Kiermasy na Warmji/Kiermas/całość
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Kiermasy na Warmji |
Data wyd. | 1923 |
Druk | „Gazeta Olsztyńska“ |
Miejsce wyd. | Olsztyn |
Źródło | skany na commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Kiermas.
W domu gościnnym mniejsze dzieci gospodarza stoją znowu w oknach jak z rana i wskazują pełni radości i szczęścia paluszkami na drogę, którą goście jadą. Poznają swych wujów i ciotki po czapkach, po kapeluszach, po chustach, po koniach, po wozach i sprowadziłyby ich oczkami jak najprędzej do siebie.
— Wejcie matulku — woła Baśka — wszyscy powracają do náju, co byli zrana na kazie i na kuchach a jeszcze i drugich ze sobą ziozą. Dajcie jam na przyjezdne najlepszego kucha i zina i miodu i
masła i psiwa i wątrobki i musku i reżu i psieczonki i łogorka i i...
— Jół, jół, moja córeczko — przytakuje matulka, niezważając dużo na swego wielomównego trzpiota, bo zajęta ciągłem jeszcze sprzątaniem różnych rzeczy i ostatecznem przyrządzeniem obiadu, który dziś gotuje w kuchni w piekarniku zamiast w izbie na kominku, żeby tu było schludnie i nie przeszkadzało gościom i kucharkom.
— O już dziadek niedaleko — raduje się Baśka — i Michałek i ciotka i Purdzcy już są kiele krzyża Bziańkowego.
— To nie ciotka — przeczy Janek — to jest wujna, co ty ziesz, a tam nie Purdzcy jano Sprancowscy i z watamborski strony, ty nic nie ziesz!
— Prazie já ziam — kwili się siostrzyczka — ná nie matulku? Pódźcie tylo łobaczcie!
Przyszła matulka do okna, zobaczyła i — Baśka miała słuszność. Tryumfująco kole paluszkiem do Janka i woła:
— Wej, czy já ci nie móziuła, ná nie matulku?
— Jół, jół moja jegódko, tyś móziuła, tyś móziuła; ale teraz śleźta z łokna, bo to nie raźnie wygląda; lećta na podwórze uradować sia gościom naszam.
Dzieci wyleciały jak wicher na dziedziniec z żywemi okrzykami:
— Kto prandzy, kto prandzy! Zidzisz jekie ciste podwórze? Goście sia poradują. To ja wczora w zieczór tak zamietała, ażem dali ni mogła, a dziś nábzielszam psiáskam posypałam.
— Co? jano ty, a ja nie? — woła znowu rozdziczony Janek.
— Jół, jół i ty mój braciszku; ale nie bądź zawdy taki zły na mnie.
— Já ci jest mocno dobry — wtrąca Janek — tylo nie gadaj zawdy tak gwałt. Daj mi lepsi gąbki na zgoda i stul ją potam.
I zgodzili się szczerym pocałunkiem pokoju.
Na dziedzińcu już starsi bracia z kilku innymi gośćmi i służącemi stali w pogotowiu na przyjęcie wracających z kościoła. Już konie „wkrápowały“ się z pełnemi wozami pod górkę, na której stał dom, gumna i ogrodzone podwórze; — już stali na podwórzu, witani serdecznie od wszystkich domowych i mile proszeni „wstąpsić“ do izby. Baśka, jak motyl malowany, doskakiwała z kolei do nich, a ściskając każdego zgrabnie rączkami za szyję, rozdawała hojnie buziaki.
Lecz cóż to, na podwórzu słychać płacz. Wartemborska bije za zmoczenie i splamienie różowych sukienek swoje dzieci, których mała Baśka była ciotką. A to się stało tak. Pomimo zakazu matki mała Dośka i Waleśka z Wartemborka i Joanka z Purdy namówiły się iść gościom naprzeciwko pod Bartąg. Tymczasem lunął deszcz i nowe ich sukienki „spuziały“, a że ich czarne kołnierzyki farbowały, nad to się i „zwalały“. Przy „bziankowam“ krzyżu spotykają ich matki; dzieci do nich od deszczu ciekące rączki wyciągają, prosząc o ratunek a matki za nieposłuszeństwo fukają i łają, tylko z tą różnicą, że nad Joanką dobroduszna stryjna się lituje, a swoje bez litości matka „buzuje“, raz na wozie, drugi raz poprawia na podwórzu ku uciesze gości a niemałej trwodze ciotki Baśki.
Tymczasem parobcy wyprzągali konie, głaskając je, bo aż piana stała na nich, tak się pogrzały.
— Jakieś ty musiáł dźwigać mój gniady, kiedyś sia tak zgrzáł — lituje się Marcin — a i ty foksie jeszcze wzdychász. Za to já też wáma dobrze zamąca, przyniosą pełná kwárta łotrąb i pełna drábź napychám konikozia; świeży wody jużam nanosiuł do stáni.
Chętnie się koń tej rozmowie przysłuchuje i daje się głaskać, aż nozdrze rozszerza, parska, uszy stula, nogą tupa. Tak pieszcząc bronaki, wprowadza je służący do stajni.
Starowarmijska izba jestto wielki, częstokroć jedyny pokój całego domu, który z trwałego „drewna“ wystawiony, słomianym dachem pokryty, przez sień dzieli się na dwie części; w jednym końcu komorki dla ubrania i dla służących, w drugim owa wielka izba, mieszkalnia i często sypialnia zarazem. Ściany są na kiermas starannie wybielone, albo nawet gustownemi (zwykle niebieskiemi) kwiatami wymalowane, pułap biały z kolorową „rantą“. Ściany przepełnione obrazami religijnemi, między niemi jedno lustro; przy oknie szczytowym stoi na małym stoliku figura Najśw. Panny lub św. Patrona. Przy drzwiach na prawo kominek do gotowania, w kiermas strannie zamknięty, przy nim wielki biały piec kaflowy, za nim mała izdebka „zapieckiem“ zwana, którą w zimę wieczorami najwięcej mężczyźni frekwentują, aby się „odgrzać“ i wypocząć aż do wieczerzy. Dalej na lewo od zapiecka przyłącza się komora.
Tu połcie w komorze z niemałą pociechą
Wiszą pod strzechą,
Tu mięsa świeże, nabiału dostatek
Tu w mieszek ostatek.
Tu w skrzyni wielkiej znajdują się najkosztowniejsze rzeczy, drogie stroje, potrzebne papiery, zapisy, ważne listy, a po lewej stronie „przytworek“ misternie zakryty, bo w tym przytworku znajdują się czerwieńce, w pocie czoła ugospodarowany grosz „na wydanie dorosłych córek i synów“. Małe dzieci się też tu nigdy nie dostaną, chociaż ich wielka chętka bierze przeniknąć tę tajemnicę. I wielkie to zawsze wrażenie robi, kiedy ustępujący od gospodarstwa ojciec oddaje tę skrzynię z przytworkiem synowi swemu lub pasierbowi-dziedzicowi.
Aby dokończyć opis o dalszych sprzętach w izbie, wypada wspomnieć o dużem łożu gospodarza z „podniebieniem“ a w kiermas przystrojonem gustownie nowemi firankami. A jakby dla ubezpieczenia skarbca loże to stoi, zawsze przy komornej ścianie. Jedna szafa dla sukien, druga dla misek i innych sprzętów, duże długie ławy przy ścianach za stołem, kilka stołków i krzeseł — a to wszystko na kiermas starannie „oszorowane“ i omyte, uzupełnia umeblowanie warmijskiej izby.
Przy nakrytych stołach już siedzi kilka osób przy „kuchu“ i piwie; i tak są zajęci rozmową i apetytem (bo warmijski kuch jest wyśmienity, zwłaszcza kiedy się go potrze masłem i miodem), że na nowo przybywających gości wcale dużo nie zważają i tylko głową im przytakują i ręce im przez stół podawają.
Tak do jednej izby zbierają się wszyscy, dzieci i starsi, dla wszystkich jest umieszczenie i jedzenie, ale do stołu przystępują najprzód sami starsi, a dzieci po nich razem z domowemi.
(„Sietom grychtów“ i rozmowy gości przy stole.)
Powoli zapełniają się miejsca przy długim stole — nawet nie wystarczają, trzeba drugi rząd ustawić — tyle dzisiaj gości. Gospodarz „jeno się uśmiecha“, taki szczęśliwy, bo tyle już dawno się nie zjechało; widać, że go „przyjaciele“ (krewnych i znajomych nazywają na Warmji przyjaciółmi) poważaja i miłują. To też każdego serdecznie wita, całuje, prowadzi do stołu.
Zdaje się, że już wszyscy się ześli, bo najstarszy niby patryarcha familijny — Dziadek lamkowski — wstaje do modlitwy. Wszyscy naśladują przykład starszego.
Przynoszą pierwszą potrawę: rzadki ryż z kurą przyprawiony muszkatowym kwiatem, pietruszką, kolorabą, marchwią i pachnącą kubebą, do tego chleba sitnego. Każdy sobie naczerpie na swój talerz, którego używa do wszystkich następnych potraw; z widelca i noża także „nic sobie nie robiąc“, woli palcami obierać gnaciki, które nareszcie rzuca pod stół.
Przy drugiej strawie, zwanej „słodką skopoziną“ z selerją, cebulą, pietruszką i z nieuniknioną
kubebą, do niej ziemniaki — rozpoczyna się już żwawa rozmowa.
— Téż to dzisiaj i ludu buło na tam łodpuście, mówi dziadek, bodájamci tu jeszcze nigdy tyle me zidziáł, choć mi już łósmy dziesiątek na kark włazi. Ale téż buło i na co przyść, co to za śliczne nabożaństwo, a przy tam ładne pozietrze, że aż puchnie, a i tan tryumf mi jeszcze w łuszach brzmi. Kubalu, co to za jedni teráz muzykują na chórze?
— To ziecie, Dziádku — tłumaczy uwinnie Kubal — wszystko są gospodarskie syny, co sia na łurząd kościelny muzyki wyłuczyli i nigdy na wesela grywać nie chodzą:
Mataniów Kuba grywa na tubzie, Zieczorków Józef na trompecie, Ziamków Jochim na waltorni, Bárzińskiego Frącek na tenorze, Duliszów Matys na bekornecie, Jacków Micháł na filoteji, Kowalik na pykolu, a stary Gapa na bambnie.
— To wejta zuchy, aż ci mi sia chce ich pochwálić. Michałek im sia dzisiáj napatrzyć ni móg. Mały Kowalik dosádzáł na pykolu, bráł całą oktawę wyży, gdzie sia jano dało — mały jak rankazica, ale tchu w niam jek u nura; a tubzista nadymáł swe jegody, jek mniechy w kuźni, przy czam wójsy mu wstawały i spádały jek łu jéża jigły, co baziuło mocno Michałka, a náziancy tan jedyny bártajski tryumf.
— Ale jeszcze ziancy chwały zasłużyli te nieboraki ksiajżá, jek ci sia napocili, co ci mieli za prácá.
Bo téż nie dziw, na tyle národu psiańciu ksiajży; przy tam trzy kázania, „duże“ (suma), procesyjá, tyle ludzi do spoziedzi i do komuniji świanty; szterech łostało jeszcze w słuchanicach i do niszporu ledwo skończą.
— A i Twoji jeszcze ni ma, Ługwałdzki, — i Linowski ciotki jeszcze nie zidać, czy i łone chciały do spoziedzi?
— A toć chciały — przebąknął ktoś — ale elito zie, czy sia dostaną.
— Co téż to z tego bańdzie, moje ludzie złote — prawił dalej poczciwy staruszek — kiedy to tak dali nie pozwolą ksiajży nasádzáć. W tech páru latach już dwunastu w naszych strónach łumerło a w siedmiu parasijach ni ma żádnego kapelána, a młodam sia ksiajżyć mocno trudno. Jek to ludzie teráz miawszy swój kościół, ziele łużywać go ni mogą, bo ni mają ksiandza, a sami nieráz aż 3 mile do drugiégo chodzą. A co to dopsieru za bziéda do chorégo.
— Bodáj, bodaj, że bziéda — potwierdza Sząwałdzka. — Poziam wáma, jek to nasz siąsiedny klebarski kapelánik aż wszystkamu podołać ni może; a przez długi cias buło mu łostro zakázane do drugi parasii z Panam Jezusam jechać, to musiáł nocami pokryjomu jeździć do náju do chorych, a kiedy sia zaziambziuł i zanimóg, to mu ludzie w żytnych drábziach chorych w psierzynach przed kapelaniją zwozili tam ich na wozie spoziedzi słucháł, wykomunikowáł i łopatrzuł. Pára chorych nawet łumerło w drodze od zimna i niewygody, jek ludzie poziedują. Ale cóż, kiedy to sia káżdy garnie do ksiandza w srogi godzinie śnierci, bo któż náju na tamtan śwat lepsi zaprowadzić może, kiedy nie kapłán. Słuchájta jano, niełuzierzyli byśta, że i za to zdrajce go łudali i aż do Wystruci na termin jechać musiał, bo w Łolstynie áł. Co to buło żálu i płaczu, jek łodjéżdżáł z Klebarka. Łojciec, matka, siostra jego i my siéroty z Klewk i z purdzki parasiji nie ziedzielim sobzie redy, kieby łón tu ni miáł już przyjechać z tego sądu. Bogu dziangki że wygrał i za kila dni sia wróciuł nazad.
— Aleć teraz — ciągnął dalej dziadek — bodáj już ksiajżom wolno jechać do chorego do drugi parasiji. No cóż, kiedy wymierają, bo za gwáłt prácy mają. Pamiantájta dzieci słowa: „Kto sia w opsieka podda Panu swému, śmiele rzec może, nie przydzie na mnie żadna straszna trwoga“. Já już może lepszych czasów nie doczekám, bo mnie już do ziamni jidzie, ale wy doczekáta, toć sia równo jekoś stać musi.
To jakoś jestto ostatni argument naszego prostego luau, gdzie już innej nadziei nie ma; to jakoś jestto niezłomna wiara w Opatrzność Boską, w pośrednictwo wyższego jestestwa.
W tem gospodarz:
— Dobrzeć wy gádácie łojczulku, toć młodzi aż gamby poroztwárzali, tak sia przysłuchują. Ale i ło jedzaniu nie trzeba zabáczyć; a tu i kucharki nacierają, żeby jam nie łostygło.
Idzie trzecia potrawa.
— Weśta no sia do ty czárniny z pszannami klóskami, to buł zawdy mój nálepszy grycht (potrawa) — prędko wtrąca Gietrzwáłdska — a jeká słociuchna, gwáłt w ni cukru i śwaczk a mało majránu, kaneli, goździków, a i trocha cybuli i łoctu a cąbru to już wcale w nia nie włożyły, bo niektórzy nie lubzią z cąbrem, mózią, że za łostra że za duży zapách.
— Bo téż i smaczna — przytakuje Wartemborska ne za kwaśná a taká tłustá, mnenso nyc ne rozwarzone, klóski ne zatwarde, to zidać dobre kucharki tu są.
— Ale cąbru trocha, já mocno lubzia!
— I já!
I my! — wołają drudzy.
Lecz gospodarz na wszystko uważa, a widząc, że piwa w szklankach nie ubywa, woła:
— Ale téż potoknąć trzeba, bo papku to jół, a tutku to nic, psiwo powlewane w śklánkach wyzietrzeje.
— Bo tybyś tylo ráczył Jekubzie — wtrąca Butryński — toć równo wszystkiego łoráz nicht ni może, nie bój sia, toć i to sia nájdzie, my sobzie powoli dáwa reda, my sobzie już „potwierdziem“ i twoje pubeczki wysuszam.
Tedy odzywa się Purdzki do białowłosego dziadka:
— Wyście tam wspominali dziádku, że teraz ustanáziać ksiajży już mogą. Buło to też dotąd smutno.[1] Mieliśmy kapelána, niełuznanego przez rząd; — a co to buł za kaznodzieja! Kiedy wstąpsiuł na kázanica, to aż skry i łzy szły — a do Mszy to miáł głos jek ślebro — a jeki to buł pobożny, tacym mu byli redzi, bo z kazdam ziedziáł co pogádać, każdego pocieszyć, nikomu w drogę nie wláz — ale cóż, jekiś gałgán go do szandara łopsisáł — bo buł z pod Peplina — i musiáł nocą łuchodzić — tom też tak płakali za niego, żem sia z żálu łutulić ni mogli, a nawet mnie staramu łzy po licach jek groch leciały. Moje ludkozie, co to sia równo nieraz wyrábziá na tam śwecie, to rzecz nie pojantá“.
— W szkole już téż ksiajżá ni mają takiego prawa, jek przedtam. To téż niedziw, że dzieci sia teraz tak psują, a kiedy na drodze sia spotkam z jakam chłopcam, to ani czápki przedemną staram nie styjnie, ani Boga nie pochwáli jek to dáwni bywało, a dziewczáki téż nie lepsze, — chyba przed jakam pankam to przebąkną „guten Tag“ abo „guten Abend“ choc zrana — a kiedy wyjdą ze szkoły, to takie głupsie, jek szpak, a po mniecku to téż jano tak długo, póki febel w rangku trzymają, bo za rok, za dwa, to zabáczą, czego sia nałuczyły, a nie zrozumiały. Co to téż z tego wyrośnie! Toć i já równo nauczyłam sia po mniecku cytać, a i rozmózić w pubzieda z Mniamcam moga, chocam sia w szkole náziancy po polsku łuczyli; bo téż nauczyciel náma mniamczyzna po polsku wykłádáł i słowa łobjaśniáł, co znaczą, ale teráz to ciajsto do naszych dzieci takich nauczycieli przysyłają, co ani słowa po polsku nie łumieją, to też dzieci sia z mami rozmózić ni mogą; chyba dziecko, co má dobry talant i mocno psilne jest, nałuczy sia tego wszystkiego, czego wymagają z łobrázków.
A co to dopsiero ksiądz na náłuce z takaim dzieciami má za bzieda, co po polsku cytać ni mogą a mniamiecki nauki nie rozumieją. Jábym nie chciáł być w jego ramnianiu, bobym cierpliwości do tego nimiáł. Żeby to też przynájmni religiji łuczyli w szkołach po polsku, jek to teraz bodáj nakázáł sám minister w Poznańskam.
— Téż tam jenaksze zuchy, jek łu náju, nie takie Bujki — wysila się Butryński — rzną, że aż radość, palą z góry práwda w toczy, że sia áż serce śnieje, kieay sia cytá w „Przyjacielu“ abo w „Psielgrzymie“. Kieby to my takich śniałych łobrońców mieli!
— Może i náma łurosną, pociesza Jakób — jano wytrwałości, zimny krsi i zdania sia na wolá Bożá; toć sia i z naszy strony traszą do szkół, a tam ci sia równo czego nałuczyć muszą. Czyś nie słucháł, jek pára lát tamu 35 sztudantów z Brunsberka wyszło do drugich szkół, że do starokatolika Wollmanna na nałuka chodzić nie chciało? Z takich chłopaków wyrosną náma zuchy łobrońce?
Tymczasem przynoszą czwartą strawę: „rantowną psieczonkę“, dobrze zaprawioną cebulą i solą, do niej zaś nieunikniony chrzan i kartofle.
Tu ciotka Luca z pod Jonkowa nie może powstrzymać zasłużonej pochwały i rzecze do nadchodzącej gospodyni:
— Dotrasiułaś tą rantoziną, oj dotrasiułaś; chrzán taki má cisty smak, że i já pojąć go moga, ale przyjrzyj sia jano Butryńskamu, tan go tká, jek sieczka; czy łu wáju na łogrodzie rośnie chrzán?
— Rośnie — odpowiada gospodyni, pełna radości, że gościom tak do lubu — zaráz za budynkam na łogrodzie, i to taki długi, że go przełamuwać musi wa. luebyśta na wasz kiermas chcieli z kruszyna, to wanta Elzka może jiść łukopać, chocby i „Palmową kruszyna“.
