Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ruchomość człowieka w opończy, ktoby to mógł widzieć, przeląkłby się niechybnie. Było to coś w rodzaju walki Don Juana z posągiem komandora.
— Jezusie i szatanie! — wrzasnął rotmistrz. To było słowo, ktorego się chyba nie często obijało o uszy Châteaupersów. Nie odważysz się je powtórzyć, łotrze!
— Łżesz, — powtórzył cień zimno.
Rotmistrz zgrzytnął zębami. Mnich upiorny duch, widmo, baśń, przesąd, wszystko to zapomniał w tej chwili; Nic już przed sobą nie widział prócz zwykłego śmiertelnika, i nic już prócz jego obelgi nie słyszał — A no — bełkotał, dławiąc się z gniewu i wściekłości, — idzie widzę jak po maśle. — Wyciągnął szpadę i szczękając zębami, bo gniew trzęsie nie gorzej od strachu, krzyczał:
— Naprzód! żywo! do pałasza! tu na tym bruku muszę ujrzeć krew.
Tamten jednak ani drgnął. Gdy ujrzał przeciwnika do walki:
— Rotmistrzu Phoebusie, — odezwał się głosem pełnym goryczy i cierpkości, — zapominasz o schadzce.
Uniesienia ludzi takich jak Phoebus, podobne są do gotującego się mleka; jedna kropla zimnej wody przerywa kipienie. Na odłos tych słów szpada połyskująca w dłoni rotmistrza opadła.