Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rewelacje o ukochanej dyrektora, gdy wtem do Krebsa nie zbliżyła się jedna z urzędniczek z działu giełdowego z jakimś ważnym zapytaniem w sprawie wartościowych papierów.
— Ach, o te akcje chodzi! — zawołał prokurent — Zaraz sam zatelefonuję na giełdę.
Oddalił się pośpiesznie i Marlicz pozostał sam.
Więc dyrektor zakochał się i dla tego dziś był tak wytwornie ubrany niczym Adolf Menjou. Zais te, nielada sensacja! Lecz cóż to właściwie mogło ob chodzić Marlicza i zapewne niezwykła ta wiadomość nie stała w żadnym związku z jego podróżą do Wil na, ani z odebraniem tajemniczych papierów. Zresz tą, zapewne jeszcze więcej dowie się od Krebsa.
Ale w banku panował szczególny ruch i tylu by ło interesantów, że Krebs nie miał już czasu na poufniejszą pogawędkę z kolegą i nie zbliżał się do jego biurka. Również Marlicza pochłonęła codzienna praca i sam nie wiedział kiedy czas upłynął mu do trzeciej. Dopiero trzask okienek, zamykanych z hałasem przez urzędników, przypomniał mu, że zbliżył się kres zajęć.
Powstał ze swego miejsca i podszedł do proku renta, sądząc, że razem udadzą się do domu. Ale Krebs, dłużej jeszcze zatrzymany jakąś robotą, pozostawał w banku. Poprzestał tedy na wypłaceniu Marliczowi pięciu tysięcy wraz z pieniędzmi przeznaczonymi na drogę — zgodnie z poleceniem dyrektora — po czym uścisnął jego rękę i rzekł tylko na pożegnanie:
— Szczerze wam zazdroszczę tej małej wycieczki. Uciekniecie przynajmniej na kilka dni od piekła w naszej budzie i od diabelskiego stukotu maszyn...
Marlicz opuścił bank i powoli skierował się w