— Co to je „Palmowa kruszyna?“ — pyta Butryński, liżąc resztki chrzanu z talerza i z palców.
— To je tyle — odpowiada Linowrski, patrząc niedwuznacznie na niego i na talerz — żeby sztéry konie miały co ciągnąć. Bo nieboszczyk Palma to zazwyczaj buł maziáł na forá w żytnych drábziach, że to „kruszyna“ i łon nazwoziuł we dwa konie tyle, co drugi we sztéry, a kiedyś go zapytał ło co, łodpoziedał ci zawdy: buło tam kruszyna pszanicy, kruszyna jańcznianiu, łowsu i żyta, choc miáł pełne stogi i brogi, a „kruszyna“ mniodu zawoziuł na kiernias śwanty Anny do Wátamborka i miáł go ná pumiasta.
— To práwda — przytakuje wartemborska wujna — co rok tén Palmowski przyjeżdżáł i do mne na gnadem konu z tem mnodem, zawdym kupsiuła od nego, mnerzył suto i dáł tano, bynde zięcy razy mnód łu nego zamáziać i pociestuje go ryntownym mnensem.
— Ná ne? waść Ługwałdzka, dobroćko?
— Bo mnie nie waśćie ani me dobroćkujcie — zastrzega się Ługwałdzka.
— Nakci i w Biskupcu i w Łolstynie tak sie wysłáziają wtrąca zbierając resztki czwartej strawy Wiewiórka ze Stańslewa.
— Ja bych wolała wáma lepsi co ło łony wojnie w Bredynku poziedać, kiebyśta mne słuchać chcieli.
— Chcewa — wołają różne głosy.
— To wyście Zieziórka ze Stańslewa i graniczycie z Bredynkiem, pyta się ciekawie ciotka Luca.
— Tak jest, nazywają mne Zieziórką, ale já sie psisze z łojca: Wiewiórka. Tak jek wy mówita: Ziach, my Ziech, a łon sie psisze: Wiech. Ale to wszo jedno. Pan Bóg náma mowę dał, a człek ni może za przydatki od swej matki. Po nastach (w Bredynku, Rydbachu: po niastach) mózią waść, dobroćko, pany (pani), my zieszczuchy (wieszczanie) w Stańslezie, Bredynku, Stryjezie, Węgoju móziwa „ty“, na starszych „wy“; taki parady zaś, jek w wysoki mozie polski: „daj mi Pan, nie bierz mi Pani za złe“ my nie znáwa; lecz to wciórko na to samo wyjdzie.
— A jek wás bábka tu do náju przyprowadziuła z tak daleká — pyta dalej ciotka Luca.
— Jám sie tu wżenyła (wżeniła, wyszła za mąż) i rada na kiermasach i weselach pomágám, kiej mne zawołają.
— Jám słucháł, że w Slańslezie kościół budować bandą — wtrąca Purdzki.
— To daleka toń jeszcze[2], a zdáłby sie, bo do Biskupca putory nili, do Swentolipki trzy nile; pożál sie Boże, ty ciężki drogi w psiásku.
— Teraz niech Zieziórka ło ty wojnie w Bredynku náma co pozie, niecierpliwi się Pajtuński.
— A ło ty krwawy wojnie kiele náju! Stuchájta jeno, co nasze łojcozie ło ni pozieduwali, prawi „Zieziórka“.
W Bredynku buło bagno w środku wsi i mun na końcu, Cala zieś tam wode brała, gęsi, kaczki chowała, w lato bzielili w zimę na lodzie sie cieszyli. Mynarzozi łoráz sie pomarzuło (w czerwcu roku 1863) to bagno spuścić i na łąkę wysuszyć, a mun rozebrać. Ludzie tego dopuścić nie chcieli, chłopy łuzbroili sie w rydle, cepy, kosy i parę flint i robotom przeszkadzali, kobziety siadły na linę dla nowego rowu i kopać nie dały. Tedy mynarz sprowadziuł wojsko z Rastemborka, dobrze przyjął i żołnierze łustali na górce, gdzie teraz stoji szkoła i strzelili 3 razy do ludzi na rozie. Padło na mniejscu 10, potem i na domy strzelano, a pomerło późni jeszcze 4 ziency łod kulów i pików żołnierskich, powstał płacz i lament i sądy...
I zapanowała głucha cisza przy stole; z razu nie chciano wierzyć, żeby żołnierze takie nieszczęście na ubogi lud sprowadzić mogli.
Lecz „Zieziórka“, pewna swej wiedzy dodaje:
— Nakci zaraz landrata odwołano i dano mu „czarnego łorła“, żołnierzy przeniesiono przed zemstą w inne strony. Łumerłych w Biskupcu razem pochowano. Na górce w Bredynku zbudowano małą kaplicę na pamniątke. Po wojnie długo trwało, nim sie naród łuspokojuł. Mynárz wygráł, spuściuł bagno, mniáł łąkę i niepokój sumnienia...[3]
„Zieziórka“ skończyła, goście zwolna przychodzą do siebie.
Tymczasem nowy przynoszą „grycht“ Dzieci i kucharki dłużej wytrzymać nie mogą.
— Nukci, ná ne? wciórko, wszo jedno kiele niastu — z cicha powtarza, chychając się pusty Michałek i patrzy przez „spary“ palców, ale nikt nie zważa na malca.
Następuje piąte i szóste podanie: pieczone gęsi z cebulą, majranem, jabłuszkami tęgo natkane i prosiaczki także gustownie nadziane wątróbką z cebulą, pieprzem pachnącym i ostrym, jajeczkiem i tartą „cółtą“ (bułką). Do tego prażona kapusta i na życzenie chleb gruby, dalej zaprawiane wiśnie, ogórki, borówki itp.; nawet musztardy (mustryku) nie zabrakło, chociaż na nią starsi patrzeć nie mogli.
— Szkoda, że to tak dobrze zaprazione, szkoda, że nálepsze na łostatku — ubolewa Kazimierz Ługwaldski — łoczki by rade chciały, ale gardełko już ni może. Jeki ło mniły zapach zalatuje — też to równo i kucharka ta gospodyni.
Jakby na boleść Butryńskiemu, który się szczęśliwie przegryzł przez wszystki 6 potraw, teraz już też zwątlał, przynoszą jeszcze dziesięćfuntową szynkę i zajęczynę; lecz to już czynią więcej na okaz obfitości, niż na dalszy pokarm; bo tu
Obfitość sadowi się wszędzie,
Jakby kurów po grzędzie.
Patrząc z upodobaniem na te wyborne potrawy, nie zakończają jeszcze obiadu, lecz gwarzą różnie i rozmaicie.
— Mój dziádku — prowadzi dalej Gietrzwałdzka — wspominaliście, jek to teraz ciajżko na tych ksiajży, aleć rowno tacy niegodni nie jestewa,[4] żebym już ksiajży dostać ni mnieli, i já codzień proszą Najśw. Pannę, żeby i z naszy fameliji ksiądz wyszed, chocaż sia teráz na tych sztudantow skarżą, że to paradne i letkomyślne darmozjady, któram sia robzić nie chce a ciajsto i łuczyć — przy tam łojca moc psieniandzy kosztują. Já to mojego zawdy łodmáziám, żeby nie dáł swoich chłopców do szkół, bo tam sia jano rozpsują.
— Mászci ty poniekąd práwda, moja córko — odpowiada staruszek — w tych teraźniejszych szkołach to sia rozmaitości nałuczą, aieć Bogu dziangki słuchać i ło dobrych sztudantach, i to pewnie już tak zawdy na śwecie bywało — kieby jano ta sztuderacyjá teraz nie buła taká trudná, kiedy to teráz bez mniamczyzny ani rusz — nawet nie przyjną, kiedy chto ni może dobrze po mniecku; a z kąd sia nałuczyć, kiedy na wsi nicht po mniecku nie gádá, a w szkole mocno mało teráz po polsku łuczą; ciajsto nauczyciela polskie dzieci po mniecku nie rozumieją i tak nie tyle sia nałuczą jek dáwni, kiedy buło na jedny stronie po polsku, na drugi po mniecku; chyba że chtóry chłopsiec mocno łutalantowany i na łosówne chodzi godziny, abo jidzie na pára lát w mniamce. Ale co to teráz za koszt to sztuderowanie. Já jeszcze pamniantám, jek mój siąsiád Hajsiek swojego Frącka woziuł do szkół — do gamazyi — czy jek tam te gimnazyje nazywają — to na gbura buło snadni, wygodni i nie za gwáłt kosztowało; bo żywność zaráz mu wziął ze sobą: korzec pszanicy, pára kurcy żyta i kartoflów, kila mac krup, jańcznianiu i grochu, do tego z pu połcia szpaku i pára złotych na świeże mniajso, za stancyjá i łobsługa zapłaciuł dziesiańć tálerów, na ksiąjżki i szkólne też tyle — i to wystarczuło na cały rok. A z tego Hajśkowego Frącka co to dzisiáj za pán! — Klebán co het panie
— Do sto drábziów, wtrąca Jedam, toć i my máwa sztudanta w rodzie, Jekubzie, jek mu téż jidzie?
— Łonamuć dubrze, ale mnie to zawdy tworzy, wyrzeka drapiąc się w głowę Jakub. — Kieby to i teráz, mój Jedamie, wozić sztudantom korce i do płácać rocznie ze trzydzieści tálerów, toby to letko buło sztudanta wychować, ale za mojego musiałám już na mniższych klasach płacić rocznie sto trzydzieści talerów nie rachując łobleki, a w wyższych to i do dwustu dojdzie, jek ma pocieszá. Aż mi włosy wstają na głozie, jeżeli pomyślą, żem już teráz ze wszystkich kątów zeskrobáł, com w młodych latach naciułáł a tu nie zieda skąd tyle brać, a pożyczyć tobym nie chciáł, chochym miáł przy nágorszy robocie chléb wodą potákać. Nie dawno przedáłam konia i dostáłam trzysta sztérynáście złotych — alem je prazie zdołáł łobejrzyć i już po nich — jekby w palce trzas. Zresztą mám nadzieja w Bogu, przytam jestem wesoły, a w polu to zaspsiewám i pocieszám sia zawdy tam, że to równo jekoś bandzie. Nie przymuszáłamci mojego syna do szkół, ale sám chciáł, a że mu sia tam dobrze powodzi, to niech sia tedy w imia Boskie łuczy dali, aż do czerwony czápki (abiturjentom na Warmji wsadzają czerwone czapki).
— A na co téż má wolá późni wyjść, zapytuje się ciekawie stryj Wojtek z Purdy może na ksiandza, abo na doktora?
— Já go ło to jeszcze nie pytáł, odpowiada z powagą Jakub, jano go zawdy napominám, że má wziąć Pana Boga na pomoc, to mu na dobre wyjdzie, a przymuszać do żadnego stánu go nie banda, aby ni mnieć za to łodpoziedzialności przed Bogam. Matulka toćby sobzie życzuła, żeby łostał ksiandzam i gorąco ło to Boga prosi i już łod samy młodości łosierowała go Bogu na służba, ale já ji nigdy nie káża ło tam do niego wspominać, jano ta całá rzecz na Boga zdać, niech sia Jego wola śwanta dzieje.
— Mój Boże — wzdycha linowska ciotka, która co dopiero przybyłą z kościoła i zasiadła do stołu kiebym téż go ráz kiedyś mogła łobáczyć przy łutárzu, coby to za radość buła ná cały fąmeliji. Zidziałam go dzisiáj w kościele; a na smantárzu przyszed do mnie, mile ma przyzitáł, zaprászáł przyjemnie w imia rodziców na kiermas. I nic mi nie pomogła wymówka, że „od náju już tam dość bańdzie“; „tem lepiej, to się uweselim wszyscy razem“ móziuł. Jeki to przyjemny, a jek mu to na pana przystanie! Bułby przyszed ze mną, ale miáł sia jeszcze z ksiandzami przyzitać, bo ksiajża lubzią takich sztudantów, a jeszcze teráz, kiedy ich tak brák, a ich tak mało. Wszańdzie łodmáziają teráz sztudantów iść na ksiajstwo.
— A kiedy do wáju przyjechał?
— Wczoraj cioteczko — wyrwała się Baśka. — A kiebyście jano ziedzieli jek przyjechał? Na podsobnych, psiechotą z Łolstyna z koleji, bo nie psisáł, kiedy po niego jechać. Matulka rozczyniała prazie kuchy, a já ji blachy znosiuła z komory. Wtam wchodzi braciszek i tak náju wesoło pozdráziá: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Szczęść wam Boże, żeby wam się dobre kuchy zrodziły! Czy mnie chcecie do pomocy?“ Matulka sia żegná, nie chce zierzyć swojam łoczom, że to łon. Ale já go zaráz poznała, doskoczuła do szyji i tak uściskała: „A do czegoś, braciszku, nie psisáł po furmánka, toć ty ziész, że łojczulek zawdy gotów po ciebzie posłać, a ńachantni sám jechać.“ „Wiem, moja siostrzyczko, lecz teraz konie mają w polu pracę a ja młody i zdrowy“. Tedy i matulka do siebzie przyszła i dali do niego. „Mój synie, jakąś ty náma radość spraziuł, żeś na kiermas ściągnął. Jekiś ty bziedny, jekeśty schud do niepoznania! Czy ci tam licho jeść dają, czyś buł chory, czyś sia tyle łuczyć musiáł? Toćeś klasa pewno przeszedł, boś taki wesoły?“ I ściskała náju łoboje i z radości dycht zabáczuła, że má pełne rance ciasta, to téż náju tak niam oblepsiuła, że jek łojczulek i bracia weśli do izby, sia dość naśniáć z náju ni mogli. Wszyscy by do niego, a łon tu bziáłam ciastam łoblepsiony. Za to też dzisiáj braciszka zaprowadza náprzód do łogrodu i pokaża mu czerzieniutkie śliwki jego, bo jedno drzewo łojczulek zawdy ná niego łoganiáł i náma nie kázáł z niego rwać. Patrzcie jano ciotko przez łokno, jek sia czerzianią, to dlá mojego braciszka. Jeki łon rád bándzie, kiedy je mu pokáża, bo łon lubzi ziśnie i śliwki. Nie pojmuja, co łon tak długo porábziá, wcále sia ni moga doczekać na tego mojego braciszka.
W tem wchodzi gospodyni, a przekonawszy się jednym rzutem oka, że gościom obiad nie schodzi gani jedynaczkę.
— Ná, ná trzpsiotku, jużeś sia znowu rozgádała, zamiast gości poráczyć, to ty jich jeszcze bałamucisz. Ryby jeszczem chciała przynieść, takiem duże klanie i szczupaki dostali ze Szkandy, a z bartajżkowego jeziora mniejsze łokóńki i płociczki, i z Łyny smaczne wangorze i reki.
— Bo ciotki nie chcą już mniajsa ani ryb — to na zieczerzá; — ale łostaziają sia na krupy, abo réż z mniodem — przebąkła nieśmiało jedynaczka.
I tak tedy następuje siódmy i ostatni „grycht“; gęsty ryż, lub gryz, kasza albo krupy gotowane w mleku, z kanelą, przysłodzone miodem, słodkimi migdałami i koryntami. To właściwie potrawa dla kobiet, ale i „majszczyzny nie dają sia do niej ráczyć“. Tu najwięcej pochwał sypią na umiejętną gospodynię, że się nie przypaliły, chociaż krupy są „łosobliwe do tego i mają cianki nos“, że „tak prazie ziedziała łodpsilić, przyrządzić“ itd.
Wtem wchodzi linowski Jánek z żonką Mazurką z Grzegrzółk pod Pasymem.
Zaraz Purdzki się wyrywa i woła do nich:
— Pódźta, pódźta, siádájta na mojam mniejscu, bo já na krupy nie kozák, a i mój siójsiád z Butryn wáma zrumuje, bo łon już dali ni może.
Butryński cokolwiek ponuro patrzy i — wsparłszy się obiema rękami o krawędź stołu wstaje. Janek z żoną siadają do krup i do innych „resztków grychtów“ hojnie im podawanych. Ale ciekawy Wojtek nie lubi się spokojnie przyglądać i już się odzywa:
— Janku, poziedzże náma, jek wáma tam jidzie na Mazurach. I nasi by tam zażenili kogo z przyjácieli.
Janek „pomykając“ prędko, a zwykle mało mówiąc odpowiada:
— Robzić trzeba wszańdzie, to wszańdzie dobrze bańdzie — i jadł dalej.
— A kiedyśta przyjechali z tak daleka?
— Wczora zieczoram na noc do Linowa, bom dzisiáj chcieli do spoziedzi.
— A tośta głodni, jedz jano, bo twoja matula téż praziórnie przyszła i do krup sia wziąła. Ale twoja żonka niech náma co pozie, bo já lubzia ta mazurska gádka, choc Mazurzy „scypją“, jakam sia dość nasłucháł łod mojego pastórza z Krzywonogi — pod Pasymam, a łońskiego roku mielim dziewka z Mniełuk, gdzie téż tak scypsią, boć Purda, Purdka, Purdeczka i Purdulka czyli Zapurdka — tu odpoczął — graniczą z Mazurami.
— Aboć to prawda, Wojtku! Ty łżesz, ty machlujesz, aż sia kurzy, aż báłki trzeszczą, patrz tylo, tan jedan we środku aż sia zginá, bąka z pod grzępy jeszcze urażony Butryński.
— Zierz mu tą razą — upomina Linowska — Wojciechu wytłómacz mu to.
— Taki twardy siostrze musza łuzierzyć, choćbym pomer, ale ty Maćku gráj: Wojtku tłomacz sia z twojami Purdami.
— No, toć kiedy chceta, to ma máta, ale dobrze słuchájta, bo ksiądz jano ráz kázanie pozie. Tak tedy: já mieszkám w Purdzie, to jest Dużá Purda, mieszkám za kościołam; ziesz teráz Butryniáku?
— Ziam!
Dali: za mojam polam pod Gráśk stoi mun nad purdzkam jezioram, to jest Zapurdka, abo Purdulka, ziesz?
— Ziam!
— Kiedy przejdziesz przez ławy na strudze przy Marcinkozie jesteś w Purdce, to jest Mała Purda, a za nią mieszká nadleśnik na wybudowaniu przy lesie pod Kośno, to jest Purdeczka, ziesz?
— Ziam teraz i zierza wszystko — przywtarza Butryński.
Młoda Mazurka tak serdecznie przyjęta w rodzinie warmijskiej, najadłszy się prędko rozpatruje się w tem niewinnem, pobożnem i wesołem gronie i uważnie przysłuchuje się serdecznym rozmowom miłych gości i gospodarstwa. Wolałaby tak długo słuchać i ucieszać się w bliższem i dalszem powinowactwie.
Ale ciekawy Wojtek pragnął dowiedzieć się więcej o Mazurach, o ich roli, gospodarstwach, o ich nauce i mowie, którą tak „lubił“ — i tak zagadnął Ewę:
— Poziedz że nam też co, Jewko, ło waszych łokolicach, kościołach i łodpustach — a wy, szurki, kiedy wy gałgany sia łodwáżyta śniać z mazurski mowy, to dostanieta zaráz harápam.
Taką zachętą bogatego wuja ośmielona Mazurka z Grzegrzółk zaczyna, prędko i wymownie: — „scypać“, czyli jak na Śląsku to zowią „syceć“ (syczeć).
— Otoz, coz wam mam poziedzieć, kiej esce mało ziem.
Na te parę słów mazurskich już kpi Michałek i „marczy“ z cicha: co já ziam, to poziam, „otoz, kiej esce“ i kiwa do drugich chłopców.
