Przejdź do zawartości

Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga siódma/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Mnich-upiór
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Mnich-upiór.

Sławna gospoda pod „Jabłkiem Ewy“ położoną była w dzielnicy uniwersyteckiej na rogu ulicy de la Rondelle i de la Batonnier. Stanowiła ją piwnica dość obszerna i bardzo niska ze sklepieniem, którego środkowy łuk opierał się na słupie drewnianym pomalowanym na żółto. Wszędzie pełno stołów i stołków, na ścianach lśniące cynowe półmiski; pełno tam zawsze było pijących i dziewcząt co niemiara; oszklone okno wychodziło na ulicę, u drzwi rosła winna latorośl; nad drzwiami zaś wisiała skrzypiąca blacha, na krórej widziałeś namalowaną kobietę i jabłko; blacha ta zardzewiała była od deszczu i obracała się z wiatrem na żelaznym drągu. Chorągiewka ta, widoczna z ulicy służyła gospodzie za szyld.
Noc zapadała; na ulicy było już ciemno; gospoda oświetlona świecami jaśniała zdala jak kuźnia wśród mroku; słychać było hałasy, dźwięki szklanic i noży, klątwy i kłótnie dolatujące przez wybite okna. Poprzez opary i dymy, wydobywające się z wnętrza szynkowni, widziałeś skłębiony rój niezliczonych postaci; od czasu do czasu wybuchały salwy siarczystego śmiechu. Ludzie spieszący za swemi interesami, mijali te oświetlone okna, nie zwracając uwagi na gospodę. Niekiedy tylko jaki obdarty niedorostek wspinał się na palcach aż do okna i rzucał do wnętrza gospody okrzyk uliczny, którym wówczas raczono pijaków.
— Aux Houls, saouls, saouls, saouls!
Wszakże jakiś człowiek przechadzał się wytrwale przed gwarnym szynkiem, zaglądał doń bez ustanku i nie oddalał się od niego bardziej niż szyldwach od swej budki. Okryty był opończą po same uszy. Opończę ową kupił przed chwilą w kramie sąsiadującym z Jabłkiem Ewy, zapewne dlatego, by zabezpieczyć się od marcowego chłodu, a może dla ukrycia swego stroju. Co kilka minut zatrzymywał się przed oknem gospody; nasłuchiwał, zaglądał i tupał nogami.
Wreszcie otworzyły się drzwi szynku. Na to właśnie zdawał się czekać. Dwóch podpitych mężczyzn wytoczyło się z gospody. Pas światła który wybiegł przez otwarte drzwi, zaczerwienił na chwilę wesołe ich twarze. Człowiek w opończy usunął się na drugą stronę ulicy, i przyczepiwszy się w załomie muru uważał.
— Gromy i pioruny, — wołał jeden z podchmielonych. — Siódma godzina już niedługo. To jest godzina mojej schadzki.
— Powiadam ci — ciągnął jego towarzysz, któremu język odmawiał już posłuszeństwa, — powiadam ci, że nie mieszkam wcale przy ulicy des Mauvaises­‑Paroles, indignus qui inter mala verba habitat[1]. Mieszkanie moje jest przy ulicy Jean­‑Pain­‑Mollet, in vico Johannis­‑Pain­‑Mollet. Jeżeli twierdzisz co innego, jesteś bardziej rogaty niż jednorożec. Wiadomo bowiem, że kto jeździ na niedźwiedziu, ten się już nie lęka jego ogona; ale tyś nos swój obrócił ku wszeteczności jak św. Jacek Szpitalny.
— Jehanku, przyjacielu mój drogi, jesteś pijany, — mówił drugi.
— Podoba ci się tak twierdzić, — odpowiedział tamten zataczając się, — ale dowiedzionem jest, że Platon miał pysk legawca...
