Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga siódma/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Mnich-upiór
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Pożytek z okien wychodzących na rzekę.

Klaudjusz Frollo (przypuszczamy bowiem, że czytelnik rozumniejszy od Phoebusa, w całej tej przygodzie nie widział żadnego innego mnicha­‑upiora, jak tylko archidjakona), Klaudjusz Frollo badał czas jakiś po omacku wnętrze swej ciemnej kryjówki, w której go zaryglował rotmistrz. Był to jeden z tych zakątków, jakie budowniczy zostawia niekiedy między dachem a murem. Prostopadły przekrój tej dziury, jak Phoebus trafnie ją nazwał, tworzył trójkąt. Pozatem, nie było tu ani okna, ani innego otworu, pochylona zaś płaszczyzna dachu przeszkadzała stanąć prosto. Klaudjusz przysiadł tedy w pyle i glinie, która mu pod nogami rozcierała się i trzeszczała. Głowa go paliła, szukając dokoła siebie znalazł kawałek szyby zbitej; przyłożył ją więc do czoła; chłód szkła orzeźwił go nieco.
Co się w tej chwili działo w posępnej duszy archidjakona? on sam tylko i Bóg mógł to wiedzieć.
Jaką rolę w jego myśli odgrywała teraz Esmeralda, Phoebus, Jakób Charmolue, młodszy brat jego tak ukochany, a zostawiony obecnie na ulicy? co myślał o swej godności archidjakońskiej, o czci swej, wystawionej na szwank przez wycieranie kątów Falourdełowej, o wszystkiem, co teraz przeżywał? Nie umiałby tego powiedzieć. Pewnem jest tylko, że wszystkie te obrazy tworzyły w jego umyśle jakiś okropny węzeł.
Czekał od kwadransa, a zdało mu się, że cały wiek upłynął. Naraz usłyszał skrzypnięcie szczebli drabinki; ktoś wchodził. Wieko podniosło się, ukazało się światło. W spróchniałych drzwiczkach nory KJaudjusza znajdowała się dość szeroka szczelina; przylgnął do niej twarzą. W ten sposób mógł widzieć wszystko, co się działo w sąsiedniej izdebce. Baba z twarzą kota, z kagankiem w ręku, wysunęła się pierwsza z pod odchylonego wieka, za nią Phoebus podkręcający wąsa, a dalej trzecia osoba, Esmeralda, postać piękna i powabna. KJaudjusz drgnął, jakby chmura zakryła mu oczy, serce zakołatało strasznie, wszystko w okół zaszumiało, zakręciło się... i nic już dalej nie widział, nie słyszał.
Gdy wrócił do przytomności, Fhoebus i Esmeralda znajdowali się sami; siedzieli na drewnianym kufrze, obok dymiącego kaganka, w którego świetle migotały archidjakonowi ich młode oblicza i nędzny tapczan w głębi facjatki.
Obok tapczana było okno z potłuczonemi szybami, niby pajęczyna skropiona deszczem. Przez szczerbate dziury szyb zamglonych widziałeś skrawek nieba i księżyc sennie chowający się pod płachty obłoków.
Młode dziewczę było zarumienione, drżące, zmieszane. Długie jej rzęsy spuszczone, ocieniały purpurowe policzki. Oficer, na którego nie śmiała oczu podnieść promieniował pożądaniem. Machinalnie, w zachwycającym ruchu zakłopotania, cyganka końcem palca kreśliła na ławce jakieś linje bezładne, i patrzyła na swój palec. Nóg jej nie było widać; na nich leżała koza skulona.
Odzież rotmistrza była wytworna, na jego szyji i u rękawów widniały pęki szychów i cacek: szczegół należący do wielkiej elegancji owoczesnej.
Tylko z trudem mógł Klaudjusz posłyszeć, co z sobą mówili, tak mu wciąż jeszcze krew w uszach szumiała i biła w skroniach.
(Nie ma nic szczególnego w rozmowach miłosnych. Wieczne „kocham cię“. Frazes pięknie Brzmiący, ale dla obojętnego słuchacza mdły i nudny; zwłaszcza jeśli mu nie towarzyszą żadne „warjacje“. Co prawda ucho Klaudjusza nie było obojętnem).