Ewa nie zauważyła tego i ciągnie dalej:
U nas dużo piásecku i torfáaków i máło máwa pozytku scególnie w susą. Mokry rok dla nas jes lepsy, dla tego mózią Mazury, „siej doły, siej góry, bo nie wies, jaki jes rok który“; ale wyzywić się u nas zawse można, zwłasca, kiej zona gorzáłki nie pije, a esce lepsi, kiedy i męscyzna nie zerák jek mój męzulek, to tez juz pod lepse’m konie przyśli, i mnozą się nam krowecki i łoziecki, gensi i gonsacki, kacki i kacocki, kury i kurcenta, jegniacki i prosiacki, cielacki i zrebacki.
Ale zidzę na Warniji esce lepse wso, a co nálepse, ze tu ani bziáłki, ani dziewcyny, ani dzieci gorzáłki do gęby nie wezmą, a nawet u chłopów mało pijaków, nie tak jek u nas na Mazurach, gdzie chłop drzewo do niasta wywozi a zonka len w fartusku do karcmi wynosi i — przepsija, drogi cas tracą a w dómu dzieci płacą. Mazury są dobrowolne ludzie, ale kieby ich odzwycaić od gorzáłki i pijaństwa.
Kościółecek mamy nowy w Pasynie i w Dźwierzutach, od nas z Grzegrzółk prazie ta sama droga. Tu ks. Klement, tam ks. Stefan zbzierali na łodpustach i kiermasach na śwentej Warniji, gospodarze warnijskie zwozili darmo drzewo ze swoich lasów i cegłę, my kanienie i wapno —
— I my, i my! — wołają różne głosy wujów i ciotek, a stary Jakób zacisza...
— Bóg wam zielgi zapłać! — dziękuje Ewa i dodaje: A teraz cokolwiek esce o skole i nauce wam poziem. Tu nam na zal wsędzie rugują mowę nasą a mnożą niemcyznę. Mózią, ze mowa mazurska, to nie polska, a my myśliwa, ze mowa nasa należy do polski mowy, jek i wasa na Warniji, bom rozumieli dziś w Bartęgu księdza na kazaniu, który praził z psisma, jek u nas w Pasynie, w Dźwierzutach, jek w Purdzie na łodpuście, w Przemienienie pańskie, i św. Rozalii, jek w Świętolipce Piotra Pawła i Nawiedzenia Najśw. Maryi Panny, gdzie z polskimi ludźmi z zagranicy się ugadamy i zrozumiemy jek my dziś tu na kiermasie na Warniji.
W skole ucyłam się dobze, ale musiałam za wceśnie do domu, bo za prędko mi — matecka zdechli.
Niezwykły na Warniji wyraz mazurski „mateczka zdechli“ (zamiast: matka lub matulka umerła, lub Bogu ducha oddała) zrobił tu wrażenie nie do opisania.
Pusty Michałek zaraz od pierwszego „esce“ dygając nogami lub paluszkami mruguł oczkami bezskutecznie na karne małe towarzystwo „ryzał się“ na całe gardło, ale i teraz bezskutecznie — maleństwo nie zrozumiało jeszcze sytuacji, ciotki poważnie wargi gryzły, wujowie wąs kręcili, a stryj Wojtek, czysto ogolony jak ksiądz, gładził sobie piękny włos nad uchem i silnie nosem ruszał, a zapominając o harapie na Michałka „psioruny morowe“ ukradkiem szepnął.
W tej ciężkiej chwili nadchodzi wybawczy głos działka lamkowskiego:
— Dzieci! za siuła tego, wstańta do pacierza — woła — podziangkować Bogu za dary a gospodarstwu za szczerość i urządzanie kiermasu.
Więc rozeszli się goście, każdy „we swa“, żeby „sia przezietrzyć“ gdzie mu się spodobało. Jedni poszli na podwórze, drudzy do gumien aby zobaczyć żywiznę gospodarza — lecz najwięcej udało się do ogrodu po za domem — „na jepka, na kruszki i na śwaczki i śliwki“.
Ogrody warmijskie nie odznaczają się zwykle owym ładem w urządzeniu i wielką obfitością najrozmaitszych drzew i roślin, jak angielskie i włoskie, lecz tem więcej znane są z wygody i pożytku, który przynoszą ludziom i bydłu. Lichy to gospodarz, jaki parcelant chyba, coby nie miał ogrodu przed oknem — przy budynkach. Tu znajdują się drzewa „co już lat nie baczą“, dwustuletnie i starsze grusze, rosochate jabłonie, mechowate śliwki (śwaczki) i plomy, a około ogrodu przy płocie jakby nieprzebyty wieniec wiśni, największa i pierwsza coroczna radość dla „malców“, na ustroniu na północ („morczyznę“) ogromne klony i jesiony, woniejące lipy, raźne jarzębiny, między któremi mięszają sie białe brzozy szumiące, drżące osy i nieodbyte wierzby smutne i wesołe, krzywe i proste.
Do tego sadu przyłącza się pasieka i ogródek dla warzywa, starannie pleciankami ubezpieczony — wyłączna własność warmijskiej gospodyni. Tu rosną bujne pory, ogórki, cebula, chrzan, pietruszka, gorczyca, sałata, banie, majran, brukiew, rzepa, nasienna marchew, konopie, fasola (szabelbon), słoneczniki, róże, janki, agrest — i stoją ule i koszyki dla pracowitych pszczółek.
Tu znoszą pracowite roje
Zdobycze swoje[5].
A bagienko na niedalekim bielniku dostarcza pragnącym owadom i roślinom obfitej wody.
Do tych ogrodów przenieśli się goście po obiedzie, gawędząc, przyglądając się — jak komu lubo było.
Młodzi z cygarami w ustach czają się za starszych, żeby ciotki młodocianego nie spostrzegły wybryku. Ale darmo. Już doleciał Linowską, która miała delikatny nos i mimo szczerby parę ostrych zębów, niezwyczajny dym hawany trzyfenigowej; — już marszczy brwi, a patrząc „z pod grzępy“ spogląda „zyzem“ na młodych nierozumnych palaczy, którzy „smekcą“ i ciągną i wąchają a później oddają.
Już się zaczęła złościć i srożyć, już i słowa słuchać było: „lepsiby wzięli jebko, kruszka, marchew abo brukiew w zamby, niż to cygarzysko“...
Kiedy Baśka z rotą zdrowych i wesołych dzieci leci pod „matulcyná kruszka“, skacząc wkoło niej jak sarneczka żartka i woła: „Chto mnie dogoni? chto ze mną w koło?“ I ustawia je to w „łasiczkę“ to w „ślepą babkę“ itp. gry niewinne. To śpiewają: „Raz dwa trzy, panna w krosna patrzy, przyleciała, gruchotała jenalija, gromelija — buf!“ to latają i skakają, rześko, wesoło, doprowadzając nawet stare ciotki i poważnych wujów do śmiechu. Tylko Waleśka z miasta, nie znając pasieki, ciekawie za daleko doszła i pukała do ula, z kąd wyleciała pszczółka i gruchnęła ją w sam zadarty nosek, nie dbając o jej bóle i krzyki. Nie pomogła ucieczka, żądło już tkwiało a drobny nosek rozpłaszczał się do niepoznania.
Było tam uciechy, ze trzy miechy i węborek — ale w tem gospodarz zawołał: „Teraz proszą wszystkich na niszpór!“ i pośli znowu do izby, dzieci na wyścigi ze starymi — przed starymi.
W domu Jakubowym odprawiano co niedzielę i święto po obiedzie ze służącemi i z dziećmi nieszpory, ponieważ do kościoła było za daleko.
Za koroną na podniebieniu leżało dużo książek i książeczek z nieszporami, drukowanych i pisanych. Gospodarz sięgnął paczkę całą i wołał: „pódźta po kantyczki do niszporu!“ A Baśka i Dośka pomagały chyżo rozdawać.
Gdy się wszyscy zaopatrzyli, zapytuje Jakub:
— A co za niszpór weźniam na dzisiejszá łuroczystość Łopatrzności Boski, czy nowy gietrzwałdzki „Rzekł Pan Panu niemu“, czy: „Pójdźcież wszyscy Boga chętnie wychwalajmy“, czy też nasz stary warnijski: „Wychwalaj duszo moja Stwórcę twojego, bo wszystkie dzieła jego są dobre, wielkie i cudów pełne“?
I wołali jakby jednogłośnie:
— Dziś stary warnijski, bo to nápsiankniejszy!
I usadowili się wszyscy wkoło stołów, nasadzając poważne miny, chrząkając gardłem i trąbiąc nosami, żeby były czyste, a dzieci stały jak wryte przy starych dulcząc w papiery i czekając cierpliwie na zaczęcie.
W tem zanucił ojciec Jakub swym miękkim głosem, nie za wysoko, nie za nisko, boć był przepowiadaczem przy ofiarach i solistą w godzinkach do N. P.: „Boże pomóż mi się modlić“ a wszyscy zaraz całą siłą ujęli, że aż okna zadrżały i anioły z radości się śmiały: „Pomóż mi święte imię twoje chwalić i wielbić... Chwała Ojcu, Synowi Duchowi św. O Boże, w tych godzinach wieczornych przyjmij chwałę od pokornych... Niech cnota nie wie o wieczorze, niech w nas jaśnieje jak zorze, a tak Panie za twą pomocą, nie zaśniemy wieczną nocą“.
Po tem wspaniałem zaproszeniu śpiewają I. Psalm o Stwórcy i stworzeniu nieba, ziemi z niczego, człowieka, którego stworzył na obraz swój i dał mu duszę nieśmiertelną, aby go ta znała, chwaliła, miłowała i wraz z ciałem z nim na wieki królowała. Wszystkie zwierzęta, ptactwo i ryby, lilje i różne kwiaty, słońce, księżyc i gwiazdy, nasze pola, role i łąki Bóg stworzył i je utrzymuje... Prawdziwie moc twoja nie ma granic; mądrość i dobroć twoja równie jak ty sam jest nieskończona.
Podobnie ślicznie wychwala II. Psalm Boga odkupiciela: „Tak Bóg umiłował świat: iż nam jedynego Syna swojego zesłał aby każdy, który weń wierzy nie zginął, ale miał żywot wieczny, więc „Dziękujemyć Jezu Chryste za twe nauki, przykłady i prace podjęte dla nas, dziękujemy za mękę i śmierć, któreś wycierpiał dla zbawienia naszego“ — a III. Psalm chwali boga Ducha św. poświęciciela: „Nie dosyć, iż Bóg człeka stworzył i syn Boży go odkupił, ale chciał, aby był cały czysty i łaską jego poświęcony. To sprawił Bóg Duch św. od Ojca i Syna nam zesłany, który we dni świąteczne na apostoły zstąpić... Boże Duchu przenajświętszy, tyś i mnie na chrzcie św. poświęcił i teraz mnie poświęcasz w pokucie i w innych sakramentach. Dalej prośby o 7 darów jego.
IV. Psalm uwielbia sprawiedliwość Boga sędziego. Człowieka można łatwo kłamstwem oszukać, ale Bóg wie wszystkie myśli i skrytości serc przenikać. Jednaki u niego jest wzgląd na króla i na żebraka. Biada tym, co źle czynią a nie poprawują się, bo ci na sądzie postawieni będą po lewicy i padnie na nie wyrok potępienia. Wieczna radość tym, co staną po prawicy jego, bo im rzeknie „Pójdźcie błogosławieni ojca mego, osiągnijcie królestwo niebieskie“. O gdyby każdy z nas wiernych do tych szczęśliwych należał!
V. Psalm każe chwalić P. Boga wszystkim stworzeniom w niebie i na ziemi... Aniołowie i święci, ludzie, młodzieńcy i panny, niemowlęta, starzy i młodzi Pana chwalcie, wysławiajcie św. imię Jego.
Nie opuścili też i hymnu zawierającego wyznania wiary, nadziei i miłości. — Po hymnie odpoczęli nieco a dzieci zaraz ciekawie się pytały, co to} słowo znaczy, co owo, czego nie zrozumiały.
Potem na nogi powstali, Marji słodkiem śpiewaniem zarżnęli wspaniałe Magnificat. „Wielbi dusza moja Pana. Albowiem uczynił mi wielkie rzeczy, który mocen jest. A miłosierdzie jego od narodu do narodu. Pokazał moc w ramieniu swojem, rozproszył pyszne myślą serca ich. Złożył mocarze z stolicy, a podwyższył pokorne. Łaknące napełnił dobrami, a bogacze próżne odprawił“.
I zrozumiały te wysokie myśli i słowa nawet dzieci, bo Duch Boży był między nimi.
Po Antyfonie „Witaj królowa“ goście chcieli słuchać pieśń o Opatrzności Boskiej, a dzieci uprosiły skoczną pieśń o świętych Pannach, — których było jedenaście tysięcy, albo jeszcze więcej, gdzie św. Rozalja rączkami wywija, a za nią bieży chuciusieńko Anastazya.
Tedy pozbierano rychło kantyczki i księgi drukowane i pisane i położono na stare miejsce za koronę na podniebienie, bo kucharki już stawiały filiżanki i dzbany z pachnącą kawą i kuchy i miód i masło. Każdy sobie mazał i maczał zbolałe od śpiewu gardło, nie dając sobie do rozmów czasu, bo wuje wybierali się jeszcze w pole, ciotki za zapiecek, młodzi w karty a dzieci w żarty znowu — na ogród.
Tylko Pajtuńska przy kawie pyta się wstydliwie i żałośnie:
Jekubzie, skąd twoje dzieci sia tak raźnie po polsku cytać mduczyły, nasze to jano dajcz, bo w szkole jam zakazują po polsku!
— I bziją za polską mowę! — wołało kilka głosów na raz. Taflą dają w kiesiań i różne sigle nam spráziają“.
Wiara, język dar to święty
Dał go Bóg sam niepojęty
Więc ratujcie, bądźcie żwawi,
Pan Bóg wam pobłogosławi[6]“.
— To to wejta równo zuch — dodaje radośnie Dywicka ciotka — takich náma brák na Warniji, aby z tubakierka!
I rozeszli się „káżdy we swa“.
Przy kawie namawiali się niektórzy zajrzeć na pole aby tam dary Boskie obejrzeć; ciotki tymczasem chciały się ugadać na osobnem miejscu. Tylko jeden z wujów i kilku paniczów, ci nie chcieli ani słuchać o polu i o ugadaniu się. Mieli oni co innego „za pazuchą“, lecz żaden o kartach nie chciał najpierw wspomnieć — z bojaźni przed ciotkami.
Zabawne jest przypatrywać się zabiegom karciarzy, aby się zmówić, a nie być od innych, których to nie ma obchodzić, zrozumianym. Jeden spogląda na drugiego, mruga oczami, bije w stół, tupa nogą, siedzi niespokojnie, robi palcem różne krzyże, piki, serca, zera i inne misterne znaki na stole lub na piersiach. Nareszie wyrywa się Jochim:
— No jek tam Kuba, pewnia sia trzeba pomodlić w ksiąjżce ze szteroma królami.
Do tego dodaje stryj Wojtek:
— To pewnie je weźniam.
Na co Kuba linowski:
— A toć możam spróbować, żeby nie zabáczyć. Jánku poszukaj jano ty febli.
Lecz Linowska i na takich migach zna się i woła niecierpliwie, do towarzyszek:
— Pódźta ze mną za zápsiecek, boć ci już znowu w te karciska sia chcą sparzyć. Já to już na te karty patrzyć ni moga, bo ta gra to jest bez końca, choć zawdy tego samego. Karty taki dziwny pociąg mają, że sia nie napizykrzą, czam dłuży, tam gorzy sia zaprzątną, aż jam pot wystampuje na łusina (czoło) i na całá gamba (twarz), łoczy czerzianieją, marszczą sia i łupercie wlepsiają sia w karty. Chto przegra, nie chce przestać w graniu, jano łodegrać, chto wygrał, nie chce przegrać i łoddać, ale dograć ziancy. W Kominkach[7] to bodáj áż po dwa dni i dwa noce za jednam posiedzaniam w wista grają... „Chto grywa w karty, miewa łeb łobdarty“.
Kieby téż sztudant nádszed, zaspsiewáłby psieśń ło kartach:
Bo w karty zabawa to nágorsza gra
Człoziek traci psieniądze
Człoziek traci cias
A tan co je wygrywá
Stroi żarty z nas.
Oj głupsie wy karciárze. Jeszcze sia nicht z kart nie zbogaciuł...
Lecz gra już nieunikniona, bo Jankowi się udało gdzieś na szafie karty zdybać. Wyjmuje z pod wanika i wesoło i śmiało woła (bo ciotki wyszły):
— Tu mata karty, możeta grać w kasztelána, we psa, w dziada, w czárnego Psiotra, w sznur, mur, bur, bazylorum, w sześćdziesiątsześć, czy w solo, czy...
— No w co teráz pudziewa, czy w zechsunzechcyk? woła Jochimek.
— A nie, to mi za komudno! (nudno).
— No, to w zolo!
— To to jół!
— A wy wuju jek?
— Mnie to wszystko jedno, byle sia zabazić.
— A chto ma naprzód wydawać?
— Jek zawdy, chto dostanie szalnego dupka.[8] Janek wydaje dwa razy po cztery karty i pyta się:
— U kogo szalny dupek?
— Já go ni mam.
— Já téż nie.
— A to u wuja bańdzie?
— Jół, mám tego gałgana, ná to chwálta sia chłopcy!
— Já mám pytanie na szala.
— A já lepsi.
Trzeci wolno:
— A já mám tego kiele mostku[9] (ostrzej) grółs! — zapowiada z nie małą dumą linowski Kuba.
— A chtórego tuza weźniesz?
— Chto má nálepszego!
Przytem nasadziwszy poważną minę, chciałby z twarzy wyczytać, kto ma najlepszego tuza, każdy mu się przymila i oczy wyracza, bo każdy ma jednego tuza a wuj aż dwóch: szalnego i czerwiennego. Aż gębę otworzył, żeby się nie przesłuchać, ale cóż, kiedy Kuba już wybrał i pyta się nie dwuznacznie:
— Co robzi pykowy do łobuch!?[10] Na to odzywa się Janek z radością: — Kolier[11] tróf![12]
Miał on siódemkę i trzy inne żołędzie do tego winnego tuza, a Kuba szpickopa[13] i bastę,[14] także niepodobna było przegrać z trzema matadorami i z tylu atutami, nawet „premyję“[15] dostali, bo Jochim zagrał czerwienną ósemkę, którego koloru Janek nie miał, to ją też zaraz żołądnym niźnikiem „korsnął“.
Koniec końcem wuj z Jochimem musieli zapłacić.
Tak i podobnie bawili się ci czterej w karty, a że grali z natężoną atencją i zapałem lepszej rzeczy godnym o tem świadczyły cygara, które palili zimno, to jest bez ognia, albo raczej smektali, tak, że jedna z ciotek przechodząc mogła Kubie zarzucić:
— Brzydáku, jużeś sia dycht sfarfuniuł, tak żujesz to cygarzysko — ziesz ty, Mazury to prymują.
O tem świadczyło dalej wywietrzałe piwo w szklankach i nic tam nie pomogło raczenie gospodarza, tylko wuj „tu wotu“ tabaczki zazył z rozpaczy że mu się tak źle działo, na co jednak młodzi nie zważali, tylko niemiłosiernie wygrane trojaczki od niego ściągali; a kiedy mi nie dość prędko płacił, to się i odzywali i go raczyli; gdy zaś na stole przed nim nic nie widzieli, to go żartobliwie trącali i wołali:
— Wujku, do woruszka!
Wuj był też bogaty i nie miał żadnych dzieci.
