierconą.
— Jestem wam wdzięczny, Bougwan — odpowiedział Umbopa — i nie zapomnę wam tego. Co zaś do Infadoosa, ten będzie tu za chwilę. Trzeba poczekać.
Zapaliliśmy więc fajki i czekaliśmy.



ROZDZIAŁ XI.
Czary ludzi białych.

Siedzieliśmy, paliliśmy fajki i milczeli ze dwie godziny. W obec tak świeżych jeszcze wspomnień okropnej sceny, nie mieliśmy ochoty do gawędy. Nareszcie, kiedyśmy mieli zabierać się do snu, bo na dalekim wschodzie zaczynały się już zapalać blaski świtania, uszu naszych doleciał odgłos zbliżających się kroków. U bram kraalu rozległo się pytanie straż trzymającej czaty, której prawdopodobnie dano zadawalniającą, choć nie głośną odpowiedź, bo kroki wciąż się zbliżały, a po krótkiej chwili do chaty wszedł Infadoos w towarzystwie kilku poważnie wyglądających wodzów.
— Biali mężowie — rzekł — przychodzę, jakom powiedział. Ignosi, prawy królu Kukuanasów, przyprowadziłem tych ludzi — tu wskazał na przybyłych z sobą mężów — którzy są wielkimi pośród nas; każdy z nich ma pod swoją władzą trzy tysiące żołnierzy posłusznych jego skinieniu. Powiedziałem już im, com sam widział i słyszał, ale ty im pokaż jeszcze, o Ignosi, święty znak węża na twojem ciele i opowiedz twoją historyę, niech postanowią, czy z tobą będą trzymali przeciwko królowi Twali, czy też pójdą przeciwko tobie.
Ignosi, nie mówiąc słowa, zrzucił przepaskę i ukazał zebranym znak węża, zarysowany ponad jego biodrami. Jeden wódz po drugim zbliżał się, oglądając go uważnie przy bladem świetle lampki i w milczeniu przechodził na stronę. Kiedy usunął się ostatni, Ignosi przywdział znów swoją „moochę“ i odezwał się do nich, powtarzając tak niedawno Infadoosowi opowiadaną historyę. Kiedy skończył, zabrał głos Infadoos.
— Teraz więc, kiedyście już na własne uszy słyszeli i własnemi oczami oglądali, cóż powiecie wodzowie? Staniecież po stronie tego człowieka i pomożecie mu do odzyskania tronu jego ojca? Kraj jęczy od strasznego ucisku, a krew narodu płynie jak woda w strumieniu. Widzieliście dziś sami. Dwóch jeszcze wodzów było, z którymi chciałem pomówić, gdzież są teraz? Nad ciałami ich wyją hyeny. A wy! i z wami może być wkrótce tak samo, jeżeli czekać zechcecie z założonemi rękami. Wybierajcie więc, bracia moi.
Najstarszy z pomiędzy nich, nizki, krępy, siwizną przypruszony wojownik, wystąpił naprzód i odpowiedział:
— Prawdęś powiedział, Infadoosie; kraj jęczy w ucisku. Pomiędzy zamordowanymi dzisiejszej nocy znajduje się brat mój rodzony; ale to, czego od nas żądasz, jest rzeczą bardzo ważną, a temu, cośmy słyszeli, trudno wierzyć. Gdzie dla nas pewność, że nie podniesiemy włóczni w imię oszusta? Ważna to więc jest rzecz, powtarzam, i trudno przewidzieć, jak się skończyć może. Bądź jednak pewien, że rzeki krwi popłyną, zanim, co zamierzacie, dokonanem zostanie. Wielu trwać będzie przy królu, bo ludzie chętniej składają ofiary słońcu, które świeci, niż temu, które dopiero wschodzi. Wielką jest moc ludzi białych, którzy skrzydłem swojej opieki osłonili Ignosiego; niech oni nam dowiodą znakiem jakim, że prawym jest królem, znakiem takim, który wszyscy zobaczą. A wówczas wszyscy pójdą z nami, bo będą wiedzieli, że moc ludzi białych jest po naszej stronie.
— Macie już znak węża — odpowiedziałem.
— To nie dosyć. Wąż ten może być podrobiony. Trzeba nam znaku. Bez znaku nie uczynimy kroku.
Wszyscy energicznie potwierdzili te słowa. Zakłopotany wytłomaczyłem sir Henrykowi i kapitanowi o co chodziło.
— Znalazłem już — zawołał Good rozradowany — niechaj nam pozwolą tylko chwilę się zastanowić.
Na moje przedłożenie wodzowie oddalili się. Jak tylko odeszli, Good otworzył swoją szkatułkę apteczną i wyjął notatnik, w którym znajdował się kalendarz.
— Patrzcie, moi kochani — powiedział — obrachowawszy się z czasem, jutro mamy czwartego czerwca, prawda?
Ponieważ zapisywaliśmy starannie każdy dzień ubiegły, mogliśmy więc na to pytanie odpowiedzieć potwierdzająco.
— Doskonale, bo oto patrzcie, co tu stoi: „4 czerwca zupełne zaćmienie słońca, zaczynające się o godzinie 11ej minut 15, widzialne w Afryce etc.“ Macie więc znak. Powiedz im, że jutro słońce zagasisz.
Projekt był świetny; pytanie zachodziło tylko, czy kalendarzowi Gooda można było zaufać. Gdyby w danym razie proroctwo nasze okazało się fałszywem, my stracilibyśmy urok niepowrotnie, a Ignosi wszelką nadzieję odzyskania tronu.
— A gdyby kalendarz się mylił? — zapytał sir Henryk.
— Nie widzę racyi podejrzywania go o to — odpowiedział Good, pilnie zajęty notowaniem czegoś na pierwszej kartce. — Zaćmienia przypadają zawsze w oznaczonym czasie, a to przecież ma być widzialne w Afryce. Ponieważ nie wiemy dokładnie, gdzie się znajdujemy, zrobiłem więc w tej chwili przybliżony tylko obrachunek, według którego wypada mi, że zaćmienie powinno się tu zacząć około godziny pierwszej po południu, a trwać do wpół do trzeciej. Przez pół godziny będziemy mieli zupełną ciemność.
— Ha! — rzekł sir Henryk — musimy ryzykować.
Zgodziłem się na to i ja, chociaż z niewielką ufnością i wyprawiliśmy Umbopę, ażeby przywołał wodzów. Skoro przybyli, odezwałem się:
— Słuchajcie, wielcy mężowie i ty Infadoosie. Wprawdzie moc naszą okazujemy niechętnie, bo to strachem i zamieszaniem świat napełnia, ale ponieważ sprawa jest ważną, a w sercach naszych pełno jest gniewu przeciwko królowi za tyle krwi dopiero co przelanej, przeciwko starej Isanusi Gagooli za to, że ośmieliła się na śmierć wskazać naszego przyjaciela Ignosiego, więc postanowiliśmy dać wam znak, któryby wszyscy ludzie widzieli. Chodźcie — i poprosiłem ich do drzwi chaty — cóż tam widzicie cóż tam widzicie? — pytałem wskazując ognistą kulę wschodzącego słońca.
— Widzimy wschodzące słońce — odpowiedzieli.
— Tak więc. Powiedz mi teraz, czy człowiek śmiertelny może to słońce zagasić i noc uczynić w środku dnia?
Uśmiechnęli się.
— Nie — odpowiedział stary wódz — żaden człowiek uczynić tego nie zdoła. Słońce ma więszą moc od tego, kto na nie spogląda.
— Tak mówisz! A ja wam powiadam, że dziś nawet, w godzinę po południu, zagasimy to słońce na jakiś czas i w ciemnościach pogrążym ziemię, ażeby was przekonać, że jesteśmy ludźmi prawdy, a Ignosi waszym prawym królem. Jeżeli to się stanie, będziecież zadowoleni?
— Tak, biali mężowie — odpowiedział stary wódz z uśmiechem, który się odbił na wszystkich twarzach towarzyszów jego — jeżeli tylko obietnicy dotrzymacie, będziemy zadowoleni.
— Dotrzymamy; jakeśmy powiedzieli, tak się stanie. Czy słyszysz, Infadoosie?
— Słyszę, ale obiecujecie rzecz cudowną. Możecież zagasić słońce, wiecznie przyświecającego ojca wszech rzeczy?
— Możemy, Infadoosie.
— Dobrze więc. Dziś także około południa wezwie nas Twala na tańce dziewcząt; a w godzinę po tańcu ta dziewczyna, która będzie uznana za najpiękniejszą, zostanie zabita przez Skraggę, syna królewskiego, na ofiarę trzem niemym głazom, leżącym na straży tego tam łańcucha górskiego — i wskazał na trzy skały dziwnego kształtu, sterczące w miejscu, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa kończyć się musiał gościniec Salomona. — Wówczas to zagaście słońce i ocalcie dziewczynę, a lud wam uwierzy.
— Zaiste — rzekł stary wódz, ciągle się uśmiechając jeszcze — ludzie uwierzą wam niezawodnie.
— O dwie mile od Loo — ciągnął dalej Infadoos — biegnie wzgórze w półksiężyc wycięte. Jest to miejsce bardzo obronne, w kórem mój pułk i te, które zostają pod wodzą tych ludzi, stoją załogą. Dzisiejszego ranka spróbujemy posłać tam także ze trzy jeszcze. A jeśli słońce zagaśnie, w ciemności weźmiemy was za ręce i wyprowadzimy z Loo do tego schronienia, gdzie będziecie bezpieczni i zkąd wydamy wojnę królowi Twali.
— Dobrze — odpowiedziałem. — Teraz zostaw nas, żebyśmy się przespali i przygotowali nasze czary.
Infadoos powstał i pożegnawszy nas oddalił się z wodzami.
— Moi przyjaciele — zapytał nas Umbopa, skoro się tamci oddalili — możecież wy naprawdę dotrzymać tego, coście obiecali, czy też puste wyrzekliście słowa do tych ludzi?
— Nie mamy zamiaru zwodzić ich, kochany Umbopo.... przepraszam, Ignosi — odpowiedziałem.
— Niepojęta rzecz — rzekł, namyślając się. — Gdybym wam nie wierzył, myślałbym, że kłamiecie. Jeżeli wyjdziemy z tego cało, wynagrodzę wam za wszystko.
— Ignosi — odezwał się sir Henryk — przyrzecz mi jedną rzecz.
— Przyrzekam ci ją, przyjacielu Inkubo, nie pytając czego żądasz — odpowiedział olbrzym z uśmiechem.
— Chciałbym, żebyś mi dał słowo, że skoro zostaniesz królem tego ludu, zmienisz taniec wiedźm, którego byliśmy świadkami zeszłej nocy i nie każesz zabijać ludzi bez sądu.
Ignosi zamyślił się przez chwilę, a potem odpowiedział:
— Zwyczaje czarnych ludzi niepodobne są do zwyczajów ludzi białych, przyjacielu Inkubo, bo i my nie cenimy życia tak bardzo. Ale przyrzekam ci, że o ile władzy mi na to starczy, polowania wiedźm więcej w tym kraju nie będzie, ani śmierci bez sprawiedliwego wyroku.
— Zawarliśmy więc umowę — wyrzekł sir Henryk — a teraz chodźmy spocząć trochę.
Zmęczeni usnęliśmy wkrótce i spaliśmy do późnego rana. Około jedenastej zbudził nas dopiero Ignosi. Wstaliśmy, a ubrawszy się i umywszy, zjedliśmy sute śniadanie, w przewidywaniu, że nieprędko znowu będziemy mogli zasiąść do podobnej uczty. Poczem wyszliśmy z chaty, aby popatrzeć na słońce, które ku wielkiemu naszemu strapieniu zupełnie zdrowy miało wygląd, bez śladu jakiegokolwiek zaćmienia.
— Aby nas tylko nie zawiodło — wyrzekł sir Henryk z powątpiewaniem. — Fałszywym prorokom nie zawsze dobrze się wiedzie.
— Jeżeli zawiedzie, to wszystko dla nas skończone — odpowiedziałem smutnie — bo mógłbym się założyć, że którykolwiek z tych wodzów opowie królowi całą historyę, a wówczas zobaczymy wcale innego rodzaju zaćmienie.
Powróciwszy do chaty, ubraliśmy się, kładąc pod odzienie przysłane nam przez króla koszulki. Zaledwie dopełniliśmy tej czynności, kiedy przybył poseł od króla Twali, zapraszając nas na “doroczny taniec dziewcząt“, mający się rozpocząć niezwłocznie.
Zabrawszy z sobą broń i amunicyą, by mieć je pod ręką w razie, gdyby według przewidywań Infadoosa uciekać przyszło, poszliśmy śmiało, choć trwogę kryliśmy w duszy.
Wielki plac przed kraalem królewskim zupełnie odmienny przedstawiał teraz widok. Zamiast wojowników, w milczące ściśniętych szeregi, zapełniały go niezliczone gromady dziewcząt kukuanańskich, skąpo wprawdzie odzianych, ale z których każda przybrana była w wieniec z kwiatów, z liściem palmowym w jednej ręce, a wielką białą lilią w drugiej.
W pośrodku palm siedział król Twala, mając starą Gagoolę u stóp swoich, Infadoosa i Skraagę przy boku, a kilkunastu ze straży naokoło. Wielu wodzów było także obecnych, pomiędzy którymi poznałem i naszych nowych przyjaciół.
Twala przyjął nas z pozorną serdecznością.
— Bywajcie pozdrowieni, biali mężowie z gwiazdy — zawołał — ujrzycie teraz odmienny widok od tego, na który przy blasku księżyca spoglądaliście zeszłej nocy i nie tak przyjemny jak tamten. Dziewczyna, choćby najmilsza, nie warta tyle co mężczyzna, a słodkie niewiast słówka nie zastąpią brzęku włóczni w męzkiej dłoni ani zapachu krwi ludzkiej. Należałoby wam ludzie biali wziąść sobie żony z pośród nas, a możecie wybierać najpiękniejsze i tyle, ile tylko zechcecie.
— Dzięki ci, królu — odpowiedziałem — ale nam, ludziom białym, przystoi tylko biała żona. Wasze dziewczęta są piękne, ale nie dla nas.
Zaśmiał się król.
— Dobrze — odpowiedział — dziewczęta nasze nie będą was się prosić. Bywajcie pozdrowieni raz jeszcze i ty czarny także. Gdyby się było stało po woli starej Gagooli, poszedłbyś sztywny i zimny z innymi hyenom na pożarcie. Szczęście twoje, że i ty także z gwiazdy pochodzisz; ha, ha, ha!
— Nie wiadomo, o królu, czy siła moja nie okazałaby się mocniejszą od twojej — spokojnie odpowiedział Ignosi — a i ciało twoje może zesztywnieć, zanim się moje ugnie.
Twala poruszył się zdumiony.
— Śmiałe mówisz słowa — odrzekł gniewnie — nie ufaj wszakże zbytnio.
— Nie trudno być śmiałym temu, w czyich ustach mieszka prawda. Prawda, to włócznia ostra, której uderzenie nigdy nie chybi. Słowa te z gwiazd ci przynoszę, o królu!
Straszne jedyne oko Twali zabłysło ponurym ogniem złości tłumionej, nic jednak nie odpowiedział.
— Niech zaczynają taniec! — rozkazał i w następnej minucie gromady dziewcząt, strojnych w kwiaty i uszykowanych szeregami, zanuciły śpiew dźwięczny, poruszając się w takt melodyi i powiewając delikatnemi liśćmi palm i białemi kwiatami.
Zwolna wir tańca ogarnął wszystkie. Biegły naprzód, to się w tył cofały, to w miejscu okręcały się naokoło siebie, chwiejąc wdzięcznie gibkiemi swemi ciałami, napozór bezładnie, zmieszane, a uroczy przedstawiające obraz. Niespodzianie zatrzymały się wszystkie. Z szeregów wybiegło naprzód śliczne dziewczę i z wdziękiem, którego nie powstydziłaby się najpierwsza taniecznica, zaczęła okręcać się w szalonym tańcu przed zdziwionemi naszemi oczyma. Kiedy nareszcie zmęczona usunęła się w tłum, inna zajęła jej miejsce, po której nastąpiła znowu inna i tak dalej, ale żadna ani wdziękiem, ani umiejętnością, ani pięknością nie dorównywała pierwszej.
Nareszcie król dał znak ręką.
— Któraż z nich wydaje się wam najpiękniejszą, o biali ludzie? — zapytał.
— Najpierwsza — odpowiedziałem machinalnie i słów moich pożałowałem w następnej chwili, bo przypomniałem sobie, co mówił Infadoos, że najpiękniejsza kobieta miała być poświęconą na ofiarę.
— A więc moja myśl jest jako wasza myśl, a moje oczy są jako wasze oczy. Tak, ona jest najpiękniejszą na swoje nieszczęście, niestety, bo umrzeć musi.
— Tak, musi umrzeć! — zapiszczała stara. Gagoola, szybkiem spojrzeniem latających swoich oczu obejmując dziewczynę, która nie przeczuwając strasznego losu, jaki jej gotowano, stała o jakie dwadzieścia yardów, nerwowo obrywając płatki kwiatów, zdobiących jej wiązankę.
— Dla czegóż to, królu! — zawołałem, z trudem powściągając oburzenie swoje — dziewczyna tańczyła dobrze i podobała wam się; piękną jest przytem, dla czegóż chcesz ją śmiercią ukarać?
Twala odpowiedział ze śmiechem.
— Taki już u nas zwyczaj; należy się to tym głazom, które tam siedzą — dodał wskazując palcem trzy w dali sterczące skały. — Gdybym najpiękniejszej dziewczyny nie kazał dziś zabić, nieszczęście spadłoby na mnie i na cały mój dom. Przepowiednia bowiem mówi: “Jeśli król w dniu tańca dziewcząt nie każe zabić najpiękniejszej na ofiarę tym, które siedzą w górach na straży, zginie on i dom jego.” A słuchajcie, biali ludnie, mój brat, który panował przedemną, nie uczynił raz ofiary, ulitowawszy się łzom kobiety i zginął, on i dom jego, a ja rządzę na jego miejscu. Musi więc umrzeć. Przyprowadźcie ją — wyrzekł, zwracając się do straży. — Skragga, przygotuj włócznię.
Dwóch ludzi wystąpiło z pośród zebranych, by spełnić rozkaz. Dziewczyna, która dopiero teraz zrozumiała całą grozę położenia swego, z krzykiem rzuciła się do ucieczki; ale silne ręce schwytały ją wprędce i opierającą się, łzami zalaną, przyprowadziły przed króla.
— Jak ci na imię, dziewczyno? — zapiszczała Gagoola. — Czemu nie odpowiadasz? Czy syn królewski ma się z tobą rozprawić natychmiast?
Skragga z okrutnym na ustach uśmiechem i z wilczem w oczach spojrzeniem przybliżył się i podniósł włócznię. Jednocześnie ręka Gooda schwyciła tkwiący za pasem rewolwer. Ruch ten i zimny połysk stali musiały ściągnąć uwagę dziewczyny, bo stała się cokolwiek spokojniejszą. Przestała wyrywać się i szamotać i tylko z załamanemi rozpaczliwie rękami stała, drżąc na całem ciele.
— No, teraz, kiedyś się już uspokoiła, powiedz nam twoje imię, moje dziecko. Mów, a nie lękaj się niczego — szydziła Gagoola.
— O matko! — wyrzekła biedna dziewczyna drżącym głosem — na imię mi Falata. Ale dla czegóż ja mam umierać, przecież nie uczyniłam nic złego?
— Pociesz się — mówiła stara z okrutnem szyderstwem. — Musisz wprawdzie umrzeć, ale poświęcona będziesz na ofiarę tym trzem, które tam siedzą — i wskazała w stronę gór. Lepiej jest przecie zasypiać w ciemnościach, niż pracować przy świetle dziennem, lepiej umrzeć niż żyć, a ty przecie zginiesz z ręki królewskiej.
Biedna Falata, rozpaczliwie łamiąc ręce, zawodziła głośno:
— O wy okrutni! mnie tak młodą! Cóżem zawiniła, że nie mam więcej oglądać słońca wypływającego z ciemności nocnych, ani gwiazd podążających jego szlakiem, zbierać kwiatów ranną obciążonych rosą, ani słuchać szumu wesołych wód! Biada mi, która nie ujrzę więcej chaty mojego ojca, ani zaznam uścisku matki, ani chorego jagnięcia doglądać nie będę! Biada mi, biada! — i łamiąc ręce spoglądała w niebiosa, a łzy gorące spłynęły jej po twarzy.
Te łzy i ta rozpacz biednej dziewczyny nie wzruszyły jednak okrutnych serc tyranów.
Ale Good, którego oburzenie dosięgło już najwyższej granicy, poruszył się, jakby chciał iść do niej. Dziewczyna to spostrzegła i z bystrością przyrodzoną kobietom odgadując, co się działo w jego umyśle, rzuciła mu się do stóp, obejmując rękami jego “piękne białe nogi”.
— O biały ojcze z gwiazd! — wołała — rzuć na mnie płaszcz twojej opieki, pozwól mi ukryć się w cieniu twojej potęgi, ocal. O! ocal mnie od tych okrutnych ludzi i od strasznej Gagooli.
— Dobrze, moje dziecko, będę czuwał nad tobą — odrzekł jej Good po angielsku — ale wstań i nie płacz — dodał pochylając się i podnosząc z ziemi.
Twala zwrócił się do syna i dał mu znak ręką. Skragga postąpił naprzód.
— Teraz pora — szepnął mi sir Henryk — na cóż jeszcze czekasz?
— Czekam na zaćmienie — odpowiedziałem — od pół godziny spoglądam już na słońce i nigdy nie widziałem go wyglądającego lepiej.
— W każdym razie milczeć już nie możesz, jeżeli nie chcesz, żeby zamordowano dziewczynę. Patrz, Twala się niecierpliwi.
Uznając słuszność słów sir Henryka, rzuciłem na słońce ostatnie rozpaczliwe spojrzenie i wystąpiłem naprzód, a stanąwszy pomiędzy włócznią Skraggi a ciałem dziewczyny, odezwałem się z całą powagą, na jaką się zdobyć mogłem.
— Królu, nie możemy pozwolić na spełnienie tego rozkazu. Każ dziewczynie oddalić się w spokoju.
Twala podniósł się z siedzenia w uniesieniu gniewu i podziwienia, a z szeregów otaczających nas dziewcząt i pomiędzy zgromadzonymi wodzami podniósł się szmer, wyrażający zdumienie.
— Nie możecie pozwolić, ty biały psie, który śmiesz szczekać na lwa w jego własnej jaskini! nie możecie pozwolić, tyś oszalał chyba! Strzeż się, aby los tego kurczęcia nie spotkał ciebie i twoich. Coś ty za jeden, że śmiesz opierać się mojej woli? Precz! Skragga, zabij ją! Hej straż, wziąć mi tych ludzi!
Na ten rozkaz zbrojni ludzie wybiegli z za chaty, zdążając spiesznie ku nam.
Sir Henryk, Good i Umbopa, uszykowali się obok mnie i podnieśli strzelby.
— Stójcie — krzyknąłem śmiało, chociaż w tej chwili serce zamierało mi w piersiach — my, ludzie biali z gwiazdy, rozkazujemy wam. Jeden krok jeszcze, a zagasimy słońce i pogrążymy kraj w ciemnościach. Zobaczycie, co my możemy!
Ta groźba poskutkowała; żołnierze zatrzymali się, a i Skragga stanął przed nami z podniesioną włócznią.
— Wierzcie mu, wierzcie temu kłamcy — piszczała Gagoola — on zagasi słońce, jako lampkę. Niechaj zagasi, a dziewczynę ocali. Tak, niech zagasi, bo inaczej zginie z nią razem, on i wszyscy jego.
Spojrzałem na słońce i ku niewysłowionej mojej radości, ujrzałem cień niewyraźny na krawędzi jego świetlanej tarczy.
Podniosłem więc rękę ku niebu, toż samo uczynili moi towarzysze i wszyscy trzej głosem, jak można najuroczystszym zaczęliśmy deklamować ustęp z jakiegoś poematu. Sir Henryk przeplatał swoje przemówienie cytatami z Pisma św. a Good najgorszą, jak można sobie wyobrazić, łaciną.
Powoli czarny cień wstępował na słońce, a z otaczających nas i gromadzących się tłumów wybiegały głuche okrzyki przerażenia.
— Patrz, królu! patrz Gagoolo! patrzajcie wy, wodzowie, mężowie i niewiasty i przekonajcie się, czy biali ludzie z gwiazdy dotrzymują słowa, czy są kłamcami!
— Słońce się zaciemnia, za chwilę nad tym krajem rozciągnie się noc ciemna... noc w samo południe. Żądaliście znaku, macie go. Zagaśnij o słońce, ty lampo błyszcząca! dumne serca skrusz na proch, w ciemnościach zatrać ten świat!
Okrzyk zgrozy roległ się wśród tłumów. — Jedni stali skamieniali z przerażenia, inni z płaczem rzucali się na kolana. Król zaś siedział milczący, a ciemna twarz jego okrywała się bladością. Jedna Gagoola nie straciła odwagi.
— To przejdzie — wołała — widywałam już to samo. Człowiek nie może zagasić słońca. Nie bójcie się, cień minie.
— Poczekaj, a zobaczysz — odparłem podskakując rozgorączkowany.
— Good — wołałem do kapitana — ja już nie wiem, co dalej gadać. Na ciebie kolej.
Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/199 Good z całą powagą przyjął na siebie rolę czarnoksiężnika i nigdy przedtem ani potem nie miałem już sposobności przekonać się, do jakiej pomysłowości w przekleństwach zdolny jest oficer marynarki. Przez dziesięć minut recytował, nie zatrzymując się i notabene nie powtarzając się nigdy.
Tymczasem ciemności zwiększały się z każdą chwilą; złowroga cisza spływała na ziemię, ptaki odzywały się przestraszonemi głosami i milkły, koguty piać zaczynały.
— Słońce kona, czarownicy zabili słońce! — wrzasnął Skragga. — Wszystkich nas pozabijają w ciemnościach — i w przystępie przerażenia czy wściekłości podniósł włócznię i z całą siłą rzucił ją w szeroką pierś sir Henryka. Zapomniał o metalowych koszulkach, które nam król przysłał a które przywdzieliśmy pod ubraniem. Pocisk odskoczył, a nim go zdołał powtórzyć, sir Henryk wyrwał mu włócznię z ręki i przeszył go na wskroś. Syn Twali legł martwy u stóp jego.
Na ten widok, dziewczęta, oszalałe z przerażenia, z krzykiem rzuciły się do bramy kraalu. Król, straże, stara Gagoola, niektórzy z wodzów rozbiegli się też w różne strony; w niespełna dwie minuty na całym placu, oprócz nas, pozostali tylko Falata, Infadoos i ci wodzowie, z którymi widzieliśmy się w nocy.
— A więc — odezwałem się do nich — daliśmy wam znak. Jeżeli wam to wystarcza, uciekajmy do tego miejsca, o którem mówiliśmy w nocy. Za godzinę powróci światło. Korzystajmy więc z ciemności.
— Chodźcie — wyrzekł Infadoos.
Całą gromadką, jakeśmy stali, zabierając z sobą Falatę, opuściliśmy plac. Trzymając się za ręce, postępowaliśmy w ciemności.