— Ach! — mówiła dziewczyna nie podnosząc oczu, — o, nie pogardzaj mną, wielmożny panie Phoebusie. Wiem, że to, co czynię, jest złem.
— Tobą pogardzać, prześliczne dziecię! — odpowiedział oficer tonem i ruchem galanterji wyniosłej i wytwornej, — tobą pogardzać? i za cóżby, na Boga?
— Żem pana usłuchała.
— Pod tym względem, moja piękna, nie rozumiemy się wcale. Powinienem nienawidzieć cię raczej, a nie pogardzać tobą.
Dziewczę spojrzało na rotmistrza przerażone.
— Nienawidzieć mię! i za co?
— Żeś się tak długo dała prosić.
— Niestety, — rzekła, — bo... łamię ślub w ten sposób... Rodziców swoich nie odnajdę już... amulet straci swą siłę. Lecz mniejsza o to! nie trzeba mi teraz ojca, ani matki!
Mówiąc to wlepiła w rotmistrza czarne swe oczy, wilgotne z radości i tkliwości.
— Niech djabli porwą, jeśli cię rozumiem! — zawołał Phoebus.
Esmeralda zamilkła. Po chwili łza stoczyła się po jej policzkach, westchnienie wyrwało się z piersi i powiedziała:
— Ach panie mój, ja cię kocham.
Dokoła dziewczyny roztaczała się taka jasność niewinności i prostoty, taki powab cnoty i czystości, że Phoebus czuł się jakoś nieswojsko przy niej. Słówko to przecież ośmieliło go.
— Kochasz mię? — zawołał z uniesieniem i ręką otoczył kibić cyganki. Czekał tylko na tę sposobność.
Klaudjusz widział to i końcem palca dotknął ostrza sztyletu, który nosił ukryty w zanadrzu.
— Phoebusie, — mówiła dalej cyganka, odsuwając łagodnie od swego stanika ściskające ręce rotmistrza, — jesteś pan dobrym, szlachetnym, jesteś pięknym. Tyś mię ocalił, mnie biedne cygańskie dziecko. Oddawna już marzyłam o oficerze, któryby mnie uratował od śmierci. O tobie śniłam pierwiej, nim cię poznałam; w marzeniach swych widziałam ten sam strój piękny, tę samą wysoką postać, szpadę taką samą; nazywasz się Phoebus, śliczne imię, kocham twe imię, kocham twą szpadę. Wyciągnij swoją szpadę, Phoebusie, niech ją zobaczę.
— Dziecko jesteś, — rzekł rotmistrz i uśmiechając się wyciągnął swą szpadę z pochwy.
Cyganka obejrzała rękojeść, ostrze, z zachwycającą ciekawością, przyglądała się znakom i cyfrom na stali, w końcu ucałowała ją i rzekła:
— Jesteś szpadą dzielnego rycerza. Kocham swego kapitana.
Phoebus skorzystał ze sposobności i złożył na pięknej pochylonej szyjce pocałunek, na który młodę dziewczę zerwało się czerwone jak wiśnia. Klaudjusz zgrzytnął zębami w swej ciemnej kryjówce.
— Phoebusie, — zaczęła znowu cyganka, — pozwól mi mówić. Przejdź się tak po pokoiku trochę, bym cię całego mogła widzieć, bym posłyszała dźwięk twoich ostróg. Ach. jakżeś piękny.
Rotmistrz powstał, czyniąc zadość jej życzeniu, mruczał coś, ale uśmiechał się zadowolony.
— Ależ dziecko z ciebie!... No, a czy widziałaś mię w paradnym żupanie?
— Niestety, nie, — odpowiedziała cyganka.
— Ten jest dopiero piękny! Phoebus usiadł znów przy niej, ale już o wiele bliżej niż przedtem.
— Słuchaj mnie, moja kochana...
Cyganka uderzyła go parę razy lekko rączką po ustach, z dąskiem pełnym dziecinnego wdzięku, wesołości i zachwytu.