Podczas kiedy tak w izbie przy dużym stole młode zuchy ogrywali bezdzietnego wuja bogatego i mało co rozumnego z wielkiego niewczasu przemówili, wyniosły się od nich oburzone ciotki do małej izdebki, zapieckiem nazwanej, gdzie przy długim białym piecu jedna tylko ława stała, przy stronach kilka stołków i dwa łóżka przykryte płachtami czterocepowemi, zielono czerwonemi. Tam długo siedziały te poważne matrony warmijskie, gawędząc o gospodarstwie, o dzieciach, o najnowszych wypadkach familijnych i okolicznych, i o tem i o owem.
— No jek tam, Gietrzwałdzká, jużeśta wytkały? zapytuje pani domowa.
— Prazieć téż com w tamtan tydziań krosna wyniosły.
— A cośta tedy tak długo tkały?
— Bodajci, łonoć sia co rok naciułá: to płótna ciankiego ze lnu ná najá dwa stuki, ná czeledzi grubszego ze zgrzebzi i paciesi sietom mandli to sukna swojskiego we dwa cepy sztery ściany, to sześć łobrusków i dwa płachty czerwone na łoże w sztery cepy i putora tuzina ranczników w łosiom cepów. Jużam i we trzy medytowały, alem ni mogły pótorać.
— Oj jest to roboty z tam kochanam lnam — skarży się gospodyni — to go rwać i klepać, łociesać z gruby i cianki szczotki, to prząjść, a przańdziwo motać i szpulować, ze szpulk snować i na krosna przez rétki nazijać, tedy dokomantnie kłaść w nápletacze, dulczyć, że áż łoczy kolą przy nabzieraniu w mniciannice i płocha, raczyć wszystkich do ziciá cewk — a dzieci to i bzić trzeba. Sama tedy ciskáj czołnkam, depc podnóże, przyciągaj bzidła, że áż łokna żadrżą, krańć nawój kołowrotam, — a łono sia równo tylo pomału pomyká — krwawa robota. Práwda, kiedy mózią ludzie, że nie łodpokutuje przed Bogam tan złodziej, co koszula weźnie.
— Mász słuszność, moja bratowá, jano do ty prácy przyłóż jeszcze wydátki przy rwaniu lnu i drapaniu, przy zagrążaniu w wodzie i odpsilaniu na rosie, przy terciu i klepaniu, gdzie i surgáły i migdáły, i psiwo i żywo — na zieczór w tány, kiedy Wojtek jęki na flecie abo na harmoniji zaświergoli, że áż boli.
— Kiedy to młodzież zawdy pochopniejszá do táńca niż do różańca — ubolewa Spręcowska. — Młodzież trzeba strzedz i bronić jek łoka w głozie. Co ja moji Marychnie nagádám, że má siedzić w domu kiele mnie, że to siułka słodyczy, niesie beczka goryczy; cóż pomoże, człoziek ledwo sia łobejrzy, już ji ni ma. Móziá ludzie, że
Psianknym posagiem dlá dziatek
Są cnoty łojców i matek,
ale ta nie ziam w kogo sia wylangła.
— A tyś wcále ni mogła nogą przedeptać, kiedyś młodą buła? — przestrzega Butryńska. — Bądź kontanta, mász dobrá córka, ludzie ją nájrzą i dopytują sia ło nia. Jano ji tczyj i puság zbzieráj. Nie słuchałaś, jek dziś purdzki wuj móziuł, że dobrá żona, to dar Boski, a:
Gdzie ludzkie przekleństwa
Tam ni ma błogosłazieństwa?
Łatwo sia łożanić
Ale trudno rozżanić; chyba
Kiedy dzieci rodziców posłuchają
Zawdy jeszcze nálepsi maja.
— Já téż wás zawdy posłuchám, moja kochana matulku — rzecze naiwnie Nulka i przytula się dziecinnie do matki, co jej bardzo pięknie przystaje.
— Moje wdzianczne dziecko — wzdycha ze łzą w oku matka — kiebym já cia téż kiedyś szczęśliwą zidziała!
I rozczuliły się wszystkie
— Nulku, czy to práwda — przerywa powstałe stąd milczenie Brąswałdzka — że mász wolá wyjść ná Mazury[16] na gryka? Boć tam na psiáchach chyba gryka sia rodzi!
— Mám, ciotko — odpowiada wstydliwie Nulka.
— To wejcie tak, moja ciotko — dodaje broniąc Nulki Józefkowa z Wielbarka — wy sia boicie Mniamców, a my Mazurów, a jednak za nich wychodziwa. Jek wy tam śwatujeta z tami Mniamcami, Koślinami,[17] tego já nie ziam, pewnie wáma i w domu po polsku zakázują, boć w kościele to już wszystko musi jiść podług jich woli, i spsiew i pácierz. Jábym takiego chłopa nałuczuła moresu, coby mnie lub dzieciom mojam chciáł zakázać po polsku gádać, abo mózić pácierz. To już u náju na Mazurach lepsi. Mój Józek zwołá na zieczói dzieci i cieladniki do wspólnego pacierza, tedy Warniják i Mazur mózią głosno pospołu polski różaniec i na psieśń polská nieraz ciasu stanie. Bo Mazurzy m mogą po mniecku i są dobre i wdzianczne ludzie, dopóki gorzáłki ni zidzą; to brzydastwo musiałaby jam policyjá zakázać. Ksiądz Szadowski náma nad strugą Sawicą nowy kościół wybuduje jek w Opaleńcu. Już zwożą kamianie, cegła i drzewo.
— Za życia nieodżałowanego ksiandza Kałpowicza i łu náju były jansze ciasy — zawołała z goryczą Brązwałdzka i zamilkła.
— Kochana ciotko — pociesza Lijska — bez przeszkód sia i w Zielbarku nie łobeszło. Już tam zakazáli zwonić trzy razy na Aniół Pański, zakázali kościół stáziać, boano kaplica pozwolili, ale ksiądz Szadowski sia jich nie boi: jek przegrał w Zielbarku i Łolstynie łoddáł jech na sąd aż do Lipska i tak wygráł. Teráz bańdzie kościół ze zwonicą, bo i kaplice nie jene są duże i mają zwonice.
— Jekeś ty Lisko do Mazur przyszła? — pyta się ciekawie Gietrzwałdzka.
Za Lijską bierze słowo teściowa jej Butryńska i tak rzecz przedstawia:
— W tych ciasach trzeba sia dobrze łoglądać, żeby dzieci wydać na niepogorsze miejsca, a jeszcze, kiedy komu Pan Bóg dáł jich kilkoro, jek mnie. Tedy sia człozieku i markotno robzi. Chcesz je na duże miejsce, trzeba psieniandzy szmat; — ni mász, musisz pożyczyć, ale jano:
Pożyczáj — to zły łobyczáj,
Bo tan elito łoddaje, jeszcze nałaje.
Dzielić zaś miejsca swego nigdy nie trzeba, bo to jano przyprowadza familiją całą w ubóstwo i niezgoda. Miejscowy musi zawdy náziancy dostać, bo łod niego wszyscy ciągną nieráz áż do śnierci. Rodziców musi chować. łopatrzać, a kiedy jam przydzie łostro, to musi regularnie całá wymowa wydawać abo jeszcze daleko wywozie, ale to jest zawdy lichy znak. Przyjádą dzieci do rodziców — nigdy z próznami rangkoma nie łodjadą, a to wszystko z miejscowego. Zdarzy sia w rodzinie łupádek — już i do miejscowego ło poreda i ło pomoc. Poćwiertujesz miejsce — rozplanisz łubóstwo. Tedy powstaną takie Wyłudy, Zasksierki, Ćwykielnie, Zarośle, Dziuchy, Wopy, Gieleki, takie Bziedowo, Torbowo, Zazdrość, Muchorowo i. t. p. Jek grzyby siedzą w około wsiów te małe parcelanty na ziami i pod ziamią. Na Wyłudzie razu drogi ni mają, jano stecki, bo jam woza nie brák. A kiedy ksiądz do chorego sia trasi, to po miedzach, górach i łoparczyskach jechać abo i jiść musi. Ráz w zima sąd zjechał do taki parceli; sądozi i ich psisarki musieli śleść z sani i w kożuchach i ciankich skorzankach brnąć w śniegu do chałupy. Pochorowali sia bodáj potam wszyscy na katár i długi nieżyd.[18] — W jedny wsi żydy porozdzierali dwa duże miejsca na drobne parcele — i wyśli na swoje, bo te nigdy nie stracą; ale łogrodnicy siedzą teráz jek krety na łokopnch ryją i paszczą w bziédzie. Na te dwa miejsca mózią teráz ludzie Mec i Strasburk, bo tam wyglądá jek w fortecach. Kiebv lepsi te ślachestwa koło náju zamianili na wsie i porosprzedawali po dwa po trzy włóki, tobym dzieciom naszam dobre miejsca pokupali; bo z tych dużych majątków to pewnie i król nic nimá i Pán Bóg. Zarządzić stamtąd dziewka lub parobka nikomu bym nie redziuła. Nálepsić to ze swojami pracować.
— Ale cóż tu robzić, kiedy dorosną i wydać by trzeba? doświadcza Gietrzwałdzka.
Tedy — ciągnie dalej Butryńska — trzeba sia łoglądać za dobrami ludziami i porządnam miejscami na Warniji, a kiedy sia na cias nie zdarzy, dobrać z poczciwy fameliji pára, dać dzieciom należną jam ciajść i kupsić łodpoziedne miejsce na Mazurach. Tam sia zawdy ło miejsce dopytá. Bo tam, gdzie lubzią za głamboko w śklánka patrzyć i gorzáłka łykać bandą wszańdzie zawadą. Kieby nie ta iskra, co ją w gardle zawdy gasić trzeba — a łona nie wygaszona! Dopóki psijaki trzeźwami, dobrami ludziami nie łostaną i nie wyrzekną sia gorzáłki na całe życie, nigdy jam dobrze nie pudzie.
— Takie miejsce mój kupsiuł ná Józefka za sztery tysiące tálerów. Jest tam roli na puczwarty włóki i las, woda, łoparczyska i torf.
— A to ne brák tam wody kupać, jek w Gryźlinach, gdzie tylo jeden rząpś i dwa żurazie[19] na całą zieś i to jeszcze skąpe, wtrąca Wartemborska.
— Polać były, prawda, nie łobsiane — opowiada dalej Butrynska — gumna, choć nowe, ale próżne, żádnego bydła i żádnego sprzężaju, dom murowany, ale łokna w niani wszystkie powybzijane, żádny żywy duszy tam łod puroku już nie buło.
— Przecież Józek sia me łuląk, zjobziuł w domu huczne wesele, pojecháł tam z dobrą gospodynią, zaczął szykować na gołam miejscu i wojować tak, że dzisiáj jest już na co patrzyć. „Sceść Boze!“, tak przyzitali go Mazury — i poszczęściuł mu Pan Bóg. Rośnie mu nietylo gryka ale i jańczniań i jansze zboże. Bo já zawdy mózia: gbur niech sia jano trzymá rangkami i nogami ziami swoji, niech ty nigdy z rąk nie wydá. Co gbur, to mur — máziają.
— Já téż mám chańć łoddać Nulka moja w Mazury — wyjawia się teraz Gietrzwałdzka. — Z naszy wsi chce ją chtoś; mają swoją ciajść złożyć, kupsić sobzie w jednam mnieście, gdzie już dużo mieszká katolików i gdzie już zbzierają na nowy kościół.
— Te katolickie kościoły na Mazurach to náziancy warnijskie gospodárze budują — wypada Purdzka. — To zwożą kamianie, to cegły i drzewo, wszystko darmo, a na mularzów i cieślów jeszcze z przytworka dołożą, i tak powstają na Mazurach wspanialsze kościoły, jek łu náju na Warniji. Tu w Butrynach, Purdzie, Klebarku, Dyzitach, Brąswáłdzie, w Gietrzwáłdzie, w Sząbruku, Gryźlinach, koniecznie brák nowych kościołów, bo stare za małe, a tak ciajżko sia zebrać na nie; w Mazurach wnet kościół z samy żebraniny wystazią.
— Nie zazdrośnie bziednym Mazurom tego, droga ciotko — prosi Józefkowa Lijska rodem z Giław. — Kiebyście jeno ziedzieli, jek tam kościołów brák ná náju i ná Mazurów. Bo łoni, kiedy bzieda, to do naszego kościoła. My máziáwa:
Kiedy nędza, to do księdza
Kiedy trwoga, do Boga.
U Mazurów tak samo. Kiedy jem Pán Bóg ześle nieszczeście w fameliji, w łoborze lub na polu, tedy przynoszą na msze śwentą, na pacierze łosierują siebzie lub dzieci swoje do Przemienienia Pańskiego, do św. Walentego! bzierzą wody śwencony z kościołów naszych, kropsią w domach i na polach, przecierają sobzie nią chore łoczy i rany, łodmáziają katolickie modlitwy i pácierze, spsiewają katolickie psieśnie, i chodzą (ale náziency pokryjomu) na łodpusty do Śwentolipki, do Biskupca, do Purdy, Butryn, Gryźlin i do Gietrzwáłda. Niejeden już i łotwarcie katolikiem łostał; ale w sercu to łoni rycho wszyscy myślą, czują i modlą sie, jek my i mózią, że im to pomoże.
— Jół, jół, Lijsko, potwierdza Giętrzwałdzka, jek łu wáju pod Pasymam, Szczytnam i Zielbarkam tak i łu náju pod Lolstynkam i Łostródam myslą i robzią Mazury. Niejedni nawet nasze posty zachowują. I já zaczynam zierzyć, kiedy stary Jedam i Hajsiek łopoziedują, że Mazury kiedyś wszyscy katolikami byk i że te stare kościoły w mazurskich miastach i wsiach przez katolików zbudowane są. Hajsiek mózi, że w podróżach swoich w tych kościołach stare łatárze, łobrazy i figury katolickie zidziáł. — A Jedam stary cytywáł w jich biblijach i kancyjonałach i móziuł, że to wszystko takie podobne do naszego, że chyba z naszego wziante. Psieśni tam kiła naláz, jek je dziś jeszcze w naszych kościołach spsiewáwa; tylo wszystko buło jenukszami literami drkowane, podobne do mniamnieckich, nazywają to drukam starokrakowskam. Jano sakramantów śwantych jek my i mszy śwantej, co náma jest námilszam i náśwantszam, tego toni wcále ni mają.
— Jeká to szkoda, woła Linowska, łoni gádają jek my, czują jek my — a nie zierzą jek my! Mojam dzieciom káża já co dziań w páciorku dodać, żeby Pán Bóg wszystkich do jedności ziary doprowadzić raczuł.
— Lijsko, poziedzże náma jeszcze co ło tych Mazurach, miandzy chtórami ci sia tak mocno łudało. Czy łoni sia wyśniewają z naszy ziary?
— Kiedy się łupsiją, toć różnie łolekają — opowiada Lijska — to i różnie przemózią do náju, ale zawdy jckby ze strachem. A że ziedzą, iż my jem dáwa pokój i ło jech zierze ani náma do myśli nie przydzie, stąd zgoda i jedność, że aż mniło. Na szołtysów ciensto wybzierają katolików; na stypach,[20] i giełdach[21] łobok siebzie bez podejrzania siadają i zabáziają sia. Łoni sami mózią, że już teráz tak źle ło naju nie myślą, kiedy naju i ziare naszą lepsi poznali. Jeden Bóg i wso[22] jedna ziara“ — máziają. Námać to do głowy nie chce jiść, że to wsio jedna ziara, bo jeden Pán Jezus jeno jedne mógł założyć práwdziwą ziare a nie ziency. Ale my się ło to nie spsieráwa, bo chto nie chce do náju przystać, temu wszystka naszá gadka nic nie pomoże, chyba kiedy Pan Bóg misyjonárzów jem ześle.
— A jek te Mazury gádają? — jeszcze pyta się ciekawie Nulka Lijski.
— Tak, jek i my na Warniji, jeno po kruszynie „scypsią“. Na „szczęść Boże“ mózią „sceść Boze“[23] na „Boże pomágáj“ — „Boze dopomóz“, na szczygła — scygieł, na może — moze, na morze mówią jek my.
— To sia razu tak licho nie słucha — wtrąca Nulka.
— Nie, nie Nulku, do tego się wnet przyzwyczajisz, já już też z niemi próbuję scypać — potwierdza Lijska.
— Czy łoni i po mniecku szwargocą? — dokomentuje się Brąswałdzka.
— I gdzie tam! chłopy razu tyle ni mogą, co nasze, a łu kobziet tobyśta i młotem nie łuiłukli niemieckiego słowa. Tam i w szkołach zięcy polskiego łuczą i do polskich kancjonałów wszystkie dzieci łostro przytrzymują.[24]
— No, niech to pojmuje, chto chce! — woła gniewnie Brąswałdzka — łu náju by polskość w łużce wody łutopsili, a łu wáju łuczą, gádają i spsiewają po polsku? Jeká to wolność na Mázurach być musi.
— Cioteczko, toć i my śpiewáwa — wyrywa się Baśka. — Kiedy już nie w szkole, to w domu. Kiedy na zieczór łojczulek i bracia z pola abo z łobory przydą, tu siądą koło kominka, gdzie matulka warzy — a já drzáżczki smolne kłada na łógiań, żeby buło jasno — tedy łojczulek zanuci z ksiąjżki a bracia na trzy głosy pod niebziosy — matulka warzy i smarzy i pomágá nucić i já téż pomagam. A kiedy dopsiero przydą gody:
Hej gody, gody, gody
Wnet tu bandzie zino z wody
tedy bym już skończyć nie chcieli tego: „W żłobie leży“, „Bóg się rodzi, moc truchleje“, „A wczora z wieczora z niebieskiego dwora“. — A po zieczerzy to znowu książki do rangki i daléj „śpiewajmy, chwałę Bogu dajmy“, jek te pastuszki wesołe, co to rozłochocają małego Pana Jesusa i spsiewam i graniam i
Nawet na kozłowym rogu
Kryczą chwałę Bogu.
Já zawdy przy moji matulce stoją i dulcza w ji książka, a łona mi pokazuje słowa i łuczy spsiewać. Małe słowa jużam w łostatná zima mogła zcytać, a kiedy ráz spsiewali „Aniół pasterzom mówił“, pokazała mi matulka duże „A“ i takam pomału już wszystkie duże litery pozbadła. I drudzy przychodzą do naju i cytają i spsiewają. Drzázg już zá dnia wyszukám i kłada na psiec do łususzki — tedy sia pálą jek pochodnie i máwa przy kominie jasno jek w kościele.
Ráz Mazurki nocowały łu náju przed łolstyńskam jermarkam czy targam. Siedziały na długi łazie za stołam i słuchały, jek my spsiewali. Wtam já do nich: „Pódźta i wy kobzietki do psieca do náju i pomóżta náma Boga chwálić“. Przyszły i spsiewały, że sia aż rozlegało. Mają dobre gardła te Mazurki. A jekie łone słociuchne! Na matulka muziły: „námnilsa, złotorna, jedwabna pani“, a na mnie: „ślicna panienecko“.
Skończyła Baśka, lecz Nulka więcejby jeszcze słyszała o ludziach i o ziemi, w której zamieszkać miała, dla tego prosi:
— Poziedzże Barwuchno jeszcze co ło tych przylepnych Mazurkach.
— Nie, już dość ło tam; teraz na ciebzie kolej. Teráz ty poziedz ło twojech glandach[25], ło twojam łoddazie.[26] Czy i mnie zaprosisz na wesele? Czyby nie buła ze mnie szykowna przydanka?[27]
— Bąku ty, gromi matka, myśl ło pácierzu, a nie ło weselu i ło szykowności!
— A wy matulku czyście sia nie radowali, kiedy w Łączkach[28] na wáju mózili: piękne Warmijaczki?...
Plas — i dostało się Basi od matki w szczebiotliwą buzię za niewłaściwe słowa.
