Kobieta, która niesie śmierć/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Kobieta, która niesie śmierć
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
W WILNIE.

Marlicz przybył nazajutrz szczęśliwie do Wilna i zamieszkał w hotelu „Bristol“. Ponieważ do siódmej wieczór — a o tej godzinie miał się stawić u Drangla — było sporo czasu, począł zwiedzać miasto w którym po raz pierwszy w życiu się znalazł.
Wilno wraz z Krakowem są chyba najciekawszymi miastami w Polsce i najwięcej w nich można odszukać pamiątek zamierzchłej przeszłości. Krążył więc po małych, krętych ulicach, tchnących średniowieczem, podziwiał kościoły, klasztory i gmachy, pamiętające jeszcze czasy Jagiellonów, dotarł nawet na Antokol, skąd roztacza się wspaniały widok na prastary gród.
Wreszcie zmęczony długim spacerem, gdy zbliżyła się już pora obiadowa, powrócił do hotelu i udał się do znajdującej się tam na dole restauracji.
W długiej, wąskiej sali prawie wszystkie stoliki były zajęte. Rozglądał się za wolnym miejscem. Wtem posłyszał znajomy głos:
— Ot, pan tu się znalazł! A pozwól do mnie kotusik! Bardzo, proszę....
To starszy pan siedzący samotnie przy stoliku pod oknem, zapraszał go uprzejmie. Wysoki, tęgi, o czerstwej, ogorzałej od słońca twarzy i sumiastym siwym wąsie — typowy żubr kresowy. Marlicz zapoznał się z nim w drodze, gdyż jechali tylko we dwójkę w kolejowym przedziale i tam już przywykł do jego jowialnego, nieco rubasznego obejścia. Starszy pan, widocznie gadatliwy z natury, pierwszy rozpoczął rozmowę i począł opowiadać, że ma duże dobra pod Wilnem, ale ciągle w ostatnich czasach musi kursować pomiędzy tym miastem, a Warszawą, bowiem stara się o pozwolenie na wyrąb lasów, a takie pozwolenie „kotusik“, teraz dostać nie łatwo.
„Kotusik“ było to jego ulubione przysłowie które wtrącał w prawie każde zdanie jednocześnie tykając Marlicza. Gdy ten spojrzał na niego w pierwszej chwili zdumiony taką poufałością, starszy pan spostrzegłszy jego minę dobrodusznie wyjaśnił:
— Ty się nie gniewaj na mnie „kotusik“ że tak gadam! Onufry Mongajłło jestem, lat siedemdziesiąt minęło, wszystkim znajomym tak gadam, a teraz odzwyczaić się trudno.
Marlicz — kiedy posłyszał nazwisko starszego pana nie tylko nie obraził się, ale nabrał dlań respektu. Bank Kuzunowa, w którym pracował utrzymywał szerokie stosunki ze sferami ziemiańskimi, i dlatego też wiedział, że Mongajłłowie należeli prawie do rodów magnackich w Wileńszczyźnie i bodajże ten sam Onufry Mongajłło był klientem ich banku. Nie zwierzył mu się z tym, oczywiście, ale stał się dla starszego pana niezwykle uprzejmy, ten zaś darzył widoczną sympatią swego młodego towarzysza podróży.
To też, obecnie, chętnie skorzystał z zaproszenia, zbliżył się do stolika i uścisnąwszy rękę starszego pana, zajął naprzeciw niego miejsce, zadowolony nawet, że sam nie będzie spożywał obiadu.
Pan Mongajłło zajadał ze smakiem kołduny, zakrapiając je gęsto wódką i jako panek kresowy musiał tu być wysoce poważanym gościem, gdyż usłużnie nadskakiwał mu kelner, tytułując go „jaśnie panem, dziedzicem“.
— Ty też „kotusik“ zjedz kołduniki. — zwrócił się do Marlicza. — Nasza wileńska potrawa... Albo bigos... Takiego w Warszawie nie dadzą.... Choć tam się nazywa potrawa boska, bo tylko Pan Bóg wie, co te kuchmistrze za draństwa do niego „nakładą“.
