Kobieta, która niesie śmierć/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Kobieta, która niesie śmierć
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
W BANKU „BRACIA KUZUNOW I SP.“

Nazajutrz, kiedy Marlicz znalazł się w banku, czuł jednak pewien niepokój. Choć posiadał w kieszeni pieniądze całkowicie pokrywające sumę, zabraną przez niego z kasy, obawiał się, że wyniknąć mogą dalsze komplikacje. A nuż, mimo wszystko Jan Kuzunow zwąchał coś niecoś? Może usłyszał, że grywa w klubie i wydaje znacznie więcej pieniędzy, niż na to pozwala pensja? Czemuż patrzył na niego wczoraj tak dziwnie i z naciskiem powtórzył, że pragnie go widzieć o dziewiątej i że ma przedtem prokurentowi zdać stan kasy.
Dlatego też wsunął zgóry odliczone pieniądze do kasy, a później z miną nieskazitelnego urzędnika, poprosił prokurenta, by zechciał ją sprawdzić. Oczywiście, zgadzało się wszystko, a gdy prokurent potwierdził — odetchnął z ulgą.
— Tedy, w porządku... Chociaż.
Mniej więcej przed dziewiątą w banku zjawił się Kuzunow i z miną, niewróżącą nic dobrego, przeszedł przez ogólną salę, do swego gabinetu, oddzielonego od niej wielkimi drzwiami o matowych szybach. Urzędniczki i urzędnicy kłaniali mu się nisko, lecz on ledwie kiwał głową w odpowiedzi na te powitania. Widać było, że jest czemś przejęty i z czegoś niezadowolony.
— Źle! — pomyślał Marlicz. — Jest wściekły! — Jeśli coś zwąchał — redukcja pewna!
Choć bank oficjalnie nazywał się „Bankiem braci Kuzunow i Sp.“ — Jan Kuzunow był obecnie niemal wyłącznym jego właścicielem, wszechwładnie rządził wszystkim, podczas gdy pozostali wspólnicy nie wtrącali się do niczego. Jeśli zadecydował czyjeś zwolnienie — próżno było odwoływać się do pozostałych dyrektorów.
W ślad za bankowym potentatem wszedł do jego gabinetu prokurent Krebs, ale nie długo tam zabawił. Wyszedł po upływie kilku minut i wnet rzucił w stronę Marlicza:
— Pan dyrektor prosi!
Powstał ze swego miejsca i starając się zachować spokój, skierował się do drzwi, pocieszając się w duchu, że przecież Krebs musiał już donieść, że wszystko znajduje się w porządku. Jednak, gdy znalazł się przed obliczem surowego a znanego z bezwzględności zwierzchnika, czuł, że nogi uginają się lekko pod nim.
— Co pocznę, jeśli zredukuje? — myślał z przerażeniem. — Znajdę się na bruku! —
Jan Kuzunow, wygolony, szpakowaty mężczyzna, liczący blisko sześćdziesiąt lat, siedział pochylony nad papierami za dużym amerykańskim biurkiem. Choć stale chodził ubrany elegancko, dziś był jeszcze wytworniej odziany, niż zazwyczaj i uderzyła Marlicza bijąca dyskretnie od niego woń perfum.
Kuzunow perfumuje się! — stwierdził ze zdziwieniem. — Dotychczas tego nie zauważyłem! — Dziwne.
W rzeczy samej dotychczas Kuzunowa nikt nie mógł posądzać o kokieterię i wbrew zwyczajom innych dyrektorów nikt nigdy nie widział, aby rozmawiał poufale z najprzystojniejszą nawet z urzędniczek, których w banku wszak nie brakło. Słowem, był to typ zimnego angielskiego dżentelmena.
I teraz jego czoło przecinała ostra, poprzeczna zmarszczka, jak u człowieka który się szykuje na niemiłą rozmowę.
— Źle! — powtórzył Marlicz w duchu.
Kuzunow, nie patrząc nań, skinął ręką, aby zajął miejsce.
— Wezwałem pana — począł — gdyż — gdyż — mam do pana bardzo poważną sprawę...
— Oddałem kasę w porządku! — szybki frazes wyrwał się Marliczowi.
