Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cił mocno ramię Marlicza i rzekł: — Ja ją jeszcze kocham!
— Pan ją kocha! Po tym, co mi pan powiedział?
— Kocham ją — krzyknął. — I nie chcę, żeby była żoną Kuzunowa? Ponimajesz...?
— I dlatego bierze pan pieniądze za swoje rewe lacje?! — Marliczowi o mało nie wyrwał się ten wy krzyknik.
Choć w porę ugryzł się w język, Drangiel, mimo, że pijany, musiał odgadnąć jego myśli.
— I żeby wszystko zepsuć, dostarczam Kuzuno wowi papiery, które sam mu zaproponowałem, kiedy po raz pierwszy zwrócił się do mnie o zezwolenie na rozwód i za to otrzymuję pięć tysięcy? Tak ty siebie dumajesz? — gadał już teraz z paufałością pijacką do Marlicza. — Cóż, piat tysiacz, bolszaja kucza die nieg! Mógłby za to rotmistrz Drangiel znów odgry wać pana i w „Bristolu“ i u „George‘a“. I znów kłanialiby mu się te same swołocze, którzy go stam tąd teraz za kark wyrzucają, bo nie mam pieniędzy. Nawet pan Mongajłło, który mi dał, jak żebrakowi pięć złotych — wypiłby ze mną szampana, ot, co... — Aj, kutnąłby rotmistr Drangiel! Tylko... — tylko że ja nie chcę tych pieniędzy...
— Pan nie chce tych pieniędzy? — zawołał Mar licz, zdumiony.
— K czortu ich, naplewat‘! — ryknął nagle i pchnął ręką w kierunku paczki banknotów tak gwał townie, że gdyby Marlicz nie cofnął ich pośpiesznie, napewno byłby je rozsypał po pokoju. — Naple wat‘! Drangiel jest były rotmistrz gwardii i za takie rzeczy pieniędzy nie bierze...
Marlicz miał teraz wrażenie, że rozgrywa się przed nim jakąś scena z powieści Dostojewskiego.