ROZDZIAŁ XII.
Przed bitwą.

Infadoos i wodzowie znali dobrze wszystkie ścieżki wielkiego miasta i chociaż bez światła prowadzili nas dość szybko.
Szliśmy już z godzinę, kiedy nareszcie ciemności zaczęły rozpraszać się trochę, a złoty skrawek słońca ukazał się znowu. Wkrótce było już tyle światła, żeśmy mogli rozróżnić otaczające nas przedmioty. Znajdowaliśmy się daleko za miastem w bliskości płaskowzgórza, mającego może ze dwie mile obwodu. Wzgórze to, któremu podobnych pełno jest w południowej Afryce, nie było bardzo wysokie; mogło się ono wznosić co najwyżej na 200 stóp nad poziom, ale miało kształt podkowy, grzbiety nadzwyczaj strome i zarzucone głazami. Na gładkiej, trawą zarosłej powierzchni szczytu było wygodne miejsce, zużytkowane na obozowisko znacznej siły zbrojnej. Zazwyczaj do trzech tysięcy ludzi stawało tu załogą, wtedy jednak znaleźliśmy ich daleko więcej.
Stali gromadkami, głęboko przerażeni tem zjawiskiem natury, którego byli świadkami. — moje słowa. Wybierajcie więc pomiędzy mną i tym, który siedzi na moim tronie, zabiwszy własnego brata i wypędziwszy na stracenie dziecię tegoż brata. Że ja tylko jestem królem, ci mogą was zapewnić — dodał, wskazując na wodzów — bo widzieli znak węża dokoła mego ciała. Gdybym ja nie był waszym prawym królem, ci biali mężowie nie staliby po mojej stronie. Drzyjcie wodzowie, żołnierze i ludu, czyż nie widzieliście ciemności przez nich zesłanych na ukaranie Twali?
— Widzieliśmy — odpowiedzieli żołnierze.
— Jam jest wasz król! Jeśli za mnie walczyć będziecie, powiodę was do zwycięstwa i chwały; dam wam żon i bydła ile zechcecie, postawię was na czele całego mojego wojska, a jeśli ginąć będziecie, padnę i ja z wami.
I obiecuję wam, że jeśli zasiądę na tronie ojców moich, nie będzie więcej rozlewu krwi w tym kraju. Nikt domagać się nie będzie napróżno sprawiedliwości, a wiedźmy przestaną polować na was, by was zabijać. Śmierć ścigać będzie tego, kto prawo przekroczy. Spokojnie zasypiać będziecie w waszych chatach, a sprawiedliwość z zawiązanemi oczami przechadzać się będzie po kraju. Wybierajcie wodzowie, żołnierze i ludu.
— Wybraliśmy, królu — zabrzmiała odpowiedź.
— Dobrze więc. Odwróćcie teraz wasze głowy i zobaczcie, jak wysłańcy Twali opuszczają miasto, dążąc na wschód, zachód, północ i południe, by zebrać wielką armię i przyjść tu zabić mnie i pomordować was i tych moich przyjaciół. Jutro albo pojutrze przyjdzie on ze wszystkimi tymi, którzy pozostaną mu wierni. Wówczas to przekonam się, kto jest naprawdę zemną. Idźcie więc do chat waszych i gotujcie się do boju.
Nastąpiła chwila milczenia, a potem na znak dany przez jednego z wodzów, zabrzmiało potężne, przeciągłe “Koom!” mające być oznaką uznania Ignosiego za króla i wojownicy batalionowi zaczęli opuszczać plac.
W pół godziny później zebraliśmy się na naradę wojenną, w której brali udział wszyscy dowódzcy oddziałów. Oczekiwaliśmy lada chwila ataku w znacznej sile. Z naszego wzgórza widzieliśmy doskonale szykujące się wojsko i posłańców, przebiegających w różnych kierunkach, zapewne w celu zgromadzenia nowych sił zbrojnych.
Nasza armia liczyła około dwudziestu tysięcy ludzi, stanowiących najlepsze w kraju oddziały. Twala według obrachunku Infadoosa i wodzów mógł mieć wówczas w samem Loo od trzydziestu do trzydziestu pięciu tysięcy żołnierzy zupełnie mu oddanych, a około południa następnego dnia mogło mu przyjść jeszcze z pięć tysięcy na pomoc. Możliwem także było przejście któregokolwiek z jego oddziałów na naszą stronę, ale na to bardzo liczyć nie należało. Tymczasem nie można było wątpić, że przygotowywano się do złamania nas. Silne patrole zbrojnych ludzi krążyły u stóp pagórka i nie brakowało też innych oznak gotującego się ataku.
Infadoos i inni wodzowie utrzymywali jednak, że ataku przed nocą nie należało się obawiać, gdyż przedewszystkiem Twala zajmie się złagodzeniem wrażenia, wywołanego w wojsku przez zaćmienie słońca, a pierwsze kroki wojenne do jutra odłoży. Tak się też stało, jak przepowiadali.
Myśmy tymczasem zajęli się także wzmocnieniem naszych pozycyi. Kto żyw, zabrał się do roboty i w przeciągu dwóch godzin pozostających jeszcze do zachodu słońca dokonaliśmy cudów. Ścieżki prowadzące na wzgórza, będące raczej stacyą zdrowotną niż fortecą, bo tu zwykle wysyłano pułki, wyczerpane służbą w jakim niezdrowym zakątku kraju, zostały starannie zawalone kamieniami i uczynione niedostępnemi. Stosy głazów nagromadzono w różnych miejscach, ażeby zrzucać je na wdzierającego się nieprzyjaciela; oddziałom wyznaczono stanowiska i poczyniono wszystko, co tylko zrobić się dało.
Przed samym zachodem słońca ujrzeliśmy mały oddział, zbliżający się do nas od strony miasta, na czele jego szedł człowiek niosący w ręku liść palmowy na znak, że przybywał jako parlamentarz.
Ignosi, Infadoos, kilku wodzów i my zeszliśmy na dół na jego spotkanie. Poseł wyglądał dzielnie, a na ramionach miał zawieszoną skórę lamparcią.
— Pozdrowienie — zawołał, zatrzymując się, pozdrowienie przynoszę od króla dla tych, którzy bezbożną wzniecają przeciw niemu wojnę; pozdrowienie lwa dla szakali, skowyczących u nóg jego.
— Mów — zawołałem.
— Oto są słowa królewskie: Zdajcie się na jego łaskę, zanim straszniejszego nie doznacie losu. Już bowiem wyrwano łopatkę czarnemu wołowi, którego skrwawionego król pędzi dokoła obozu.[5]
— Na jakich warunkach? — zapytałem przez ciekawość.
— Warunki jego są bardzo łagodne, godne tak wielkiego króla. Tak mówi Twala jednooki, potężny, małżonek tysiąca żon, pan Kukuanasów, stróż wielkiego gościńca, ukochany przez te trzy, które w milczeniu siedzą w górach; słoń, pod krokami którego drzy ziemia; postrach czyniących źle, struś szybkonogi, wielki, czarny, mądry, król z królów, tak mówi Twala: Będę litościwy i wezmę tylko trochę krwi. Co dziesiąty padnie, inni pójdą wolni; ale biały człowiek Inkubu, który zabił mojego syna Skraggę i ten czarny sługa jego, który domaga się mojego tronu, jako też brat mój Infadoos, podmawiający do buntu przeciwko mnie, ci pójdą na męki i będą ofiarowani “Trzem milczącym”. Oto są miłosierne słowa Twali.
Naradziwszy się z towarzyszami, odpowiedziałem mu tak głośno, żeby wszyscy żołnierze słyszeli:
— Wracaj, ty psie, do Twali, który cię tu przysłał i powiedz mu, że Ignosi, prawy król Kukuanasów, Inkubu, Bougwan i Makumazahu, mężowie biali z gwiazd, Infadoos z krwi królewskiej, jako też wodzowie, oficerowie i lud tu zgromadzony powiadamy mu, iż się nie poddamy, że zanim słońce skryje się dwa razy, trup Twali będzie leżał u bram domu jego, a Ignosi, którego ojca Twala zabił, panować będzie w jego miejscu. A teraz ruszaj precz, a rozważ sobie w głowie, co to jest podnieść rękę na takich, jak my.
Zaśmiał się poseł głośno.
— Nie zastraszysz mężów takiemi wielkiemi słowami — zawołał. — Śmiałość wasza pokaże się jutro. Bądźcie waleczni i weseli, zanim kruki szarpać zaczną ciała wasze i rozwłóczyć kości, bielsze od waszych twarzy. Bywajcie zdrowi; spotkamy się może na polu walki — czekajcie więc na mnie, o biali ludzie!
I oddalił się śmiejąc szyderczo. Jednocześnie prawie słońce zniknęło z widnokręgu.
Tej nocy byliśmy wszyscy bardzo czynni, gotując się przy świetle księżyca do jutrzejszej walki. Posłańcy przebiegali obóz we wszystkich kierunkach roznosząc rozkazy rady wojennej. W godzinę po północy wszystko było już zrobione i obóz we śnie pogrążony. Ignosi, sir Henryk i ja w towarzystwie kilku jeszcze wodzów zeszliśmy ze wzgórza, by obejść placówki. Przechodząc widzieliśmy ostrza włóczni połyskujące w różnych miejscach i kryjące się na odgłos hasła. Nigdzie więc straże nie usnęły. Powróciliśmy, przechodząc pośród wojowników uśpionych głęboko, z których niejeden ostatnim na ziemi snem spoczywał. Promienie księżyca, odbijając się od ich włóczni, igrały na sennych obliczach, chłodny wiatr nocny chwiał ich wielkiemi piórami, a nieruchome ciała w tem świetle białego miesiąca robiły wrażenie pobojowiska.
— Dużo też z nich jutro pozostanie? — zapytał sir Henryk.
Potrząsnąłem głową i spojrzałem raz jeszcze na śpiących wojowników. W tej ciszy nocnej, przy blasku zimnego księżyca, wyglądali już jak zmarli. I wielki niepokój zbudził się w duszy mojej, wobec tej tajemnicy życia ludzkiego, wielki smutek wobec nietrwałości jego i marnoty.
Tam przedemną silni, zdrowi, leżeli w spokojnym śnie pogrążeni; jutro na placu boju pozostaną martwe ich ciała; żony ich i dzieci nie ujrzą więcej tych, na widok których serca ich biły radośnie, a oczy śmiały się weselem. A księżyc tak jak dziś niezmącony w jasności swojej płynąć będzie po błękitnych niebiosach; wiatr szemrać będzie pośród traw wzgórza, ziemia ułoży się do spoczynku — tak od wieków bywało i tak na wieki będzie.
Jednak człowiek niezupełnie dla ziemi umiera. Cóż z tego, że imię jego zapomnianem zostanie! Echo słów jego odzywa się w przestrzeni; myśl w mózgu jego poczęta staje się dziedzictwem ludzkości; uczucia jego i namiętności budzą innych do życia, a smutki i radości wspólnem są dla wszystkich ogniwem.
Świat ten zaiste pełen jest duchów, nie tych w grobowym chodzących całunie, ale tych, które są objawem nieustającego, nigdy niezamierającego życia, chociaż same bezustannym podlegają zmianom.
Myśli te przesuwały się przez moją głowę, kiedy stałem, przyglądając się długim szeregom wojowników, według ich własnego określenia „na włóczniach zaśpionych.“
— Cuctis — odezwałem się do sir Henryka — ckliwo mi jakoś na sercu.
— Słyszałem już to nieraz od ciebie — odpowiedział sir Henryk, śmiejąc się i gładząc swoją żółtą brodę.
— Ach ja teraz nie żartuję. Pomyśl, że jutro może z nas żaden nie pozostanie. Uderzą na nas z armią dwa razy większą i należy przypuszczać, że nie zdołamy się tu utrzymać.
— Słuchaj Quatermain, brzydka to sprawa i nie powinniśmy byli mieszać się do niej, ale teraz cofać się już zapóźno. Co do mnie, wolę ginąć z orężem w dłoni, niż być zamordowanym przez pierwszego lepszego oprawcę, teraz zaś, kiedy już straciłem nadzieję odszukania mego brata, i o życie nie dbam tak bardzo. Jednakowoż szczęście zazwyczaj sprzyja odważnym, możemy więc i my wyjść z tego wszystkiego zwycięzko.
Zamilkliśmy obaj niebardzo rozweseleni na duszy i położyli się spać na parę godzin.
Przed samem świtaniem zbudził nas Infudoos. W Loo panował już ruch niezwykły; pojedyńcze oddziały królewskiego wojska zapędzały się aż pod nasze forpoczty.
Wstaliśmy więc i zaczęli się szykować do boju. Metalowe koszulki okazały się nieocenionej dla nas wartości i za dar ten niekłamanie byliśmy wdzięczni. Ale sir Henryk, by nie robić rzeczy przez pół, od stóp do głów przystroił się jak prawdziwy wojownik kukuanański. „Wśród Kukuanasów bądź Kukuanasem,“ mówił okrywając połyskującą stalą swoje szerokie ramiona. Pod szyją zapiął lamparcią skórę, do czoła przytwierdził kitę z piór czarnego strusia, a w pasie przewiązał się wspaniałą „moochą“ z białych wolich ogonów, na nogi wdział sandały, w rękę ujął ciężki topór, którego rękojeść zrobiona była z rogu nosorożca; na ramię włożył tarczę żelazną, pokrytą skórą z białego wołu, a przepisana ilość „tollas“ czyli noży do rzucania służących, dopełniła jego uzbrojenia, do którego wszakże dodał jeszcze europejski rewolwer. Dziki ten strój, dostarczony mu w całości przez Infadoosa, dziwnie dobrze pasował do jego postawy fizycznie przepysznie rozwiniętej. A kiedy stanął obok Ignosi tak samo przybrany, przyznać musiałem, żem piękniejszych od nich ludzi nie widział. Ani ja, ani Good tak wspaniałą postacią nie mogliśmy się poszczycić; koszulki stalowe o wiele były dla nas zaduże, a Good w dodatku uparł się i spodni zdjąć nie chciał. Małego wzrostu, krępy ze szkiełkiem w jednem oku, z twarzą do połowy ogoloną, w koszulce metalowej, zapiętej w spodnie z wytartego aksamitu, wyglądał dosyć pociesznie. Co do mnie koszulkę wdziałem na ubranie, a spodnie zrzuciłem, ażeby nie przeszkadzały mi w razie ucieczki, na nogi zaś włożyłem veldtschoony. Stroju mego dopełniłem włócznią, tarczą, której nie wiedziałem jak używać, parą tollas, rewolwerem i wielkiem piórem, które zatknąłem w mój myśliwski kapelusz, aby sobie nadać pozór bardziej wojowniczy. Każdy z nas oprócz tego miał jeszcze strzelbę, ale ponieważ nabojów pozostawało nam już niewiele, postanowiliśmy nie strzelać, a strzelby kazaliśmy nieść za sobą.
Zjadłszy pośpiesznie trochę śniadania, podążyliśmy, by naocznie obejrzeć położenie. W jednym punkcie płaskowzgórza wznosił się niewielki stos kamieni, za którym założyliśmy główną naszą kwaterę. Zastaliśmy tam już Infadoosa w otoczeniu jego żołnierzy. Z pułkiem tym zawarliśmy już dawniej znajomość na samym wstępie do Loo. Liczył on trzy tysiące pięćset głów i postawiony był tu w odwodzie. Żołnierze podzieleni na oddziały leżeli ukryci w trawie, obserwując ruchy wojsk królewskich, wychodzących z miasta kolumnami, które zdawały się nie mieć końca.
Po za bramami miasta kolumny szykowały się w oddziały i jedna część ich skierowała na prawo, druga na lewo, a trzecia maszerowała wprost na nas.
— Aha — zawołał Infadoos — uderzą więc na nas z trzech stron.
Wiadomość ta zatrwożyła nas. Zmuszeni bronić się w kilku miejscach na tak rozległej przestrzeni, jaką zajmowała płaszczyzna wzgórza, osłabialiśmy siły nasze, których nigdzie skoncentrować nie było można. Nieprzyjaciel liczył widocznie na tę niedogodność naszego położenia.




ROZDZIAŁ XIII.
Atak.