— Wiem o tym i na chwilę nie wątpiłem, że będzie w porządku! — zabrzmiała odpowiedź. — Była to tylko formalność! O co innego mi chodzi...
— Bo, panie dyrektorze... — począł Marlicz, sądząc, że Kuzunow chce mu wytknąć inne grzechy.
Ale Kuzunow nie pozwolił mu dokończyć.
— Nie wątpiłem na chwilę, że będzie w porządku — rzekł — gdyż uważam pana z gruntu za uczciwego człowieka, mam do pana całkowite zaufanie i dla tego pragnę mu polecić pewną poufną misję. Jeśli poleciłem, aby pan zdał kasę Krebsowi, to tylko dlatego, że chcę, żeby pan czuł się swobodniejszy.
Marlicz odetchnął najprzód głęboko, a później zaczerwienił się mocno, posłyszawszy niezasłużone pochwały zwierzchnika. Na to najmniej był przygotowany. Więc Kuzunow nie dowiedział się niczego? Czemuż najadł się takiego strachu? Jaką zamierza powierzyć mu misję?
— Słucham pana dyrektora!
Kuzunow wciąż nie patrząc na Marlicza, milczał przez chwilę, wreszcie począł:
— Pojedzie pan dziś w nocy do Wilna. Znajdzie się pan tam jutro rano, a o siódmej wieczór uda się pan na ulicę Jezuicką — tu podał mu kartkę ze szczegółowo napisanym adresem — do niejakiego Drangla. Odbierze pan od niego zapieczętowaną kopertę i doręczy mu wzamian pięć tysięcy złotych. Sumę tę, wraz z pieniędzmi, potrzebnymi na podróż, otrzyma pan z kasy.
— Rozumiem! — skinął głową, gdyż całe te zlecenie wydało mu się łatwe i jeszcze nie pojmował, czemu Kuzunow uczynił tak długi wstęp do niego.
— Tylko... — raptem wymówił dyrektor — sprawa jest poufna do najwyższego stopnia. Nie sądzę — spojrzał na jakiś list, leżący przed nim — aby ten — od kogo pan ma odebrać papiery, chciał pana oszukać. Jak z tego listu wynika — dodał w zamyśleniu, raczej sam do siebie — zależy mu bardzo, by one znalazły się u mnie. Ale, natomiast inni mogą robić starania, żeby znaleźć się w ich posiadaniu.
— Zechcą mi je odbierać?
— Możliwe! Należy być przygotowanym na wszystko! Dlatego właśnie wybrałem pana i niech pan nie ufa nikomu i niczemu. Pod żadnym pozorem nie waż się pan zdradzić, że mu zleciłem tę misję i unikać proszę kobiet.
— Ależ ja nie zadaję się z niewiastami! — zawołał szczerze Marlicz — i napewno nie opowiem żadnej o tym, co zlecił mi pan dyrektor. — To te papiery są aż tak ważne?
— Tak, tak... — mruczał Kuzunow i znów wydało się Marliczowi, że unika jego wzroku. — Bardzo ważne... Ale, chwilowo nie obchodzi pana ich treść. Najważniejsze, aby pan je dostarczył w porządku pojutrze.
Po rzuceniu jeszcze kilku ogólnikowych informacyj, rozmowa została ukończona i Marlicz opuścił gabinet dyrektora.
Gdy usiadł za swym biurkiem, poczuł, że ciężar ostatecznie spadł mu z serca. Czemuż się tak namartwił i nadenerwował. Kuzunow nie tylko nie posądzał go o nic złego, ale żywił nawet duże zaufanie, skoro obarczał podobną misją. Cóż to za papiery, że aż tak dalece mu na nich zależy, że płaci za nie pięć tysięcy złotych i jest zażenowany, gdy napomina się o ich treści? Mniejsza o to! Postara się jaknajlepiej wypełnić zlecenie i napewno nie da ich sobie odebrać, ani też nie zwierzy się żadnej kobiecie.