— Już to z tami dzieciarni matka náziancy wytrzymá; siuła to nocy bezsannych, siuła trudu i kłopotu, niż jich łodchowász. Chandożysz i łuczysz — a łone zawdy swojego; kieby nie przyter i łostro nie nakliniuł, toby sia z człozieka jeszcze wyśmały. Já téż zitki zawdy pod báłkiem mám na pogotoziu, chocam mojam dzieciom mocno dobrá jest. Stará Bujnka to mnie zawdy tak połuczała: „Bez rózgi nie łuchowász dobrych dzieci“. A já rada słuchám starych ludzi, bo łoni ziedzą co gádają i co robzią.
W tem bierze Baśka rękę matki i rumieniąc się całuje ją i leci do dzieci.
Spostrzega to Dywicka i z wypogodzoną twarzą wtrąca:
— Gdzie też to łone ciasy, kiedy my sia tak łucieszały. Jek to psianknie przyglądać sia tam malcom. Za moji pamniańci to i dorosłá młodzież w niedziela po łobziedzie wspólnie sia na wsi aż do niszporu baziuła: a nie buło tyle łobrazy boski, co teráz. W zima w śniegu, abo na lodzie na rozgártach pod Łolstyn, w lato chłopáki na drodze „w kula“, dziwczáki przy drodze przyglądały sia i chwáliły zgrabnych a ganiuły nieragów — ale kiedy zabrząkali na niszpór, to wszyscy na wyścigi do kościoła. Tedy buł spsiew śweży i wesoły, co radość; ale teraz dzieci choćby chciały spsiewać, cytać ni mogą. Za to bonują i labują, robzią rozgardyjas, chwaliwory perzą, jeżą, paradują, krygują sia; psiją, cygary pálą w karty grają — — wszańdzie huczno, buczno a w psianty zimno. Za to przy robocie jano pesklają, to téż nic ni mają wszystko jidzie w perzyna.
Nareszcie zmarszczyła się nie byle.
— Ciotko, nie patrz że tak czarno, wtrąca mile gospodyni: czyś nie przysłuchała sia na dziesiejszam niszporze tam dzieciom, co teráz tak wesoło w mrugi, w lisa, w kula grają że i w niech jeszcze nasz duch jest?
— Máta szczerá práwda — przytakuje Linowska — dzieci trzeba łostro przytrzymać, kiedy z nich chcesz mieć radość. Bo kiedy nie płaczą dzieci na rodziców w młodości, to płaczą rodzice na dzieci w starości. Znám já w parasii B. pochylonego grózka[29], chtóry sia nazywa Bujek. Tan sia bojáł łuderzyć dzieci swoje, kiedy małe były. A teraz płacze na nie i chodzi no żebranam chlebzie. Dzieci sia nie trzeba boić, jek tan Bujek, ale żwawam być na nie jek Bujna i żona jego. Nasz łojczulek náju łostro trzymáł i wszystkich téż do czego doprowadziuł. Niech mu Bóg za to stokrotnie wynagrodzi i śweci duszy jego.
— Oj bodáj, co to taki rodzic znaczy — przytakuje Ługwałdzka — dzieci go nigdy dość nie łutścią, łon jest w cani łu Boga i łu ludzi — nawet po śnierci.
— Jół siostro, pokazałoć sia to na pogrzebzie jego — opisuje dalej Dywicka. — Jano łumer, zaczęli sia schodzić ludzie i łodmáziać nad zwłokami iego trzy razy różaniec, a na zieczór spsiewali jeszcze „Z głambokości“, „Przez czyścowe łupálenie“, „Jezu Chryste Panie mniły“ i „Zieczny łodpoczynek“, a w pustá[30] noc tom spsiewali i modlili sia aż do zranku, aż kiedy zaczęli we wsi zwołuwać na pogrzeb i pod łoknami wołać: „Chto sia przysłuży łumerłamu, tamu sia przysłuży Pan Bóg.“[31] i zeszło sia ludzi kupeczka. Tedym wyjechali i pośli, jek chto móg do wsi kościelny. Na przodku szed wóz z trumną.
Przy krzyżum na smantárzu łustali, znieśli trumna na mary i czekali na ksiajży. Tedy zazwoniły zwony, pokazały sia chorągzie, dzieci szkólne z łorganistą i siedmiu ksiajży.
Kiedy sia zbliżyli zaśpiewali żałobnam głosam psieśń:
Jezu Chryste Boże w ciele
Dla mnieś cierpsiał, prac, mąk ziele...[32]
Pieśń przy pogrzebie dorosłych.
Jezu Chryste, Boże w ciele
Dla mnieś cierpiał prac mąk wiele,
Na krzyżuś się ofiarował,
Abyś mi życie darował.
Proszę Cię dla gorzkiej męki,
Nie wypuść mię z Twojej ręki,
Przy ostatnim życia zgonie,
Trzymaj mię w Twojej obronie.
Gdy mi kołem staną oczy,
Głuchota uszy otoczy,
Zapach wcale mi ustanie,
A smak się gorzkością stanie;
Gdy się język zacznie padać,
Nie będę mógł sobą władać,
Wtenczas, o Jezu, mój Boże,
Niech mnie litość Twa wspomoże.
Przyjmij mą duszę do Siebie,
Niech się z Tobą cieszy w niebie,
I ciało gdy zmartwychwstanie,
Niech Ci wiecznie służy, Panie.
Przy pogrzebie dzieci.
Rychło ze świata zebrane
Dziecię rodziców kochane
Wziąć do grobu dziś mamy.
Co za boleść, co za smutek,
Sprawiła śmierć, jej to skutek,
Którego doznawamy.
Nie dawno na świat wydane,
A już nie ma być widziane
Od dziś więcej na świecie.
Już zamknęło swe powieki,
Nie chce świata znać na wieki,
Jest z aniołami w poczecie.
Jestci jego śmierć dotkliwa,
Ale dla niego szczęśliwa,
Bo grzechu nie zaznało.
Nie zostały po nim długi,
Owszem zaraz bez zasługi
Do nieba się dostało.
Wy rodzice, się smucicie,
Kiedy ze łzami patrzycie,
Że już dziecię bez duszy:
Dusza wzięta jest do chwały
Takiej, której nie słyszały
Żadne śmiertelne uszy.
Dziecię nieba żyj w pokoju,
Opływaj w rokoszy zdroju,
Gdy się wiek twój tu skończył.
My twe ciało pogrzebiemy,
Boga współ prosić będziemy,
Aby nas z Tobą złączył,
potam spsiewał „Z głambokości“ po łacinie ksiądz przyjáciel, co go chowáł, na przemian z dzieciami, znamiciuł „exsultabunt Domino“, pokropsiuł i zaprowadzili! do kościoła na całe zilije. Po zilijach buło kázanie, na chtóram mocnom sia spłakali, boć łumerłych trzeba łopłakać, a jeszcze takich, ło których by sia nigdy zábaczyć ni mniało. Dopsiero mszá śwantá łukojuła náju nie mało; w ty to jest nálepszá pomoc i pociecha. Takam godnie zanieśli łojczulka do grobu. Stacje w kościele bandą pamniątką po niam.
Ale w domu to buto kuc no po pogrzebzie. W każdam kącie, jekby czegoś brák buło. Wszańdzie matyjaszno, a w jizbach pusto, gdzie łumerły leżáł; bo duch ducha czuje i tajskni sia za niam. Duszno buło łu náju kila niedziel po pogrzebzie.
— Aleć Bogu dziangki dobize łumer — pociesza Spręcowska. — Ksiądz w łostatny chorobzie dwa razy go łopatrzuł, a kiedy zaczął konać, wszyscym go łodstąpsili, a já łodczytała nad niam głośno „sietom zámków“. Tedy máju jeszcze ráz napomináł, żebym łostali dobrami, żebym sia ráz wszyscy w niebzie łobączyli, dáł łostatne błogosłaziaństwo — i tak przykładnie Bogu ducha łoddáł.
Podczas tych smutno-poważnych rozmów „wynikła“ się Kulka do dużej iżby, gdzie od niejakiegoś czasu „záłsnęła“[33] braciszka studenta i namówiła go kapryśne ciotki rozłochocić. Te jeszcze o różnych rzeczach gawędziły a najwięcej Gietrzwałdzka o objawieniach gietrzwałdzkich.
Pozdrowił wszystkie raźnie, przywitał i pocałował w usta każdą z osobna. Ale też i z ócz i z min widać było, że mu są wszystkie bardzo życzliwe, dobre — to by go też raz kiedyś chciały widzieć panem, a że u ludu warmijskiego tylko ksiądz w prawdziwem tego słowa znaczeniu panem jest[34], więc też zaraz go się pytają:
— A kiedy náju zaprosisz na psierszá mszá, bo tego to łod dáwna szczérze sobzie życzywa.
Na co student z widoczną trwogą odpowiada:
— Moje miłe ciotki, jabym wam rad tę wielką radość uczynił, lecz nie mogę nic przyobiecać, bo to jeszcze za długo i za dużo jeszcze wody do tego czasu upłynąć musi: to egzamin do czerwonej czapki, poczem jeszcze cztery lata w kamiennym domu[35] a jeżeli mię zabiorą na rok do wojska, to znowu dłużej, a jeszcze nie wiem, czy będę miał powołanie do kapłaństwa.
— A to já tedy już tego nie doczekám — wzdycha Linowska.
I já też nie, bo já starszá — dodaje Ługwałdzka. — To też i połowa życia w tych murach trzeba dać sia suszyć, niż na co wyjdzie; aleć tobzie nie wadzi, já już chudszech sztudantów zidziała. Czego wy sia też tam tyle lát łuczyta?
— Rozmaitości, moja ciotko, zawsze jest co, a czem wyżej tem więcej; lecz to by was mało interesowało, gdybym wam tu wszystko miał rozkładać, o trójkątach, czworobokach, o fizyce, Cyceronie, o pisarzach całem gronie;
„Wejta jeno, co to tego,
„Toć jak chleba powszedniego,
a dzisiaj nie czas na to; w kiermas to się trzeba radować i weselić między swoimi, których się cały rok nie widziało.
— Mász práwda mój sztudańciku — przytakuje zawsze wesoła Spręcowska — Zaspsiewáj jano náma co nowego, bo já mocno rada spsiew słuchám, a sztudanty to bodáj mogą miedzy sobą śliczne nuty wymyślać i kurlantki spsiewać.
Wesoły student nie dał się dużo raczyć... Tam było uciechy ze trzy miechy i duże półkorcze.
Lecz surowa ciotka Linowska ostro patrzy na studenta i ostrzej jeszcze przysłuchuje się kurlantkom jego i wnet zdaje swój sąd mówiąc:
— Sztudańciku, przy takich niezinnych spsiewach i wesołościach możesz łostać ksiandzam i być mniłam Bogu i ludziom; — ale terá náma poziedz, skąd ta prostá mowa naszá i co ty ziesz ło Gietrzwáłdzie i ło łodpuście bartajskam.
— Kochane ciocie, trudne to są i nierozwiązane dotąd sprawy, lecz co o nich wiem, to powiem.
Każdy język, a więc i polski ma swoje odrębne djalekty czyli narzecza. W niemieckiej mowie te różnice djalektowe są jeszcze większe aniżeli w polskiej i to tak że Meklemburczyk i Hanowerczyk chyba z trudnością zmówi się ze Szwabem i Szwajcarem.
Djalekty czyli narzecza mają swoje racje, z nich jak z świeżego zdroju odnawia się i odświeża język poprawny, literacki. Jak zaś pojedyncze djalekty powstały, tego już trudno dociec, ponieważ rzecz ta zaszła w dawnych czasach, kiedy to mało było ludzi piśmiennych i sztuki drukowania jeszcze nie znali.
W naszych stronach w dawne czasy mieszkali pogańscy Prusini, naród podobnym językiem mówiący jak Litwini i Łotysze. Dawni Prusini dzielili się na kilka lub nawet kilkanaści szczepów i nawzajem się zabijali. Potem wielka ich moc poległa na wojnach z Krzyżakami. Reszta w przeciągu czasu zlała się to z kolonistami niemieckimi to z polskimi. Język staroprusiński dawno wymarł i zdaje się, że na lepiej wyrobione języki niemiecki i polski żadnego nie wywarł wpływu, z wyjątkiem chyba dość licznych prowincjonalizmów jak np. „kadyk“ (jałowiec).
Sprowadzeni z daleka przez krzyżaków i biskupów koloniści niemieccy przynieśli ze sobą swoje narzecze rodzinne. I tak osadzeń około Brunsberka, Fromborka i Melzaka przybysze od Lubeki mówili djalektem dolnoniemieckim, nazwanym także koślińskim (plattdeutsch, käslauisch). Koloniści zaś sprowadzeni ze Śląska, osiadli około Ornety, Gutsztatu, Licperka i Zyborka, posługują się narzeczem średnioniemieckim, nazwanym też wrocławskim (mitteldeutsch, breslauisch).
Kolonizacja polska w Starych Prusach (Altpreussen, Oslpreussen) rozpoczęła się także o około roku 1300 po Chrystusie. Do dzisiejszych Mazur napływała sąsiednia ludność z pogranicznego Mazowsza polskiego, gdzie było przepełnienie czyli nadmiar ludności, a w starych Prusach wskutek długoletnich wojen z hardymi Krzyżakami był wielki brak ludzi, mianowicie dla bartnictwa i gospodarstwa.
Warmijscy biskupi pochodzący ze Śląska sprowadzali z tamtąd z okolic Prudnika, Głogówka, Opola na zachód Warmji koło Olsztyna polskich kolonistów, o czem świadczy dzisiejsza mowa prosta, zwana a-djalektem. Nadto przybyli tudotąd polscy osadnicy z bliskiej ziemi chełmińskiej, lubawskiej i łomżyńskiej zwłaszcza z Kurpiów.
Po roku 1410-ym, kiedy Polacy i Litwini za króla Jagiełły pod Olsztynkiem Krzyżaków zbili i z Warmji wygnali, przybyli po raz drugi do spustoszonych stron naszych ludzie z tych samych okolic oprócz Śląska, zmieszali się z pozostałą ludnością i od tych my pochodzimy.
Roku 1525 mistrz krzyżacki Albrecht został luterakiem i odebrał Mazurom wiarę katolicką, przez co ich tem więcej oddalił od katolickich Polaków i od Warmjaków.
— Tak to może być — potwierdza Linowska — uprawa lnu i płótna máwa ze Ślązka, naszá gádka jest podobná do ty, co Ślązáczka miała, jek łu náju z płótnam chodziuła, a czy pod Chełmnem tak gádają, nie ziam, bom tam nie buła; ale w Łączkach pod Lubawą, zieta wszystkie, że jenáczy gadają, bośta tam wszystkie były. A teráz poziedz náma, sztudańciku, co to są Kurpsie?
— Tak się nazywają — objaśnia student — mieszkańcy powiatu ostrołęckiego za Opaleńcem, Chorzelami Myszyńcem w Polsce. Nazwisko swe otrzymali od obuwia, które jest plecione z lipowego łyka a zwie się „kurpiami“. Mieszkają w tych miejscach, gdzie niegdyś rozciągały się puszcze, jak Biała Puszcza, Zielona, Myszyniecka, Czarna i zajmowali się z początku jedynie bartnictwem tj. pszczelnictwem i myślistwem tj. jegierką.
Kurpiarze odnaczają się otwartością, rzetelnością, pobożnością. W mowie Kurpie mazurzą czyli scypsią, jak Mazurzy, oprócz tego mówią: gajsi, bańdzie, śwanto i miękczą bardziej niż gramatyka przepisuje, naprzykład: siga, bziały, zietr, psiwo, zino, jak pruscy Mazurzy na pograniczu Warmji i my Warmjacy.
— To práwda — odzywa się naraz kilka głosów — niejeni psielgrzymni w Gietrzwáłdzie tak gádali, tylo my nie ziedzieli, skąd łoni — to z Kurpsia!
— A z tych stron właśnie — dodaje student — polscy biskupi sprowadzali kolonistów dla Warmji po zlutrzeniu Mazurów.
— A to ciekawe — odzywa się Pajtuńska — to tedy mowa warnijska i mazurska jest „rychtyczná“ mowa polská, a nie łosobná mazurská, jek rektorzy na Mazurach gádają. Ale czamu my nie scypsiem, kiedy Kurpsiarze szczypsią?
— Na Warmję — odpowiada student — polszczyzna dotarła z dwóch stron: z zachodu od Ostróda, Lubawy, Chełmna, z południa z Łomży od Kurpiarzy mazowieckich. Pewnie pierwsi polscy koloniści na Warmji mówili narzeczem śląskiem i chełmińskiem, dla tego do dziś dnia u nas nie mazurzą. Nieco później z południa napływali osadnicy z Mazowsza i wprost z Ostrołęki, Łomży, Kolna, Goniądza, Tykocina, jak księgi chrzestne i ślubne wykazują, ale że pierwotna mowa na Warmji nie mazurzyła, więc i późniejsi osadnicy nie zdołali przeprowadzić zmazurzenia, owszem i oni z czasem zaniechali tego i nie mówili już: Boże, nasa, capka, ale: Boże, nasza, czapka; albo: Bozie, nasia, ciapka, jak i teraz jeszcze mówią w Silicach, Patrykach itd. I zmiękczenie zostało, tak że mówim dzisiaj: zieś, psiwo, zino, zieczór, ziertel, sigiel, psies.
Wyrobił się więc osobny dialekt polsko, warmijski uwydatniający się tem dobitniej, że na północ ogrodzony był przez Niemców — Koślinów, z drugich zaś stron od sąsiednich Mazurów, którzy wyznawali inną religję i należeli do innego państwa.
— Co też to łuczone ludzie wszo wymądrzą — wtrąca tu Stańslewska — aleć i na Warniji różnie wymáziają: jeni na „a“ — drudzy na „e.“ — Wenowejcie, nakci u was pod Łolstynem gádają wszędzie na „a“, u nas w Stańslezie, Bredynku, Stryjezie, Węgoju, Łabusze, Raszęgu, pod Biskupem i Wartemborkiem aż do Lęgájn i Giłáw gadają na „e“. Poznać ptászka po psiórach.
— Ci ostatni z drugich pierwotnie okolic pochodzą — odwraca student — jak ci z „a“ djalektu i zachowali swoją dawniejszą właściwość.
W innych stronach i językach rzecz się ma podobnie, jak np. na Kaszubach, gdzie każda wioska nieco odmiennie mówi.
„A“-djalekt, tj. mówienie „całą gambą“, zachodzi także w drugich okolicach wśród włościan i jest w porównaniu do języka literackiego wymową bardzo prostą, chłopską, starą.
— Te Kaszuby też do náju do Gietrzwáłda przychodzą — woła Nulka — tych ciajżko rozumieć, kiedy po swojemu gádają, a náciajży Litsinów. Ci spsiewają na trzy głosy, ale my jich nie rozumiewa. Czy i do nich Náśwantszá Panna po polsku rozmáziá? My wszyscy zierzywa w cuda, co sia dzieją w Gietrzwáłdzie.
— Co ty poziesz na to, sztudańciku? — poważnie pytają się ciotki.
— Ma się rozumieć — oddaje tenże — iż Najświętsza Panna w każdym człowiekowi zrozumiałym języku mówić będzie, jeżeli tego zajdzie potrzeba z woli Bożej. W Lourdes mówiła 1854 do Bernadety 18 razy po francusku, w Niemczech po niemiecku jak czytamy w różnych objawieniach.
W Gietrzwałdzie więc, gdzie mieszka polska ludność, z pewnością mówiła, jeżeli tam się objawiła, po polsku do tamtejszych polskich dzieci i niewiast.
Nasza mowa nie jest najlichszą, żeby ją P. Bóg i Święci jego wyrzucali, jak to czynią niesłusznie zarozumiali ludzie, pyszałki. Jak inne tak i nasza mowa od Pana Boga pochodzi i godna jest naszej pieczołowitości.