Czytelnik poznał już zapewno w kawalerach, dzielnych naszych przyjaciół, żaka i rotmistrza. Zdaje się, że człowiek, który na nich czatował w ukryciu, także ich poznał, gdyż krokiem wolnym pociągnął w ślad za zygzakiem do jakiego żak zmuszał kapitana, mającego jak się okazało lepszą głowę do pijatyki i który zachował zupełnie zimną krew. Uważnie się przysłuchując, człowiek w opończy zdołał pochwycić ich rozmowę od początku do końca, a była bardzo interesująca:
— Na kark Lucypera! staraj że się iść prosto, mości magistrze; wiesz przecie, że muszę się z tobą rozstać. Bije właśnie siódma godzina, czy słyszysz? Mam schadzkę z dziewczyną.
— To odczep się odemnie powiadam ci, widzę i bez ciebie gwiazdy i ogniste lance. Podobnyś do zamku Dampmartin pękającego od śmiechu.
— Na brodawki mojej babki, Jehanie, za wiele paplesz od rzeczy. Ale czy zostało ci jeszcze pieniędzy?
— Mości rektorze, tu nie ma żadnego błędu: mała rzeźnia, parva boucheria...
— Jehanie, kochany mój Jehanie! opamiętaj że się. Wiesz przecież że naznaczyłem tej małej schadzkę na moście św. Michała. Nie mogę jej gdzieindziej zaprowadzić, jak do Falurdelowej, kuplerki z mostu, tam zaś muszę zapłacić za pokój. Stara baba z siwemi wąsami nie użyczy mi go na kredyt. Jehanku, zmiłuj się, czyżbyśmy przepili całą sakwę klechy? nie została ci ani jedna złotówka?
Świadomość dobrze zużytych godzin dnia jest najwłaściwszą i najsmaczniejszą przyprawą wieczerzy...
— Przysięgam na brzuch i flaki; dosyć już tego głupiego gadania! Gadaj mi do stu piorunów, czy ci zostało parę groszy? Dawaj, a nie to cię obmacam do koszuli, choćbyś był trędowatym jak Hiob, miał świerzb jak Cezar.
— Panie, ulica Galiache jest ulicą, która jednym końcem wychodzi na rue de­‑la­‑Verrerie, a drugim na rue de­‑la­‑Tixeranderie.
— No dobrze! mój drogi przyjacielu Jehanie biedny towarzyszu ulica Galiache co innego a to znów co innego. Lecz na miłość Boską, przyjdź do przytomności. Potrzebuję choć jednej złotówki paryskiej, i to na siódmą.

— Milczeć! i słuchać zwrotki:
Kiedy ród szczurów pozjada koty,
Zaraz królowi Arras się podda;
Wnet też i morze, co tam tak wyje;
Grzbiet swój czerwcowym lodem pokryje;
A po tym lodzie, bosiutka noga,
Wyjdzie paść na twarz Arros załoga.

— Kiedy tak, uczniu Antychrysta, to szkoda żeś nie udusił się w łonie swej matki! — zawołał Phoebus, i silnie pchnął pijanego żaka, który zatoczył się pod mur przeciwległy, bezwładnie padł na bruk Filipa Augusta. Przez resztkę litości braterskiej, w najgorszych razach nie opuszczającej do szczętu serce pijaka, Phoebus podrzucił Jehanka nogą na jedną z owych poduszek nędząrzy, jakie opatrzność miejska umieszcza na wszelki wypadek po wszystkich rogach ulic paryskich, a które wygodnisie i bogacze piętnują pogardliwą nazwą „kup śmiecia i gnoju“. Rotmistrz ułożył głowę Jehanka na pochyłej płaszczyźnie kapuścianego liścia, a żak nasz, nie zdążywszy nawet zmówić pacierza, zaczął natychmiast chrapać wspaniałym tenorem. W sercu jednak rotmistrza uraza nie wygasła jeszcze zupełnie, bo rzekł odchodząc, do śpiącego studenta.
— Tem gorzej, jeśli cię stąd sprzątnie wóz Belzeouba.
Zdawało się zrazu, że człowiek w opończy nie pójdzie dalej za rotmistrzem zatrzymał się bowiem przed leżącym żakiem i jakby się wahał. Ale niebawem westchnął ciężko i podążył za Phoebusem.