Powoli, bez najmniejszego pośpiechu albo niecierpliwości, zbliżały się królewskie oddziały. W odległości pięciuset yardów od nas główna, to jest środkowa kolumna zatrzymała się u wejścia na małą równinę, wrzynającą się w głąb wzgórza, aby pozostałym dwom dać czas otoczenia nas kołem, by w ten sposób uderzyć jednocześnie ze wszystkich stron. Wzgórze, jak już mówiłem, miało kształt podkowy, końcami zwróconej w stronę Loo. Gdybyśmy byli posiadali chociaż jedno tylko działo, bylibyśmy rozpędzili wroga w przeciągu dwudziestu minut.
Tymczasem, po krótkiej chwili oczekiwania, dziki wrzask, rozlegający się na prawej i lewej stronie wzgórza, oznajmił nam o zetknięciu się przeciwników.
Jednocześnie, stojący u wejścia na równinę, tłum zbrojny ruszył z miejsca, biegnąc lekkim kłusem po gładkiej, trawą zarosłej przestrzeni i śpiewając pieśń jakąś do przytłumionego grzmotu podobną. Porwaliśmy za strzelby, ale kule nasze padały wśród tej gęstwiny ludzkiej, jak kamyki w morze rzucane.
Z krzykiem i brzękiem oręża biegli na nas, pędząc przed sobą forpoczty, ustawione wśród skalistych zwalisk otaczających wzgórze. Dobiegłszy stóp jego, zwolnili kroku i zaczęli wstępować pod górę. Nasza pierwsza linia obronna oczekiwała ich na połowie drogi od szczytu — druga ustawiona była pięćdziesiąt yardów wyżej, a trzecia na samej krawędzi płaszczyzny.
Oni wciąż posuwali się naprzód, powtarzając swój okrzyk bojowy: Twala! Twala! Chielć! Chielć! (Twala! Twala! Bij! bij!) na co nasi odpowiadali: Ignosi! Ignosi! Chielć! Chielć! A byli już tak blizko, że noże (tollas) jak błyskawice zaczęły krzyżować się w powietrzu, nim tarcze uderzyły o siebie.
Jak drzewa burzą wstrząśnięte, zachwiały się szeregi wojowników, jak liście jesienne wiatrem miotane padali ludzie, ale przeważająca siła atakujących zmusiła wprędce naszą pierwszą linię do cofnięcia się i zlania z drugą. Tu walka stała się bardzo zażartą, ale i ztąd nasi ludzie wyparci zostali: we dwadzieścia minut po rozpoczętej bitwie nasza trzecia linia stanęła do boju.
Tymczasem i przeciwnik uczuł się już wyczerpany na siłach, osłabiony znaczną stratą zabitych i rannych, bezsilny wobec gęsto sterczących włóczni naszych żołnierzy. Przez chwilę rezultat walki zdawał się byc wątpliwym; gęsto splątane szyki cofały się i następowały, uderzając na siebie zajadle, aż sir Henryk, który zdala przypatrywał się tej walce rozpacznej, rzucił się w ogień bitwy, nie mogąc ustać dłużej spokojnie. Good poszedł za nim, ja zostałem na swojem miejscu.
Żołnierze ujrzawszy wśród siebie ognistą postać baroneta, przywitali go grzmiącym okrzykiem:
— Nanzia Incubu! (oto jest słoń) Chielć! Chielć!
W tej chwili zdecydował się los walki. Z niezaprzeczonem męztwem walczący królewscy wojownicy zepchnięci zostali ze wzgórza i odparci aż do pierwszych szeregów, stojącej w odwodzie rezerwy. Jednocześnie przybył wysłaniec z wieścią, że i na lewem skrzydle nacierający zostali odepchnięci. Uradowany wyobrażałem już sobie, że przynajmniej jak na teraz wszystko było skończone, kiedy niestety ku wielkiemu naszemu przerażeniu, prawe skrzydło pod naciskiem chmarą następujących przeciwników zaczęło się chwiać i cofać.
Ignosi, który właśnie stał obok mnie, w jednej chwili zrozumiał cały ogrom niebezpieczeństwa i pośpieszne zaczął wydawać rozkazy. Teraz wystąpił, w odwodzie dotąd trzymany pułk Szarych.
Ignosi rzucił rozkaz, który powtórzyli dowódzcy i w niespełna minutę ku wielkiemu memu niezadowoleniu, znalazłem się w samym środku najzażartszej utarczki z nacierającym wrogiem.
Parliśmy naprzód przez gromadę uciekających ludzi, którzy po za nami formowali się znowu w szyk bojowy. Co dalej nastąpiło, nie umiem już powiedzieć. Pamiętam tylko ogłuszający huk uderzających o siebie tarczy, przerażający wrzask zajadłej walki i jakiegoś czarnego olbrzyma, którego krwią nabiegłe oczy zdawały się z głowy wypadać. Powalony o ziemię straciłem świadomość wszystkiego.
Kiedy przyszedłem do przytomności, ujrzałem się w głównej kwaterze za stosem kamieni. Poczciwy Good pochylony nademną podawał mi wodę.
— Jakże się czujesz? — pytał zaniepokojony.
Nie odpowiadając podniosłem się i usiadłem.
— Dosyć dobrze, dziękuję ci — rzekłem.
— Chwała Bogu! — zawołał. — Kiedym ich zobaczył, wnoszących cię tu myślałem, że już po tobie.
— Jeszcze nie, jak widzisz bracie. Dostałem tylko uderzenie w głowę, które mię pozbawiło przytomności. I jakże się skończyło?
— Odparci na wszystkich punktach. Ale straty obustronne są wielkie; myśmy naliczyli dwa tysiące zabitych i rannych, oni ze trzy mają pewnie. Patrz co za widok! — i wskazał mi długą linię ludzi idących czwórkami. Każda z tych czwórek niosła pośrodku nosze zrobione ze skóry, opatrzone po rogach klapami do trzymania, a na noszach leżeli ranni. Jeżeli rany nie były śmiertelne, lekarze, których znajdowało się dziesięciu przy każdym pułku, opatrywali je z nadzwyczajną starannością, ale śmiertelnie ranionym i skrócali męczarnie długiego konania, przecinając ostrym nożem arteryę tak zręcznie i szybko, że umierający często nawet o tem nie wiedział. Po dwóch minutach przychodziła śmierć cicha, bezbolesna, do snu podobna, która w wielu razach prawdziwem była miłosierdziem.
Uciekając od tego okropnego widoku, dążyłem do głównej kwatery, gdzie już zastałem sir Henryka, Ignosiego, Infadoosa i kilku jeszcze wodzów, naradzających się głęboko.
— Chwała Bogu, że przychodzisz Quatermainie — zawołał sir Henryk. — Nie mogę dobrze pojąć, czego chce Ignosi. Podobno Twala otrzymał posiłki i zamierza teraz otoczyć nas i głodem zamorzyć.
— To niewesoła perspektywa.
— A nie; tembardziej, że jak Infadoos utrzymuje wody już zabrakło.
— Tak — rzekł Infadoos — zapas wody w źródle nie wystarczy na zaspokojenie potrzeb tyla udzi, a z każdą chwilą zmniejsza się gwałtownie. Zanim noc zapadnie, nie pozostanie nam jej ani kropli. Słuchaj Makumazahu, ty który jesteś mądry i widziałeś zapewne niejedną wojnę w kraju, z którego przychodzisz — jeśli wojny bywają na gwiazdach — ty nam poradź, co robie. Twala przyprowadził świeżych wojowników na miejsce tych którzy zginęli. Ale Twala odebrał, nauczkę, sokół spadł na czaplę przygotowaną, która dziobem swoim przeszyła pierś jego: teraz on już na nas nie uderzy. I my jesteśmy zranieni, siądzie więc i będzie czekał, aż pomrzemy, jak wąż obwinie się naokoło nas.
— Rozumiem — odpowiedziałem.
— Widzisz, Makumazahu, wody już nie mamy, żywności pozostało nam już bardzo mało, musimy więc albo umierać z głodu, jak lew w jaskini, albo uciekać na północ, albo — tu podniósł się, palcem ukazując liczne szeregi nieprzyjaciela — rzucić się do gardła Twali. Wielki wojownik Inkubu który walczył dziś jak wół rzucający się w siatce, siejąc postrach wśród żołnierzy Twali, Inkubu mówi, żeby uderzyć, ale Słoń zawsze jest gotowy do ataku. Niechaj więc powie, co myśli Makumazahu, lis przebiegły, który wiele widział i nieprzyjaclela lubi kąsać z tyłu. Ostatnie słowo należy z prawa do Ignosiego, bo to rzecz króla wtanowić w wojnie; ale powiedz nam także, co ty myślisz, Makumazahu, ty, który czuwasz w nocy, i ten którego oko jest przezroczyste.
— A cóż tu myślisz, Ignosi? — zapytałem:
— Nic, mój ojcze — odpowiedział nasz niedawny sługa, który teraz przybrany z całą wspaniałością dzikiego wojownika, wyglądał prawdziwie po królewsku — mów ty, a mnie który jestem jako dziecię wobec mądrości twojej, pozwól wysłuchać słów swoich.
Tak wezwany, naradziwszy się pośpieszcie z sir Henrykiem i Goodem, powiedziałem krótko, że otoczeni przez wojsko królewskie nie mieliśmy innego wyboru wobec braku wody, jak uderzyć bezzwłocznie na Twalę, zanimby widok przeważających sił jego ostudził zapał w naszych żołnierzach, a dowódcy mieli czas zastanowić się, i zmieniwszy zapatrywanie, postarać się o zgodę z Twalą, wydając nas w jego ręce.
Wszyscy uznali słuszność tego, com mówił, ale ostateczna decyzya zależała zawsze jeszcze od Ignosiego, który jako król miał władzę nieograniczoną: ku niemu zwróciły się oczy wszystkich.
Ignosi po długiej chwili głębokiego namysłu tak się odezwał:
— Inkubu, Makumazahu, i Bougwanie, dzielni mężowie biali, przyjaciele moi, stryju Infadoosie i wodzowie, słuchajcie, co moje serce postanowiło. Uderzę dziś na Twalę, na szalę rzucę losy moje, życie moje i wasze. Słuchajcie! Widzicie to wzgórze, jak pół księżyca wykrojone i ten kawałek łąki objęty jego rogami?
— Widzimy — odpowiedzieliśmy.
— Dobrze. Teraz mamy południe, ludzie odpoczywają i posilają się. Ale jak słońce obniży się trochę w stronę ciemności, ty mój stryju z pułkiem twoim pójdziesz zająć ten okrawek zielonej równiny miedzy rogami. Twala, skoro tam zobaczy, rzuci na ciebie wszystkie swoje siły, ażeby cię zgnieść, ale ponieważ miejsca jest niewiele, więcej jak jednego pułku naraz nie będzie stawiał do walki, a oczy całego wojska Twali będą na was zwrócone. Towarzyszyć ci będzie, stryju, mój przyjaciel Inkubu, aby widok jego ostudził odwagę Twali. Za tobą stanę ja z drugim pułkiem, żeby w razie gdyby was złamali, pozostało jeszcze walczyć komu; ze mną pójdzie mądry Makumazahu.
— Dobrze, o królu — odpowiedział Infadoos z takim spokojem, jak gdyby nie znajdował się wobec możliwości zupełnej zagłady. Zaiste dziwni to ludzie ci Kakuanasi. Śmierć nie przeraża ich zupełnie, jeżeli idzie o spełnienie obowiązku.
— Podczas kiedy uwaga całego wojska Twali zwrócona będzie na walkę z wami — ciągnął dalej Ignosi — trzecia część naszych żołnierzy pozostałych przy życiu (około 6.000) zsunie się wzdłuż prawego rogu pćłksiężyca i uderzy na lewe skrzydło Twali, a jeżeli szczęście pozwoli, odniesiemy zwycięztwo i zanim noc na swym wozie na góry wyjedzie, zasiądziemy spokojnie w Loo. A teraz chodźmy zjeść cokolwiek i przygotować się. Ty Infadoosie bacz na to, żeby tak się stało, jakem powiedział. Niechaj biały ojciec Bougwan idzie prawym rogiem, aby — świecące jego oko dodawało odwagi żołnierzom.
Przygotowania do ataku, tak zwięźle zarządzonego zostały przeprowadzone z szybkością, świadczącą dobrze o wydoskonaleniu armii kukuanańskiej. W godzinę później rozdana żołnierzom żywność już była zjedzona, wojsko podzielone na trzy części, plan natarcia wytłomaczony dowodzącym i wszyscy, z wyjątkiem pozostającej przy rannych straży, gotowi do pochodu.
W tej chwili Good podszedł do nas, by sir Henryka i mnie uścisnąć za ręce.
— Bywajcie zdrowi, przyjaciele, odchodzę stosownie do rozkazu, uściśnijmy sobie ręce, bo może nie zobaczymy się więcej.
Podaliśmy sobie ręce w milczeniu.
— Niebardzo przyjemna awantura, — rzekł sir Henryk. — Co do mnie, nie spodziewam się oglądać jutrzejszego słońca, bo jeśli dobrze zrozumiałem oddział, do którego mię odkomenderowano, będzie walczył póty, póki nie wyginie co do nogi. Niechaj tam! Bywaj, zdrów, stary przyjacielu! Mam nadzieję, że wyjdziesz z tego cało, a może i dyamenty odnajdziesz, ale pamiętaj sobie nie wdawać się nigdy z pretendentami.
Po chwili Good oddalił się, uścisnąwszy nam obu ręce, a zaraz porem przyszedł Infadoos i zabrał sir Henryka ja zaś, pełen złych przeczuć, udałem się za Ignosim do drugiego oddziału.




ROZDZIAŁ XIV.
Bitwa.