Tu uśmiechnął się lekko. W rzeczy samej, z żadną niewiastą w danej chwili nie łączyła go ani dalsza, ani bliższa przyjaźń, a żyjąc od paru tygodni w stałym strachu, że wyda się defraudacja, i mając myśli wyłącznie tym zaprzątnięte, jak ją pokryć — zapomniał prawie o ich istnieniu. Przepraszam, chyba wczorajsza tajemnicza baronowa, której nazwiska nawet nie znał. Lecz, co ta ma tu do rzeczy? Ale, ta baronowa? W jakim celu dała mu pieniądze i nie wymieniła nawet adresu? Dziwne! Napomknęła tylko, że sama go odszuka. Trzeba będzie ją odnaleźć i spłacić dług ratami. Więcej nie wda się w podobne historie i nie weźmie kart do ręki. Skończone. Kuzunow ma do niego całkowite zaufanie i nie wykluczone, że otrzyma podwyżkę.
— Cóż to pan kolega taki zadowolony i tak uśmiecha się do siebie? — Rozległ się wtem obok niego głos Krebsa, który zbliżył się do jego biurka. — Cieszy was mała przejażdżka, gdyż wiem, że dyrektor wysyła was dziś na kilka dni na prowincję.
— Zawszeć i to rozrywka! — odparł ogólnikowo.
— Hm... hm — chrząknął Krebs, który uchodził za największego plotkarza w banku — a nie zauważyliśmy zmiany w starym?
— Jakiej zmiany?
— Wyelegantowany, uperfumowany...
— Cóż z tego?!
— Jakto cóż z tego? — Krebs nachylił się nisko nad biurkiem. — Nie wiecie o największej sensacji? — Kuzunow zakochał się i pragnie się żenić...
— Coprawda ma około sześćdziesiątki, ale i w tym wieku żenią się ludzie. Jest wdowcem i nie ma dzieci. A któż jest tą szczęśliwą, wybranką jego serca...
— Hm... — Krebs szeptał mu słowa prosto w ucho — oto właśnie chodzi. Kobieta, niezwykłej urody, ale podobno awanturnica.. Jakaś bardzo zagadkowa osoba. Należy się dziwić, że taki opanowany i niezwykle życiowo doświadczony człowiek, jak Kuzunow zadurzył się w podobnej kobiecie...
— Czasem podobne przygody spotykają najbardziej rozważnych ludzi. Jestem spokojny o Kuzunowa, da sobie radę...
— Właśnie, że stracił całkowicie głowę. Gdyż ta osoba...
Tu Marlicz posłyszałby zapewne jeszcze dalsze rewelacje o ukochanej dyrektora, gdyby wtem do Krebsa nie zbliżyła się jedna z urzędniczek z działu giełdowego z jakimś ważnym zapytaniem w sprawie wartościowych papierów.
— Ach, o te akcje chodzi! — zawołał prokurent. — Zaraz sam zatelefonuję na giełdę.
Oddalił się pośpiesznie i Marlicz pozostał sam.
Więc dyrektor zakochał się i dla tego dziś był tak wytwornie ubrany niczym Adolf Menjou. Zaiste, nielada sensacja! Lecz cóż to właściwie mogło obchodzić Marlicza i zapewne niezwykła ta wiadomość nie stała w żadnym związku z jego podróżą do Wilna, ani z odebraniem tajemniczych papierów. Zresztą, zapewne jeszcze więcej dowie się od Krebsa.
Ale w banku panował szczególny ruch i tylu było interesantów, że Krebs nie miał już czasu na poufniejszą pogawędkę z kolegą i nie zbliżał się do jego biurka. Również Marlicza pochłonęła codzienna praca i sam nie wiedział kiedy czas upłynął mu do trzeciej. Dopiero trzask okienek, zamykanych z hałasem przez urzędników, przypomniał mu, że zbliżył się kres zajęć.
Powstał ze swego miejsca i podszedł do prokurenta, sądząc, że razem udadzą się do domu. Ale Krebs, dłużej jeszcze zatrzymany jakąś robotą, pozostawał w banku. Poprzestał tedy na wypłaceniu Marliczowi pięciu tysięcy wraz z pieniędzmi przeznaczonymi na drogę — zgodnie z poleceniem dyrektora — po czym uścisnął jego rękę i rzekł tylko na pożegnanie:
— Szczerze wam zazdroszczę tej małej wycieczki. Uciekniecie przynajmniej na kilka dni od piekła w naszej budzie i od diabelskiego stukotu maszyn...