Marlicz dał się namówić na kołduny, później zrazy z kaszą, a chcąc zrobić przyjemność starszemu panu, kropnął z nim kilka kieliszków wódki. Później musiał wysłuchać długą opowieść o tym, że interesy Mongajłły układają się znakomicie, zapewnie nie długo otrzyma pozwolenie na wyrąb lasu, gdyż dowiedział się z rana, że miejscowe urzędy nie stawiają trudności, tylko nie jest wykluczone, że jutro znów uda się do Warszawy.
— To drogę razem odbędziemy, kotusik...
Zapewne długo jeszcze słuchałby w milczeniu tych zwierzeń Mongajłły, gdyby wtem nie nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda. Przy bufecie rozległy się jakieś podniesione głosy, a gdy Marlicz spojrzał w tym kierunku, zobaczył tam jakiegoś awanturującego się mężczyznę. Był to może pięćdziesięcioleci, szpakowaty, chudy jegomość o zniszczonej, zapewne od pijaństwa twarzy, w wytartym ubraniu, błyszczących niesamowicie oczach i nerwowych ruchach, który coś zawzięcie tłumaczył gospodarzowi, stojącemu za bufetem. Widać było, że siłą wdarł się na salę, gdyż w pobliżu stało paru kelnerów, jakby zamierzając go z niej usunąć.
— A ja wam gaworiu (powiadam) — wykrzykiwał po rosyjsku — dieńgi budut u mienia... (będę miał pieniążki).
— Niestety! — dość szorstko odrzekł gospodarz. — Na „budut“ (będą) nie możemy kredytować panu rotmistrzowi...
— A mało ja u was przepił?
— Kiedy to było? — A jeszcze więcej pan nam jest winien! Najlepiej pan zrobi, jak zaraz wyjdzie, bo nie skredytujemy, ani za grosz.
— Jej Bohu! (Na Boga)! Do wieczora... Takaja kucza dienieg budiet! (kupę pieniędzy będę miał) — szeroko rozstawił ręce. — Nu, choziajin? (Więc gospodarzu).
— Nie mogę....
Marlicz domyślił się łatwo, że awanturujący się musi być byłym rosyjskim oficerem, nałogowym alkoholikiem, żebrzącym niemal o kieliszek wódki u gospodarza. Nie zdziwił go ten obrazek, gdyż podobnych wykolejeńców łatwo spotkać można wszędzie, a słowa Mongajłły potwierdziły te spostrzeżenia całkowicie.
— Ot, do czego prowadzi wódka! — wyrzekł sentencjonalnie, jakby zapomniawszy, że sam łyknął conajmniej osiem dużych kieliszków. — A to naprawdę były rotmistrz gwardii carskiej... Skończony człowiek, spił się ostatecznie.
— Zna go pan?
— Znam... Tylko nie patrz na niego kotusik, bo zaraz się do nas przyczepi, a ja...
Niestety, było za późno. Były rotmistrz gwardii carskiej odwrócił się raptem w kierunku sali, powiódł po niej swoimi gorejącymi, błędnymi oczami, spostrzegł Mongajłłę i twarz mu się rozpromieniła w szerokim uśmiechu. Odtrącił kelnera, który starał się go zatrzymać i zbliżył się do ich stolika.
— A jaśnie wielmożny pan dziedzic! — dawno was nie widał, staryj drug!
— No tak... No tak, kotusik! — wybąkał Mongajłło bez zbytniego zachwytu — i ja ciebie rad widzieć rotmistrzu... Tylko widzisz, my z tym panem — wskazał na Marlicza, jakby dając do zrozumienia, że ma do odgadnienia ważne z nim interesy.
— Ponimaju, (Rozumiem) — wymówił pijak, podczas, gdy kelner przezornie usuwał krzesło. Ponimaju i nie budu wam mieszat’! Ale za spotkanie napijemy się wódki! Tu nieproszony pochwycił stojącą na stole butelkę, nalał sobie szklaneczkę, podniósł ją do góry, po czym wychylił do dna.
— Za zdrowie pana Mongajłły!
— Napiłeś się to i dobrze, kotusik! — oświadczył z niezmąconym spokojem Mongajłło. — Ale teraz zostaw nas samych... Jeśli ci potrzeba, bo nie bardzo chcą ci, słyszę, kredytować — wyciągnął z kieszeni kamizelki pięciozłotową monetę — bierz... Bierz, ale nie przeszkadzaj, mamy konferencję.
