Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rokie stosunki ze sferami ziemiańskimi, i dlatego też wiedział, że Mongajłłowie należeli prawie do rodów magnackich w Wileńszczyźnie i bodajże ten sam Onufry Mongajłło był klientem ich banku. Nie zwie rzył mu się z tym, oczywiście, ale stał się dla starsze go pana niezwykle uprzejmy, ten zaś darzył widoczną sympatią swego młodego towarzysza podróży.
To też, obecnie, chętnie skorzystał z zaproszenia, zbliżył się do stolika i uścisnąwszy rękę starszego pa na, zajął naprzeciw niego miejsce, zadowolony na wet, że sam nie będzie spożywał obiadu.
Pan Mongajłło zajadał ze smakiem kołduny, za krapiając je gęsto wódką i jako panek kresowy mu siał tu być wysoce poważanym gościem, gdyż usłu żnie nadskakiwał mu kelner, tytułując go „jaśnie pa nem, dziedzicem“.
— Ty też „kotusik“ zjedz kołduniki. — zwró cił się do Marlicza. — Nasza wileńska potrawa... Albo bigos... Takiego w Warszawie nie dadzą.... Choć tam się nazywa potrawa boska,, bo tylko Pan Bóg wie, co te kuchmistrze za draństwa do niego „nakładną“.
Marlicz dał się namówić na kołduny, później zrazy z kaszą, a chcąc zrobić przyjemność starszemu panu, kropnął z nim kilka kieliszków wódki. Później musiał wysłuchać długą opowieść o tym, że intere sy Mongajłły układają się znakomicie, zapewnie nie długo otrzyma pozwolenie na wyrąb lasu, gdyż dowie dział się z rana, że miejscowe urzędy nie stawiają trudności, tylko nie jest wykluczone, że jutro znów uda się do Warszawy.
— To drogę razem odbędziemy, kotusik...
Zapewne długo jeszcze słuchałby w milczeniu tych zwierzeń Mongajłły, gdyby wtem nie nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda. Przy bufecie rozległy się