Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bina drewniana, prowadząca do otworu w powale z wiekiem na pół podniesionem. Wchodząc do tej jaskini, tajemniczy towarzysz Phoebusa podniósł kołnierz opończy aż pod oczy. Rotmistrz kląc jak Turek, pośpieszył tymczasem „błysnąć talarkiem,“ jak mówi nasz niezrównany Regnier.
— Izdebka św. Marty, — rzekł Phoebus.
Stara tytułowała go „jaśnie panem“ i schowała talara do szuflady. Była to ta sama sztuka monety, którą człowiek w opończy wsunął Phoebusowi. Baba zaledwo się odwróciła, gdy mały, rozczochrany i rozbabrany chłopak, grzebiący dotąd w popiele, zwinnie podsunąwszy się ku szufladzie, wyjął z niej pieniądz i na jego miejsce położył liść suchy, zerwany przed chwilą z pęku chróstu.
Stara skinęła na jaśnie panów, jak i nazywała, by poszli za nią i pierwsza wlazła na drabinę. Dostawszy się na górę, postawiła kaganek na kufrze, a Phoebus z miną stałego bywalca, otworzył rodzaj drzwiczek prowadzących w jakiś kąt ciemny.
— Wejdź tam łaskawco, — rzekł do towarzysza.
Człowiek w opończy usłuchał w milczeniu; drzwiczki się za nim zamknięły; Phoebus zasunął je ryglem i niebawem zeszedł na dół za starą. Światło znikło.