— Bieri i idi k czortu? (weź i idź do diabła) — syknął. — A myślisz pan Mongajłło, że nie wezmę? Dlatego, że mi dajesz jak żebrakowi, bylem tylko nie usiadł przy twoim stoliku? Wstydzisz się ze mną siedzieć? Bywszyj gwardiejec? A skolko raz preżdie ty so mnoju wypiwał? (A ileż to razy piliśmy razem?) Właśnie wezmę, bo chcę, tylko...
— Co, tylko, kotusik? — zapytał Mongajłło i widać było, że zaczyna go niecierpliwić ta rozmowa.
— Tylko — szybko pochwycił leżącą na stole monetę — przychodź wieczorem do Bristolu! Zobaczysz, jak rotmistrz będzie szastał pieniędzmi... ha... ha... A tepier proszczaj! (A teraz do widzenia).
Obrzucił Mongajłłę i Marlicza złym spojrzeniem i odszedł od stolika. Nie miał również widać zamiaru za zdobytą piątkę pozostać w restauracji, bo szybko przeszedł przez salę i skierował się do wyjścia. W przejściu tylko warknął na gospodarza:
— Jeszczo budiesz mnie kłaniatsia, prochwost! (Jeszcze będziesz mi się nisko kłaniał ty...)
Mongajłło był zadowolony, że pozbył się natręta.
— Niemożliwy człowiek, kotusik, — począł wyjaśniać — niemożliwy... Urządza skandale. Zawsze chętnie mu dam pieniądze, byle tylko odczepił się. Inaczej, jak się napije, to całą salę rozwali... A jaki kiedyś był elegancki człowiek! Pamiętam go jeszcze z carskich czasów. Nawet po wojnie, miał swój majątek. Wszystko przepuścił.
— Po wojnie miał majątek? — zdziwił się Marlicz, gdyż sądził, że wykolejeniec jest rozbitkiem rosyjskiej rewolucji — Też pod Wilnem?
— Duży majątek. Pięć lat temu jeszcze bogaty był, kotusik. W rok, w dwa wszystko poszło.. Przez kobietę.... Zakochał się w jakiejś osobie, nie znałem jej, ale podobno miała być prześliczna... Tylko.. Oj, te kobiety, kotusik.. Rzuciła go, kiedy nie miał pieniędzy, a on teraz pije..
— A jak nazywa się ten były rotmistrz?
— Grzegorz Drangiel.
— Co?
— Czemuś tak się zdziwił, kotusik? Że z takiej dobrej rodziny i tak się opuścił? Naprawdę, stary rosyjski ród. Mają nawet tytuł baronowski. Słyszałeś kiedy o nich?
— Nie! — skłamał, nie mogąc oczywiście wtajemniczać Mongajłły w sprawę w jakiej go wysłano do Wilna.
— A takieś się zdziwił! Ale co tu sobie głowę zaprzątać takim pijakiem. Na szczęście diabli go wynieśli stąd, kotusik...
Tu Mongajłło znów powrócił do opowieści o swoich interesach.
Więc tak wyglądał ów Drangiel, mąż Tamary, do którego Marlicz miał udać się o siódmej. Coprawda wnosząc z jej słów i z tego, że za pozwolenie na rozwód miał mu wypłacić pieniądze, był na to przygotowany. Ale żeby wyzbyć się do tego stopnia wszelkiej godności i tak stoczyć się na dno? Za kieliszek wódki gotów był poniżyć się do ostatecznych granic. Oczekiwał widocznie na przyobiecane pięć tysięcy i za nie z powrotem zamierzał odgrywać pana. To oznaczały jego przechwałki, że wieczorem pokaże wszystkim, co jeszcze potrafi.
Wyciągnąłby chętnie z Mongajłły, jakieś dalsze szczegóły z małżeńskiego pożycia Drangla z żoną, ale wnet poznał, że stary ziemianin, sam jest w nich mało poinformowany. Zresztą, tak go zaprzątał wyrąb lasu, że mimo zręcznych nagabywań Marlicza, wciąż powracał do poprzedniego tematu.
Nie dowiedział się tedy Marlicz niczego nowego i pocieszał się tylko w duchu, że rychło sam zobaczy Drangla. Gdy żegnał się z Mongajłłą, opuszczając restaurację, biła godzina szósta.
Tedy za godzinę.