Za ich przykładem zostawimy i my chrapiącego Jehanka pod gołem niebem, a sami pośpieszymy w stronę odchodzących.
Wchodząc w ulicę Saint­‑André­‑des­‑Arcs, rotmistrz Phoebus zauważył, że ktoś idzie za nim. Odwróciwszy wzrok przypadkowo, zobaczył za sobą cień pełzający wzdłuż murów. Zatrzymał się i cień się zatrzymał; szedł dalej, cień powlókł się za nim. Bardzo to go mało niepokoiło.
— Głupstwo! — mruknął, — nie mam ani grosza w kieszeni.
Przed fasadą kolegjum Autun, rotmistrz zatrzymał się. W gmachu tym skończył on jak się wyrażał swoją edukację więc obyczajem niesfornego żaka, miernie w pamięci i praktyce przechowanym, nie mógł ominąć fasady szkolnej, nie wyrządziwszy posągowi kardynała Piotra Bertrand wykutemu na prawo od głównego wejścia, psikusa na które tak gorzko skarży się Priap w satyrze Horacego: Olim truncus eram ficulnus.[2] Zawziętość zaś jego i stałość były tak wielkie, że z czasem do szczętu zatarły napis na cokole: Eduensis episcopus. Zatrzymał się tedy i tym razem przy posągu, jak to czynił zwyczajnie. Ulica była zupełnie pusta. W chwili właśnie, gdy zajęty był przyglądaniem się gwiazdom i wzrok swój słał to ku jednemu to ku drugiemu skrajowi nieba, ujrzał, że cień posuwał się wprost ku niemu, krokiem tak wolnym, że łatwo było zauważyć, że miał na sobie opończę i czapkę. Zbliżywszy się, widmo stanęło bardziej, nieruchomo niż głaz, z którego wykuto ten pomnik fundatora kolegjum Autun. Oczy tylko wlepiło w Phoebusa, oczy pełne owego niesamowitego blasku, jaki śród nocy rzucają źrenice kota.
Rotmistrzowi na śmiałości nie zbywało nigdy tem mniej teraz, po serdeczniejszej wymianie myśli z Jehankiem pod „Jabłkiem Ewy“. Niewieleby więc robił sobie ze zbója mając w dodatku karabelę u boku. Lecz ten posąg chodzący, ten człowiek skamieniały, przejmował go dreszczem. Krążyły podówczas pomiędzy ludem jekieś wieści niespokojne o mnichu­‑upiorze o widmie włóczącem się po nocy, nawiedzającem ulice paryskie. To mu właśnie stanęło niejasno w myśli. Przez kilka minut nie mógł przyjść do siebie; w końcu jednak zebrawszy się na odwagę, przerwał milczenie, usiłując za razem zdobyć się na śmiech i dobry humor.
— Jeśli waszmość jest złodziejem, a nie wątpię o tem ani na chwilę, to przyznam ci, że tyle na mnie skorzystasz, co czapla w pustej skorupce orzecha. Jestem mój drogi synem podupadłej rodziny. Zwróć się w inną stronę. W kaplicy tego oto kolegjum jest drzewo krzyża Chrystusowego w srebrnej szkatule.
Ręka widma wysunęła się z pod opończy i chwyciła Phoebusa za ramię tak silnie, jakby orlimi szponami. Jednocześnie cień przemówił:
— Rotmistrzu Phoebusie Châteaupers!
— Co do djabła! — rzekł Phoebus, — znacie moje nazwisko?
— Znam nietylko wasze nazwisko — odpowiedział człowiek w opończy głosem grobowym. Masz schadzkę tego wieczora.
— Tak, mam, — powiedział Phoebus, wytrzeszczając zdziwione oczy.
— O godzinie siódmej.
— Za kwadrans.
— U Falourdelowej.
— Prawda.
— Kuplerki z mostu Świętego Michała.
— Mostu Ś‑go Michała Archanioła, jak mówi litanja.
— Bezbożniku! — jęknęło widmo. — Z kobietą? Confiteor[3].
— Która się nazywa...
— Esmeralda, — dodał żywo Phoebus. Spokój o duszę i skórę wracał mu stopniowo.