Marlicz opuścił bank i powoli skierował się w stronę restauracyjki, w której zwykle jadał obiady. Gorące lipcowe słońce wesołymi potokami zalewało ulice, a w jego świetle wszystko wydawało mu się obecnie radosne. Ach, jak odmienny był jego nastrój, od wczorajszego nastroju na moście Poniatowskiego, kiedy wydawało mu się, że żadnego ratunku już nie ma. Napewno nie popełni więcej żadnego głupstwa — rozpocznie nowe, solidne życie. Toć, czuje się, jakgdyby powtórnie przyszedł na świat. Może wszystkim śmiało patrzeć w oczy. A właściwie zawdzięcza to tajemniczej baronowej. Kimkolwiek jest ta tajemnicza baronowa, bezwzględnie wyciągnęła go z przepaści...
Szedł tak zamyślony, że nawet nie zauważył że po przeciwległej stronie jezdni, powoli posuwa się jakiś samochód. A powinien był zauważyć, gdyż było to małe, czerwone auto. Również nie zauważył, że z tego samochodu wysuwa się jakaś ręka i kiwa nań, aby się zbliżył.
Wreszcie samochód stanął, wyskoczył z niego szofer i podbiegł do Marlicza:
— Pani prosi!
— Jaka pani? — drgnął w pierwszej chwili, ujrzawszy przed sobą nieznajomego człowieka.
— Pani baronowa! Oczekuje pana w aucie! Wciąż kiwa, a pan nie widzi!
— Ach, pani baronowa!
Więc spełniła swą obietnicę i już odszukała go. Ucieszył się nawet z tego powodu, w nadziei, że wnet całą sytuację wyjaśni. Szybko przeszedł przez jezdnię i zbliżył się do auta. Nie dziwiło go nawet, że wiedziała gdzie i o jakiej porze go odnaleźć. Naprawdę, była to niezwykła kobieta.
— Niech pan prędzej wsiada! — zawołała, gdy podszedł i ucałował wyciągniętą rączkę. — Nie chcę, żeby nas widziano razem!
Szybko zajął obok niej miejsce. W tejże chwili szofer zatrzasnął drzwiczki, usiadł przy kierownicy i samochód ruszył naprzód.
— Więc pani była na tyle łaskawa... — począł, patrząc na nią z zachwytem, złączonym z wdzięcznością.
Przy świetle dziennym nie traciła jej uroda i szacować ją było można jako przecudowną kobietę. Zaiste, wykwit sex-appelu. Złoto miedziane włosy wymykały się spod małego kapelusika, okalając matową, białą twarz, a purpurowe usta rozchylały się kusząco. Bił od niej jakiś zmysłowy czar, któremu z trudem mógł się oprzeć każdy mężczyzna. Była piękna i niepokojąca. Wyglądała na lat trzydzieści, ale ktoś, ktoby ją dłużej obserwował, wywnioskowałby, że musiała być napewno starsza, przeszła już niejedno i posiada doświadczenie życiowe. Jej smukłą postać znakomicie obciskał skromny sportowy kostium, a z pod sukienki wyzierały w cieniutkich pończoszkach i lśniących pantofelkach śliczne nóżki, którychby pozazdrościć mogła znana z pięknych nóg, paryska artystka Mistinguette.
Jeśli Marlicz łudził się, że może jakieś inne względy, prócz interesu, skłoniły baronową, by odszukała go, wnet po wyjściu z banku, piękna a dziwna kobieta rychło wyprowadziła go z błędu.
— Czy otrzymał pan zlecenie? — zapytała szybko i, widać było że jest czymś mocno podniecona.
— Jakie? — nie zrozumiał w pierwszej chwili.
— Czy Kuzunow polecił panu wyjechać do Wilna?