Wkrótce pułki przeznaczone do oskrzydlenia walczących oddaliły sie od reszty wojska, kryjąc się za wzgórze przed bystrem okiem Twali, śledzącego ich poruszenia.
W przeciągu pół godziny rogi wzgórza miały być obsadzone, a dopiero po upływie tego czasu pozostały pułk „szarych“ i, przeznaczony do niesienia mu pomocy, a o walce decydować mający pułk tak zwanych „bawołów” powinny były bitwę rozpocząć. Obadwa niewielki dotąd brały udział w utarczce i sił swoich nadwyrężyć nie mogły. Pułk Szarych utracił kilku tylko ludzi wówczas, kiedy to uderzając wstępnym bojem, odepchnął wdzierającego się na płaskowzgórze nieprzyjaciela, a pułk Bawołów, z którego sformowane było lewe skrzydło naszej trzeciej linii obronnej, zaledwie zetknął się z przeciwnikiem.
Infadoos tymczasem, wódz wytrawny, który dobrze rozumiał jak ważnem było w podobnych okolicznościach, na wstępie do tak rozpaczliwej walki, rozbudzić i podtrzymać ducha w żołnierzach, zużytkował chwilę oczekiwania i przemówił do swych podkomendnych. Malując w żywych i poetycznych słowach zaszczytne stanowisko na czele armii, jakie im wyznaczonem zostało, przedstawił im honor walczenia w jednym szeregu z wielkim białym wojownikiem z gwiazd przybyłym. Przyobiecywał nagrody tym wszystkim, którzyby wyszli z boju zwycięzko.
Przebiegłem okiem długi szereg powiewających piór czarnych i surowo z pod nich patrzących twarzy i westchnąłem, pomyślawszy, iż za godzinę najdalej z tych wszystkich dzielnych wojaków może nie pozostanie ani jeden. Na śmierć byli skazani i wiedzieli o tem bardzo dobrze. Kazano im walczyć z całem wojskiem Twali na tym skrawku zieleni, gdzie oddział za oddziałem miał na nich uderzać, aż wszyscy polegną, lub dla oskrzydlających przyjdzie chwila natarcia. Obowiązek swój przyjęli bez wahania, bez cienia obawy lub żalu. W duszy mojej, zmąconej złowrogiem przeczuciem i trwogą, obudziło się pełne goryczy uznanie własnej niższości wobec tych ludzi świadomych swego przeznaczenia, a jednak tak obojętnych i spokojnych. Nie zdarzyło mi się nigdy widzieć takiego zaparcia się siebie dla obowiązku i takiego lekceważenia strasznych następstw jego.
— Oto wasz król! — kończył Infadoos, wskazując Ignosiego — idźcie walczyć i umierać za niego! Przekleństwo i wieczna hańba temu, kto się cofa przed spełnieniem obowiązku, przed nieprzyjacielem ucieka! Oto wasz król, wojownicy! ten któremu zaprzysięgaliście wiernie służyć, jako walecznym mężom przystoi! Oddajcie cześć świętemu mężowi i naprzód! ruszajcie! Inkubu i ja pokażemy wam drogę do serca Twali.
Nastąpiła chwila ciszy wśród której ze ściśniętych szeregów przed nami podniósł się szmer, do szumu dalekiego morza podobny, a spowodowany lekkiem uderzniem sześciu tysięcy włóczni o tarcze wojowników. Szmer ten powoli rósł i potężniał, aż rozległ się donośnie, jak grzmot długiem echem, odbijając się o góry, rozpływając się falami dźwięków w powietrzu i ginąc w przestrzeni cichym szeptem, podobnym do westchnienia. Nagle z tysiąca gardzieli głośny jak grom wybiegł okrzyk „Koom!“
Ignosi mógł w tej chwili czuć się dumnym, bo żadnego z cezarów rzymskich takim okrzykiem nie żegnali na śmierć idący gladyatorowie. Podniósł w górę swój topór na znak podziękowania i w tejże chwili pułk sformowawszy się w trzy liniowe szeregi ruszył z miejsca. Kiedy ostatni szereg oddalił się na jakie pięćset yardów, Ignosi stanął na czele pułku Bawołów, uszykowanego podobnie jak pierwszy i dał rozkaz do marszu. Idąc za nim, odmawiałem w duszy pacierze, prosząc Boga, aby mi pozwolił wyjść cało z tej zawieruchy.
Zanim stanęliśmy na krawędzi wzgórza, Infadoos ze swoimi był już w połowie drogi wśród trawą pokrytej równiny. W obozie Twali zapanowało widoczne ożywienie. Pułk za pułkiem wyruszał w pole, a wszystkie zdążały z pośpiechem do tego miejsca, gdzie wązką oddzielone przestrzenią, spotykały się dwa rogi wzgórza. Ten skrawek ziemi, objęty linią półksiężyca, w najszerszym punkcie nie miał więcej nad 350 kroków, u szczytu najwyżej dziewięćdziesiąt. Wojownicy Infadoosa kolumnami zstępujący ze wzgórza, wewnątrz równiny zmienili szyk i stanęli murem, ustawiwszy się w trzy linie, obejmujące każda do tysiąca ludzi.
Wówczas my, to jest Bawoły, zaczęliśmy się zsuwać za nimi i ustawiliśmy się o jakie sto yardów w odwodzie poza ostatnią linią Szarych. Z miejsca tego, cokolwiek wyżej wzniesionego, moglibyśmy doskonale obserwować szybko się ku nam zbliżające wojsko Twali, który widocznie od czasu rannej potyczki otrzymał znaczne posiłki i pomimo dużych strat mógł mieć jeszcze około czterdziestu tysięcy żołnierzy. Szli oni zwartą masą, ale u wejścia do wązkiego przesmyku, prowadzącego w głąb równiny, zatrzymali się nagle pełni wahania. Spostrzegli, że więcej nad jeden pułk walczyć tam nie mógł. Po bokach przesmyku sterczały wysokie i niedostępne rumowiska skaliste, u końca drogę jego zagradzał sławny pułk Szarych, chluba kukuanańskich wojowników. Zawahali się królewscy i stanęli; nie było im pilno zmierzyć się z niezwyciężonymi. Wkrótce jednakże dopadł ich jeden z wodzów wysokiej postawy, otoczony licznym orszakiem oficerów i zbrojnych, jak się zdaje sam Twala we własnej osobie i wydał rozkaz. Pierwszy pułk odpowiedział okrzykiem i, nie zwlekając dłużej natarł na Szarych. Ci stali nieporuszeni i milczący. Dopiero, kiedy nieprzyjaciel zbliżył się na odległość czterdziestu yardów, przywitali go chmurą wyrzuconych w powietrze tollasów, i z dzikim okrzykiem podnosząc włócznie rzucili się naprzód. Tarcze uderzyły o siebie, echem poszedł grzmot głuchy, szeregi walczących jak fale morza poruszyły się, cała równina zaiskrzyła się błyskawicami włóczni i powoli, jak bałwan podnoszący się z głębiny i zatapiający pagórek, pułk Szarych przeszedł po nacierających. Zwycięztwo było zupełne, ale drogo okupione: z trzech linij pozostały już tylko dwie.
Zwarłszy się znowu w szeregi, ramię do ramienia oczekiwali spokojnie powtórnego natarcia. Z trwogą upatrywałem wśród nich sir Henryka i z radością ujrzałem zdala żółtą jego brodę.
Posunęliśmy się i my także do miejsca utarczki, które zawalone było ciałami zabitych, umierających i rannych. Ignosi zabronił surowo dobijać tych ostatnich, jak to bywa we zwyczaju u dzikich.
Wkrótce nastąpiło natarcie drugiego pułku. Walka tym razem trwała dłużej trochę i była bardziej zajadła, chwilę nawet szala zwycięztwa zdawała się przeważać na stronę nacierających, ale chwilę tylko: „Niezwyciężeni” posunęli się znowu dalej. Przed ich zwartemi, choć powtórnie zmalałemi szeregami rozsypało się mrowie uciekających przeciwników. W pośród zwycięzców widniała zdala wspaniała postać sir Henryka.
Naszych Bawołów powoli ogarniał także szał walki. Stać spokojnie i patrzeć, jak od nacisku sił przeważających, padają towarzysze; walczyć z gorącem pragnieniem niesienia im pomocy i czekać cierpliwie rozkazu wodza — to dla każdego mężnego serca ciężki w takich razach obowiązek do spełnienia. Spoglądałem po twarzach otaczających mię wojowników i widziałem, że ziemia musi się palić pod ich stopami. Ze wzrokiem utkwionym w szeregi walczących, a z ciałem cokolwiek naprzód podanem, drżącemi rękami ściskali włócznie, ale stali nieporuszeni jak mur.
Tylko Ignosi wydawał się zupełnie spokojnym i panem siebie.
— Czyż my tu tak stać będziemy ciągle — zapytałem go, nie mogąc wytrzymać dłużej i pozwolimy Twali pożreć tamtych?
— Nie, Makumazahu — odpowiedział mi — teraz właśnie przychodzi nasza kolej.
W tej właśnie chwili nowy pułk królewski biegł do ataku na garstkę Szarych.
Ignosi podniósł topór i dał znak do marszu. Z okrzykiem wojennym na ustach ruszyli z miejsca wojownicy jak huragan. Co się dalej stało, nie w mocy mojej opowiedzieć. Kiedym odzyskał trochę przytomności, znalazłem się na wzgórku w otoczeniu Szarych i za plecami samego sir Henryka, który mi później opowiadał, że przyniesiony tam falą pędzących Bawołów, porwany zostałem i wciągnięty przez nią do środka Szarych.
Wkoło mnie wrzała walka straszna, zajadła. Nagle rozległ się okrzyk: Twala! Twala! i z tłumu wypadł jednooki król-olbrzym, uzbrojony od stóp do głów, z tarczą na ramieniu i toporem w dłoni.
— Gdzie jesteś, Inkubu, biały człowieku — wołał — ty, który zabiłeś mojego syna Skraggę? chodź teraz, sprobój, czy mnie zabijesz! — i wyrzucił tollas wprost na sir Henryka, który szczęśliwie zdołał zasłonić się tarczą. Nóż przebił skórę pokrywającą tarczę, przebił blachę i utkwił w niej.
— Z dzikim wrzaskiem rzucił się Twala na sir Henryka, toporem tak potężny wymierzając cios w jego tarczę, że zachwiał się i przykląkł. Ale w tejże chwili przerwał ich walkę okrzyk przerażający, rozlegający się wśród nacierających wojowników. Oskrzydlające oddziały przybywały nam na odsiecz.
Jak Ignosi przepowiedział, uwaga przeciwników zwrócona była na walkę zażartą, podtrzymywaną przez garstkę Szarych i szalejących naokoło nich Bawołów, i nikt nie spostrzegł nadciągających oddziałów, które wpadły na wroga, zanim ten zdołał się przygotować na ich przyjęcie.
W przeciągu pięciu minut bitwa rozstrzygniętą została. We dwa ognie wzięci, krwawą walką z Szarymi i Bawołami złamani, rzucili się królewscy do ucieczki. W jednej chwili cała równina pomiędzy miastem i nami leżąca, pokryła się gromadami uciekających żołnierzy. Wszystko się rozbiegło; niedawno tak na nas zażarcie nacierające oddziały zniknęły także jak gdyby cudem i pozostaliśmy sami podobni do skały, opuszczonej przez odpływające morze. Dokoła nas walały się stosy ciał martwych, rozlegały się jęki rannych i konających.
Z tak licznego niegdyś i świetnego pułku Szarych, pozostało tylko dziewięćdziesięciu pięciu ludzi i do nich w te słowa przemówił Infadoos także ranny w ramię.
— Zaszczytnie podtrzymaliście dziś sławę naszego pułku i wnuki waszych wnuków o walce tej wspominać jeszcze będą — a zwracając się do sir Henryka i ściskając mu rękę dodał z prostotą: — Wielkim jesteś mężem, Inkubo. Ja życie spędziłem wśród wojowników, a waleczniejszego od ciebie nie widziałem.
W tej chwili mijał nas oddział Bawołów, kierując się w stronę Loo; przyniesiono nam od Ignosiego wezwanie do połączenia się z nimi. Infadoos, odkomenderowawszy swoich żołnierzy do zbierania rannych, udał się także z sir Henrykiem i ze mną. Ignosi dążył do miasta, ażeby przeszkodzić ucieczce Twali. Zaledwie uszliśmy kawałek drogi, ujrzeliśmy Gooda, siedzącego na wzgórzu w odległości stu kroków; obok niego leżało ciało zabitego.
— Musi być raniony! — zawołał sir Henryk niespokojnie. Zaledwie to powiedział, stała się nagle rzecz niesłychana. Zabity żołnierz kukuanański, albo raczej ten, któregośmy brali za nieżywego, zerwał się z ziemi, rzucił się na Gooda i zaczął go kłuć włócznią. Przejęci zgrozą biegliśmy nieszczęśliwemu na pomoc i widzieliśmy zdala jak czarny wojownik pastwił się niemiłosiernie nad kapitanem rozciągniętym na ziemi, który przy każdem uderzeniu dziwacznie wyrzucał członkami. Spostrzegłszy nas dziki, uderzył raz jeszcze swą ofiarę wołając: „Masz ty czarowniku” i uciekł. Biedny kapitan leżał bez ruchu. Staliśmy nad nim przekonani, że nie żyje. Usta miał na wpół otwarte i szkiełko na oku, jak zwykle. Kiedyśmy się nad nim pochylili wyszeptał cicho: — Pyszna zbroja — i zemdlał. Przy opatrunku przekonaliśmy się, że był raniony w nogę, a na ciele miał tylko sińce od uderzeń włóczni, która mu nic zrobić nie mogła z powodu koszulki, darowanej przez Twalę. Położyliśmy go na przygotowanej dla rannych tarczy łozowej i ponieśliśmy ze sobą.
Doszedłszy do najbliższej bramy miasta, zastaliśmy oddział wojska, stojący tam na straży, stosownie do rozkazu Ignosiego. Wszystkie miasta były wojskiem obsadzone. Oficer dowodzący oddziałem zawiadomił nas, że niedobitki wojsk Twali schroniły się do miasta, gdzie prawdopodobnie i on sam się znajdował; ale wśród jego żołnierzy panowało zupełne rozprzężenie i zdemoralizowanie, pozwalające liczyć na prędkie poddanie się. Niezwłocznie więc Ignosi, naradziwszy się z nami, wysłał posłów do każdej z bram miasta, używając broniących się do poddania i obiecując królewskiem słowem zupełne przebaczenie każdemu, kto złoży broń. Rozporządzenie to przyniosło natychmiastowe rezultaty. Wśród okrzyków ogólnej radości spuszczono most zwodzony i brama rozwarła się szeroko.
Zabezpieczywszy się przeciwko zdradzie, weszliśmy do miasta. Wzdłuż głównej drogi stali smutni wojownicy ze spuszczonemi głowami, ze złożonym u nóg orężem, witając przechodzącego Ignosiego królewskim okrzykiem. Myśmy szli do kraalu Twali. Olbrzymi plac, na którym przed dwoma dniami odbywał się przegląd wojska i polowanie wiedźm, stał teraz pustką głuchą, a przed królewskiem domostwem leżało ciało Twali pod strażą nieodstępnej Gagooli.
Jak w życiu tak i przy śmierci ona jedna pozostała mu wierną. Ten, przed którego spojrzeniem drżeli wszyscy, na którego skinienie tysiące ludzi szło posłusznych, teraz tu leżał opuszczony i bez życia, pod opieką starej wiedźmy. Dzika twarz jego, bólem konania wykrzywiona, i w śmierci pozostała groźną. Ze strasznej rany, zadanej w szyję, sączyła się krew czarna i zastygła. Bolesny to był widok! pomimo okrucieństwa i niegodziwości tego człowieka, coś jak uczucie żalu obudziło się w mej piersi wobec tego opuszczenia i upadku.
Kiedy w małej gromadce, zostawiwszy żołnierzy o kilkadziesiąt kroków za sobą, stanęliśmy nad trupem zwyciężonego króla, stara Gagoola podniosła w górę swoje nieludzkie oczy, obrzucając nas słowami pełnemi gorzkiego, nielitościwego szyderstwa.
— Cześć tobie, o królu! — wołała głosem, podobnym do skrzypiącego drzewa. — Jadłeś chleb tego, który tu leży, a przy pomocy białych czarowników zbuntowałeś mu wojsko i odebrałeś tron. Cześć ci, o królu!
Ignosi, stał obojętnie słuchając słów wiedźmy. Wówczas, ja pochyliwszy się nad trupem Twali, odpiąłem z nad czoła królewską przepaskę i podałem ją Ignosiemu.
— Włóż to — rzekłem — prawy królu Kukuanasów.
Ignosi zawiązał przepaskę z dyamentem a postawiwszy nogę na martwem ciele swego wroga, wybuchnął śpiewem do hymnu zwycięztwa podobnym, dziwnie pięknym, ale zarazem tak dzikim, że nie w mocy mojej powtórzyć go tu dokładnie.
„Uciemiężyciele nasi powstali rankiem, zatknęli pióra i gotowali się do walki.
„Za włócznie chwycili, a żołnierze wołali: Prowadźcie nas wodzowie! Królu, zaczynaj bitwę!
„Powstali dumni i pełni pychy, a było ich dwadziaścia tsięcy ludzi i jeszcze dwadzieścia tysięcy.
„Pióra ich pokryły ziemię, jak gniazdo ptasie; włóczniami wstrząsali, walki pożądali radośnie.
„Rzucili się. na mnie, najsilniejsi stanęli przeciwko mnie wołając: Ha, ha, ha! śmierć tobie.
„Przeszyłem ich błyskawicą, zmiotłem moją włócznią ich potęgę, głosem moim o ziemię ich powaliłem.
„Podli rozproszyli się, przeminęli jako mgła poranna.
„Zwierz dziki i ptak drapieżny szarpie ich i ciało, ziemia krwią ich nasiąkła.
„Gdzie są ci potężni, którzy powstali.
„Gdzież są ci dumni, którzy potrząsając piórami wołali: „Śmierć tobie!”
„Pochyliły się ich głowy, ale nie we śnie; spoczywają ich członki, ale nie we śnie.
„Zapomnieni są, poszli w ciemność i więcej nie wrócą; żony ich zabiorą inni, a dzieci przestaną pamiętać o nich.
„A ja — ja! Król, jak orzeł się znalazłem.
„Nocą błądzić musiałem daleko, ale o świcie powróciłem do moich piskląt.
„Chodźcie pod skrzydła moje, ja wam dam bezpieczeństwo i spokój.
„Teraz jest czas, teraz jest pora żniwa.
„Minęła zima, a lato się zbliża.
„Zło skryć musi oblicze swoje, a pomyślność jak lilia w kraju zakwitnie.
„Cieszcie się, cieszcie, o ludzie! niech radość napełni ziemię całą, bo ja jestem królem, a tyran upadł zgnębiony.”
Umilkł, a z cieniów zapadającej nocy wypłynęła donośna, grzmiąca odpowiedź:
„Ty jesteś królem!”




ROZDZIAŁ XV.

Good wyczerpany, utratą krwi osłabiony, przeniesiony został do domu Twali, dokąd sir Henryk i ja udaliśmy się za nim. Obaj mało co lepiej czuliśmy się od niego. Sir Henryk lekko wprawdzie, ale także był ranny, mnie głowa bolała szalenie od owego uderzenia, które w rannej potyczce powaliło mię bezprzytomnego na ziemię, a i stara rana zdobyta na polowaniu na lwy, otworzyła się teraz wskutek zmęczenia. Niewesołą więc przedstawialiśmy trójkę; jedyną naszą pociechą w owej chwili była myśl, że jednak los nasz był o wiele lepszy od losu tych, których niepogrzebane ciała walały się teraz na pobojowisku. Przy pomocy pięknej Falaty, która od chwili uratowania jej od śmierci uczyniła się naszą sługą, zdołaliśmy zdjąć z siebie żelazne koszulki; wtedy dopiero przekonaliśmy się, jak wiele im zawdzięczamy. Całe ciało mieliśmy strasznie potłuczone, bo chociaż oręż nie mógł przedziurawić stali, siła każdego uderzenia odznaczyła się sińcem potężnym. Falata przyniosła nam jakichś liści zielonych utartych, który wydawały aromatyczny zapach, a przyłożone na miejsca stłuczone, przynosiły wielką ulgę. Najwięcej jednak niepokoiła nas rana Gooda, który wskutek przedziurawienia swojej „pięknej białej łydki”, dużo już krwi utracił. Szczęściem sam kapitan zaradził złemu i pomimo słabo palącej się lampki, opatrzył ranę sir Henryka, a potem swoją: nasmarował je jakimś olejkiem dezinfekcyjnym i zawiązał kawałkami chustki od nosa.
Jednocześnie Falata przygotowała nam napój wzmacniający, który wypiliśmy chciwie, lecz zbyt byliśmy zmęczeni, ażeby jeść; następnie rzuciliśmy się na posłanie ze wspaniałych futer, licznie zaścielających chatę królewską.
Ale sen, pomimo strasznego utrudzenia, nie przyszedł tak prędko. Ze wszystkich stron dolatywały nas jęki i narzekania kobiet, których mężowie, synowie i bracia polegli w boju. Serce ogarniał ból niewysłowiony w obec tych żałosnych nawoływań, pełnych tęsknoty, za tymi, którzy nie mieli już powrócić, padłszy ofiarą ambicyi jednego człowieka. Około północy jednakże wszystko ucichło i tylko kiedy niekiedy rozlegał się w sąsiedniem domostwie ostry krzyk starej Gagooli, rozpaczającej nad martwem ciałem Twali.
Usnąłem wtedy trochę, aby znowu przebudzić się pod wpływem powracających widm strasznych wypadków dnia ubiegłego. Krwawe postacie wojowników przesuwały się przed oczami mej wyobraźni; dzikie okrzyki walczących rozlegały się znowu w mych uszach; jak mur sterczące szeregi Szarych zdawały się stać przedemną. Wreszcie noc przeszła, a o świcie dowiedziałem się, że i towarzysze moi nielepiej spali odemnie. Good leżał w silnej gorączce, a nawet stracił przytomność i ku wielkiemu memu przerażeniu zaczął krwią pluć, zapewne wskutek uszkodzenia płuc przez owego dzikiego Kukuanasa. Sir Henryk miał się jednak niezgorzej, chociaż obolały cały i zesztywniały zaledwie mógł się ruszać.
Około godziny ósmej odwiedził nas Infadoos, na którym prawie znać nie było utrudzenia dnia poprzedniego, pomimo że jak nam się przyznał, całą noc był na nogach. Wypytywał się troskliwie o wszystko, ściskając nam ręce serdecznie, a stan zdrowia Gooda zmartwił go szczerze. Zauważyłem jednak, że do sir Henryka zwracał się z pewnym rodzajem uszanowania, jakie się zwykle istotom nadprzyrodzonym okazuje. Jakoż w istocie przekonaliśmy się później, że w całej kukuanańskiej krainie nasz wielki Anglik uchodził za istotę nadludzką; wszyscy bowiem żołnierze utrzymywali, że zwyczajny człowiek nie mógł tak walczyć, jak on walczył.
Dowiedzieliśmy się też od Infadoosa, że całe wojsko Twali poddało się Ignosiemu i ze wszystkich stron kraju nadchodziły, od wodzów oświadczenia uległości. Śmierć Twali położyła koniec rozruchom, tembardziej, że i syn jego Skragga nie żył także.
Na moją uwagę, że Ignosi przez krew dobił się tronu, stary wódz odpowiedział wzruszając ramionami:
— Tak, ale nasi wojownicy bez tego żyć nie mogą. Teraz na czas jakiś będzie spokojnie.
Tego rana odwiedził nas jeszcze na krótko sam Ignosi, na którego czole błyszczał teraz dyament królewski. Patrząc na jego wspaniałą postać, przybraną w oznaki monarszej godności, na ten tłum nadskakujących dworaków, przypomniałem sobie mimowoli biednego Zulusa, który trzy miesiące temu prosił nas w Durban o przyjęcie do służby.
— Cześć ci, o królu — wyrzekłem powstając.
— Tak, Makumazahu — prędko odpowiedział — król, dzięki waszym dzielnym prawicom.
Mówił nam, że wszystko szło jak najlepiej; a za dwa tygodnie zamierzał urządzić wielką uroczystość, ażeby pokazać się całemu ludowi.
Zapytałem go, jak zamyślał postąpić z Gagoolą.
— Ach! to zły duch tej ziemi — zawołał — ją i wszystkie czarownice każę stracić. Żyje już tak dawno że nikt jej inaczej jak starą nie widział. Ona to zawsze uczyła wszystkie wiedźmy i niegodziwością swoją dała się we znaki wszystkim.
— Ale wie i umie dużo — odpowiedziałem. — Łatwiej, Ignosi, wytępić wiedzę, niż zasiać ją.
— To prawda — odrzekł, zamyślając się. — Ona i tylko ona zna tajemnicę „Trzech Kamiennych“, siedzących tam, gdzie kończy się wielki gościniec i gdzie królów chowają.
— I gdzie są dyamenty — dodałem. — Nie zapominaj twojej obietnicy, Ignosi. Musisz nas zaprowadzić do kopalni, nawet gdyby ci przyszło darować życie Gagooli, by nam mogła wskazać drogę.
— Ja nie zapomniałem, Makumazahu, a nad tem, coś powiedział, pomyślę.
Po odejściu Ignosiego poszedłem do Gooda, który majaczył nieprzytomny. Wdzięczna Falata czuwała nad nim niestrudzona, ani w dzień ani w nocy nie odstępując chorego, spełniając swoje zadanie siostry miłosierdzia cicho, zręcznie i łagodnie. Pierwszej i drugiej nocy chcieliśmy podzielić z nią trudy czuwania, ale odmówiła nam niecierpliwie dowodząc, że nasza obecność draźniła chorego. Zostawiliśmy jej więc starania około naszego przyjaciela, którego bezustannie oganiała z much, dając mu do picia za całe lekarstwo ochładzający napój miejscowego pomysłu, składający się z mleka i soku, wyciśniętego z cebulki pewnego gatunku tulipana. Widzę dziś jeszcze jej wdzięczną postać dziewczęcą, jak siedzi obok posłania Gooda, plecami oparta o ścianę chaty i znużonemi, ale wielkie współczucie wyrażającemi oczami, wpatruje się w wychudłą twarz chorego, toczącego błędne, gorączkowo błyszczące się źrenice i wygadującego nie trzymające się związku głupstwa.
Z początku myśleliliśmy, że umrze, nie mieliśmy nadziei, żeby wyzdrowiał. Ale Falata wierzyć temu nie chciała.
— Będzie żył — mówiła.
Na trzysta yardów dokoła otaczała nas cisza, bo z rozkazu króla wszyscy się wynieść z mieszkań swoich musieli, by żaden hałas nie mógł drażnić chorego. Jednej nocy, była to już piąta noc jego choroby, zaszedłem według zwyczaju do chaty Twali, by zobaczyć, jak się miał chory.
Wsunąłem się cicho. Lampka stojąca na ziemi oświecała twarz Gooda, leżącego nieruchomo.
A więc stało się! I coś jak łkanie wyrwało się z mej piersi.
— Sz!... — szepnął cień czarny, w głowach kapitana siedzący.
Podsunąwszy się bliżej, przekonałem się, że Good nie umarł, ale zasnął, ściskając mocno w swej wychudłej białej ręce cienkie paluszki Falaty. Nastąpił więc kryzys i niebezpieczeństwo minęło. Spał tak ośmnaście godzin bez przerwy; a przez cały ten czas poczciwe dziewczę siedziało przy nim, bojąc się ruszyć, rękę wyciągnąć, by nie obudzić go. Co biedactwo przez ten czas wycierpieć musiało, można wnosić z tego, że gdy się chory nareszcie obudził, ona się podnieść nie mogła i trzeba ją było wziąć na ręce.
Od tej chwili zaczął już szybko powracać do zdrowia. Kiedy już był prawie zupełnie przyszedł do siebie, powiedział mu sir Henryk, ile zawdzięczał Falacie. Łzy zabłysły w jego poczciwych oczach, zawrócił się i poszedł prosto do chaty, gdzie Falata przygotowywała nam obiad, (wróciliśmy bowiem na stare leże) prowadząc mię z sobą jako tłomacza w razie, gdyby dziewczyna nie mogła go zrozumieć.
— Powiedz jej — rzekł — że zawdzięczam jej życie, i że nigdy nie zapomnę jej dobroci dla mnie.
Przetłomaczyłem.
Dziewczę zarumieniło się pomimo ciemnej skóry swojej i, zwracając się do niego pełnym wdzięku ruchem, odpowiedziała z prostotą:
— Pan mój zapomina, że mnie ocalił życie! że ja jestem sługą jego.
W kilka dni potem odbyła się wielka uroczystość, „indaba“ (rada), na której Ignosi formalnie uznany był za króla przez wszystkich „indunas“, to jest naczelników kukuanańskiego ludu. Było to wspaniałe widowisko, którego część stanowił naturalnie wielki przegląd wojska. Ocalone resztki pułku Szarych w dniu tym z wielką paradą zostały przeprowadzone przed całym narodem i publicznie otrzymały podziękowanie za waleczność. Każdemu z pozostałych ludzi dał król znaczne podarunki w bydle, a wszystkich bez wyjątku mianował oficerami w nowo formującym się pułku Szarych. Ogłoszono także, że na całej przestrzeni kraju nam trzem, dopóki w nim tylko gościć zechcemy, należało oddawać królewskie honory, a prawo życia i śmierci było nam publicznie przyznane. Ignosi zaś wobec całego ludu odnowił uczynioną przedtem obietnicę, że wyrok śmierci nie dotknie nikogo bez sądu i że polowanie wiedźm raz na zawsze będzie zniesione.
Po skończonej uroczystości udaliśmy się do Ignosiego, przypominając mu, jak byliśmy ciekawi zbadania tajemnicy, otaczającej kopalnie Salomona, i zapytaliśmy go, czy nie dowiedział się czegokolwiek o nich.
— Moi przyjaciele — odpowiedział — dowiedziałem się, że nad niemi to właśnie wznoszą się te trzy wielkie figury zwane „Milczącemi”, którym Twala chciał zabić na ofiarę Falatę. Tam także w jaskini głęboko pod górą grzebią królów tej ziemi. Jest tam wielka jama, wykopana przez ludzi, którzy już dawno pomarli, może być w celu wydobywania kamieni, o których mówicie, a w Przybytku Śmierci znajduje się tajemnicza izba znana tylko królowi i Gagooli. Ale Twala nie żyje, a ja nic nie wiem. Opowiadają jednak w tym kraju, że wiele lat i wiele pokoleń temu, jakiś biały człowiek przekroczył góry i wprowadzony został przez kobietę do tej izby pełnej wielkich bogactw. Nie wziął nic jednak z sobą, bo zdradziła go ta kobieta, a król wypędził za góry. Od tego czasu podobno nie postała tam noga ludzka.
— Opowiadanie to jest zapewne prawdziwem — odpowiedziałem — bo na górach znaleźliśmy białego człowieka.
— Tak, znaleźliśmy — odrzekł — a ponieważ przyrzekłem sam, że jeżeli odszukam izbę i kamienie w niej znajdę...
— Ten, który masz nad czołem stamtąd z pewnością pochodzi — przerwałem mu, wskazując na wielki dyament, który — niedawno błyszczał na głowie Twali.
— Może być, że ztamtąd — odparł — dam ich wam tyle, ile zabrać będziecie mogli, jeśli naprawdę opuścić mnie zechcecie.
— Musimy najprzód odnaleźć tę izbę — powiedziałem.
— Jedna tylko Gagoola wie o niej.
— A jeżeli ona nie zechce powiedzieć?
— To umrze — odrzekł surowo — tylko dlatego darowałem jej życie. Niech wybiera — i zawoławszy posłańca wyprawił go do Gagooli z rozkazem stawienia się przed królem.
W kilka minut dwaj żołnierze przyprowadzili Gagoolę, która im idąc złorzeczyła.
— Puśćcie ją — zawołał król do nich.
Kiedy żołnierze cofnęli jej podporę swoich ramion, stara pomarszczona siadła na ziemi, podobna do masy bezkształtnej.
— Czego chcesz odemnie, Ignosi? — zapiszczała, obejmując nas wężowem spojrzeniem. Nie ośmielisz się mnie dotknąć, bo poznałbyś zaraz, co ja mogę.
— Twoje czary nie ocaliły Twali, stara wilczyco i mnie więc nie zaszkodzą — odpowiedział król. — Rozkazuję ci, abyś powiedziała, gdzie jest izba, w której znajdują się schowane te wielkie błyszczące kamienie.
— Ha! ha! — zaśmiała się — ja wiem tylko, ale ja nigdy nie powiem. Białe szatany wyjdą ztąd z pustemi rękami.
— Powiesz, ja cię zmuszę do tego.
— Jakże to królu? Jesteś wielkim, ale czy mocą swoją wydobędziesz prawdę z kobiety?
— Wydobędę.
— Ale jak, królu?
— Tak, że jeśli nie powiesz, umrzesz.
— Umrę! — wrzasnęła z przerażeniem i wściekłością — nie będziesz śmiał tknąć się mnie! nie wiesz jeszcze, kto ja jestem. Ja znałam waszych ojców, praojców i pra-pra-ojców i byłam tu, kiedy ta ziemia była jeszcze młodą, i będę, kiedy się postarzeje. Ja nie umrę, chyba z przypadku, bo nikt nie odważy się zabić mnie.
— Ja się jednak odważę. Słuchaj, Gogoolo, matko złego, tak jesteś starą, że już chyba nie dbasz o życie. Co ono warte dla takiego jak ty bezkształtnego, bezzębnego grata? Zabić cię, to spełnić miłosierny uczynek.
— Ty głupcze — wrzasnęła stara szatanica — ty przeklęty głupcze! ty myślisz, że życie tylko tobie młodemu jest miłe! Nie znasz ty serca ludzkiego, jeżeli tak myślisz. Młody częstokroć śmierci pragnie, bo młody czuje, miłuje i cierpi, więc nie może patrzeć obojętnie, jak jego ukochani uchodzą do krainy ciemności. Ale stary nie czuje i nie kocha, i ha! ha! śmieje się ze wszystkiego; ha! ha! śmieje się patrząc na złe wyrastające pod słońce. On kocha tylko życie; ciepłe, gorące słońce i woniejące powietrze. Boi się zimna i ciemności, ha! ha! ha! — i stary gruchot trząsł się w ponurej wesołości swojej.
— Zaprzestań twojej niegodziwej mowy i odpowiadaj mi, — zawołał gniewnie Ignosi. — Czy pokażesz miejsce, gdzie się znajdują kamienie? tak czy nie? Jeżeli nie, umrzesz natychmiast — to powiedziawszy porwał włócznię i wzniósł ją nad babą.
— Nie pokażę. Nie zabijesz mnie, bo byłbyś przeklętym na wieki.
Ignosi powoli opuścił włócznię i ostrzem jej dotknął starej.
Z dzikim wrzaskiem porwała się na nogi, lecz upadła znowu zataczając się.
— Pokażę już, pokażę, tylko daruj mi życie, pozwól mi siedzieć w słońcu i mieć kawałek mięsa do ssania. Pokażę ci!
— Dobrze więc. Wiedziałem, że nauczę cię rozumu. Jutro pójdziesz tam z Infadoosem i moimi białymi braćmi. Ale pamiętaj, że jeżeli ich oszukasz, umrzesz. Powiedziałem.
— Nie oszukam, Ignosi; ja zawsze dotrzymywałam słowa, ha! ha! ha! Kiedyś białemu człowiekowi pokazywała to samo miejsce jedna kobieta i spotkało go tam wielkie nieszczęście — tu oczy jej błysnęły. Kobiecie tej było na imię Gagoola. Może to ja byłam.
— Kłamiesz — zawołałem — to się stało dziesięć pokoleń temu.
— Może być, może być; żyjąc długo zapomina się. Może to była matka mojej matki, która mi o tem opowiadała, ale na imię jej było Gagoola. Słuchajcie, tam gdzie są kamienie, znajdziecie worek skórzany napełniony nimi. Biały człowiek napełnił ów worek, ale nie zabrał go z sobą. Nieszczęście go spotkało, mówię wam nieszczęście. Może ja to słyszałam od matki mojej matki. Wesołą będziemy mieli drogę! zobaczymy, idąc, ciała tych wszystkich, którzy polegli w bitwie. Oczów tylko już nie będą mieli, a i żebra ich będą świecić pustkami. Ha! ha! ha!