Na to imię szpony widma wściekle potrząsły za ramię Phoebusa.
— Rotmistrzu Phoebusie de Châteupers, łżesz!
Ktoby w tej chwili mógł widzieć rozognioną nagle twarz rotmistrza, gwałtowny skok jego w tył, którym uwolnił się z uścisku ręki mnicha, postawę dumną jaką przybrał, chwytając dłonią za rękojeść szpady, a w obliczu tego gniewu, nieruchomość człowieka w opończy, ktoby to mógł widzieć, przeląkłby się niechybnie. Było to coś w rodzaju walki Don Juana z posągiem komandora.
— Jezusie i szatanie! — wrzasnął rotmistrz. To było słowo, którego się chyba nie często obijało o uszy Châteaupersów. Nie odważysz się je powtórzyć, łotrze!
— Łżesz, — powtórzył cień zimno.
Rotmistrz zgrzytnął zębami. Mnich upiorny duch, widmo, baśń, przesąd, wszystko to zapomniał w tej chwili. Nic już przed sobą nie widział prócz zwykłego śmiertelnika, i nic już prócz jego obelgi nie słyszał — A no — bełkotał, dławiąc się z gniewu i wściekłości, — idzie widzę jak po maśle. — Wyciągnął szpadę i szczękając zębami, bo gniew trzęsie nie gorzej od strachu, krzyczał:
— Naprzód! żywo! do pałasza! tu na tym bruku muszę ujrzeć krew.
Tamten jednak ani drgnął. Gdy ujrzał przeciwnika do walki:
— Rotmistrzu Phoebusie, — odezwał się głosem pełnym goryczy i cierpkości, — zapominasz o schadzce.
Uniesienia ludzi takich jak Phoebus, podobne są do gotującego się mleka; jedna kropla zimnej wody przerywa kipienie. Na odgłos tych słów szpada połyskująca w dłoni rotmistrza opadła.
— Kapitanie, — ciągnął dalej — jutro, pojutrze, za miesiąc, za lat dziesięć znajdziesz mnie zawsze gotowym poderżnąć ci gardło; ale wpierw idź na schadzkę.
— Rzeczywiście, — ozwał się Phoebus, jakby kapitulując przed sobą samym, — rzeczy to równie rozkoszne: pojedynek i schadzka z dziewczyną; ale nie widzę, dlaczegobym miał tracić jedną dla drugiej, skoro mogę mieć obie.
I wsadził szpadę do pochwy.
— Idźcie na umówioną schadzkę, — powtórzył nieznajomy.
— Panie — odrzekł Phoebus z niejakiem zakłopotaniem, — szczere dzięki za grzeczność. W gruncie zawsze znajdzie się jutro chwila dla zrobienia psom potrawki z waszych wnętrzności. Mocno jestem obowiązany za obietnicę łaskawego spędzenia kwadransiku jeszcze w towarzystwie waszem. Sądziłem, że zdążę położyć głowę pana w tym rynsztoku na nocleg, i zdążę jeszcze na czas do dziewczyny, tem bardziej, że nie ma w tem nic właściwego, gdy się niewieście każe chwileczkę zaczekać na siebie w podobnym wypadku. Ale przyznaję, że postawiliście się odważnie; odłóżmy więc naszą rozprawę do jutra. Spieszę tedy na umówione miejsce, na siódmą, jak wam wiadomo...
Phoebus poskrobal się w ucho.
— Psiakość! — dodał rezolutnie i bez wszelkiej już galanterji, — na śmierć zapomniałem, że jestem bez grosza. Nie mam czem opłacić kuplerki, a stara nie zgodzi się poczekać. Nie ufa mi.
— Macie tu na zapłatę.
Phoebus poczuł w swej dłoni chłodną dłoń nieznajomego wciskającego mu grubą sztukę monety. Nie mógł się wstrzymać od przyjęcia pieniądza i uściśnienia ręki.
— Jak Boga kocham! — zawołał, — poczciwiec z was, co się zowie!