— Tak! — o mało nie wyrwał mu się ten wykrzyknik pod wpływem wzroku baronowej, lecz wnet się opanował. — Nie. — wybąkał, — nic o tym nie wiem. —
Z trudem powstrzymywał nerwowe drżenie. Niespodziewanie zaskoczyło go to zapytanie i najmniej się tego z jej ust spodziewał. Skąd dowiedziała się o podróży, która miała być tajemnicą dla wszystkich? Z przerażeniem przypomniał sobie nagle słowa dyrektora, że szczególnie miał się wystrzegać kobiet. Więc baronowa...
— Nic nie wiem o tym! — powtórzył. — Myli się pani...
— Proszę nie kłamać! — powtórzyła. — Chyba za to, co wczoraj uczyniłam dla pana, jest pan zobowiązany względem mnie do całkowitej szczerości!
Teraz Marlicz poczuł dopiero że wpadł w pułapkę.
— No tak... ale zapewniam...
— Proszę nie kłamać! — powtórzyła. — Kuzunow polecił panu udać się nocnym pociągiem do Wilna. Tam ma pan jutro odwiedzić niejakiego Drangla, doręczyć mu pieniądze i odebrać papiery. Daremne będzie wypieranie się, jak pan słyszy, — wiem wszystko...
Istotnie wiedziała wszystko.
— Kim pani jest? — szepnął zdumiony. — Nie znam nawet pani nazwiska?
— Kim jestem? — odpowiedziała spokojnie. — Nazywam się Tamara Dranglowa. Ongiś byłam żoną Drangla, tego samego, którego pan ma odwiedzić w Wilnie, a obecnie jestem narzeczoną pańskiego dyrektora, Jana Kuzunowa.
— Pani?! — aż podniósł się na swym miejscu. — Pani, narzeczoną Kuzunowa... Ach rozumiem. —
Nagle stanęły w jego pamięci rewelacje, posłyszane z ust prokurenta Krebsa. Więc dla niej sześćdziesięcioletni Kuzunow oszalał z miłości i ją właśnie Krebs nazwał awanturnicą. Choć Marlicz widział tę kobietę po raz drugi w życiu, jej postać poczynała się zarysowywać w jego oczach w nowym nieoczekiwanym świetle.
— Rozumiem! — powtórzył.
— Nie, pan jeszcze nie rozumie! — odrzekła niecierpliwie, a w jej oczach zagrały te same, co wczoraj, szmaragdowe błyski. — Przed wielu laty wyszłam zamąż za barona Drangla, rosyjskiego arystokratę. Jestem z pochodzenia pół polką, pół gruzinką i dlatego mam na imię Tamara. Ale, krótko żyłam z mężem, gdyż szybko stracił, to co miał i rozpił się ostatecznie. Tego wszystkiego, oczywiście, nie powiedział panu Kuzunow. Obecnie, chcąc wyjść za mąż za niego, muszę mieć zgodę na rozwód od pierwszego męża. Właśnie pan jedzie po tę zgodę i za nią pan też zapłaci. Tanio otaksował się Drangiel — zawołała z ironią. — Tylko pięć tysięcy złotych! Ale to już jego rzecz, stoczył się na dno, podobno ostatecznie... Ale, prócz tego...
— Prócz tego? — powtórzył Marlicz, coraz więcej zainteresowany, — nie pojmuję, jeszcze że z tej sprawy uczyniono taką tajemnicę.
— Prócz tego — dokończyła — Drangiel ma jeszcze dołączyć pewne papiery. Papiery, które mi wykradł podstępem. Nic zapewne w nich nie ma — dodała, siląc się na obojętność — ale jest to taki łajdak i tak mnie nienawidzi, że nie wykluczone, gdy pochwyciwszy pieniądze, dołączy coś kompromitującego, aby mi zaszkodzić. Gotów nawet — poprawiła się, spostrzegłszy, że wygadała się zbytnio — nadesłać sfałszowane dokumenty...
Marlicz pojmował teraz wszystko i pamiętał, że przed dyrektorem leżał jakiś tajemniczy list. Zapewne od Drangla. Pojmował, że ten prócz zezwolenia, na rozwód, obiecywał nadesłać prawdopodobnie jakieś rewelacyjne informacje, które miały być tajemnicą dla wszystkich, i w żadnym razie nie dotrzeć do rąk pięknej Tamary i że po to wysłano go do Wilna.
— Ach, tak.. — bąknął.