Przesiedział ten czas w swoim numerze, po czym wyszedł na miasto i skierował się w stronę ulicy Jezuickiej. Znalazł się przed kamienicą, wymienioną w kartce, doręczonej mu przez Kuzunowa. Kamienica była stara, jednopiętrowa i jak dowiedział się od dozorcy, Drangiel mieszkał tam w oddzielnym pokoiku, na poddaszu. Szybko wspiął się po wąskich, brudnych, drewnianych schodach, i znalazł się przed drzwiami na których widniał bilet: „Grzegorz baron Drangiel, b. rotmistrz lejb gwardii pułku ułanów i obywatel ziemski.“
Zastukał. Z za drzwi rozległy się pośpieszne kroki, rozwarły się szeroko drzwi i ukazał się w nich Drangiel. Widocznie oczekiwał niecierpliwie wysłannika i zdziwił się w pierwszej chwili, ujrzawszy Marlicza, którego niedawno widział w towarzystwie Mongajłły, sądząc, że ten od niego z jakimś poleceniem przybywa.
— Ach! Pan od Mongajłły?
— Nie! — zaprzeczył. — Przybywam od pana dyrektora Kuzunowa!
— Od pana dyrektora Kuzunowa! — widoczne zadowolenie odbiło się na twarzy carskiego rotmistrza. — Tak, to czemuż pan siedział z Mongajłłą? — nieufne błyski zagrały w jego oczach. — Czy ten stary chrycz wie coś o naszej sprawie?
— Nie, nic nie wie! — pośpieszył go uspokoić. — Poznałem przypadkowo pana Mongajłłę i równie przypadkowo znalazłem się z nim w restauracji. Mongajłło nie wie nawet, że pracuję w banku dyrektora Kuzunowa.
— Charaszo! Wojditie... (Dobrze! Proszę wejść). Wślad za Dranglem, znalazł się w małej izdebce, urządzonej więcej, niż skromnie. Przy jednej ze ścian stało drewniane, z porozrzucaną, mocno przybrudzoną pościelą łóżko, pośrodku zniszczony stół, a obok niego dwa nadwyrężone krzesła. Obdrapana komoda w rogu dopełniała tego biednego umeblowania. Widać było, że z pokoju tego zniknęło wszystko, mogące przedstawiać jakąkolwiek wartość, wyprzedane zapewne na wódkę. Tylko, na ścianie obok siebie wisiały dwa portrety, dobre portrety, zrobione za czasów świetności przez pierwszorzędnego malarza. Jeden z nich przedstawiał Drangla w mundurze z szeregiem orderów na piersi, drugi Tamarę, w stroju balowym, uśmiechniętą, zagadkową i kuszącą.
— Proszę usiąść! — wskazał Marliczowi na jedno z krzeseł, znajdujących się obok stołu, na którym leżały zatłuszczone papiery z resztkami wędliny, niedojedzony kawałek kwaszonego ogórka, oraz stała napoczęta butelka wódki, prawdopodobnie nie dawno zakupiona za pieniądze Mongajłły. — Cóż mi pan przywozi! A może pan napije się wódki?
— Dziękuję! — odparł, zajmując miejsce. — Nie piję!
— A z Mongajłłą pan pił! Trudno, skoro pan taki dumny sam się napiję!
Nalał sobie pół szklanki i wychylił ją błyskawicznie.
Marlicz z odrazą spojrzał na niego. W domu, — Drangiel bez marynarki i kołnierzyka, z rozczochranymi włosami nad spoconym czołem i zaczerwienioną twarzą, wydawał mu się jeszcze więcej odrażający. Przy tym musiał być już pijany.
— Cóż pan mi przywozi? — powtórzył. — Czy są pieniądze?
— Oczywiście!
— Całe pięć tysięcy?
— Tak! — Marlicz wyciągnął paczkę z pieniędzmi z kieszeni. — Ale, wzamian miałem otrzymać papiery.
— Chwileczkę. A dyrektor Kuzunow wie za co płaci?
Marlicza zaskoczyło to pytanie.
— Chyba!
— I ja tak myślę! Bo ten pański dyrektor, to bardzo mądry człowiek. Kocha się w mojej żonie i chce się z nią żenić, ale przedtem pragnie dowiedzieć się wszystkiego. Coprawda, sam mu o tym napomknąłem.... ha — ha... Nie tak, jak my, Rosjanie — Jak zakochamy się, to niech będzie nawet zbrodniarka... —
W podnieceniu przeszedł się po izdebce. Marlicz milczał.