Co do cudów gietrzwałdzkich Kościół nic jeszcze o nich nie orzekł, więc kto o nich przekonany może wierzyć w nie, kto nieprzekonany — drwić nie powinien. Szczęśliwy, kto jeszcze wierzyć może...
W Gietrzwałdzie się wiele ludzi nawróciło ze złej drogi, a to jest największym cudem dla grzesznika!
I w Bartęgu jest cudowny obraz Opatrzności Boskiej. Duże, piękne oko w środku w trójkącie Trójcy przenajświętszej wyraża, że Bóg wszystko widzi wie i zna. Bóg w nieograniczonej miłości swej do ludzi chce im pomódz więc dzisiejszy śpiew pod gołem niebem:
Szczęśliwy kogo Opatrzność Boska
Ma w swej opiece niech się nie troska;
W żadnym przypadku ten nie szkoduję
Kogo Opatrzność Boska piastuje.
Jak w kaplicy królewskiej w Gdańsku, w Toruniu itp. tak i w Bartęgu zaprowadzono bractwo do Opatrzności Boskiej, różnymi odpustami ubogacone, a że ten odpust bartęzki skuteczny, widać i dziś z niezmiernej liczby ludzi i ofiar.
— Já tan łodpust już co rok łodpsiła — potwierdza Linowska — bo robzić w powszednie, a rozmáziać z Bogam w niedziele i śwanta i przyjąć go pokornie i ciajsto w komuniji, to prowadzi do nieba.
— I my są zapsisane w tam bractsie — dodają inne.[36]
— Chciałam ci jeszcze i o co zapytać sztudanta, aleć już wyszed.
— Baśka po niego przyszła, na śliwki — tłumaczy Nulka — tam w łogrodzie są dzieci, dziádek i ciotka Luca z Kaśką na rangku.
Tedy się pyta Wartemborska:
— Czy to práwda, że na jesien w Spręcozie zdać chcą Marychne mnejsce?
— A rająć sia, jek słuchać, i dziś po łodpuście mieli jechać w rajby, może wnet glandy zrobzią.
I jeszcze wiele miały dobre ciotki do opowiadania, do obradzenia, obżałowania. Nie wyszłoby im materjału choć przez cały wieczór i dłużej.
Przyjrzyjmy się teraz powolniejszym panom, co oni porabiają.
Nareszcie się i powolni wujowie zebrali z gospodarzem do przechadzki w pole. Szli wygonem. Przy ogrodzie chłopcy w piłkę grali i do „kuli“ się zabierali, a dziewczęta różne gry z ciotką Lucą wymyślały. Opodal trzech jabłoni stanęli, patrząc na hojny owoc.
— Drzewa — chwali Ługwałdzki — latoś tak kściały, jekby je bziáłą płachtą łodziáł, przy tam nie buło żádnych przymrozków ani szturmu, tylo mały zietrek poruszáł ksiat, tak że sia aż z niego kurzuło. To téż mi sia podług tego zdaje, że w tam roku łowocu bańdzie chmara i káżdy łużyje.
— I ja sia z tego raduja — przytakuje białowłosy dziadek — bańdziam mnieli w poście co jeść, bo zawdy tylo z łolejem, to sia i naprzykrzy. A nasze kobziety dobrze rozumieją łowoc suszyć, i nawet te leśne kruszki, kiedy sia łulangną i dobrze łususzą, to lepsi smakują, jek mniodówki.
— Ale kiedy já słucháł — wtrąca Pajtuński — że to teráz już i w dużam poście można miajso jeść w niedziele i dwa razy w tydziań na łobziád, a łoprócz psiątków, zielgiego czwártku i zielgi soboty, co dziań tłustością máltychy zaskwarzać, choc moja matka nigdy tego nie łuczyni.
— I já to słucháł, odwraca dziadek, ale nie wszystko co pozwolą, już zaráz czynić trzeba. Já sia banda trzymáł starego zwyczaju i mój ziańć im téż to łobziecáł. Zresztą w naszy wsi nicht jeszcze w poście miajsa nie jádá, i nawet w niedziele postne. Łojcozie nasi tego sia trzymali, a długo żyli i ło tylu chorobach nie słuchali co teráz, to téż i my aby czam sia możewa P. Bogu przyłożyć. A mój dziádek to w w poście razu tubaki nie zażywáł. „Niech téż i nos pości“, zwykle máziáł, a stary Bastek i teráz w poście fajfki nie páli chocaż ją tak nawet przy łoraczce, koźbzie i przy łukłádaniu w siąsieku zawdy trzymá w zambach, to téż mu już dycht szczárniały — a Krogulów pastórz, stary Mazur, to przez cały post nie prymuje.
— Ale patrzta jano, jek te szurki sia rozlátały z tą kulą — kieby tak kula w małe dzieci trasiuła... a i dziewczáki są za wesołe — krzykają to w kutki, to w przyścionek, to w lisa i w ślepą babę. Ciotka Luca z Katrynką tam nic nie wskórá, puda do nich, a wy jidźta na pole.
I rozstali się.
Wuje wprosi biegli na „Galik“ do lasku założonego przez Inkuba. Minęli chałupę i stodółkę dla ogrodników i pięć bagien w małych łączkach.
— Po co tu masz psiańć bagnów na tam małam kawáłku, dwuch by dość buło — odzywa się najprzód bogaty Ługwałdzki.
— Mász práwda, Kaźnierku, zidzisz tan rów śweży łod chałupy pod Galik má spuścić i wysuszyć trzy pomniejsze stawki. Dáwni sia ło to nie dbało, bo tu psiáskowe plány, a życia buło dość z dobry roli za górą, ale teráz przez ta łupyna i seradela, co i na psiáskach rośnie, każdy kawałek roli sia łobsiewá. Ty mász sześć włók i dobry roli do kolán a mordujesz sia nawet w zima łobwożaniam łoparczysk Helgi i szykowaniam jich na łąki. Mász duży las a szanujesz go ná drugich, boć ci wymerły dzieci. Kiedy ty łoczy zamkniesz, wnet z twego dużego mniejsca bańdzie dziesiańć mniejsc na parcelach. Já ni mám lasu, jano w Gielekach brzózki na torfákach, tom zasadziuł je tu w lotne psiaski na Galiku i tam pod chudą łąką; bandą mnieli dzieci moje i wnuki pożytek, bo drzewo i torf z ciasam mocno w cana przydą. Teráz za tysiąc torfu z przywózką ledwo dostaniesz trzy, za klaftrą szczáp dwa tálery; to lichy zarobek, ale co poredzić, kiedy psieniandzy brák zawdy.
W tem weśli do lasku.
— Jek to sia raźnie przyjęły twoje brzózki z Gieleków, a i chojinki[37] i jeglijki[38] puszczają — chwali Kazimierz — tośty jest poranczny. Tu wnet psiásek łobrośnie, grzyby rosnąć bandą a z czasam las powstanie.
— Dobrzeć — odpowiada Jakub że już po separacyji, tam przy wsi były ryki[39] do laska siangały przecze, tam na działach zidzita teráz seperantów, siedzą jek żłoki[40], mogą na swojam gruncie siáć i sadzić lasy i spuszczać i łobwozić kwasy, całe gospodarstwo w jednam kawale, nie jek przed seperacyją we trzech lub szterech. Mądrość ludzka też robzi postampy.
— A w siuła ty pól gospodarujesz — pyta się Butryński.
— Jek stąd zidzita we trzy, ale tam daleko „pod ciárkami“ łobáczyta, że w sześć; a tan arendárz z pod sozi góry na królewskam dominium w łosióm. Dáwni należáł tan majątek razam z Staram Dworam do kanowników we Fromborku i musieli nasi ludzi ze wsiów tam łodrábziać pańszczyzna.
My sia tak przyglądáwa tam ślachcicom i próbujewa łod nich sia dołuczyć. Łorzą trze[41] razy, coráz głambzi, gnoją dobrze z chlewa i kupiłam gnojam, to jam też z kaduka rośnie wszystko dobrze. Myć tak nie możewa, ale po mału próbujewa i zawdy lepsi jidizie!
— A jek to jest w łosiom pól — dokumentuje się uporczywie Butryński.
— Já ci poziam, sfáku[42], jek ziam tak poziam — wtrąca wuj Kazimierz. W psierszam roku weźwa ługór, w końcu 3 razy torać, gnojić, zasiać łozimina, tedy mász w drugam: łozimina, w trzeciam tartofle, w czwartam łozies i jańczniań, w psiątam groch (popruszyć choc letko gnojam) w szóstam łozimina, w siódmam konikóź,[43] w łosmam páśnik. Tak wyjdzie osiom lát i tak można gospodarować w 8 szlagów. Możesz sia i jenáczy łurządzić, siać lan,[44] seradela, lupyna,[45] abo jeszcze lepsi seranela abo lupyna podłorzesz i jeszcze kunsztownego gnoju posypsiesz, to ci łurośnie i na psiásku żyto jek trzcina. Spróbuj jano, to sia łopłaci.
— Kaźmierku, jednamu sia to zawdy łopłaci, ale prandzy tamu, co kunsztowny gnój przedaje — wtrąca niedowierzając Pajtuński — a na polu różnie Bóg daje.
— A kiedy ty siejesz żyto i pszanica, Jekubzie — pyta Butryński sfak.
Około Matki Boski siéjny, przed łosmam wrześniam zwykle zaczna; ślachcice już prandzy, ale przed psiątam też nie chcą. Stare gospodárze máziają, ze kantoporny siew koło sietomnástego września to nálepszy, bo kiedy prantki siew dostanie dwa abo trzy kolanka a do Gód[46] nie przydzie mróz i zyta sia nie wypasie — wymarznie. Pszanica bodáj wytrzymá ziancy.
Szli granicą przy porance, przeszli rów pod ciarkami, a Pajtuński, lubiący drwić ze wszystkiego, co zobaczy, przygląda się bystro, ale widząc rolę dobrze wyrobioną pod zasiew i już ognichę na niej puszczającą mruknął:
— Łujdzie z nią; ługorowaná, można już zacząć siáć przed Matką Boską siejną.
Przeszli na drugi i trzeci szlag, gdzie kartofle, marchew, buraki, brukiew, kapusia, len, wika, biały i bury groch i reszty owsa nad łąkami dojrzewały.
— Duże łąki, ale tu brak kupnego gnoju — spostrzega Michał — bo tu lichy putráw.
— Jół, na tych torfowych łąkach zwykle lichá tráwa, tu brák różności: przedewszystkam potrząsnąć workam... — przyświadczył gospodarz domowy i zaprowadził do drugich brzósk nad chudą łąką, gdzie spokojnie chodziło bydełko razem z owieczkami.
— Co tu zrobzić z tą chudą niełurodzajną łąką? — pyta Jakub — Różne rady dawali, jek mogli, jek chto ziedziáł i nie ziedziáł, ale gádáł...
— Tu trzeba łobzieść psiáskam i zasiáć — radzi Butryński sfak.
— To nic nie pomoże — przeczy Pajtuński. — Czy nie zidzisz, ze mniejscami woda z pod góry ciurkam leci, tu trzeba rórki włożyć.
— Próbowáłem, zalazły — oddaje Jakub — chocam rórki kładli w mech. Kruszynać pomogło na łuwrociach.
— To tak dali trzeba — zachęca Kazimierz. — Duży rów we środku niech łostanie, a małe rórki do niego też w końcach łotwarte łod łuwrociów na dole w mech kładzione, do góry[47] zakryte, tak powoli woda zleci j łąka wyschnie.
— Dzieci mi dorástają, tak zrobzia niż zdám — obieca domowy i zaprasza do nowo założonego lasku pod górką.
— Bracie, patrz, jek cia Bóg nájrzy[48] — woła stryj Andrzej — łoboma rączkami ci daje: brzozy rosną, choinki same jidą. Chorujesz, co práwda, ale nie kłopoc sia za ziele, nie myśl to zdáwce, przydzie cias, przydzie atłas.
Wyśli z lasku, z góry widać dokładnie miasto Olsztyn, Pozorty i inne majątki, separantów i dom rodzimy, z którego student im naprzeciwko idzie.
— Patrz jano — mówi Butryński — my za lasami nic nie zidziwa, tu Łolstyn jek na talerzu leży; tam kościół, tam stary zámek, łáw budynki, gasy, brama przed náma nowy klásztór nad Łyną z kapliczką we środku, mniejscami wkoło miasta zidać jeszcze stare mury, tam sia kurzy, to cegielnia, tam zielazná kolej z pod Gietrzwáłdu jidzie, ta sama com nie dawno nią jecháł — co za śliczny zidok!
— I patrzta tylo dali: za chudą łąką — co za pola, rola, łąki pełne ksiatu czerwonego i żółtego. Na prawá rów i ciárki, i maliny, boroziny, na szeroki granicy krze leszczyny, latoś łorzechów pełne, na liwá przed chojinkami szeroká do mniasta droga gałajzistami jerzbami przystrojona. Práwda miáł dziś nasz stary ksiądz na kázaniu, kiedy wołał: lilje i różne ksiaty w zielani to kobierzec Boży. Bóg to stworzuł dla nás ludzi... wychwalaj człozieku Łopatrzność Boská...
A zauważywszy nadchodzącego studenta, woła:
Pódź jano pódź, poziesz náma, chto założuł Łolstyn i kiedy; toć darmo nie bańdziesz zjádáł łojcu i braciom fortuny.
Student przywitał, jak się należy, stryjów i wujów i zaraz opowiada, pokazując na Olsztyn:
— Lokator Jan z Lejsów założył to miasto 31 października 1353 w ziemi bartęzkiej i oddał miastu 178 włok roli i 100 włók wolnych lasu i pastwiska, 7 włók sołtyskich i 6 plebańskich. Teraz ma Olsztyn na 6000 ludności[49] i od paru lat kolej z Torunia do Wystruci. Prędzej ta kolej byłaby gotowa, ale koło Rotflisa nie można było tak łatwo zasypać kawałka jeziora i łąk iłowato — torfowych. Wnet ma też stanąć tu szkoła wyższa czyli gimnazjum, tak że z tej okolicy nie będą musieli studenci jeździć do Brunsberka, Reszla i Olsztynka.
— I mój Kazimierek bułby teráz wysokam sztudantam, kieby nie buł łumer, jek mniał 12 lát — wzdycha żałośnie Ługwałdzki — i dwa duże łzy spadły mu na ziemię...
Ale ja mniejsca nie łudám, aż chyba w łostatny chorobzie. Já nie chca na wymowa.
— Czamu nie, grózki[50] mają dobrze, żyją bez kłopotu — drwi Pajtuński.
— Pożál sia Boże ty dobroci iirowadzi dalej Ługwałdzki. Znám já rożne przykłady, jek to grózkom jidzie, co to jest gróziecki chléb łopłakany, siuła to grózków z żálu rycho sia łudázi[51] przy takam chlebzie. Nie jedna grózka siedzi i jańczy: co ja też zrobziuła, żem bez dobry wymowy mniejsce łudała. A cóż ci wymowa pomoże, kiedy ci ją śnieżka (synowa), abo ziańc co dziań wywrzeszczy byle czam cia zbańdzie i łomydli. Tedy sądź sia z kałuzam.[52] Tam są grzechy ło pomsta do nieba wołające.
W jedny wsi kościelny wymózili sobzie grózki sietom furmánków do miasta. „Mądrá“ śnieżka namóziuła syna żeby łojca lub matka tylo do miasta zazióś, a z miasta musieli psiechtą nieborastwo. I spotkáłam starego w dyzickam lesie, jek w długam zupanie psiechtą szel nazád.[53] Wziąłam go na wóz i pytam: „Cóż wam sia stało, że w taki ciajżki łoblece sia dźwygacie[54] psiechtą?“ I tak mu sia ciajżko stało, że ledwo wybąknął: „To synowa zrobziuła“. A co dopsieru ziańcie nie czynią, zamiast grochu dadzą ci łognichy połowa i poziedzą: nie dostali wyciścić! niewstydniki, grzeszniki; zamiast warzywa dadzą ci przerostych korzani, zielazná krowa futrują ci łowsiánką i zgnitam sianam, masz wymózioná łowca, dadzą ci ją psom zazreć, przylam wszańdzie cia łobmáziają, łokrádają, łobełgują, bo tobzie nic nie brák, a łonam wszystkiego.
— Ale stryjku, wszakże takich ludzi nie ma na świecie, takimi są — złe duchy... — odzywa się student.
— Mój synie, życzą ci, żebyś w twojam życiu nie zaznáł ani złych duchów ani podobnych jam wszáków. Niejednego wszáka wsadziwa na konika, a łon tedy pokáże náma zamby. Broń sia takich ludzi, bo ci podłażą strapsianie, a życie skrócą. Nie trzeba dozierzać nikomu, nie spuszczać sia na nikogo; nasze łojcozie máziali:
Chto sia na drugich spuści
Tego Bóg łopuści.
I westchnęli wszyscy, bo stryj Kazimierz prawdę miał.
— Co też sia stało tamu synozi, co łojca, matka śnieszce dáł w potery? Pewnie nic! — drwi Pajtuński.
Równoć co! — ogania się stryj — Pojecháł do Westfál na robota, bo zjechał z mniejsca. Ciantá jek łosa żona zachorowała po dziecku to łumerło wnet, po niam łumerła i śnieszka, a że zápsisáł zjekiegoś strachu mąż wszo na żona, po ji śnierci dostało sia ji przyjacielom, a łon poszed z pacham do rowu.
— Cistá kara Boská — zatwierdza stryj wartemborski. Ale też tan gałgán pochodzi z parasiji bez ksiandza; gdzie przez długi cias ni ma ksiandza, tam sia lud rozpsuje. Co to sia stanie, kiedy ziancy ksiajży wymrze, a drugich náma nie przyślą?
— Niech náma też sztudant pozie, czy sia i teráz jeszcze można łoksiajżyć.
— Owszem, można, choć z trudnością. Na Warmji, w Pelplinie i w wielu innych diecezjach pozamykali z rządu seminarja, czyli kamienne domy w Prusach, ale biskupi posyłają swoich kleryków do Rzymu lub do katolickiej Bawarii i po święceniach przyjmą ich na powrót i ustanowią w parafji, gdzie ich brak.
— Brák jich wszáńdzie, my już tyle lát ksiandza ni máwa, a dłuży jeszcze w Klewkach, w Jonkozie i po drugich parasijach — złości się Pajtuński — my nie ráz psiajśćią groziwa tam, co te prawa majowe łukuli; łobáczyta wy młodzi, boć my starzy już nie doczkáwa: przydzie do duży wojny, gdzie Bóg tych pyszałków strąci z stolicy potajżnych...
— Słuchájta jano, poziam wáma, jek to jidzie w parasiji bez ksiandza.... Pojechalim do Sząbruka w kmotry. A że tam ksiądz łumer, musielim do chrztu do Gietrzwáłda. Na drugi dziań buła niedziela. W Sząbruku w niedziela nie buło ksiandza, ale zwónili i brząkali jek zawdy na nabożaństwo. Poślim też. Po godzinkach przecytáł szulnistrz lekcjá i ewangeljá. Smutno sia siało: na kázanica nicht nie wchodzi; ksiandza Rysiewskiego, co tak dobrze praziuł, już przykruła ziamnia — nie daleko zákrystyji na smantárzu — a drugamu nie wolno, bo Bismark zakázáł. ...Powstáł płacz... Ale przyszło gorzy. Zwonuszek do mszy łodzywá sia; chłopcy w komeszki i czerwone sukmanki łubrane wychodzą z zákrystyji, niosą ksiąjżka do mszy, talerz, ampułki, chleb i zino, składają na łutárzu, gdzie wszystkie śwece zapálone — a ksiandza ni ma. Chłopcy klangkają na stopniach łutárza, zaczynają głośno Confiteor. Słuchać szlochanie ludu.