— Chodzi mi więc — wyrzekła teraz zupełnie otwarcie — abym mogła przejrzeć te papiery, zanim dotrą do rąk Kuzunowa. Rozumie pan? Musi pan mi je pokazać....
W Marliczu zagrały resztki uczciwości. Niedawno przysięgał sobie postępować, jak człowiek prawy, a to, co żądała od niego byłoby zdradą wobec dyrektora.
— Naprawdę nie mogę tego uczynić — wyrzekł.
— A wczoraj mógł pan ode mnie przyjąć pieniądze? — posłyszał ostrą, nieoczekiwaną odpowiedź. — Co za nagła dżentelmeneria.
Marlicz poczuł, że czerwień wstydu nagłą falą zalewa mu policzki.
— Sądziłem, że to tylko pożyczka!
— Pożyczka od obcej kobiety? Aby ukryć defraudację? Wszak zamierzał pan sobie strzelić w głowę?
— Z tego jeszcze nie wynika, żebym stale miał być szubrawcem!
— Więc odmawia pan? A co będzie, jeśli pójdę do Kuzunowa i opowiem mu w jaki sposób pokrył pan niedobory w kasie? Gdyż tylko na to mógł pan potrzebować pieniądze. Nikt z czterystuzłotowej pensji nie grywa grubo w klubie. Wiem, ile pan zarabia i ile pan przegrał.
Marlicz czuł, że w tej chwili nienawidzi tę kobietę i z trudem się opamiętywał, by nie rzec jej coś równie przykrego. Ale rozumiał, że jest całkowicie w jej władzy i że jeśli zechce opowiedzieć wszystko dyrektorowi, ten jej uwierzy. Znów znajdzie się na bruku. Również przyszła refleksja, iż zapewne Kuzunow jest w niej tak zaślepiony, iż mimo wszystkich rewelacji ożeni się z nią, gdyż przy swym sprycie potrafi się wytłumaczyć z najgorszych zarzutów. A niedobrze było sobie zrobić śmiertelnego wroga z przyszłej żony zwierzchnika.
— Cóż namyślił się pan? — zapytała, zauważywszy jego wahanie.
— Tak! — odrzekł. — Uczynię, co pani żąda. Wszak mam wobec niej poważne obowiązki i pragnę się z nich jaknajszybciej wywiązać!
— Ach, nie mówmy o tem — zawołała zupełnie innym tonem, a uśmiech rozjaśnił jej twarz.Naprawdę mi przykro, że przed chwilą zbyt ostro odezwałam się do pana, ale jestem wyjątkowo dziś zdenerwowana! Zapomnijmy o tym i bądźmy przyjaciółmi! Nikt na mnie się nie zawiódł i potrafię się jeszcze panu przydać w przyszłości. Oto ręka na zgodę. Więc zgadza się pan dać mi do przejrzenia papiery?
Znów był całkowicie pod jej urokiem i mówiła do niego, jak gdyby przed chwilą nie padły pomiędzy nimi szorstkie i obraźliwe słowa.
— Tak! — powtórzył całując wyciągniętą rączkę.
— Skoro pan przyjedzie z Wilna — wyjaśniła — uda się natychmiast do mego mieszkania. Mieszkam na Koszykowej pod Nr. 144. Zanim pan pójdzie do banku. Przejrzę papiery i zwrócę je panu. Pociąg przybywa o siódmej rano, już o ósmej będę oczekiwała pana. Po tym pan pójdzie do Kuzunowa, a spóźnienie łatwo wytłumaczy zmęczeniem.
Skinął głową.
— Omówiliśmy wszystko! — zakończyła.Teraz już zwalniam pana!
Zastukała w szybę, dając znać szoferowi aby się zatrzymał.
— Jeszcze jedno! — zapytał Marlicz wysiadając z samochodu. — Czy pani wczoraj już wiedziała, że Kuzunow zamierza mnie wysłać do Wilna?
— Oczywiście! — zaśmiała się, ukazując rząd olśniewająco białych zębów. — Czyż inaczej odszukałabym pana w klubie. Jestem znakomitą detektywką i zbieram o potrzebnych mi ludziach zawsze ścisłe informacje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.