— Niech się dowie! — mówił dalej. — Właśnie chcę, żeby się dowiedział. A dla czego? Ja mam wziąść te kilka parszywych tysięcy złotych — rzucił łapczywe spojrzenie na paczkę banknotów, leżących na stole, z których Marlicz przezornie nie usuwał ręki — i dalej żyć jak pies? A ona, która mnie zrujnowała, ma być „jaśnie panią“? O, niech wszystkiego się dowie, a później się żeni — dam chętnie zezwolenie na rozwód.
Znów napełnił szklankę wódką.
— Niech się dowie — warknął — że piękna Tamara była tu w Wileńszczyźnie tylko skromną guwernantką... Że swymi intrygami doprowadziła do tego, że w domu, w którym pracowała, syn chciał dla niej zabić ojca i matkę. Że była uwikłana w głośny proces i przezywano ją nawet kobietą, która niesie śmierć! Że nie wiadomo, jakby cała ta sprawa skończyła się, gdybym ja się nie nawinął i z nią nie ożenił. No i nie zatuszował niektórych rzeczy. Ale, pozostały papiery... — Papiery, o które tak Kuzunowowi chodzi... — Ot, tam — wskazał na stojącą w rogu komodę. — Dzięki tym papierom, łatwo ustalić, kogo Tamara namówiła do zbrodni...
Marlicz słuchał teraz tych zwierzeń z zapartym oddechem, pojmując czemu baronowej tak zależało na przejrzeniu tych papierów, czy też ich zniszczeniu.
— A ze mną, jak postąpiła? — Drangiel wciąż trzymał w ręku napełnioną szklankę. — Wyssała, a po tym odeszła. Myśli pan, że nie pragnęła mojej śmierci? Nie chcę gadać, ale kiedyś w potrawie też znalazłem truciznę. Za co? Za co? Za to, że ją kochałem, wszystko dla niej poświęciłem, nawet kłamałem przed sądem... Ale, ona chciała być tylko baronową i bawić się, a kiedy mój majątek strwoniła w przeciągu kilku lat, myślała jakby mnie się pozbyć na zawsze. A kiedy nie udało się, uciekła... Teraz jest szczęśliwą narzeczoną dyrektora Kuzunowa. Kobieta, która niesie śmierć...
— W takim razie — odezwał się Marlicz — powinien pan, panie rotmistrzu, być zadowolonym, że rozchodzicie się ostatecznie!
Drangiel raptem podniósł szklankę do ust i wypił jej zawartość do dna.
— Zadowolony? — powtórzył, a coraz bardziej czerwieniejąca twarz świadczyła, że alkohol ostatecznie uderzył mu do głowy. — Zadowolony? — Pochwycił mocno ramię Marlicza i rzekł: — Ja ją jeszcze kocham!
— Pan ją kocha! Po tym, co mi pan powiedział?
— Kocham ją — krzyknął. — I nie chcę, żeby była żoną Kuzunowa? Ponimajesz...?
— I dlatego bierze pan pieniądze za swoje rewelacje?! — Marliczowi o mało nie wyrwał się ten wykrzyknik.
Choć w porę ugryzł się w język, Drangiel, mimo, że pijany, musiał odgadnąć jego myśli.
— I żeby wszystko zepsuć, dostarczam Kuzunowowi papiery, które sam mu zaproponowałem, kiedy po raz pierwszy zwrócił się do mnie o zezwolenie na rozwód i za to otrzymuję pięć tysięcy? Tak ty siebie dumajesz? — gadał już teraz z poufałością pijacką do Marlicza. — Cóż, piat tysiacz, bolszaja kucza dienieg! Mógłby za to rotmistrz Drangiel znów odgrywać pana i w „Bristolu“ i u „George‘a“. I znów kłanialiby mu się te same swołocze, którzy go stamtąd teraz za kark wyrzucają, bo nie mam pieniędzy. Nawet pan Mongajłło, który mi dał, jak żebrakowi pięć złotych — wypiłby ze mną szampana, ot, co... — Aj, kutnąłby rotmistrz Drangiel! Tylko... — tylko że ja nie chcę tych pieniędzy...