W tam łorgany całą siłą wpadły przygrywając psieśń do mszy:
Do Ciebie odwieczny Panie
Pokornie wołamy;
Patrz na serc naszych wylanie,
Do Ciebie wzdychamy.
Użycz nam Ojcze pociechy
I odpuść nam nasze grzechy.
Ciebie z ufnością błagamy,
Zmiłuj się Boże nad nami!
Ach zmiłuj się nad nami!
Ludzie bez pociechy, bez ksiandza płakali na cały głos; mnie łzy leciały jek groch; wy nie zieta co to znaczy być bez ksiandza lata lateczne jek my w Purdzie, abo ci w Klewkach. Płacz i lamant powtárzáł sia, jek chłopcy zabrząkali na łosierowanie na sanktus, na podniesianie, na pater noster i komunijá — taká buła zawdy i łu naju w Purdzie i w Klewkach żałosná mszá bez kapłana.
Żeby to Pán Bóg płazam puściuł tam karmazynom, wolnomularzom, niedoziarkom, to być ni może. Łoko Łopatrzności Boski patrzy na nasz smutek, na nasz płacz i lamant i ześle kara swego ciasu.
A do chorego, co to za łudrańczanie: to po ksiandza, ale gdzie? pára mil! czy go nájdziesz w domu, kiedy jest — pokryjomu, żeby szandár, abo jeki zdrajca nie łudáł, nie łopsisáł? Tak samo z pogrzebam: ksiądz w zieczór przedtam przyjecháł, łodpraziuł swoje, my do grobu sami z płaczam nieboszczyka zanieśli, ksiądz miáł za niego mszá w swojam kościele. Tak samo w Sząbruku, Sząbargu, w Brąswałdzie i w drugich parasijach bez ksiańdza sia dziáło.
Ksiądz Gietrzwáłdzki musiał za dobre łuczynki tydziań na wysoki brámnie w Łolstynie siedzić; drugich ksiajży po sądach[55] włóczono za dobre łuczynki. Czy to nie zasługuje kary?
— To, to jół! — odzywa się Butryński sfák, który bardzo pilnie się przysłuchiwał, bo po owem wytłumaczeniu czworakiej Purdy przy obiedzie wszystko już wierzył, a ocierając oczy, tak przemówił:
— Słuchałam, jek bziáłki nasze ło takich srogich prześladowaniach pozieduwały, ale nie zierzułam, bo my zawdy mieli w te ciasy dwuch ksiajży, tom nie dbali ło cudzá bzieda.
— Sztudańcie, łostań ty ksiandzam, nasz ksiądz klebán Rochon jest już stary i kulawy, a kapelán by chciáł gdzie na próżná klebanija. Przydziesz do náju za kapelána i bańdziesz miáł dobrze łu náju.
I drugim to życzenie szczerze z ócz patrzało, ale student tylko krótko na to:
— To wszystka może być za cztery lub pięć lat, jeżeli Bóg pozwoli; czemu sobie już teraz niepotrzebnie głowę łamać. W przyszłość spojrzyć człowikowi nie jest dane.
Teraz mam ferje, odpoczywam, nowych sił nabywam, czytam książki różne, a dziś chętnie się przysłuchuję waszym powabnym mowom.
Zaciekawia mię ta wasza mowa i ta wysoka mowa nasza, której się uczymy w szkołach, którąście dziś słyszeli na kazaniu. Jest bowiem ta sama. Wy z waszą prostą mową rozumieliście księdza z wysoką mową, czy nie tak?
— Wszystkom rozumieli i zawdym rozumieli polskie kazanie — odzywają się wszyscy — jano mniamieckicgo kázaniá tom i dziś nie rozumieli, bo ni możewa dość po mniecku a wtedy náma sia chce spać!
— Ja też tak o was myślę. Tem więcej zbliża się wasza mowa do książkowej, im dalej idziemy wstecz tj. 300 lat nazad, kiedy ksiądz Wujek biblię pisał, kiedy poeci Rej, Kochanowski, Klonowicz, Grochowski swe prozy i wiersze pisywali, kiedy ks. Piotr Skarga swoje Kazania i Żywoty Świętych wydawał. Tych nam łatwiej czytać, zrozumieć, jak tych, co wysoko przed 50-ciu laty pisali, jak Mickiewicz, Krasiński, Słowacki, a to pochodzi z tąd, że w szkołach już po polsku nie uczą, więc nasz język na Warmji i na Mazurach nie może się kształcić dalej, jeno pozostaje na tym samym poziomie, albo się cofa, napełniony niemieckimi naleciałościami. Teraz patrzcie:
Mam przypadkiem „Pamiętniki Paska“ z naszej szkolnej biblioteki. Tam prowadnik wojska polskiego, Pasek, którego na Szweda posłano do Danji na Apenrade, Alsen, Hadersleben, Fryderycję, Aarhus, opisuje bogactwo tego kraju, stroje ludu, wielką obfitość bydła, owiec, świń. Tam dostał kupić wołu dobrego za bity talar i dwie marki duńskie, tam były pszczoły w słomianych pudełkach a nie w ulach, ryb wszelakiego rodzaju było poddostatkiem, chleba siła, miody dobre, jeleni, zajęcy, sarn nadmiar.
Za cztery grosze polskie posławszy do niewodu, to chłop przyniósł ryb wór, aż się pod nim zgiął. Chleb z grochu — ale pszennego i żytnego dostawano od szlachty. W wielki post jedli z mięsem. Węgorze słoniały wespół z połciami w korycie, bo tam dają na stół mięso i ryby zawsze jednakowo: wszystko było, co człowiek zmyślił — bo tam lada chłop po łacinie mówi, a po niemiecku rzadko kto, po polsku nikt i taka różnica mowy lutlandczyków od niemieckiej, jak Łotwa albo Żmudź od Polaków.
Lud tam też nadobny, zbyt biały, stroi się pięknie przy lekkich obyczajach...
Kościoły tam bardzo piękne, które przedtem bywały katolickie; są ołtarze, obrazy po kościołach.
Jest takie ich nabożeństwo, że Niemcy (lutry) oczy zasłaniają kapeluszami, a białogłowy temi swemi kwefami i schyliwszy się włożą głowy pod ławki.
Kiedy ich pytano, na jaką pamiątkę głowy kryją i oczy zasłaniają, ponieważ tak nie czynił Chrystus Pan ani Apostołowie, żaden nie umiał odpowiedzieć. Jeden tylko tak powiedział: iż na pamiątkę, że żydzi zasłaniali oczy Panu Chrystusowi kazali mu prorokować — oni, lutrzy się zasłaniają.
Czy rozumiecie to wszystwo?
— Jół, rozunnejewa i chcewa jeszcze ziancy słuchać. Co tam wojsko polskie robziuło? pytają się stryje i wuje i sfaki.
— Wojsko polskie, powiada Pasek zrobiło z Danji wycieczkę r. 1658—1660 do Szwecji. Parę lat przedtem napadli Szwedzi Polskę i łupili ją, ale pod Częstochową przez księdza Kordeckiego cudownie zostali odbici i przez Czarnieckiego z Polski wygnani. I tak posłano za niemi oddział pod dowództwem Paska. A że Polacy nie mieli okrętów wojennych musieli przez Danię do Szwedów.
Żołnierze polscy byli pobożni, szukali kościołów i w polu śpiewali nabożne pieśni, jak „O gospodzie uwielbiona“, „Już pochwalmy króla tego“ i inne — „aż konie po wszystkich polach“ uczyniły wielkie parskanie — tak pisze Pasek.
Nareszcie w pamiętnikach jego zachodzą ciekawe stare słowa, których i my na Warmji jeszcze używamy. I tak wyraz: gwałt zamiast wiele; cale zamiast wcale; machlerze u nas machlárze[56]; kaduk[57] u nas także kaduk; rają mi u nas rajić komu żonę, jechać w rajby; nikt gęby nie rozdziawił, u nas się rozdziáziuł[58]; raróg, także u nas raróg; dziwoląg; pódźwa u nas pódźwa (pójdźmy); z cebra także u nas z cebra (leje jak z cebra); tańcować także u nas to samo słowo zamiast tańczyć. Na podsobku chodził, u nas na podsobnych tj. pieszo; na stronie 371 zachodzi wyraz lelek (człowiek niespełna zmysłów). Maryanna u nas Marjana i Marianna (zamiast Marja).
Pasek także pisze o luźnych obyczajach Duńczyków.
I do tego to kraju bezbożnego, sektami różnorodnemi podartego, do kraju bogatego, a we wierze tak ubogiego leci obecnie na oślep naród nasz wierny ale ubogi, najwięcej ludzi z pod Moskala na robotę. Czy nawrócą tamtych duńskich bogaczy, czy też sami obyczaje i wiarę stracą? — zakończył student.
— Te robotne, a w jedle niewybredne ludzie z Polski nie tułaliby sia po cudzych robotach — odpowiada poważnie stary Jakub — kieby jich Moskal nie prześladował za ziara i mowa. Ale Pán Bóg nie rychliwy choc spraziedliwy i Moskala jeszcze nájdzie za to. Spsiewalim dzisiaj: straciuł z stolicy potajżnych... a pokornych wyprowadziuł...
— Oj bańdzie to wojna za tyle porachunku z Moskalami. Kieby aby náju tu łochroniuła! — woła Pajtuński spoglądając w stronę swej purdzkiej parafji.[59]
— Prazie na Pasym i wszystkie, sztery Purdy, na Pajtuny, Klewki i Butryny powalą sia Moskale na Łolstyn — straszy Ługwałdzki.
I zlękli się wszyscy przyszłej kary Bożej, przyszłej wojny światowej przepowiadanej przez Sybylę i inne liczne proroctwa — tylko starsi pocieszają się tem, że nie doczekają tej plagi.[60]
Zadumani szli pod dom nic nie mówiąc, bo wieczór się zbliżał i trzeba było o powrocie myśleć.
Przyśli na zapłocie, widzieli w ogrodzie zmęczone dzieci siedzące niby kurczęta spokojnie około dziadka lamkowskiego i ciotki Lucy z Jonkowa, która jeszcze bawiła małą Kaśkę, wiercąc jej palcem w małej dłoni i każdy paluszek poruszając przy takich słowach:
— Kaśku, tu (w dłoni) seroczka krupki warzuła; tamu (paluszkowi) dała, tamu dała, tamu (ostatniemu) łepek lurwała i do nieba poleciała.
Dziecko wesołe mile patrzy na tą całą procedurę, spogląda raz w niebo wypogodzone, raz na ciotkę Lucę szczęśliwą jak aniół stróż nad grzecznem dzieckiem. Kaśka chce się oczywiście czego spytać — ale jeszcze nie może... i trzepie się, jak młody ptaszek na gałązce.
Za to Finka i Joanka, Slaśka i Baśka, Dośka i Waleśka i... jeszcze ich więcej — pytają się:
— Ciotko, czy i my przydziam do nieba?
— Przydzieta — pochwala zawsze miła ciotka Luca — jano bądźta grzeczne, pobożne i posłuszne.
— A czy to daleko do nieba?
— Moje dzieci — dodaje ciotka — do nieba wysoko i daleko, daleko...
A siuła lát trzeba jiść do niego? — pytają dzieci.
— Gwáłt — odpowiada ciotka Luca — já już jida sietomdziesiąt lát, a zawdy gwáłtam, i zawdy sama, a jeszcze nie zaszłam... Kiedy zájda jano Bóg sám zie. Bądźta bogobojne, a zajdzieta i wy.
Podobnie chłopcy „kiele“ dziadka, zadają mu różne zapytania a on odpowiada i znów pyta.
— Michałku poziedz że mi, czego brák wszystkiego na przykład do woza?
Michałek „zie“ i śmiało odpowiada, a wszyscy ciekawie słuchają.
Do woza brák: — ale nie wie jak tu zacząć?
— Dziádku já ziam! — prysnął mały Maciek.
— Dziádku já też — powoli dodaje Kubal.
Ale dziadek się uparł na Michałka i rzecze:
— Dájtaż mu pokój, łon też zie i pozie wáma wyraźnie choc pomału.
W tem Michałek wydając głos pewien siebie liczy głośno:
— Do jednego woza náleżą sztery koła, dwa łosie, jedna dyślá, dwoje drábzi;
wózek do wyjazdu z pukoszkam abo ze skrzynką má nadto siedziska, pugrábki, szczyty, a wózek na śwanto ma ładne siedziska, dwa tambory, dwa lichtarnie, dwa strzampsiska zielazne do wlezianiá, blachy nad kołami do błota i jest malowany czarno, modro abo żółto;
koło má psiasta[61], buks w psiascie, sztery rynki na psiáście, spsice[62] falgi, na falgach[63] refa[64], w refsie szynále[65];
łoś (oś), zielazna łoś má futer drewnianny, łopaski zielazne, skranty (skręty), nasád, sztery kłonice, ryczán, szruby, abo buks dlá psiásku, lon[66], deski spojánki (do gnoju), żytne drábzie potrzebują tuleji w łosi, szterech luśni, szterech nálustków, drábzie mają szczeble z drzewa abo z drótu;
ryczán má zielazne podstawki pod kłonice, na kłonicach rynki, i na końcu ryczána są rynki, żeby sia nie roszczepáł, ryczán má dóra[67] (otwór) blachami łopatrzona ná (dla) zielaznego dużego szpernála[68] co trzyma ryczán i przedny násád pospołu;
rozwórka má rynka na tam końcu, gdzie mały szpernáł ją w kleszczach trzyma, to jest na drugam końcu za tylną łosią szteksel, gruby zielazny góźdź z kietką (łańcuszkiem) przybzitą do łosi, żeby sin nie zgubziuł. Rozworka siedzi w tylnych skrantach (skręty) z rynką i leży na podyjmnie przędnych skrantów na zielaznam futrze.
Na tylny łosi w násadzie są kłonice, nasád má też rynki zielazne, żeby go kłonice nie roszczepały.
Dyślá (dyszel) siedzi w przędnych skrantach i w trzech zielaznych rynkach. Miedzy (miedzy) drugą i trzecią rynką jest zielazny skobel dla braki, braka má dwa łorczyki (orczyki), zielaznami rynkami do ni przykute, każdy łorczyk má znów po dwa kołka do kietków przy ślach. Koniec dyśli jest zielazną, grubą blachą łokuty i má łák (hak), abo skóbel do przędny braki i na dole skobel do zatrzymania láśników, abo kietków, spojonych na dole mocną rynką.
Kiebym teráz konie łokieznáł, to jest założuł łuzdy (uzdy) i we śle włożuł lejczyki panknął (pękną!) batogam, lobym jechał jek pán!
— To dobrze, tak dobrze — chwali dziadek Michałka — jano nie za łostro, nie galopam, nigdy na wyścigi z drugam, — przestrzega życzliwy staruszek.
— Ale czego brák do sani, kto to zie? — zadaje znów dziadek.
— I o my też ziewa! — wołają chłopcy.
— Ná, to ty Maćku gráj.
Maciek paradny z zadania dziadka począł zaraz śmiało „grać“.
— Sanie mają klangi (klęgi) z drewna i klangi na dole z zielaza, to są szyny, w poprzek klangów leżą na szterech podstáwkach dwa násady, na jich końcach strzampsisko (strzemię) do wlezianiá na sanki, wszystko dobrze zielazam łokute na końcu klangów na przodku szpona, na ni[69] leży dyślá, tylnam końcam w skranty wsadzoná, na przodku dobrami łákami i blachą z zielaza do lásników przystrojona.
— Maćku, Maćku, z ciebzie tangi Maciej wyrośnie, kiedy sia tak dali łuczyć bandziesz — przepowiada mu siwy dziadulek, a chłopcy wesoło za Michałkiem przyśpiewują: „A ty Maćku gráj, a ty Maćku gráj“ tak też i „dziewczáki“ próbują: „A ty Maćku gráj...“
Ale pobożna ciotka Luca, za stara już do takich żartów i za daleko już zaszła na drodze do nieba, ażeby z drogi zejść na kurlantki wesołe, napomina:
— Dzieci, zanućta lepsi „U drzwi Twoich stoję Panie, czekam na Twe zmiłowanie“.
W tej hostyji jest Bóg żywy
Choć zakryty lecz prawdziwy.
— Co to znaczy? pyta się Fynka.
A ciotka tłómaczy;
— We mszy zidziałaś hostyjá i w komuniji, kiedy ksiądz tę hostyją dawáł. Tam jest ciało i krew Pana Jezusa, a kiedy na náłuka pudziesz, to i ty zrozumnisz i dostaniesz skosztować tego słodkiego Pana naszego.
I znów śpiewają:
Aniołowie się lękają,
Gdy na jego twarz patrzają.
Wszyscy niebiescy duchowie
Lękają się i królowie.
— I my musiwa sia langkać przed niam, ale nie łuciekać, jano sia tkać do niego, bo gdzież pudziam, kiedy łod niego łodejdziam. Łon náma rád jest, kie dy ło niam gádáwa, myśliwa, spsiewáwa i go serdecznie mniłujewa. To też:
Żaden z wojska anielskiego
Nie dostąpi nigdy tego
Czego człowiek dostępuje,
Ciało i krew gdy przyjmuje.
I śpiewali pieśń do końca, a ciotka Luca zawsze tłumaczyła, coraz piękniej, coraz wierniej.
Tymczasem ciotki z „zápsiecka“ już dawno się wymkły, zostawiając gospodynię z kucharkami w domu i doszły znienacka do ogrodu, przyglądając się chłopcom i „dziewczákom“, maleństwu, drobiaszczkom i ciotce Lucy na jej chodzie do nieba, słuchając z weselem w sercu jej wzniosłych słów.
Wuja stali jeszcze na zapłociu przed ogrodem, gdzie przed separacją były owe długie „ryki“, spoglądali na dziadka i ciotkę Lucę i następców-spadkobierców, i słuchali ciekawie końca rozprawy z „Pamiętników Paska“ przez studenta.
Trzy zdania przytacza im jeszcze student z owej starodawnej księgi. Na stronie 109-tej pisze Pasek takie otwarte słowo: „Cóż to, kiedy my, choć dobrze zaczniemy, żadnej, jak trzeba, rzeczy nie skończymy“. Mowa tu o Czainieckim, który po zwycięstwach nad Dnieprem nie poszedł do stolicy Moskwy, podobnie jak Jagiełło pod Olsztynkiem... a Hanibal pod Rzymem.[70]
Drugie na stronie 240: „Sejmowali tedy przez cała zimę z wielkim kosztem, z wielkim hałasem, a po staremu nic dobrego nie usejmowali, tylko większą przeciwko sobie zawziętość i rozjątrzenie (exacerbacje) wzięli...“
Trzecie na stronie 333. Pisząc o zwycięstwach na Turkach pod Wiedniem 12 września 1683 podaje te słowa: „Francuzi mówili: Poloni sunt genitores Germaniae tj. Polacy są rodzicielami Niemiec; przez to, że Turków wygnali, całe Niemce ocalili...
I ten ratunek dali Polacy Niemcom, pomimo, że ci ostatni się wielce cieszyli z zwycięstwa Turków pod Cecorą 1620 roku nad Polakami...
Pan Bóg zesłał na Polskę karę za grzechy i za wielorakie opuszczenie dobrego, zupełny podział przez ocalone niegdyś Niemcy, przez zlutrzone Prusy i odpadłych od Rzymu Moskali, bo nie było człowieka (Ezech. 22, 30), któryby zatrzymał dłoń Pańską i wstawił się za krajem, aby go Bóg nie zagubił — i już sto lat trwają te okropne prześladowania ludu katolickiego. Kiedy też nadejdzie miłosierdzie Boskie — nawet Mazurzy wzdychają: „Moze tez esce...“
— Mój sztudańcie, za szterydzieści do psiańćdziesiąt lát jenáczy bańdzie, Bóg sia zmniłuje nad ziernam ludam swojam, jano chodź zawdy drogą przykazań Jego, a łobáczysz, jeki Bóg spraziedliwy, nierychliwy, a — zawdy miłosierny, bez granic.