— Warunek jeden, — rzekł nieznajomy. — Muszę się przekonać, że nie miałem racji i że powiedzieliście mi prawdę. Ukryjecie mnie gdzie w kącie, abym mógł widzieć, czy kobieta ta jest rzeczywiście tą, której imię wymieniliście.
— O! — odpowiedział Phoebus, — dla mnie to wszystko jedno. Weźmiemy izdebkę św. Marty; będziecie mogli sobie patrzeć do woli z nory, znajdującej się obok.
— Chodźmy więc, — rzekł cień.
— Do usług. Jakkolwiek nie wiem, czy nie jesteście wielmożnym Lucyperem we własnej osobie, to jednak możemy być dobrymi przyjaciółmi na dzisiejszy wieczór. Jutro wyrównam długi kieską i szablą.
Poczęli iść spiesznie. Po kilku minutach szum wody oznajmił im, że byli na moście św. Michała, pokrytym w tej epoce domami.
— Wprowadzę was naprzód, — rzekł Phoebus do towarzysza, — sam zaś pójdę po dziewuchę, czekającą pod Małym Châtelet’em. — Towarzysz jego przez całą drogę nie wyrzekł ani słowa. Phoebus zatrzymał się przed niskiemi drzwiami i zapukał silnie; światło ukazało się przez szczeliny drzwi.
— Kto tam? — zawołał głos ochrypły.
— Do stu par czartów łysych i wiedźm rosochatych! — odrzekł rotmistrz.
Drzwi się otworzyły natychmiast, i przybywający ujrzeli przed sobą babę zgrzybiałą z kagankiem w ręku. Baba i kaganek drżały. Staruszka skulona we dwoje, okryta była łachmanami, na głowie miała ścierkę; cała pokryta była zmarszczkami, rozsypanemi po twarzy, szyji i rękach; wargi zachodziły jej pod przednie zęby, a usta obrośnięte dookoła kosmykami białej sierści, dawały jej wygląd kota obwieszonego gałganami. Wnętrze chałupy było obszarpane; ściany poobrywane z tynku i gliny, belki pod powałą zakopcone, piec połatany i rozsypujący się, pajęczyna po wszystkich kątach; pośrodku kilkanaście stołów i kulawych ławek, brudny dzieciak w popiele, a w głębi schodki, a raczej drabina drewniana, prowadząca do otworu w powale z wiekiem na pół podniesionem. Wchodząc do tej jaskini, tajemniczy towarzysz Phoebusa podniósł kołnierz opończy aż pod oczy. Rotmistrz kląc jak Turek, pośpieszył tymczasem „błysnąć talarkiem,“ jak mówi nasz niezrównany Regnier.
— Izdebka św. Marty, — rzekł Phoebus.
Stara tytułowała go „jaśnie panem“ i schowała talara do szuflady. Była to ta sama sztuka monety, którą człowiek w opończy wsunął Phoebusowi. Baba zaledwo się odwróciła, gdy mały, rozczochrany i rozbabrany chłopak, grzebiący dotąd w popiele, zwinnie podsunąwszy się ku szufladzie, wyjął z niej pieniądz i na jego miejsce położył liść suchy, zerwany przed chwilą z pęku chróstu.
Stara skinęła na jaśnie panów, jak i nazywała, by poszli za nią i pierwsza wlazła na drabinę. Dostawszy się na górę, postawiła kaganek na kufrze, a Phoebus z miną stałego bywalca, otworzył rodzaj drzwiczek prowadzących w jakiś kąt ciemny.
— Wejdź tam łaskawco, — rzekł do towarzysza.
Człowiek w opończy usłuchał w milczeniu; drzwiczki się za nim zamknęły; Phoebus zasunął je ryglem i niebawem zeszedł na dół za starą. Światło znikło.





  1. Po łacinie: Nic nie wart jest ten, kto mieszka przy ulicy Złorzeczeństw. Jest to swobodne tłumaczenie łacińskie francuskiej nazwy ulicy des Mauvaises­‑Paroles.
  2. Po łacinie: Niegdyś byłem pniem drzewa figowego.
  3. Po łacinie: wyznaję.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.