— Pan nie chce tych pieniędzy? — zawołał Marlicz, zdumiony.
— K czortu ich, naplewat‘! — ryknął nagle i pchnął ręką w kierunku paczki banknotów tak gwałtownie, że gdyby Marlicz nie cofnął ich pośpiesznie, napewno byłby je rozsypał po pokoju. — Naplewat‘! Drangiel jest były rotmistrz gwardii i za takie rzeczy pieniędzy nie bierze...
Marlicz miał teraz wrażenie, że rozgrywa się przed nim jakąś scena z powieści Dostojewskiego.
— Więc czego pan właściwie chce? — zapytał zlekka zniecierpliwiony.
— Czego ja chcę? Jak ja stoczyłem się na dno, niech i ona stoczy się na dno... Wot, kak... — wykonał ruch, jakgdyby coś łamał gwałtownie. — Albo, niech się tarza u moich nóg... Nie chce być moją żoną, to będzie niczyją! Rozmyśliłem się, nie oddam nikomu tych papierów! Niech wie, że jest w mojej władzy i że zawsze mogę ją zniszczyć! Schowaj pan te pieniądze przeklęte! — znów tknął z wściekłością kciukiem w kierunku banknotów.
Marlicz pośpiesznie schował je do kieszeni. Więc, cała jego misja skończyła się fiaskiem i Drangiel, pod wpływem pijaństwa, wolał zemstę, niż pieniądze...
— A czy nie lepiejby było — usiłował jeszcze załagodzić sytuację — całą sprawę załatwić tak, jak początkowo było ułożone z dyrektorem?
— Nie! — twarz pijanego nabierała dzikiego, nieprzyjemnego wyrazu.
— Dlaczego? Skoro dyrektor znajduje się w posiadaniu papierów...
— Ha — ha — ha... — Ale ja ich się wyzbędę raz na zawsze. Nie będzie Kuzunowa, będzie inny... Nie chcę... — Nie choczu, ponimajesz? Zresztą, dla czego tak nalegasz? — Może umówiłeś się z nią, żeby je zniszczyć po drodze... — Toć, ja ciebie nie znam wcale...
Oskarżenie to, rzucone przez pijanego było tak nieoczekiwane, a bliskie prawdy, że Marlicz poczerwieniał gwałtownie. Czyżby Drangiel intuicyjnie odgadł wszystko?
— Panie!
— A...! — ryknął tamten. — Czerwienisz się? Dobrze trafiłem! Nie choczu z toboj rozgowariwat!
— Ależ..
— Uchodi! Nie dam pozwolenia na rozwód, ani papierów! W tej chwili wychodź stąd!...
— Pan mnie obraża!..
— Ja... tiebia!...
Drangiel pochwycił się za tylną kieszeń, jakgdyby chcąc wydobyć browning, a Marlicz zerwał się ze swego miejsca.
Co miał robić? Przyszły mu na myśl słowa Mongajłły, że Drangiel po pijanemu jest zdolny do wszystkiego. Zacząć bójkę i narazić się na postrzelenie? Co o tym wszystkim powiedziałby Kuzunow, który wogóle nie wiadomo jak ustosunkuje się do niego, po niekorzystnym załatwieniu sprawy?
— Precz! — ryczał tymczasem pijany i wydało się Marliczowi, że w jego ręku błyszczy jakiś metalowy przedmiot.
— Dobrze, odchodzę! — wymówił cofając się do drzwi. — Ale rozmówię się jeszcze z panem, biedy będzie trzeźwy.
— Won, swołocz!...
Marlicz zniknął za drzwiami. Pośpiesznie zaczął schodzić ze schodów, zastanawiając się, co ma teraz dalej począć. Skomunikować się z Kuzunowem telefonicznie i opowiedzieć mu wszystko, czy też natychmiast powrócić do Warszawy? A jeżeli Drangiel napisze o swych podejrzeniach dyrektorowi?
Tak łamał sobie głowę nad sytuacją, w jakiej się znalazł, gdy wtem przy końcu źle oświetlonych schodów na dole zobaczył czyjąś postać, w pierwszej chwili niewyraźną w półmroku.
— Ma pan papiery? — posłyszał cichy szept.
To baronowa Tamara oczekiwała na niego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.