ROZDZIAŁ XVI.
Przybytek Śmierci.

Już się ściemniało, kiedy na trzeci dzień po powyżej opisanej scenie rozbiliśmy obozowisko w jednej z chat, stojących u podnóża „Trzech Czarownic“, formujących trójkąt, u stóp którego kończył się wielki gościniec Salomona. Gromadka nasza składała się z nas trzech, Falaty posługującej nam, Infadoosa, Gagooli niesionej w lektyce i przez całą drogę złorzeczącej nam i ze zbrojnej eskorty.
Góry, u stóp których znajdowaliśmy się, wyrastały ze wspólnej podstawy i tworzyły trójkąt, którego punktami wytycznemi były ich wierzchołki. Nigdy nie zapomnę wspaniałego widoku wysoko w chmury strzelających ich szczytów, śniegiem okrytych i kąpiących się w blaskach porannych. Poniżej linii śnieżnej grzbiety ich rumieniły się purpurowym wrzosem, gęsto zarastającym także i podnóże. Przed nami w górę, do wierzchołka stanowiącego podstawę trójkąta biegł białą wstęgą, wielki gościniec Salomona i kończył się na wysokości mil pięciu. Trudno opisać wrażenie, jakiegośmy doznali. Staliśmy więc nareszcie u wejścia do owych tajemniczych kopalń, które trzysta lat temu stały się przyczyną śmierci starego Portugalczyka i potem zgubiły mego nieszczęśliwego przyjaciela, a wreszcie jak przypuszczać zaczynaliśmy i brata sir Henryka, Jerzego Curtis. Czyż my po tem wszystkiem, cośmy już przeszli, mieliśmy prawo spodziewać się lepszego losu? Czy nieszczęście, które według opowiadań Gagooli tamtych dotknęło, nas ominąć miało? Nieokreślone uczucie trwogi budziło się w duszach naszych.
Podczas półtora godzinnej wędrówki po drodze wrzosami usłanej, takeśmy ciągle przyśpieszali kroku, że ludzie, niosący Gagoolę, zaledwie nadążyć za nami mogli.
— Wolniej, wolniej, biali ludzie, wy poszukiwacze skarbów — wołała stara, wychylając się z lektyki. — Czemuż tak spieszycie się na spotkanie złego, które was oczekuje? — i zaśmiała się tym strasznym śmiechem, który mrozem ścinał nam krew w żyłach. Pomimo to szliśmy nie zatrzymując się, aż stanęliśmy nad kolistym otworem jamy, o pochyłych ścianach, głębokiej na jakie trzysta stóp; miał on co najmniej pół mili obwodu.
— Czy wiecie, co to jest? — zapytałem Gooda i sir Henryka, spoglądających ze zdumieniem w głąb jamy.
Potrząsnęli głowami.
— A zatem nie widzieliście nigdy kopalni dyamentów. Patrzcie — rzekłem, ukazując im kapki stwardniałej niebieskawej gliny porozrzucanej pomiędzy trawą i krzewami, rosnącemi na krawędzi jamy, — a tu oto — dodałem, spostrzegając szeregi płaskich płyt kamiennych, ułożonych pochyło nad łożyskiem kanału wyżłobionego w skale przed wiekami — mamy zapewne stoły używane niegdyś do płukania kamieni.
U krawędzi tej wielkiej jamy, oznaczonej także na mapie Portugalczyka, gościniec rozpadał się na dwie odnogi otaczające ją wkoło. W wielu miejscach odnogi te były budowane w całości z olbrzymich kamieni, zapewne w celu wzmocnienia brzegów jamy. Gnani ciekawością puściliśmy się naokoło, ażeby obejrzeć zblizka trzy olbrzymie jakieś figury, które widać było po przeciwnej stronie wydrążenia. Były to, jak domyśliliśmy się natychmiast, owe „Trzy milczące” tak czczone u Kukuanasów kolosy.
Na olbrzymich podstawach z ciemnego granitu, okryte dziwnemi rzeźbami, a dwadzieścia kroków oddalone jedna od drugiej, a twarzami zwrócone w stronę Loo, siedziały trzy olbrzymie postacie — dwie męzkie i jedna kobieca, mogąca mieć przeszło dwadzieścia stóp wysokości od podstawy do wierzchołka głowy.
Kolos kobiety przedstawiał piękną, zupełnie nagą kobietę, której rysy znacznie już niestety przez czas uszkodzone zostały. Po obu stronach jej głowy sterczały rogi półksiężyca. Męzkie postacie były udrapowane, ale przedstawiały przerażające typy ludzkiego oblicza. Dziwnie szatański wyraz miała twarz olbrzyma siedzącego po lewej stronie. Twarz prawego kolosu była pogodna, ale jej spokój budził grozę; był to spokój owych istot nadludzkich, zrodzonych w pojęciu starożytnych, które, nie radując się z cierpień człowieka, mogą im jednak przyglądać się z najzupełniejszą obojętnością. Trójca to była niewypowiedzianie ponura. Patrząc na nią, zadawaliśmy sobie pytanie, czyje ręce posadziły ją tu w tej samotności, z okiem na wieki zwróconem na równinę? czyje ręce wykopały u stóp jej otwierającą się jamę i zbudowały drogę? Rozmyślając tak przypomniałem sobie nagle, że Salomon pod koniec życia swego oddał się ubóstwianiu obcych bogów, takich jak Astarte, bóstwo Sydonitów, Chamos, bożek Moabitów, Moloch-Amonitów; napomknąłem więc towarzyszom moim, że te trzy postacie mogą przedstawiać owe bóstwa fałszywe.
— Hm, — odparł sir Henryk — może masz i słuszność. Hebrajczycy nazywali Astarothą Astartę, boginię Fenicyan, którzy za czasów Salomona mieli rozległe stosunki handlowe z Żydami, Astarte, jak później grecka Afrodyte przedstawiana była zawsze z rogami na głowie w kształcie półksiężyca, tak właśnie, jak widzimy na tym kolosie. Może być, że to jest pomysł jakiego fenickiego urzędnika, który zarządzał kopalniami.
Nie skończyliśmy jeszcze oglądania tych niezwykłych zabytków starożytności, kiedy nadszedł Infadoos, a oddawszy cześć „Milczącym“ przez podniesienie włóczni, zapytał nas, czy zejdziemy zaraz do „Przybytku Śmierci“, czy też wolimy poczekać trochę i spożyć południowy posiłek. Gdybyśmy mieli chęć natychmiastowego odwiedzenia pieczary, Gagoola gotowa była nam towarzyszyć. Ponieważ była dopiero jedenasta rano, więc opanowani ciekawością postanowiliśmy natychmiast zejść do jaskini, zabierając z sobą kosz z jedzeniem, w razie gdybyśmy tam dłużej pozostać mieli. Przyniesiono więc Gagoolę, wysadzono ją z lektyki, a Falata na moje żądanie przygotowała przekąskę z suszonego mięsa i zrobiła zapas wody.
Przed nami, w odległości pięćdziesięciu kroków po za plecami kolosów wznosiła się granitowa ściana, przeszło ośmdziesiąt stóp wysoka, pochylona nieco, stanowiąca podstawę śniegiem ukoronowanego wierzchołka, wystrzelającego na trzy tysiące stóp w górę. Wygrzebawszy się ze swojej lektyki, Gagoola popatrzyła na nas z uśmiechem pełnym złości i podpierając się kijem zbliżyła się do ściany. Postępując za nią stanęliśmy nagle u wązkich podwoi mocno sklepionych, a podobnych do tych, jakie zwykle zamykają wejścia do galeryj podziemnych.
Gagoola, zawsze z tym wstrętnym na pomarszczonej twarzy uśmiechem, przystanęła oglądając się na nas.
— No, biali z gwiazd przychodzący ludzie — zaskrzeczała — wy wielcy wojownicy Bougwanie i Inkubu i ty mądry Makumazahu, czyście już gotowi? Otom tu przyszła, aby spełnić rozkaz mojego króla i pana i pokazać wam skarb błyszczących kamieni.
— Jesteśmy gotowi — odpowiedziałem.
— Dobrze, dobrze. Nie bójcie się tego, co zobaczycie, a ty Infadoosie, który zdradziłeś swojego pana, pójdziesz także z nami?
— Nie, nie pójdę, — odpowiedział Infadoos gniewnie. — Ale ty, stara, powściągnij swój język, a bacz dobrze, co zamierzasz uczynić z białymi mężami. Odpowiadasz za ich bezpieczeństwo, pamiętaj, i zginiesz, jeśli im choć włos z głowy spadnie. Czy słyszysz?
— Słyszę, Infadoosie. Tyś zawsze lubił wielkie słowa; jeszcześ był dzieckiem, a jużeś groził swojej własnej matce. Ale nie bój się, nie bój. — ja spełnię tylko rozkaz królewski. Słuchałam ja rozkazów wielu królów, aż w końcu oni mnie słuchać zaczęli. Ha! ha! Idę ja teraz po raz ostatni spojrzeć na ich twarze: Chodźcie, chodźcie, oto jest światło — mówiąc to wyciągnęła z pod swego futrzanego płaszcza naczynie napełnione olejem, w którem tkwił knot.
Nie zwlekając dłużej puściliśmy się za starą w głąb korytarza dość szerokiego, aby dwóch ludzi mogło iść obok siebie, ale tak ciemnego, żeśmy się kierowali jedynie za głosem Gagooli. Po nad głowami naszemi rozlegało się trzepotanie skrzydeł.
— Hola! a to co? — krzyknął Good — ktoś mię w twarz uderzył.
— Nietoperz — odpowiedziałem — idźmy.
Uszedłszy według obliczeń naszych z jakie pięćdziesiąt kroków, spostrzegliśmy, że się w korytarzu zaczęło trochę rozjaśniać, a w chwilę potem znaleźliśmy się w miejscu, jakie zapewne niewielu ludzi miało sposobność oglądać.
Wyobraźcie sobie nawę olbrzymiej katedry, pozbawioną okien, do wnętrza której powietrze i światło dostaje się przez otwory wycięte w sklepieniu, wznoszącem się na sto stóp ponad głowami, a będziecie mieli przybliżone pojęcie o jaskini, w której znaleźliśmy się. Szeregi wyniosłych, jak śnieg białych stalaktytowych słupów, zapełniały jej wnętrze; średnica niektórych wynosiła do dwudziestu stóp u podstawy, a wierzchołek sięgał pod same sklepienie. Wiele słupów znajdowało się dopiero w stanie formacyi: oparte na kamiennej podwalinie pieczary wyglądały jak strzaskane kolumny jakiejś greckiej świątyni. U sklepienia zawieszone bieliły się olbrzymie sople, z których w rozmaitych odstępach czasu, w dwie lub trzy minuty spadały z szelestem krople. Ciekawem byłoby obliczyć według tego, ile czasu trwałaby formacya słupa, wysokiego na ośmdziesiąt stóp o średnicy długiej na dziesięć stóp. Jak powolnym był wzrost ich, można wnosić z następującej okoliczności. Na jednym ze słupów zobaczyliśmy, wyrżnięte zapewne przez jednego z robotników kopalni, wyobrażenie mumii, w głowach której siedział jak się zdaje, jeden z bożków egipckich. Praca ta wykonaną była w naturalnej wielkości, a podjęta zapewne w celu uwiecznienia się kosztem piękności dzieła natury. Co było, jak widać, tak dobrze obyczajem robotnika starożytnej Fenicyi, jak i nowożytnego Brytańczyka. Od czasu wykonania rysunku mogło upłynąć około trzech tysięcy lat, a jednak kolumna ta, w chwili kiedyśmy ją oglądali, nie była wyższa nad ośm stóp ponad poziom i znajdowała się jeszcze wstanie formacyi — co pozwalało przypuszczać, że w przeciągu jednego tysiącolecia urosła zaledwie stopę a przez sto lat cal z ułamkiem. W domyśle tym utwierdziliśmy się, słuchając szelestu spadających kropel.
Wiele stalaktytów nie miało wcale kształtu słupów, prawdopodobnie wskutek tego, że krople nie zawsze padały na jedno miejsce. Pośród smukło rysujących się kolumn, znajdowały się jak gdyby skamieniałe postacie niezwykłych jakichś zwierząt; jakiś pulpit olbrzymich rozmiarów, przybrany na zewnątrz ślicznego deseniu koronką; dokoła zaś na ścianach jaskini jak na zamarzłych szybach w czasie zimy rozpinały się białe wachlarze, niby z kości słoniowej.
Do głównej środkowej jaskini przylegały z boków pomniejsze, jak kaplice, tulące się do wielkiej nawy katedry. Niektóre były obszerne, inne znów miały rozmiar domków dla lalek; wszystkie były w najdrobniejszych szczegółach wiernem odbiciem wielkiej nawy.
Nie mogliśmy jednakże obejrzeć dokładnie tej niezwykłej pieczary, bo stara Gagoola, obojętna na piękność stalaktytów, nagliła do dalszego pochodu. Ten jej pośpiech mnie szczególniej był nie na rękę, gdyż pragnąłem zbadać, czy oświetlenie jaskini było dziełem natury, czy też ręki człowieka i czy ona sama, jak można było przypuszczać, służyła w dawnych czasach na jaki użytek. Pocieszaliśmy się tylko nadzieją dokładnego obejrzenia wszystkiego za powrotem i podążyliśmy za naszą przewodniczką.
A ona nas wiodła na sam koniec pieczary, gdzieśmy ujrzeli drugie drzwi kwadratowe, jak drzwi świątyni egipckiej.
— Czy gotówi jesteście wejść do Przybytku Śmierci? — zapytała Gagoola z widoczną chęcią przestraszenia nas.
— Prowadź tylko — odpowiedział Good, usiłując okazać zupełny spokój. Przerażona Falata chwyciła go za ramię.
— Niewesoło tu — odezwał się sir Henryk, zaglądając przeze drzwi otwarte. Idź ty pierwszy Quatermainie, nie każ czekać staruszce — dodał, grzecznie usuwając mi się z drogi, za co mu w duszy wcale wdzięczny nie byłem.
Stuk! stuk! stuk! szła przodem Gagoola, uderzając kijem o ziemię i chichocząc szatańsko. Słysząc ten śmiech, pod wpływem nieokreślonego uczucia trwogi cofnąłem się z progu.
— No ruszaj-że dalej bracie — zachęcał mię Good — bo zginie nam nasza przewodniczka.
Wszedłem więc i postępowałem dalej korytarzem, na końcu którego znalazłem się w ponurej pieczarze, mogącej mieć czterdzieści stóp długości, trzydzieści szerokości, tyleż wysokości i widocznie ręką ludzką wydrążonej. Światła było tu mniej niż w poprzedniej, to też w pierwszej chwili zdołałem zaledwie rozróżnić pośrodku wielki stół kamienny ustawiony w podłuż, przy końcu którego wznosiła się olbrzymia biała postać; obok niej dokoła stołu siedziały inne naturalnej wielkości, a na środku znajdował się jakiś przedmiot brunatny. Skoro jednak oczy moje przyzwyczaiły się do zmroku i mogłem rozejrzeć się w otoczeniu, drapnąłem z powrotem, jak tylko najszybciej mię nogi mogły unieść. Nie jestem lękliwy i nie wierzę w żadne zabobony, ale przyznaję się z całą szczerością, że, gdyby mię sir Henryk nie był wtedy przytrzymał za kołnierz, byłbym uciekł ztamtąd i nie powrócił więcej za wszystkie skarby świata. Ale sir Henryk dzierżył mię mocno w swej dłoni, musiałem więc pozostać. I on jednakże, skoro w tej ciemności zdołał się rozpatrzeć, puścił mię natychmiast i zaczął ocierać pot grubemi kroplami występujący mu na czoło. Good zaklął z cicha, a Falata z krzykiem przyczepiła mu się do ramienia.
Śmiała się tylko Gagoola, śmiała się długo i przeciągle.
Widok był straszny istotnie. Na końcu tego długiego kamiennego stołu, trzymając wielką włócznię w kościstych palcach, siedziała Śmierć w postaci olbrzymiego, przeszło piętnaście stóp wysokiego ludzkiego szkieletu. W jednej ręce trzymała wysoko ponad głową wzniesioną włócznię, jakby gotując się do ciosu, drugą ręką opierała się o stół, jak ktoś co się zabiera do wstania, z korpusem naprzód podanym, na szczycie którego tkwiła wstrętnym uśmiechem wykrzywiona czaszka; wielkiemi pustemi jamami zdawała się w nas wpatrywać i otwierała szczęki jakgdyby chciała przemówić.
— Wielki Boże! — wyszeptałem — co to jest?
— A to? — zapytał Good, ukazując białe towarzystwo otaczające stół.
— Przebóg! co to? — zawołał sir Henryk, wpatrując się w brunatny przedmiot na stole.
— Chi, chi, chi, — śmiała się Gagoola. — Nieszczęście czeka każdego, kto wchodzi do Przybytku Śmierci. Chi, chi, chi, ha, ha! Chodź Inkubu, ty dzielny wojowniku i przypatrz się temu! — to mówiąc stara uczepiła się odzienia sir Henryka i ciągnęła go do stołu. My postępowaliśmy za nim.
Zatrzymała się i wskazała przedmiot brunatny leżący na środku.
Sir Henryk spojrzał i cofnął się z okrzykiem.
Szpetny, nagi zupełnie, z okropną raną w szyi siedział trup Twali, ostatniego króla Kukuanasów, a z góry spadały mu na kark krople i, sącząc się po całej powierzchni ciała, powlekały ciemną jego skórę szklistą cienką warstwą mułu, co mu nadawało bardziej jeszcze przerażający wygląd. Trup Twali przekształcał się w stalaktyt.
Jeden rzut oka na siedzące do okoła stołu postacie potwierdził to przypuszczenie. Wszystko to byli ludzie, a raczej trupy ludzkie zamienione w stalaktyty — śmiertelne szczątki królów kukuanańskich od niepamiętnych czasów tym prostym zupełnie sposobem od zepsucia zabezpieczone. Skamieniali, zlodowacieli szerokiem kołem otaczali ten stół, u którego gospodarzyła Śmierć sama; poprzez grubą warstwę okrywającego ich kamiennego całunu, zaledwie można było rozpoznać ich rysy. Zwyczaj takiego grzebania królów musiał sięgać bardzo odległych czasów, choćby tylko wnosić przyszło z liczby otaczających stół nieboszczyków. Siedziało ich tu dwudziestu siedmiu, a ostatnim w tym kole był ojciec Ignosiego; zapewne jednak nie wszyscy królowie się tu znajdowali, wielu mogło nie wrócić z pola bitwy. Jednakowoż, siedzący na końcu stołu kolos Śmierci, musiał być o wiele starszym od nich wszystkich i nie omylę się zapewne, jeżeli pomysł jego i wykonanie przypiszę tym samym rękom, które stworzyły owe trzy u wejścia stojące olbrzymy. Wykuty był z jednego stalaktytu, a jako dzieło sztuki uderzył doskonałością wykonania. Good, który się znał na anatomii, dowodził, że w najdrobniejszych nawet szczegółach wiernie naśladował rzeczywistość.
Co do mnie, sądziłbym, że to fantastyczne dzieło jakiegoś starożytnego rzeźbiarza nasunęło właśnie Kukuanasom myśl umieszczania ciał pod jego opieką. Albo może postawiono go tu w celu odstraszenia rabusiów, zakradających się do skarbów.
Czy ja wiem!