— Práwda mász, Jekubzie — potwierdza Ługwałdzki — ciasy sia muszą zmianić, ksiajży musiwa dostać znowu, bo bez nich chybabym zginęli.
Byliby jeszcze nie zakończyli wzniosłych rozmów swoich, ale właśnie pokazuje się gospodyni i zaprasza wszystkich na „zieczerzą“.
I zbierają się wszyscy, kierując swe kroki ku gościnnemu domowi — do dużej izby.
Dziadek prowadzi zbytnich chłopców, którzy tylko podskakują, ciotki zbierają wesołe dzieweczki, tylko jedna z głośnym płaczem idzie kulawo, Waleśka niebacznie wlazła na rzegáwki (pokrzywy) przy płocie i te poparzyły jej nóżki, dla tego kuleje, bo parzy i boli, jak nosek zakłóty od pszczoły.
Słychać ciotkę Lucę pocieszającą:
— Cyt, cyt, na drodze do nieba ciajsto jeszcze nájdziesz i kolce i głogi — pszczółki i złe łosy.
Ale ciotka Linowska inaczej rzecz pojmuje:
— Już to te bachy z miasta to nic nie ziedzą, jano sia stroić i dobrze jeść — a nic nie robzić...
Zgromadzili się powoli wszyscy na podwórzu: wuje i stryje, ciotki i dzieci, ciotka Luca i dziadek lamkowski z „Pielgrzymem“ w ręku, którego od wielu lat abonował i pilnie czytywał.
Tu jeszcze krzyżowały się krótkie zapytania, co jedni, co drudzy tak długo robili, co gadali za zapieckiem, w polu, w ogrodzie — padały jeszcze krótkie odpowiedzi.
Student, przyzwyczajony do dawania młodszym lekcyi w różnych przedmiotach a zaciekawiony opisem woza i sani przez chłopców pyta się dzieci, jakie znają ryby, grzyby i ziółka. One rozweselone podają na wyścigi: rycki, pępki, prawe, prośniánki, sitárze i muchory; to karasie, szczupáki, wangorze, łokonie, kárpsie, płociczki, bleje, jáżdże, pstrągi, katy, liny, kiełbzie, kłanie i stynki; to kalmus, jochel, rumianek, psiołun, krwáwnik, macierzánka, santarzyjá (tysiącznik), kadyk (jałowiec) i... i... — nareszcie się urwało.
Ciotka Linowska me mogąc scierpić czegoś, wsiada na karciarzy, którzy jeszcze jak przykuci na dawniejszych miejscach siedzieli:
Já to już nie ziam, co to za wytrwałość zawdy tego samego dulczyć w te karciska. Zawdy te same wykrzykniki: to zolo w sercach, to frága w szali, to drugi robzi do łobuch, żołądź tróf, to znowu zolo kolier, raz nawet Janek z radością zakrzyknął: zolo kolier tu! — ale przy tam wszystkam nareszcie zawdy: zapłać braciszku! abo: wujku do woruszka! — a wuj po trojáczku wyciąga i cichutko jek łozieczka — płaci; łogolą go aż do szczantu, aleć dobrze mu tak, do czego sia też zadaje z tami młodami silutami. Zresztąć nie trasili na łubogiego, tyle włók[71] roli, a dzieci żádnych. Łon sám razu nie zie, co má zacząć z psieniądzami. Ale też i kiepsko mu iść musi, kiedy już pára razy przychodziuł do Swoji po psieniądze. „Żonko, dájże mi z pára groszy, bo ma te łajdaki dycht łorznęli“. Wujna chcąc nie chcąc musiała wyciągnąć chusteczka z zanádrzá i rozziązać szypełek w rogu. Ale za siułka — bo tu już znowuj wołają: Wujku do woruszka! Nie pojmujq, skąd mu sia ty cierpliwości zbzierá, że kart nie ciśnie nie łucieknie jam.
— Kieby nie tan sztudant, to bym sia były dycht rozjadoziły na te głupsie karciska — ale tan to náju rozweselał swojami łopoziedaniami i spsiewkami Równoć łoni sia czego nałuczą w tech szkołach i nie darmo tam tyle lát siedzą.
— Ná, ty tubaczniku — dodaje Ługwałdzka, spoglądając na wartemborskiego wuja, który zażywać tabaczkę ogromnie lubił, a w tabakierce zwykle małą szufelkę dla wygodniejszego zażywania nosił — szkoda, żeś ty tu nie buł i nie słuchał psieśni ło tubace, bobyś sia ji buł wyrzek na zawdy i już ziancy nie pakowáł tego torfu w twój rozwalony nochál. Jek to sia tam tubaczyskam porządny człoziek zbrzydzić może.
Lecz dobroduszny wuj nic nie odrzekł, tylko oczami mrugnął, spojrzał na tabakierkę, którą ustawicznie w ręku trzymał ścisnął ją i westchnął; pewnie pomyślał: „już ja sia z tobą do śnierci nie rozstana“.
Pewno jeszcze więcej były by mu ciotki „naprzyrzynały“, bo się już i drugie „sadziły“ — lecz już wołali po raz drugi pa wieczerzę — bo już wszystko gotowe — a zatem wszystkim trzeba się było udać do izby.
Po drodze jeszcze wyrywa się Baśka:
— Ciotuchno, ta stara Ráłnka to niócha jek chłop! — a gdy tu wszyscy wybuchli w śmiech, potwierdza: Jół, joł, já to sama zidziała, jek wziąła szos, to ji sia aż łoczy przewróciły.
Wchodząc do izby słyszą wuja wołającego na cały głos: „zolo pyk! aby ráz wáju dostana do nogi!“ wygrał, ale bez „prymyji“, każdy musiał mu zapłacić — po dwa feniki. Nawet tynfy[72] nie odegrał. A co za radość z tego, wszyscy mu winszowali. Lecz on tylko żałował, że już przestać trzeba, bo teraz szczęście na jego stronę się „przewaluło“; już zapóźno, bo nacierają do wieczerzy, a karciarze muszą, choć niechętnie ustąpić z pola walki, które tak długo w pocie czoła zajmowali.
Nareszcie gospodyni z kucharkami dostały gości usadowić do stołów, które się uginały pod potrawami o miłym zapachu. I nos miał tu swój kiermas.
Uciszyli się wszyscy wstając do modlitwy.
Tedy każdy brał śpiesznie na swój talerz i zjadał, co mu lubo, albo co mu najbliżej było — bo Spręcowscy już zaprzągać kazali. Z początku nawet rozmowy nie było.
Tylko pusty Michałek, odpędziwszy głodnego ogląda się za Ewą, a gdy ją zoczył, zaraz pyta się
— Jewko, já bym też chciáł ziedzieć, jekie tytoły ludzie na Mazurach mają, bo łu náju to sia rycho wszyscy na „ski“ nazywáwa.
— A na Mazurach — odpowiada Ewa — mało mamy tytołów na „ski“, choc i takie się zdarzą. Poziem ci kilka nasych nazwisk: Cwalina, Duda, Wądułek, Bębenek, Bruderek, Wrzodek, Bury, Kusy, Kęsy, Zołty, Robacek, Skiędziel, Deptuła, Maślanka, Glomzda, Piecocha, Kaja, Pazucha, Zywina, Fajterna, Frasa, Skrzecka, Pieconka, Pipgora, Krosta, Gorcyca, Zapadka, Stopka, Setek, Podeswa, Rzepecka, Kaptejna, Brózda, Strupek, Kopeć, Gardziela — chces esce zięcy? — oto wsie: Barany, Koty, Nitki, Oblewy, Opaleniec, Grom, Sąpłata, Drygale, Pogorzele, Kuźmy, Sarejki, Worguty, Snepy, Myski, Zebrany i gorse esce...
— Dość, dość — woła Michałek, oo przepadna łod śniechu — esce, nakci, wanowejcie, wso jedno... i rzechoce się.
— Co też to za przezziska — odzywają się ciotki.
— To są hańbiące nazwy tłumaczy student — a jednak na każdej większej mapie czytać je można.
Jedni tu mówią, że panowie znosząc mimo woli poddaństwo, nadali chłopom swoim nazwiska według ich przywarów, bo panowie mają nazwiska najwięcej na „ski“, gdy nie są Niemcami, jak Kwasowski, Kwiatkowski, Barczewski, Brzeziński, Skowroński, Potulicki itp., drudzy twierdzą, że niemieccy panowie chcieli temi przezwiskami wyszydzać polski lud i język.
Językoznawcy będą tu mieli wielkie pole dla swych głębokich badań. W każdym razie udowadniają te oczywiście polskie nazwy i przezwy, że Mazurzy, jak Warmjacy są polskim ludem.
Przytakują wszyscy tej prawdzie, nie widząc żadnego Niemca w swem gronie.
— Łu náju w cały wsi ni máwa ani żyda ani Mniamca — odzywa się Linowska.
— Łu náju jedan Mniamiec sprowadziuł sia z pod Gutsztáta, ale katolik.
Łu náju páru takich, ale ło żydach na wsi, na Warniji tom jeszcze nie słuchali — odzywają się drudzy.
— Łu náju...
Lecz czas szybko biegnie, a już go nie wiele, więc niejeden myśli już o powrocie do domu.
Spręcowscy najprzód wstali z tą ważną „noziną, że się dziś łumozili w rajbach:[73] wnet glandy bandą, ale małe jano, na późną jesiań wesele, na chtóre wáju wszystkich zaprászawa już teráz“.
I powstało duże wzruszenie i ogólne życzenie i pożegnanie. Dzieci zdziwione patrzały w raźną brutkę[74] jak w raroga, dorośli, a szczególnie wuje i ciotki z pełnego dobrego serca życzyli jej wszelakiego błogosławieństwa Bożego.
— Przyjedziwa abo przyślewa młodych na twoje wesele, tak wołają, „zitając“ się na rozstanie.
Tak tedy Spręcowscy odjechali najprzód, z różnemi kłopotami o bliskiem weselu.
Zaraz po wieczerzy większa część gości zbierała się „pod dom“; zaprzągano napasione dobrze na kiermasie konie — wynoszą mantle, płaszcze, kitájki, twarde mycki i ciepłe chustki z szafy: „bo zieczoram zietr zimny przeciąga“, — następują pożegnalne uściski i pocałunki. Goście muszą wziąść ze sobą przynajmniej po kuchu z kiermasu „do posmaki ná tych, co w domu łostali“ po czem żegnając się wodą święconą wychodzą, we drzwiach jeszcze wołając: „łostańta sia z Bogam, Bóg wáma zapłać za gościnność — ale nie zabáczta i ło naszam kiermasie“. „Jedźta z Bogam, odpowiadają domownicy, niech wáju sám Pán Jezus i Matka Náśwantszá szcześlizie do domu zaprowadzi“ i wychodzą za nimi aż na podwórze, gdzie już konie rżą i wspinają się, nie mogąc się doczekać na swych panów. Parobcy je trzymają za uzdy mrucząc sobie pod nosem: „też to i konie wychowane, jek łu ksiandza,[75] znać mało do roboty mają. Náma by je trzeba w rance na pára miesiandzy.“
Gospodarz ze dzbankiem i szklanką w ręku raczy jeszcze piwkiem lub winem — jeszcze ostatni haust „na zdrozie“! chociaż się ciotki niecierpliwią — jeszcze jedno „łostańta sia z Bogam!“ — wozy dudnią i już po gościach i po kiermasie.
W izbie płaczą dzieci z żalu za gośćmi; w domu jakoś „matyjasznie“, smutno, samotnie, pusto się stało, jakby po giełdzie albo po weselu.
To są kiermasy nasze, na Których jasno uwydatnia się staropolska gościnność, zakorzeniona głęboko w sercach naszych — jako też i w młodocianych sercach dzieci naszych. — A jeżeli obcemu przychodniowi tędy droga wypadnie — niech się sam raczy przekonać o tem. Przyjmie go nasz gospodarz i ugości, jak ongi poczciwy Piast owych dwóch nieznajomych — aniołów.
- ↑ por. Dodatek.
- ↑ Kościół w Stańslewie zbudowano dopiero 1907, w Warpunach póltory mili od Stańslewa 1922.
- ↑ por. Dodatek.
- ↑ Jestowa rzadko w „a“ djalekcie zachodzi; częstsza forma jest tu: my są i sąwa = jesteśmy.
- ↑ Tu znoszą... – zniekształcony fragment 55 strofy Flisu Sebastiana Fabiana Klonowica.
- ↑ Wiara, język dar to święty... – wiersz, który ukazał się anonimowo na pierwszej stronie jednego z pierwszych numerów Gazety Olsztyńskiej (r. 1, nr 12; 2 VIII 1886); zob. tekst numeru.
- ↑ Bogata wieś pod Reszlem.
- ↑ Niźnik (pamfil).
- ↑ W pewnej wsi mieszkał przy moście gospoda „Gross“, srogi karciarz.
- ↑ Do obydwóch — do żołędnej (szpickop) i pikowej czyli winnej damy (basta).
- ↑ U nas kolier, kraje i żołędź używają naprzemian zamiast tref — najwyższy i najdroższy kolor.
- ↑ Atut.
- ↑ Żołędną damę.
- ↑ Winną damę.
- ↑ Pierwsze pięć bitek.
- ↑ Lud warmijski zwie „Mazurami“ piaszczystą ziemię protestancko-mazowiecką, jako też i ludność mazurską, lubiącą nazbyt gorzałkę, dla tego się nieco lekko o ziemi i o mieszkańcach jej wyraża.
- ↑ „Koślinami“ nazywają Warmjacy prosty lud niemiecki, graniczący polską Warmją. Słowo to pochodzi z niemieckiego Käslauer lub Köslauer, którym to djalektem mówi znaczna część niemieckich Warmijczyków — kolonistów ze Śląska (może z Koźla, po niemiecku Kosel?). Wedle drugiej wersji słowo Käslauer pochodzi od kolonistów z Flandrji, Holandji, gdzie robią ser = Käse. Pod Brunsberkiem mówią djalektem kiezławskim (Käslauer) pod Gutsztatem djalektem wrocławskim (Breslauer).
- ↑ nieżyd = Steinschnupfen.
- ↑ rząpś, studnia miałka, cysterna, żuraw studnia głęboka studnia ze slupem i gibaczką; czysto na Mazurach.
- ↑ Stypa = uczta w domu lub w karczmie wsi kóścielnej po pogrzebie.
- ↑ Giełda = wyrównanie wydatków i dochodów wiejskich z końcem roku. Co zostanie, przepija się.
- ↑ Wso, wszo = wszystko.
- ↑ Powyższe pozdrowienie, które w całem pruskiem Mazowszu codziennie pomiędzy mazurską ludnością przy spotykaniu się lub przy pracy słyszeć można, zawiera wszystkie trzy właściwości djalektu mazurskiego: sz = s; cz = c, ż = z; właściwość ta jest także główną różnicą zbliżonych do siebie poniekąd djalektów warmijskiego i mazurskiego. Mazur i Warmjak mówią: zino, psiwo, zietr (wiatr), zietrak, zielgi (wielki) („Bóg zielgi zapłać“ — kiedy dają), mózią, ziara; ale po warmijsku: móziuł, łupsiula się (albo: sia); = po mazursku; móził, upsiła się. Buła = była, szczypsie = scypsie, czerwona czápeczka = cerwona cápucka, żółty papier = zołty papsier, czuła żona = cuła zonka, Szczepański = Scepek, Brzeszyński = Bzesceński.
- ↑ Po roku 1886 zmieniło się to na niekorzyść mowy ojczystej.
- ↑ Glandy (ględy) czyli zaręczyny, które na Warmji odprawiają przed kapłanem.
- ↑ Oddaw (łoddáw) czyli oddaziny tj. ślub w kościele.
- ↑ Przydanka tj. druchna.
- ↑ Klasztor Łąkowski pod Lubawą, dokąd przed walką kulturną corocznie dążyła kompanja z Warmji.
- ↑ Grózek tj. dziadek.
- ↑ Pusta noc jest 10 ostatnia noc przed pogrzebem którą cała w czuwaniu i modlitwie krewni umarłego i znajomi spędzają.
- ↑ Taki jest zwyczaj zapraszania po wsiach warmijskich na pogrzeb. Dalszych krewnych i powinowatych zaprasza się listownie przez pocztę, lub osobnego posłańca na koniu, zwłaszcza, że komunikacja pocztowa pomiędzy sąsiedniemi wsiami jest często bardzo powolna.
- ↑ Pieśń „Jezu Chryste“ śpiewaną od niepamiętnych czasów na polskiej Warmji przy pogrzebach dorosłych, jako i drugą przy pogrzebach dzieci podajemy tu w całości. Podanie donosi, że dwie te oryginalne pieśni ułożyło dwóch kapłanów z Bartęga i Purdy na Warmji.
- ↑ Spostrzegła.
- ↑ „Ksiądz to pan. — Przy ołtarzu jakby na Boga patrzał, a kiedy wezmą takiego, to jakby P. Jezusa wzięli“, tak tu mówią ludzie.
- ↑ Seminarjum brunsberskie, po większej części z kamieni zbudowane.
- ↑ cf. Dodatek o bractwie Opatrzności Boskiej.
- ↑ sosna,
- ↑ świerk lub jodła,
- ↑ długie płoty,
- ↑ duże pany,
- ↑ trzy,
- ↑ mąż siostry matki,
- ↑ koniczyna.
- ↑ len,
- ↑ łubin,
- ↑ Gody = Boże Narodzenie.
- ↑ u góry,
- ↑ miłuje.
- ↑ obecnie 30 000,
- ↑ teściowie,
- ↑ zadławi, udławi.
- ↑ sęk,
- ↑ pięszo idącego z powrotem,
- ↑ pluralis majest.: dźwygácie, przy jednej, a przy kilku osobach: dźwygata!
- ↑ P. Dodatek.
- ↑ machlarz z niem. Maekler lub macher cf. słownik Mrongowiusza, kłamca,
- ↑ djabeł,
- ↑ otworzył.
- ↑ Pajtuny należą do purdzkiej parafji. — Obawy spełniły się.
- ↑ Tak się wypełniło w sierpniu i wrześniu 1914. „Ruski“ byli w Purdzie, w Klewkach, w Butrynach, w Bartęgu, w Jondorfie (27 i 28. 8.) i w Olsztynie, w Spręcowie 31. 8., w Buchw. 1. 9. 14. Z tubylczą ludnością obchodzili się oględnie, mówili: nie bójcie się nas, my wasi bracia, my wam nic nie zrobim, prowincja jest nasza. Więcej od Rosjan szkody i kradzieży narobili: „swojskie Ruski“ — tubylczy niegodziwce. Mimo to przestraszona ludność uciekała, mianowicie urzędnicy... Wielu księży katolickich pozostało w swych parafjach, przy swoim kościele. Uciekinierzy powrócili dopiero po bitwie pod Olsztynkiem (Hohenstein — Tannenberg), albo i później, kiedy Rosjanie którzy ujść nie zdołali, w pojmanie pośli.
- ↑ piasta, Nabe.
- ↑ spice, Speichen.
- ↑ falg, Felgen.
- ↑ refa, Reifen.
- ↑ żelazne kowalskie gwoździe.
- ↑ gruby, żelazny gwóźdź zaostrzony w końcu osi.
- ↑ dziura.
- ↑ gruby, długi gwóźdź żelazny okrągły.
- ↑ na niej.
- ↑ Hannibal ante portas!
- ↑ Na Warmji liczą na włokę chełmińską 66,75 morgów.
- ↑ tynfa, cienki srebrny dwutrojak = 20 fen., gudak = 20 fen.
- ↑ rajby = opatry, oględy.
- ↑ narzeczoną.
- ↑ Ma konie jek ksiądz — przysłowie na Warmji.