ROZDZIAŁ XVII.
Skarbiec Salomona.

Podczas kiedy my, walcząc z ogarniającą nas trwogą, oglądaliśmy straszne dziwy Przybytku Śmierci, Gagoola wdrapała się na stół, obejrzała Twalę i zaczęła obchodzić otaczające go towarzystwo, zatrzymując się przed każdym z nieboszczyków i wygłaszając różne uwagi, których znaczenia nie mogłem pochwycić. Ukończywszy tę tajemniczą straszną ceremonię, przykucnęła na stole przed Białą Śmiercią i zaczęła modlić się do niej. Widok tej niegodziwej starej, zanoszącej prośby do największego nieprzyjaciela ludzkości, tak przykre wywarł na nas wrażenie, że spiesznie przerwaliśmy jej to nabożeństwo.
— Gagoolo — rzekłem przyciszonym głosem, bo w tym przybytku grozy nie śmiałem odezwać się inaczej — prowadź nas do skarbu.
Natychmiast zsunęła się ze stołu.
— Ale się nie boicie? — zapytała.
— Prowadź tylko.
— Dobrze — rzekła i stanęła poza posągiem Śmierci. — Skarbiec jest tu. Niech biali mężowie rozniecą światło i wejdą — to mówiąc postawiła naczynie z olejem na ziemi i stanęła oparłszy się o ściany jaskini. Wyjąłem zapałkę, których pozostało mi jeszcze kilka w pudełku, i zapaliwszy knot zacząłem szukać drzwi, ale przed sobą widziałem tylko jednolitą ścianę kamienną. Gagoola śmiała się. — Tędy droga, — mówiła szyderczo.
— Żartujesz sobie z nas — odparłem surowo.
— Nie, ja nie żartuję. Patrz — i wskazała na ścianę.
W tejże chwili ujrzałem ścianę powoli wznoszącą się w górę i znikającą w przygotowanem dla niej wydrążeniu. Cały ten odłam granitu, wielkości dużych drzwi miał dziesięć blizko stóp wysokości, a pięć co najmniej grubości. Ważyć musiał od czterdziestu do sześćdziesięciu tysięcy funtów i poruszany był widocznie za pomocą jakiegoś bardzo prostego przyrządu, może takiego samego jak ten, na którym polega dziś otwieranie i zamykanie naszych okien. Żaden z nas jednakże nie dostrzegł, kiedy ten przyrząd został w ruch wprawiony; Gagoola dobrze się przeciwko temu ubezpieczyła, ale ja nie mam najmniejszej wątpliwości, że dźwignia musiała być nadzwyczaj prostej budowy i wystarczyło lekkiego naciśnięcia w jakiem ukrytem miejscu, ażeby podnieść całą masę kamieni. Bardzo powoli wznosił się w górę, aż nareszcie znikł zupełnie i ciemna głębia ukazała się za nim.
Byliśmy tak rozgorączkowani na widok wejścia do tego skarbca Salomonowego, że ja zacząłem drżeć i trząść się cały. W umyśle zbudziło się naraz tysiące wątpliwości. Może stary da Silvestra zadrwił sobie z nas? Może tam w tem ciemnem miejscu nie było żadnych skarbów? Za minutę mieliśmy się przekonać.
— Wejdźcie biali mężowie z gwiazd przybywający — rzekła Gagoola stając we drzwiach — ale naprzód wysłuchajcie waszej sługi, starej Gagooli. Błyszczące kamienie, które zobaczycie zostały wykopane z jamy, nad którą siedzą „Trzy milczące“ i tu złożone, nie wiadomo przez kogo. Od chwili oddalenia się tych, którzy złożyli tu kamienie, raz tylko istota ludzka nawiedziła to miejsce. Wieść o skarbie ukrytym rozeszła się szeroko pomiędzy ludźmi, którzy od wieków zamieszkiwali w tej krainie, ale nikt nie wiedział, gdzie był skarbiec i drzwi do niego. Pewnego razu jakiś biały człowiek przywędrował tu z za gór, może on także z gwiazd pochodził, i został dobrze przyjęty przez króla tej ziemi, tego oto, który tam siedzi, to mówiąc palcem wskazała piątego biesiadnika u śmiertelnego stołu. Zdarzyło się jednego razu, że człowiek ten przyszedł tu z kobietą, która przypadkiem odkryła tajemnicę otwierania drzwi. Wy jednak, choćbyście tysiąc lat szukali nie odnajdziecie tego. Weszli więc razem do wnętrza i zobaczyli kamienie, któremi człowiek biały napełnił skórzany woreczek przyniesiony przez kobietę, a kiedy ztąd wychodził, wziął jeszcze jeden duży kamień i trzymał go w ręku. — Przy tych słowach zatrzymała się.
— Cóż? — zapytałem, palony ciekawością. — Cóż się dalej przytrafiło da Silvestrowi?
Wiedźma drgnęła na dźwięk tego imienia.
— A ty zkąd znasz imię umarłego człowieka? — zapytała szorstko i nie czekając na odpowiedź ciągnęła dalej.
— Nikt nie wie co się przytrafiło; ale biały człowiek przestraszył się, rzucił worek skórzany i uciekł tylko z jednym kamieniem w ręku. Król wziął ten kamień od niego. Jestto ten sam, któryś ty Makumazahu zdjął z czoła Twali.
— Czy potem nikt tam więcej nie wchodził? — zapytałem spoglądając w ciemności.
— Nikt więcej, chociaż tajemnicę drzwi przechowywano starannie i każdy król otwierał je nie wchodząc jednak. Mówią, że ktokolwiek tam wejdzie, w miesiąc później umrzeć musi, jak umarł biały człowiek, któregoś znalazł w jaskini na górach. Ha! ha! ja mówię prawdę.
I kiedy to powiedziała, spotkały się nasze oczy, i dreszcz zimny przebiegł mię od stóp do głów. Zkąd ta wiedźma wiedziała o tem wszystkiem?
— Wejdźcie. Jeżeli powiedziałam prawdę, znajdziecie leżący na podłodze worek skórzany, pełen kamieni, a czy nie kłamię, mówiąc wam o śmierci, to przekonacie się potem. Ha! ha! ha!
I poszła przodem zabierając ze sobą światło. Pod wpływem powracającej obawy zatrzymałem się znowu.
— Do licha! — zawołał Good — ja tej starej babie nastraszyć się nie dam — i nie czekając na nas poszedł przodem, uprowadzając za sobą Falatę całą drżącą ze strachu i pociągając nas swoim przykładem.
O kilkanaście yardów w głębi korytarza wykutego w skale, czekała na nas Gagoola.
— Patrzcie — mówiła podnosząc w górę światło — ci, którzy te skarby tu złożyli, chcieli zabezpieczyć je w razie, gdyby tajemnica drzwi została odkrytą, ale nie zdążyli — i wskazała nam wielkie kwadratowe łomy kamienia, złożone w poprzek wejścia na wysokości trzech stóp, widocznie w celu zamurowania go. Wzdłuż korytarza leżały całe stosy przygotowanych głazów, wapna i duże kielnie, takie same jak te, których robotnicy teraz używają.
Falata tymczasem cała drżąca i strwożona prosiła, aby mogła w tem miejscu na nas poczekać. Posadziliśmy ją więc na niedokończonym murze, postawili obok koszyk z jedzeniem i oddalili się.
O piętnaście kroków dalej, w głębi korytarza napotkaliśmy drzwi starannie malowane. Kto tu był ostatni albo nie miał czasu, albo zamknąć ich zapomniał.
Na progu leżał worek skórzany pełen kamieni.
— Chi! chi! — biali mężowie — zachichotała Gagoola — mówiłam wam, że biały człowiek, który tu przyszedł, uciekł ztąd i w pośpiechu zostawił worek. Patrzcie!
Good schylił się i podniósł go. Był ciężki i chrzęścił.
— Dalibóg pełen dyamentów — wyszeptał jakby strachem go przejmowała myśl, że w tym worku skórzanym dyamenty znajdować się mogły.
— Idźmy dalej — zawołał sir Henryk niecierpliwie. — Dawaj nam światło moja pani i odebrawszy lampkę Gagooli przestąpił próg i uiniósł ją nad głową.
W pierwszej chwili ujrzeliśmy tylko wykutą w skale kwadratową izbę dziesięć stóp wzdłuż i wszerz mieć mogącą. Po chwili, skoro oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyliśmy pod same sklepienie sięgające stosy prześlicznej kości słoniowej. Ile tego tam było trudno powiedzieć, ale w przybliżeniu nie musiało być mniej jak czterysta do pięciuset kłów wyborowej piękności i gatunku. Dosyć by jednego człowieka uczynić bogatym na całe życie.
Po drugiej stronie izby stało dwadzieścia skrzyń drewnianych dużych, pomalowanych na czerwono.
— Światła — zawołałem — tu są dyamenty.
Sir Henryk podsunął się z lampką i podniósł w górę nad spruchniałem i zapewne przez da Silvestra rozbitem wiekiem. Włożywszy rękę w dziurę, wydobyłem garść nie dyamentów, ale sztuk złota takiego kształtu, jakiego żaden z nas nigdy nie widział i z napisami hebrajskiemi jak nam się wydało.
— W każdym razie — rzekłem wrzucając je napowrót do skrzyni — nie wyjdziemy ztąd z próżnemi rękami. Będzie tego pewnie po parę tysięcy w każdej skrzyni, a skrzyń jest ośmnaście. Są to niezawodnie pieniądze, któremi płacono kupców i robotników.
— No! — zawołał Good, — ależ fura tego. Dyamentów jednak nie widzę, chyba że stary Portugalczyk zabrał je wszystkie do swego worka.
— Spojrzyjcie tam gdzie jest najciemniej, a może znajdziecie kamienie — rzekła Gagoola, zrozumiawszy nasze spojrzenia — stoją tam trzy kamienne skrzynie, dwie zamknięte, a jedna otwarta.
Zanim wytłómaczyłem to sir Henrykowi, zapytałem jej, zkąd ona o tem wszystkiem wiedziała, jeżeli nikt tu nie wchodził od czasu bytności białego człowieka.
— Ach Makumazahu, który czuwasz w nocy — odpowiedziała szyderczo — ty, który żyjesz na gwiazdach, nie wiesz, że niektórzy mają oczy widzące przez skałę?
— Tu jest nisza — zawołał sir Henryk. — Wielki Boże! patrzajcie! Przybliżyliśmy się do niego. Stał w zagłębieniu wyciętem w skale w kształcie okna. Pod ścianą znajdowały się trzy kamienne skrzynie, wielkości czterech stóp kwadratowych. Dwie były zamknięte kamiennemi wiekami, a z trzeciej wieko było zdjęte i stało oparte na skrzyni.
— Patrzcie! — powtórzył zniżonym głosem podnosząc lampkę nad skrzynią. Spojrzeliśmy, ale przez chwilę nie mogliśmy nic rozróżnić oślepieni srebrzystą jasnością, bijącą z jej wnętrza. W skrzyni, wypełniając ją do trzech czwartych, leżały znacznej wielkości nieszlifowane kamienie. Podniosłem jeden. Tak, nie p dlegało żadnej wątpliwości — były to dyamenty.
W piersi zabrakło mi prawie oddechu i upuściłem kamień.
— Jesteśmy najbogatszymi ludźmi w świecie — zawołałem. — Monte Christo był niczem w porównaniu z nami.
— Zasypiemy wszystkie targi dyamentami — rzekł Good.
— Zabierzmy je ztąd pierwej — odezwał się sir Henryk.
Z pobladłemi twarzami, w słabem świetle lampki, tysiącami połysków odbijającej się pośród kamieni, staliśmy, podobni do spiskowców.
— Chi! chi! chi! — śmiała się Gagoola, biegając dokoła nas jak wampir. — Oto są białe kamienie, które tak kochacie wy, biali ludzie; bierzcie je, bawcie się nimi, jedzcie je, pijcie. Ha! ha!
To ostatnie pojęcie wydało mi się tak komicznem, że zacząłem śmiać się głośno; a za moim przykładem śmiał się Good i sir Henryk, nie wiedząc nawet dla czego. Staliśmy więc zanosząc się od śmiechu i spoglądali na kamienie, które miały się stać naszą własnością, które tysiące lat temu wydobyte zostały dla nas, z tej wielkiej jamy przez cierpliwych kopaczy Salomona, a przez dawno umarłego nadzorcę złożone do tego skarbu. Jego nazwisko wyryte może było na woskowej pieczęci, której ślady widoczne jeszcze były na wieku. Nie dostał ich Salomon ani Dawid, ani da Silvestra, ani nikt. Myśmy je dostali. Oto tam przed nami leżało ich na miliony, a kości słoniowej i złota na tysiące. Dość było rękę wyciągnąć. Wprędce ucichliśmy, paroksyzm śmiechu minął.
— Otwórzcie i tamte skrzynie biali ludzie — zakrakała Gagoola, — kamieni jest tam więcej z pewnością. Nasyćcie się niemi biali panowie.
Zabraliśmy się do podnoszenia ciężkiego wieka. Łamiąc okrywające je pieczęcie, zostawaliśmy pod wrażeniem świętokradców.
Hurra! i w tych było pełno po brzegi. Nie tylko druga była wypełnioną. Biedny da Silvestra nie z tej jednak brał swoje kamienie. W trzeciej znajdowało się najmniej, ale kamienie w niej były największe, niektóre tak duże jak jajka gołębie i lekko zabarwione na żółto. Obejrzeliśmy to wszystkie dokładnie.
Ale nie widzieliśmy pełnego złości spojrzenia Gagooli, nie widzieliśmy, że jak wąż cichutko wysunęła się ze skarbca i zniknęła w głębi ciemnego korytarza.
Nagle rozległ się krzyk straszny.
— Bougwan na pomoc! na pomoc! — wołała Falata. — Skała zapada!
— Puszczaj dziewczyno! Masz...
— Na pomoc! zabiła mię.
Wypadliśmy na korytarz i oto co zobaczyliśmy przy świetle lampki. Płyta kamienna zapadająca otwór zapadała się powoli, a przy niej Falata pasowała się z Gagoolą. Krew czerwona strumieniem oblewała ją, ale dzielne dziewczę nie puszczało starej wiedźmy, szamoczącej się jak dzikie zwierzę. Wyrwała się! Falata upadła, a stara chyląc się, jak wąż prześlizgnąć się chciała pod zapadającemi drzwiami. Już przeszła, ach! Boże! — zapóźno! zapóźno! Kamień ją przycisnął! Krzyk straszny rozdarł powietrze! Krzyk taki, jakiego uszy ludzkie nigdy nie słyszały. Kamień się zsuwał, gniótł stare jej kości, ciężarem sześćdziesięciu tysięcy funtów przywalał. Rzuciliśmy się na ratunek. Ale już było po wszystkiem. Wróciliśmy do Falaty. Biedna dziewczyna ugodzona w pierś nożem żyć długo nie mogła.
— Ach Bougwan — mówiła gasnącym głosem — ja umieram! Ona, Gagoola wysunęła się cichutko — ja jej nie widziałam, było mi słabo. Wtem patrzę, drzwi się zaczynają zasuwać... a ona wróciła i stanęła spoglądając na korytarz wówczas schwyciłam ją i nie chciałam puścić.... o ona przebiła mię.... ja umieram Bougwanie!
Staliśmy w bolesnem osłupieniu nad biedną dziewczyną.
Good, na którego twarzy odmalował się żal głęboki, ukląkł przy niej i biorąc w dłoń kształtną jej rączkę pieścił ją i całował, a łzy płynęły z poczciwych jego oczu.
— Umarła! umarła! — zawołał z rozpaczą zrywając się nagle.
— Nie masz co tak jęczeć bracie — odparł sir Henryk.
— Co mówisz? — spytał Good.
— Ja mówię, że i my niedługo za nią pójdziemy. Czyż nie widzisz, żeśmy żywcem pogrzebani?
Te słowa sir Henryka uprzytomniły nam całą okropność naszego położenia. Olbrzymia płyta kamienna prawdopodobnie zapadła się na wieki, miażdżąc jedyną istotę, która wiedziała tajemnicę podnoszenia jej. Drzwi tych inaczej jak dynamitem nie było można otworzyć. A więc za życia znaleźliśmy się w grobie.
Kilka minut staliśmy w osłupieniu pełnem grozy. Opuścił nas hart ducha pod naciskiem tej strasznej myśli powolnego konania i zrozumieliśmy, że ta szatanica Gagoola od początku ułożyła sobie plan naszej zguby. Czarna jej dusza rozkoszowała się myślą powolnego konania ludzi białych, których zawsze nienawidziła i zgotowała nam śmierć z głodu i pragnienia, wśród bogactw, których tak pożądaliśmy. Zrozumiałem także całą doniosłość jej szyderstwa co do jedzenia i picia dyamentów. Może don Pedro dla tej samej przyczyny rzucił swój worek skórzany.
— Lampka niedługo zgaśnie — wyrzekł sir Henryk ochrypłym głosem — spróbujmy, a może znajdziemy sprężynę otwierającą drzwi.
Rzuciliśmy się do dzieła z rozpaczliwą energią. Brodząc we krwi stojącej kałużą macaliśmy długo ściany i podłogę korytarza.
Napróżno!
— Wierzcie mi zawołałem — nie znajduje się ona z tej strony drzwi, gdyby się znajdowała, Gagoola nie byłaby życia naraziła przesuwając się pod zapadającą płytą.
— W każdym razie — odrzekł sir Henryk — prędko dotknęła ją kara. Skon jej niemniej był straszny, niż nasz będzie. Nie wskóramy już tu nic, wracajmy do skarbca.
Wróciliśmy więc. Po drodze spostrzegłem pod murem koszyk z jedzeniem przyniesiony przez Falatę, zabrałem go z sobą i zaniosłem do skarbca, który teraz miał się stać naszym grobem. Potem wziąwszy ciało dziewczyny przenieśliśmy je ze czcią i ułożyli obok skrzyni ze złotem, a sami siedliśmy opierając się plecami o kamienne naczynia, zawierające nasze skarby drogocenne.
— Podzielmy się jedzeniem — rzekł sir Henryk — ażeby nam wystarczyło na jak najdłużej.
Podzieliliśmy się więc. Oszczędzając moglibyśmy mieć pożywienia na dwa dni. Oprócz mięsa suszonego, wody mieliśmy tylko dwie kwarty.
— Jedzmy więc teraz — rzekł sir Henryk — bo jutro musimy umierać. Zjedliśmy każdy po kawałku mięsa i napili się po odrobinie wody. Jeść nam się prawdę mówiąc nie chciało, chociaż wygłodzeni byliśmy porządnie. Po tej uczcie zabraliśmy się do oglądania murów naszego więzienia, mając słabą nadzieję odnalezienia jakiegoś wyjścia.
Nadaremnie. Czy można nawet było przypuścić istnienie jakiejś innej komunikacyi z skarbcem!
Lampka zaczęła gasnąć. Olej prawie wszystek się wypalił.
— Quartermainie — zawołał sir Henryk — która godzina na twoim zegarku?
Wyjąłem zegarek. Była już szósta, a o jedenastej weszliśmy do jaskini.
— Infadoos będzie nas oczekiwał — powiedziałem. — Jeżeli dziś nie wrócimy, jutro rano będzie nas szukał.
— Będzie szukał napróżno — odparł sir Henryk. — Nie zna tajemnicy tych drzwi, ani nawet miejsca, gdzie się znajdują. Oprócz Gagooli nikt z żyjących o tem nie wiedział. Moi przyjaciele, pozostaje nam tylko wyglądać ratunku od wyższego. Upędzanie się za skarbami nie jednego już przyprawiło o smutny koniec.
Lampka dogasała. Na chwilę zamigotała żywszem światłem, w którego blasku ujrzeliśmy po raz ostatni stosy kości słoniowej, skrzynie pełne złota, leżące obok nich ciało Falaty, worek skórzany, zostawiony przez da Silvestra, łagodnie połyskujące dyamenty i wybladłe, dziką rozpaczą napiętnowane twarze nas trzech ludzi białych, oczekujących śmierci głodowej.
W następnej sekundzie otoczyła nas ciemność nieprzebita.




ROZDZIAŁ XVIII.
Tracimy nadzieje.

Trudno mi opisać okropności następnej nocy. Złagodził je trochę sen, który nawet w tak strasznych okolicznościach, jako niezmienne prawo natury, przychodzi w zapomnienie pogrążyć dusze ludzkie. Na krótko przynajmniej jak dla mnie. Oprócz świadomości nieodwołalnie grożącej nam zguby przygniatała nas niczem niezmącona cisza naszego więzienia. Niejednemu cisza nocy bezsennych wydać się może uciążliwą, ale nikt wyobrazić sobie nawet nie jest w stanie, jak straszną, jak dotykalną jest doskonała cisza grobu. Na powierzchni ziemi zawsze panuje ruch jakiś, odzywają się dźwięki choćby najsłabsze, łagodzące grozę absolutnego milczenia. Tu nie było żadnych. Byliśmy zamknięci we wnętrzu ogromnego, śniegiem pokrytego wzgórza. Tysiące stóp ponad nami płynęło powietrze, ale szelest jego nie dochodził nas wcale. Nawet od strasznego Przybytku śmierci oddzieleni długim korytarzem i na pięć stóp grubą ścianą skalną. Gdyby wszystkie działa artyleryi całego świata, wszystkie gromy niebios odezwały się w tej chwili — nie usłyszelibyśmy ich. Odcięci byliśmy od wszystkich dźwięków tej ziemi; byliśmy już jakoby umarli.
I o ironio! Tu oto naokoło nas leżało dosyć skarbów drogocennych, ażeby zapłacić dług państwa albo zbudować flotę z samych pancerników, a my oddalibyśmy je z radością za cień nadziei wybawienia. Wkrótce będziemy pragnęli zamienić je za odrobinę żywności, za trochę wody, a nawet za możność szybkiego ukończenia naszych męczarni.
Tak nam noc przeszła.
— Good — odezwał się nareszcie sir Henryk, a dziwnie głos jego brzmiał w tej ciszy — ile jeszcze zapałek masz w pudełku?
— Ośm.
— Zapal jednę, abyśmy mogli zobaczyć, która godzina.
Kapitan skrzesał ognia, i w tej grobowej ciemności niewielki płomień zapałki oślepił nas prawie. Wskazówka stała na godzinie piątej. Na śniegu ponad naszemi głowami zapalały się blaski dnia wschodzącego, wiatr wyganiał z dolin mgły nocy.
— Zjedzmy lepiej co, żeby z sił nie opaść — rzekłem.
— Na co się zda jedzenie? — odparł Good — im prędzej pomrzemy, tem lepiej.
— Póki życia, póty nadziei — odezwał się sir Henryk.
Przekąsiliśmy więc i napili się trochę wody. Potem upłynęła znowu chwilka czasu. Tymczasem ktoś zaproponował, ażeby usiąść pode drzwiami i wołaniem próbować obudzić echa. Więc Good, który jako marynarz miał dobrze wyrobiony głos, macając dostał się na drugi koniec korytarza i zaczął krzyczeć jak opętaniec. Nigdy w życiu nie słyszałem takich wrzasków, jednakowoż po drugiej stronie naszego więzienia nie większe zapewne robiły one wrażenie, jak brzęczenie komara.
Po pewnym czasie umilkł i powrócił bardzo spragniony. Zaprzestaliśmy więc krzyczeć, bo nas to zawiele wody kosztowało.
Siedzieliśmy więc oparci o nasze skrzynie z dyamentami i pogrążeni w zupełnej bezczynności. Rozpacz zalewała nam dusze. Oparłem głowę o szerokie plecy sir Henryka i wybuchnąłem płaczem, a po drugiej jego stronie słyszałem Gooda połykającego łzy i wyrzucającego przekleństwa ochrypłym głosem.
Ile tam było męztwa i dobroci w szlachetnej duszy sir Henryka. Jak niańka dwoje wystraszonych dzieci, tak on nas pieścił i pocieszał, zapominając o własnej rozpaczy starał się uspokoić nasze rozdrażnione nerwy opowiadaniem o różnych ludziach, którzy, w podobnych znajdując się okolicznościach, cudem prawie zdołali się z nich wydostać. A kiedy to nie pomogło, przypomniał nam, że był to przecież, wprawdzie cokolwiek przyspieszony, ale nieunikniony koniec nas wszystkich, że śmierć taka nie była bolesną (co nie jest prawdą), że wreszcie powinniśmy zdać się na łaskę Wszechmocnego, który nigdy człowieka nie opuści.
Śliczna to była dusza, spokojna a tak silna.
Tak przeszedł nam dzień cały, a kiedy zapaliliśmy zapałkę, na zegarku była już godzina siódma.
Znowu pokrzepiliśmy nasze siły trochą jadła i napoju.
— Jakim się to dzieje sposobem? — zapytałem nagle — że powietrze jest tu świeże? gęste i ciężkie, to prawda, ale zupełnie świeże.
— Wielki Boże! — krzyknął Good, zrywając się, nie pomyślałem o tem. Przez kamienne drzwi dostawać się tu nie może, bo przystają do ściany zupełnie szczelnie, musi więc płynąć inną drogą. Gdyby tu nie było dopływu powietrza, podusilibyśmy się już oddawna. Chodźmy poszukać.
Zdumiewająca rzecz, jaką zmianę spowodowała w nas ta słaba nadzieja ocalenia. W jednej chwili znaleźliśmy się wszyscy trzej na kolanach, szukając otworu, przez który płynęło powietrze.
Godzinę przeszło już trwały nasze poszukiwania, aż zmęczeni i potłuczeni siedliśmy z rozpaczą w duszy. Good wszakże nie ustawał w swej czynności, dowodząc prawie wesoło, że wolał to, niż siedzieć bezczynnie.
— Chodźcie tu — zawołał po chwili z dziwnem brzmieniem w głosie.
Nie potrzeba mówić, żeśmy prędko posłuchali wezwania.
— Przyłóż tu rękę Quatermainie, gdzie ja trzymam swoją i powiedz czy co czujesz?
— Zdaje mi się, że czuję powietrze.
— A teraz słuchajcie! — Podniósł się i uderzył silnie w to miejce.
Iskra nadziei przebiegła nasze serca. Uderzenie dźwięczało jak w próżni.
Drżącemi rękami skrzesałem zapałkę, których pozostało mi już tylko trzy. Przy świetle płomienia ujrzeliśmy się w kącie izby, którego w czasie pierwszego naszego poszukiwania nie zbadaliśmy wcale. W kamiennej podłodze był ślad połączenia i — o Boże! osadzony w płycie tkwił pierścień kamienny. Nie wyrzekliśmy ani słowa, tak byliśmy wzruszeni, a serca biły nam młotem w piersiach.
Good miał przy sobie nóż z haczykiem, jakiego się zwykle używa do wyskrobywania kamieni z końskiego kopyta i zaczął nim podważać pierścień, ale powoli, ostrożnie, obawiając się złamać haczyk. Pierścień zaczął się poruszać; żelazny byłby wrósł silniei, leżąc przez tyle wieków; nareszcie podniósł się i stanął. Kapitan zaczął go ciągnąć obu rękami, ale kamień ani drgnął.
— Daj mnie! — zawołałem, bo dwóch w tem miejscu ciągnąć nie mogło z powodu kątowego położenia kamienia. Ale i w moich rękach pozostał niewzruszony.
Po mnie próbował sir Henryk, ale także bezskutecznie.
Wiec Good haczykiem swoim zaczął znowu wyskrobywać szparę, przez którą czuliśmy wchodzący prąd powietrza.
— Teraz ty, Curtis przyłóż ręki, a nie żałuj siły — rzekł. — Ty starczysz za dwóch. Czekaj! — Zdjął z szyi grubą chustkę jedwabną i założył ją w pierścień. — Quatermain obejmie ciebie wpół i na moją komendę pociągniecie razem z całych sił Teraz!
Pociągnęliśmy wszyscy trzej z całą siłą, jaka nam w duszy pozostała.
— Rusza się! podnosi! — ledwie dysząc wymówił sir Henryk, muskuły trzeszczały mu od wysiłku. Nagle zachwiał się, fala świeżego powietrza uderzyła nas w twarze i padliśmy na ziemię, ciągnąc za sobą wielki ruchomy kamień.
— Skrzesz zapałkę Quatermainie — zawołał sir Henryk, jak tylko podnieśliśmy się z ziemi — ale ostrożnie.
Zapaliłem zapałkę i — o Boże, niechaj Ci będą dzięki! — oczom naszym ukazał się pierwszy stopień kamiennych schodów.
— Cóż teraz zrobimy? — zapytał Good.
— Naturalnie zejdziemy po tych schodach zdając się na łaskę Opatrzności.
— Czekajcie — zawołał sir Henryk — zabierzmy tę resztę mięsa i wody, bo możemy ich potrzebować.
Powróciłem do skrzyń, przy których zostawiliśmy koszyk, kiedy nagle przyszło mi na myśl, że przecież należało zająć się trochę dyamentami, o których od dwudziestu czterech godzin żaden z nas nie pomyślał nawet; w razie gdyby nam się udało wydobyć z tej dziury, mielibyśmy powrócić z próżnemi rękoma. Wetknąłem więc rękę do pierwszej skrzyni i zacząłem wypełniać kieszenie dyamentami, na wierzch kładąc największe. — Słuchajcie — zawołałem — a nie weźmiecie trochę dyamentów. Ja już mam pełne kieszenie.
— Co mi tam dyamenty — odparł sir Henryk — bodajbym ich więcej w życiu nie widział.
— Chodźże — wołał Good niecierpliwiąc się.
Sir Henryk stał już na pierwszym stopniu kamiennych schodów.
— Czekajcie, ja idę pierwszy! — zawołał.
— Ale uważaj, gdzie stawiasz nogę, bo może tam być pod spodem przepaść — ostrzegałem.
— Prawdopodobnie będzie druga taka izba — odpowiedział schodząc i licząc stopnie.
Kiedy naliczył piętnaście, zatrzymał się.
— Jesteśmy na samem dnie jakiegoś korytarza — zawołał. — Schodźcie teraz.
Poszedł Good, a ja za nim. Na ostatnim stopniu skrzesaliśmy jednę z pozostałych jeszcze dwóch zapałek. Staliśmy w wązkim tunelu, stykającym się pod prostym kątem ze schodami i idącym na prawo i na lewo. Zanim zdołaliśmy przyjrzeć się lepiej, zapałka sparzyła mi palce i zgasła. Zachodziło teraz ważne pytanie, w którą skierować się stronę, bo jedna tylko droga mogła prowadzić do ocalenia. Z tej bolesnej wątpliwości wyprowadził nas Good, który zauważył, podczas palenia się zapałki prąd powietrza, poruszającego płomieniem z lewej strony.
— Idźmy przeciw prądowi — powiedział — powietrze płynie z zewnątrz a nie z wewnątrz.
Puściliśmy się więc w drogę, macając mury, próbując przejścia za każdym krokiem. Ktoby z żyjących ludzi dostał się kiedy w to przeklęte miejsce, znajdzie tam ślad naszej bytności w otwartych skrzyniach, pustej lampie i białych kościach Falaty. Po kwadransie takiego ostrożnego stąpania stanęliśmy nagle u zakrętu, po którym w pewnym odstępie czasu spotkaliśmy drugi taki, trzeci i tak dalej. Znajdowaliśmy się więc w jakimś labiryncie kamiennym bez końca prawdopodobnie, w głębi starożytnej kopalni, której rozliczne szyby biegły w kierunku żyły mineralnej.
Fizycznie zupełnie wyczerpani, z przygasającą nadzieją w duszy zatrzymaliśmy się nareszcie i spożyli ostatni kąsek pozostającego nam jedzenia, wypili ostatni łyk wody. Tak więc uciekliśmy przed śmiercią w ciemnościach skarbca Salomonowego, ażeby stać się jej ofiarą w podziemiach kopalni.
Kiedy tak staliśmy upadli na duchu, nagle zdało mi się, że słyszę dźwięk jakiś, na który zwróciłem uwagę towarzyszów moich. Bardzo daleki, bardzo słaby, ale niewątpliwie był to szmer, który i oni także słyszeli. Uczucie niewysłowionej radości nas ogarnęło.
— Boże! to szmer wody bieżącej! — zawołał Good. — Chodźcie!
Zwróciliśmy się teraz w tym kierunku, zkąd dolatywał nasz szmer, jak przedtem omackiem szukając drogi przed sobą. Szmer ten z każdą chwilą stawał się coraz wyraźniejszy, zupełnie dokładnie mogliśmy odróżnić szum pędzącego potoku. Zkąd we wnętrzu ziemi mógł się znaleźć strumień wody bieżącej? Good, który szedł przodem utrzymywał, że czuje jej zapach.
— Ostrożnie Good, bo woda musi być niedaleko — ostrzegał nas sir Henryk.
Nagle rozległ się plusk wody i krzyk Gooda.
— Good! Good! gdzie jesteś — wołaliśmy przerażeni.
— Nic mi, trzymani się skały — odpowiedział. — Zapalcie zapałkę, żebym mógł zobaczyć gdzie jesteście.
Zapaliłem ostatnią zapałkę. Przy słabym jej blasku zobaczyliśmy obszar czarnej wody płynącej u stóp naszych. Przeciwnego brzegu nie było widać, ale ujrzeliśmy, zawieszony u wystającego cyplu skały cień naszego przyjacieia.
— Odsuńcie się i pomóżcie mi — wołał Good — Muszę przepłynąć.
Jednocześnie prawie usłyszeliśmy plusk wody i chwilową walkę z żywiołem. W następującej minucie kapitan wdrapał się na brzeg i schwycił sir Henryka za rękę.
— Dalipan! — zawołał chwytając całą piersią powietrze — gdybym się był tej skały nie złapał i nie umiał pływać, poszedłbym był na dno. Głębia i prąd szalony.
Nie było zatem co robić w tej stronie. Więc jak tylko Good odpoczął trochę, umywszy twarze i napiwszy się wody, która smaczna była i świeża, zawróciliśmy od brzegów tego afrykańskiego Styksu pod przewodnictwem do nitki zmoczonego kapitana.
Nareszcie stanęliśmy na zakręcie w prawo idącego tunelu.
— Możemy pójść i tędy — odezwał się sir Henryk znużonym głosem — wszystkie tu drogi podobne do siebie, będziemy szli póty, póki nie padniemy.
Długo wlekliśmy się do szczętu wyczerpani, nagle potknęliśmy się, spadając na sir Henryka idącego przodem.
— Patrzcie! — wyszeptał zatrzymując nas — czy ja mam gorączkę, czy też to światło widać.
Wytężyliśmy wzrok i w głębi daleko ujrzeliśmy punkt jasny nie większy od szyby w chacie wieśniaka. Słabe to światełko dostrzedz mogły tylko nasze oczy, tyle dni w ciemność wpatrzone. Nadzieja odżyła w duszach naszych, zaczęliśmy iść ze zdwojoną energią. Punkt świetlany stawał się coraz bliższym, coraz realniejszym. Chwilka, a powiew świeżego powietrza muskał nam twarze. Nagle tunel zaczął się zwężać; sir Henryk musiał czołgać się na kolanach. Coraz węższy, coraz węższy, aż stał się me większym od dużej lwiej jamy i — wyobraźcie sobie ściany miał z ziemi.
Krótka walka, chwila wytężenia i wydobyliśmy się na zewnątrz; naprzód sir Henryk potem Good, a na końcu ja. W górze, ponad głowami ujrzeliśmy gwiazdy błyszczące, wonne świeże powietrze wciągaliśmy pełnemi piersiami. Nagle coś się obsunęło pod naszemi nogami i straciwszy gwałtownie równowagę zaczęliśmy staczać się z niesłychaną szybkością po pochyłości wilgotnego gruntu.
Nareszcie zdołałem schwycić się za coś i zatrzymać się. Podniósłszy się zacząłem wołać. Z dołu odpowiedział mi głos sir Henryka. Zaczołgałem się do niego. Nie stało mu się nic złego, ale ledwie oddychał ze zmęczenia. Zaczęliśmy szukać Gooda. Ujrzeliśmy go nieco dalej siedzącego na wystającym korzeniu. Potłuczony był i oszołomiony, ale prędko przyszedł do siebie.
Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/293 Siedliśmy obok siebie na trawie i oddaliśmy się wybuchom niepohamowanej radości. Wyrwaliśmy się więc z tego strasznego więzienia, które tak prędko mogło się stać naszym grobem. Widocznie ręka Opatrzności zawiodła nas do tej nory szakala (bo to nie co innego być musiało), którą wydobyliśmy się na świat boży. A tam ponad górami niebo zaczynało różowić się blaskiem świtu, którego nie spodziewaliśmy się już ujrzeć.
Światła przybywało z każdą sekundą i wkrótce mogliśmy rozejrzeć się w naszem otoczeniu. Siedzieliśmy na samem dnie jamy położonej u wejścia do jaskini. Mogliśmy nawet rozróżnić niewyraźne kształty trzech kolosów, stojących na jej krawędzi. Zapewne te korytarze, po których błądziliśmy przez całą noc były pierwotnie połączone z wielką kopalnią dyamentów. Bóg zaś wie tylko, zkąd się ta rzeka wzięła we wnętrznościach ziemi, dokąd i zkąd płynęła.
Coraz było jaśniej i jaśniej. Mogliśmy widzieć swoje twarze; a bardziej ciekawego widoku ani przedtem ani potem nie oglądały moje oczy. Wychudli, z zapadniętemi oczami, zawalani błotem i osypani kurzem, okryci krwią i sińcami, z wyrytym na twarzy wyrazem tylogodzinnej śmiertelnej trwogi, wyglądaliśmy jak straszydła. Pomimo to faktem jest niezaprzeczonym, że szkiełko Gooda znajdowało się na swojem zwyczainem stanowisku. Wątpię nawet, czy je wyjmował. Nie zdołały go z niem rozdzielić ani ciemności, ani kąpiel w podziemnej rzece, ani gwałtowna wędrówka po pochyłości.
Wkrótce podnieśliśmy się w obawie, aby dłuższe siedzenie nie pozbawiło nas możności ruchu i zaczęliśmy wstępować powoli po pochyłości wielkiej jamy. Z godzinę już trwała nasza pełna dolegliwości wędrówka przy pomocy krzaków, korzeni, wszystkiego cośmy, spotykali na naszej drodze. Nareszcie wydostaliśmy się na wierzch i stanęli na wielkim gościńcu.
Przy drodze, o jakie sto yardów od nas palił się ogień, a dokoła niego kręciły się ludzkie postacie. Powlekliśmy się w tym kierunku podpierając jeden drugiego i zatrzymując się co parę kroków.
Któryś z ludzi siedzących przy ogniu podniósł się, a zobaczywszy nas padł rażony trwogą.
— Infadoosie, Infadoosie! to my, twoi przyjaciele.
Porwał się i pobiegł ku nam patrząc szeroko rozwartemi źrenicami i trzęsąc się w trwodze.
— O moi najmilsi! czyż to wy rzeczywiście powracacie ze świata umarłych?
I stary wojak padł przed nami na kolana, schwycił sir Henryka za nogi i rozpłakał się z radości.



ROZDZIAŁ XIX.
Pożegnanie.

W dziesięć dni po owym pamiętnym ranku znajdowaliśmy się w Loo, zapomniawszy prawie o strasznej naszej przygodzie. Czterdzieści ośm godzin odpoczynku wróciło nam siły. Zeszliśmy do jamy, by odszukać dziurę, którą wydostaliśmy się na świat. Naturalnie poszukiwania nasze okazały się bezskutecznemi. Naprzód spadł deszcz i zatarł nasze ślady, a potem na bokach jamy znaleźliśmy tyle nor, wydrążonych przez mrówkojady i inne stworzenia, że trudno było odszukać tej, której winniśmy byli nasze ocalenie. W wilią naszego powrotu do Loo, odwiedziliśmy stalaktytowaną pieczarę i pociągnięci dziwnem uczuciem zajrzeliśmy do Przybytku Śmierci. Tam, przesunąwszy się pod włócznią Białej Śmierci, stanęliśmy pod kamienną ścianą, która niedawno stanowiła dla nas zaporę od świata, a teraz odgradzała od niego skarb drogocenny. Pod nią grób znalazła stara tajemnicza wiedźma i pięknej Falaty śmiertelne szczątki spoczęły za nią. Próżnośmy szukali śladu istnienia drzwi i próbowali zbadać tajemnicę otwierania ich. Cudowny to musiał być mechanizm, ogromem swojej siły i niewidocznością dobrze charakteryzujący epokę swego powstania.
Zniechęceni zaniechaliśmy wreszcie poszukiwań; chociaż, gdyby cała ta masa skały nagle się była przed nami podniosła, nie wiem czybyśmy byli zdobyli się na odwagę przekroczenia ciała Gagooli i powtórnego wejścia do skarbca nawet za cenę nieograniczonej ilości dyamentów. Może w przyszłości znajdzie się jaki szczęśliwy poszukiwacz, któremu sezam otworzy głębie tajemnic swoich, my jednak musieliśmy odejść od niego z niczem, wzdychający i zawiedzeni.
Nazajutrz powróciliśmy do Loo.
Czytelnik przypomina sobie zapewne, że wychodząc ze skarbca byłem na tyle przezorny, iż napełniłem sobie kamieniami wszystkie kieszenie. Podczas naszej wspaniałej i szybkiej wędrówki z wierzchołka na dno jamy utraciłem wiele z nich, szczególniej największych, które na sam wierzch włożyłem. Pomimo to pozostało mi jeszcze bardzo dużo; dosyć, ażeby z nas trzech zrobić, jeżeli nie milionerów, to w każdym razie bardzo zamożnych posiadaczy trzech najpiękniejszych w Europie zbiorów klejnotów. Nie staliśmy tak źle znowu.
Przybywszy do Loo zostaliśmy przyjęci bardzo serdecznie przez Ignosiego, któregośmy zastali pilnie zajętego umacnianiem swojej władzy i rekonstytuowaniem pułków najbardziej przerzedzonych w czasie walki z Twalą.
Naszego opowiadania wysłuchał z wielkiem zajęciem, ale kiedyśmy mu opisali straszny koniec Gagooli, zamyślił się.
— Chodźno tu — zawołał wzywając bardzo starego Sudana (radca) siedzącego razem z innymi w kole otaczającem króla. Starzec podniósł się, przybliżył, oddał królowi ukłon i usiadł.
— Stary jesteś? — zapytał go Ignosi.
— Tak, mój królu.
— Powiedz mi, czy kiedy byłeś mały, znałeś już wtedy starą czarownicę Gagoolę?
— Tak, mój królu.
— Jakże wyglądała wtedy? czy była młoda jak ty?
— Nie, mój królu. Wyglądała tak samo jak dziś; była starą, zeschłą, bardzo brzydką i pełną złości.
— Już jej niema; umarła.
— Tak królu! a więc przekleństwo zdjęte jest z tej ziemi.
— Oddal się!
— Widzicie sami, moi bracia — rzekł Ignosi — jaka to szczególna była kobieta. Co do mnie rad jestem, że już nie żyje. Jak was chciała zamęczyć, tak byłaby może znalazła sposób zamordowania mnie i osadzenia na mojem miejscu jakiego drugiego Twali, którego umiłowałoby jej serce. Ale opowiadajcie dalej waszą historyę.
Skończywszy dzieje naszych przygód zwróciłem się do Ignosiego, stosownie do tego, jakeśmy to między sobą ułożyli i zagadnąłem go w sprawie naszego wyjścia z ziemi Kukuanasów.
— Czas nam już Ignosi — mówiłem — pożegnać się z tobą i wrócić do naszej własnej ojczyzny. Przyszedłeś tu z nami jako nasz sługa, a teraz zostawiamy cię tu królem potężnym. Ale pamiętaj, jeżeli uczucie wdzięczności nie jest obce sercu twemu, żeś nam przyrzekł rządzić sprawiedliwie, szanować prawo i nie skazywać na śmierć ludzi niewinnych. Daj nam jutro eskortę, któraby nas przeprowadziła przez góry, i pozwól opuścić ten kraj.
Ignosi zakrył sobie twarz rękami.
— O! jakże zraniliście serce moje — zawołał — słowami swemi rozdarliście je na dwoje. Cóżem ja wam uczynił Inkubo, Makumazahu i Bougwanie, że chcecie mię opuścić. Wy, którzyście stali przy mnie w dzień walki i niebezpieczeństwa, chcecie mię opuścić w chwili zwycięztwa i pokoju. Czegóż wam brakuje? Własnej siedziby? Wybierajcie, jak okiem tylko zasięgniecie wszystko wasze. Nauczycie nas, jak ludzie biali stawiają domy. Bydła może? Każdy człowiek żonaty przyprowadzi wam wołu albo krowę. Zwierzyny? Czyż w moich lasach brakuje słoni, albo koni rzecznych w trzcinie? Wzdychacie za wojną? Moje pułki pójdą na pierwsze wasze skinienie. Co tylko posiadam, dam wam a nie odchodźcie.
— Nie, Ignosi, — odpowiedziałem — nie pragniemy, ani nie potrzebujemy niczego, chcemy tylko wrócić do domu.
— Widzę ja teraz — odrzekł z goryczą i płomieniem w oku — że wy, biali ludzie, kochacie więcej błyszczące kamienie niż mnie, waszego przyjaciela. Macie już ich dosyć, nie dostaniecie więcej, wracać więc chcecie do Natalu i płynąć na drugą stronę wielkiej, czarnej, ruszającej się wody, ażeby sprzedać je i stać się bogatymi, jak to jest najgorętszem życzeniem każdego białego człowieka. Przekleństwo niechaj spada na te kamienie i na głowy tych, którzy uganiają się za niemi! a śmierć dotknie każdego, kto postanie nogą w Przybytku Śmierci. Powiedziałem, a teraz możecie już odejść biali mężowie!
— Ignosi — rzekłem, kładąc rękę na jego ramieniu — powiedz nam, czy, kiedy tułałeś się w Zululandzie i pośród białych mieszkańców Natalu, serce twoje nie tęskniło za ojczyzną, o której opowiadała ci matka, za ziemią, w której ujrzałeś światło dzienne, gdzie igrałeś, będąc dziecięciem?
— Tak właśnie, jako mówisz Makumazahu.
— A więc jako twoje, tak i nasze serca tęsknią do ojczyzny, do rodzinnego miejsca.
Nastąpiła chwila milczenia. Ignosi odezwał się pierwszy, ale już innym przemówił głosem:
— Słowa twoje Makumazahu i dziś jak zawsze pełne są mądrości i prawdy. Co żyje w powietrzu, nie lubi czołgać się po ziemi, tak i biały człowiek na równi z czarnym żyć nie może. Musicie więc odejść i serce moje boleścią napełnić. Jako umarli staniecie się dla mnie, ztamtąd dokąd pójdziecie, nie przyjdą do mnie żadne o was wieści. Ale słuchajcie i powtórzcie słowa moje wszystkim białym ludziom. Nigdy noga białego człowieka nie postanie w tym kraju, chociażby zdołał przedostać się przez góry. Nie puszczę tu waszych handlarzy ze strzelbami i wódką. Moi ludzie będą walczyć włóczniami i pić wodę jako ich przodkowie. Nie przyjmę gadających modlitwy, którzy w sercach męzkich budzą obawę śmierci, podburzają lud przeciwko królowi i torują drogi swoim następcom. Białego męża, któryby tu przyszedł, odeślę z powrotem, jeżeliby stu przyszło, wypędzę ich, a przeciw wojsku waszemu wystawię wszystkie pułki moje i będę walczył zażarcie i niedam się zmódz. Niech ich nie nęcą błyszczące kamienie. Gdyby tu przyjść po nie chcieli, każę żołnierzom moim zasypać jamę, zwalić białe w jaskiniach kolumny, kamieniami je zarzucić, ażeby nikt nie miał do nich dostępu i nie mógł odszukać do nich drogi Ale dla was trzech Inkubo, Makumazahu i Bougwanie droga ta stoi zawsze otworem, bo drożsi mi jesteście nad wszystko co żyje.
Chcecie iść, więc stryj mój Infadoos i moja Suduna otoczą was kołem i poprowadzą, a nad bezpieczeństwem waszem cały pułk czuwać będzie. Mówią mi, że jest jeszcze inna droga przez góry, tamtędy więc powiodą was. A teraz bywajcie zdrowi bracia moi, niech oczy moje nie widzą was już więcej, bo serce moje tego znieść nie może. W ziemi mojej od gór do gór stanowię dziś prawo, że imiona wasze Inkuba, Makumazahu i Bougwan stają się jako cienie zmarłych królów, a kto je wymówi, umrzeć musi[6], aby pamięć o was nie wygasła w tym kraju.
Idźcie więc, zanim oczy moje płakać zaczną łzami niewiasty. A kiedy przywołacie wspomnienia z ubiegłych dni waszego żywota, albo kiedy w starości siądziecie grzać się przy ognisku, przypomnij sobie Makumazahu, jako w dniu owej wielkiej bitwy, którą uplanowały mądre twoje słowa, staliśmy ramię do ramienia, jako ty Bougwanie byłeś ostrzem tego rogu, który rozbił szyki Twali, a ty Inkubo w pośrodku Szarych postrach siałeś między nieprzyjaciół, kładąc przed sobą ich szeregi jako kosiarz zboze. Bywajcie zdrowi! Bywajcie zdrowi przyjaciele moi.“
Powstał, przez chwilę popatrzył na nas z uczuciem i zarzuciwszy na twarz brzeg swego karossa oddalił się w milczeniu.
Następnego dnia o świcie opuściliśmy Loo w towarzystwie starego naszego przyjaciela Infadoosa, głęboko zasmuconego naszym odjazdem, pod eskortą całego pułku Bawołów. Pomimo wczesnej godziny na głównej alei miasta gęstym szpalerem zgromadziła się ludność, żegnając nas idących na czele pułku. Kobiety błogosławiły nas za wyswobodzenie kraju z pod tyranii Twali i rzucały kwiaty przed nami. Czuliśmy się głęboko wzruszeni. Szczęściem stał się wypadek, który rozśmieszył nas trochę.
Zbliżaliśmy się do bram miasta, kiedy jakaś ładna dziewczyna wybiegła z tłumu i podając Goodowi wiązankę lilij oświadczyła, że chciałaby go prosić o jedną łaskę.
— Mów dziewczę — odrzekł kapitan.
— Niech mój pan pokaże słudze swojej piękne swoje białe nogi, żeby mogła spojrzeć na nie, zapamiętać je na całe życie i dzieciom swoim opowiadać o nich. Sługa jego przyszła tu o cztery dni drogi, ażeby mogła je oglądać, bo sława ich szeroko rozeszła się po całym kraju.
— Niech mię powieszą, jeżeli to zrobię! — wykrzyknął Good.
— Ależ mój drogi — odezwał się sir Henryk — nie możesz przecie odmówić damie.
— Nie chcę — upierał się Good. — to nie przyzwoicie.
Musiał jednak, w końcu założyć spodnie po kolana i w tym stroju wyjść z miasta, wpośród ogółnych objawów uwielbienia.
Infadoos powiedział nam w drodze, że na północ od gościńca Salomona prowadziło inne; przejście przez góry. Dwa lata temu partya kukuanańskich myśliwych, wdarłszy się na wierzchołek wcale dostępnego szczytu, dzielącego kraj ich od pustyni, zapędziła się w głąb tej ostatniej za strusiem, którego piórami ubierają głowy wojownicy. Zapał myśliwski zagnał ich daleko od gór i pragnienie zaczęło im już bardzo dokuczać. Ale w oddaleniu widzieli cienie drzew na widnokręgu; wrócili się więc w tym kierunku i odkryli dużą i żyzną oazę, na kilka mil rozległą i obficie nawodnioną. Radził więc i nam, abyśmy się skierowali na oazę, na co przystaliśmy chętnie, tembardziej, że kilku z obecnych myśliwców ofiarowało się nam towarzyszyć.
Idąc wolno, w nocy na czwarty dzień naszej wędrówki stanęliśmy na szczycie wzgórza, dzielącego kraj Kukuanasów od pustyni, ścielącej się u stóp naszych morzem piasczystem i położonego o jakie dwadzieścia mil na północ od Piersi królowej Saby. O świcie zatrzymaliśmy się nad brzegiem spadzistości, po której mieliśmy zejść w pustynię, leżącą o dwa tysiące stóp poniżej.
Tu pożegnaliśmy się z przyjacielem naszym Infadoosem, który płacząc prawie z żalu, życzył nam uroczyście wszystkiego dobrego.
— Nigdy już, nigdy — mówił — stare moje oczy podobnych wam ludzi nie zobaczą, Takiego dzielnego wojownika jak Inkuba, nie spotkam chyba więcej na świecie.
Przykro nam było istotnie rozstawać się z nim, a Good tak był wzruszony, że dał mu swój monokl na pamiątkę. Uszczęśliwiony tym podarkiem Infadoos, po wielu bezskutecznych usiłowaniach zdłał nareszcie wcisnąć sobie szkiełko w oko. Trudno, sobie wyobrazić, jak śmiesznie wyglądał okryty lamparcią skórą, przybrany w strusie pióra i z monoklem w oku.
Zbadawszy podróżne zapasy naszych przewodników i pożegnani grzmiącym okrzykiem przez Bawołów ścisnęliśmy dłonie starego wojownika i spuścili się w dół. Zejście było przykre, ale pomimo to jeszcze tego wieczora, nie doznawszy żadnego przypadku, znaleźliśmy się u stóp wzgórza.
— Wiecie co — odezwał się sir Henryk, kiedy, zasiadłszy przy ognisku wpatrywaliśmy się w ciemne szczyty, wznoszące się ponad naszemi głowami — bywają na świecie gorsze miejsca niż Kukuania, a ja przyznam się, miewałem przykrzejsze w życiu chwile, niż te ostatnie dwa miesiące. A wy?
— Ja prawie żałuję, żem tam nie został — wyrzekł Good.
Co do mnie pomyślałem sobie, że wszystko jest dobrem, co się kończy dobrze. W życiu mojem, pełnem przejść rozmaitego rodzaju, żadne z ostatniemi nie może iść w porównanie. Wspomnienie owej strasznej bitwy jeszcze dziś przejmuje mię dreszczem, a skarbiec!...
Następnego poranku wyruszyliśmy w głąb pustyni, zabierając z sobą spory zapas wody i pięciu przewodników. Noc przepędziliśmy na równinie, a rano poszliśmy dalej.
Na trzeci dzień w południe ujrzeliśmy w oddaleniu drzewa oazy, o której wspominali przewodnicy, a na godzinę przed zachodem słońca przechadzaliśmy się po murawie i słuchali szmeru wody.




ROZDZIAŁ XX.
Znaleziony.

Trochę wyprzedzając innych szedłem sobie spokojnie brzegiem strumienia, który, wypływając z oazy, niknął w piaskach pustyni, kiedy nagle o dwadzieścia kroków przed nami w prześlicznem położeniu, pod cieniem drzewa figowego zobaczyłem maleńką chatkę, zbudowaną na sposób kafryjski z trawy i wiciny, ale zamkniętą drzwiami. Zatrzymałem się i przetarłem oczy.
— Cóż u licha ta chata może tu robić — powiedziałem sobie. Ale zaledwiem to powiedział, otworzyły się drzwi i kulejąc wyszedł z nich człowiek biały, odziany skórami i mający długą czarną brodę. Chyba mi się w oczach troi, pomyślałem. Żaden myśliwy nie zapędziłby się tak daleko, a cóż dopiero osiadł. Patrzyłem wiec osłupiały, a w tem nadszedł sir Henryk z Goodem.
— Patrzcie no — zawołałem — czy to jest człowiek biały, czy też ja zwaryowałem.
Spojrzeli, a człowiek kulawy z czarną brodą zobaczywszy ich, z okrzykiem zaczął biedz ku nam, lecz zanim przybiegł padł zemdlony.
Jednym skokiem sir Henryk był przy nim.
— Boże wszechmocny! — zawołał — to brat mój Jerzy.
Na ten głos wyszedł z chaty drugi człowiek, także skórami odziany i ze strzelbą w ręku biegł ku nam.
Zobaczywszy mię wydał okrzyk.
— Makumazahu — wołał — poznajesz mię Baas? Ja jestem strzelec Jim. Zgubiłem kartkę, którą mi kazałeś oddać panu, i przesiedzieliśmy tu blizko dwa lata.
Biedny chłopak rzucił się do nóg i tarzał się pijany radością.
— Ty łotrze niedbały — rzekłem — zasłużyłeś, żeby cię dobrze obito.
Tymczasem człowiek z czarną brodą odzyskał przytomność i podniósł się. Sir Henryk porwał go za ręce i wpatrywał się weń długo nie mówiąc słowa.
— Myślałem, żeś już umarł — rzekł nareszcie. — Chodziłem szukać cię za górami Salomona, a znajduję cię tu jak starego Asroegala (sęp) w pustyni.
— I ja dwa lata temu myślałem pójść tam — odpowiedział Jerzy niepewnym głosem człowieka, który nawykł do milczenia — ale kiedym tu przyszedł, kamień upadł mi na nogę i strzaskał Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/311 ją tak, że nie mogłem ani iść naprzód, ani się cofnąć.
— Jak się pan ma, panie Neville? — zapytałem podchodząc — czy pan mię pamięta?
— Jakto? — odrzekł — pan tu, panie Quatermain i Good także? W głowie mi się kreci, taka to niespodzianka, szczególniej dla tego kto stracił już wszelką nadzieję takiego szczęścia.
Tego wieczoru, przy ogniu obozowym, Jerzy Curtis opowiedział nam swoją historyę, do pewnego stopnia tak prawie bogatą w niespodzianki jak nasza. Dwa lata temu blizko wyruszył z kraaliu Sitandy w kierunku gór Salomona. Co zaś do kartki, którą mu przez Jima posłałem, dowiadywał się o niej dziś dopiero. Idąc za wskazówkami krajowców, obrał drogę nie na Piersi królowej Saby, ale przez drabiniasty stok wzgórza, po którym właśnie wprowadzono nas w pustynię. W drodze oba z Jimem ucierpieli wiele, ale w końcu dotarli do oazy, gdzie spotkał po ten straszny wypadek. Stało się to w pierwszym dniu ich pobytu na oazie. Jerzy siedział sobie nad strumieniem, a Jim ponad jego głową wydobywał miód z gniazda bezżądłych pszczół napotykanych w pustyni. W trakcie tej roboty obluzował się ogromny kawał granitu, który stoczył się na dół i strzaskał prawą nogę Jerzego Curtisa. Od tego czasu okulał i nie mógł prawie chodzić, skutkiem czego wolał umierać na oazie, niż ginąć w pustyni. Pożywienia nie zabrakło im dotąd, bo mając strzelby i spory zapas naboi korzystali z tego, że oaza nocą nawiedzana była licznie przez rozmaitego rodzaju zwierzynę, przychodzącą pić do strumienia i zaopatrywali obficie w mięso swą spiżarnię.
— Żyliśmy tu więc przez dwa lata — mówił — jak Robinson ze swoim Piętaszkiem, łudząc się nadzieją, że kto z krajowców przyjdzie nas wybawić, ale zawsze napróżno. Wczoraj jeszcze umówiliśmy się z Jimem, miał on wrócić do kraalu Sitandy, ażeby zawezwać pomocy. Jutro właśnie miał wybrać się w drogę, ale ja niewielką żywiłem nadzieję obaczenia go z powrotem. Trzebaż było żebyś ty właśnie, o którym myślałem, iż żyjąc wygodnie w Anglii dawno o mnie zapomniałeś, żebyś ty zjawił się tu niespodzianie i przyniósł pomoc nieoczekiwaną.
Sir Henryk opowiedział także bratu główne szczegóły naszych przygód.
— Dalipan — zawołał, kiedy obejrzał niektóre z moich dyamentów — przynajmniej oprócz mnie znaleźliście coś w nagrodę za wasze trudy.
Sir Henryk roześmiał się i rzekł:
— Tylko Good i Quatermain, bo według naszego układu, łupami wyprawy oni dwaj dzielić się mieli.
Uwaga ta dała mi do myślenia, więc porozumiawszy się z Goodem oświadczyłem, iż życzeniem naszem było, ażeby sir Henryk wziął trzecią część działu, albo ustąpił ją swemu bratu, który w tej wyprawie więcej niż my ucierpiał. Po długich naleganiach zgodził się wreszcie na naszą propozycyę, przeznaczając swój dział dla brata, którego strzaskana noga była jedynym rezultatem wyprawy po skarby Salomona.






  1. Suliman znaczy rzeczywiście po arabsku Salomon.
  2. jard — miara angielska, równająca się 3 stopom rosyjskim.
  3. Kraal — osada.
  4. Gatunek zebry.
  5. Ten zwyczaj okrutny rozpowszechniony jest wśród wszystkich niemal plemion południowej Afryki, powtarza się przed każdą wojną lub jakiem ważniejszym publicznym wypadkiem.
  6. Ten dziwny sposób oddawania czci upowszechniony jest w całej niemal Afryce. Jeżeli imię takie ma jakieś znaczenie, można je wspomnieć tylko przez określenie. Mówiąc o niem przechodzi w ten sposób z pokolenia na pokolenie, aż nowy wyraz wyruguje stary.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.