— Nie, nie, ani się waż. Nie chcę cię słuchać. Czy kochasz mię? Chcę żebyś powiedział, czy mię kochasz?
— Czy cię kocham, aniele mego życia! — zawołał rotmistrz przyklękając na jedno kolano. Krew moją, duszę, ciało moje, wszystko dla ciebie wszystko za ciebie oddam. Kocham cię i nikogo innego w mem życiu nie kochałem!
Rotmistrz tyle razy frazes ten powtarzał w rozmaitych podobnych okolicznościach, że go wyrzucił jednym tchem, bez najmniejszej pomyłki lub zająknienia. Na to oświadczenie namiętne, cyganka wzniosła ku zapylonej powale, zastępującej miejsce pogodnych niebios, spojrzenie pełne anielskiego szczęścia.
— Ach! — szeptała, — to jest chwila, w której należałoby umrzeć!
Phoebus uważał, że jest to „chwila“ stosowna, by skraść jej nowego całusa, ku okrutnej męce zamkniętego w norze Klaudjusza.
— Umrzeć! — zawołał rotmistrz. — Co też wygadujesz, mój piękny aniele. Kiedy jak kiedy, ale teraz mamy sposobność żyć, albo Jowisz jest ~ tylko błaznem! Umrzeć na samym progu szczęścia i rozkoszy... klnę się na rogi bawole, żart byłby nie w porę...! Nie! posłuchaj mnie moja droga Similar... Esmenardo... Daruj, ale masz imię tak przedziwnie saraceńskie, że nie mogę go spamiętać. Nie umię przedrzeć się przez tę gęstwinę.
— Mój Boże, — wyszeptała biedna dziewczyna; — a jam sądziła, że imię to jest ładne przez to już choćby, że jest niezwykłe. Ponieważ jed nak nie podoba ci się, nazwij mię inaczej, naprzykład Goton.
— Ach, dajmy pokój tej drobnostce, moja najdroższa! trzeba mi przyzwyczaić się do twego imienia, trudno. Niech no się go raz na pamięć nauczę, a pójdzie mi jak z płatka. Słuchaj więc, droga moja Similar, ubóstwiam cię namiętnie. Kocham cię tak, że to aż cud, dalibóg! Znam panienkę, która wskutek tego schnie z zazdrości...
Zadraśnięte dziewcze przerwało:
— Któż taki?
— Co to nas może obchodzić... kochasz mię?
— Ach... — odrzekła.
— No to dobrze! Zobaczysz jak ja cię kocham również. Niech mię tu na tem miejscu szatan Neptunus widłami swemi przebije, jeśli cię nie uczynię najszczęśliwszą istotą na świecie. Najmiemy sobie śliczny domek. Każę łucznikom mym paradować przed twemi oknami. Wszyscy do jednego są na koniach, na złość łucznikom rotmistrza Mignona. Mam halabardników, łuczników i kanonierów. Zaprowadzę cię na wielkie dziwowisko Paryża, do śpichrza Rully. Osiemdziesiąt tysięcy ludzi uzbrojonych; trzydzieści tysięcy błyszczących pancerzy i kolczug; sześćdziesiąt siedem sztandarów cechowych; chorągwie trybunalskie, chorągwie izby rachunkowej chorągwie regimentarskie, skarbnika mennicy, słowem poczet tak wielki, że aż się w oczach ćmi. Pokażę ci lwy zamku królewskiego, które są dzikiemi zwierzętami. Kobiety lubią patrzeć na te rzeczy.
Od kilku minut młode dziewczę, zatopione w rozkosznych myślach marzyło przy dźwiękach głosu rotmistrza, nie zważając na treść jego słów.
— O, będziesz szczęśliwą, — ciągnął Phoebus, i jednocześnie odpiął delikatnie pasek cyganki.
— Co pan robi? — krzyknęło dziewczę, ocknąwszy się z marzenia.
— Nic, — odrzekł Phoebus, — mówiłem tylko, iż wypadnie ci porzucić ów strój dziwaczny i uliczny, gdy będziesz ze mną.
— Gdy będę z tobą, mój Phoebusie! — powtórzyło dziewczę tkliwie.
I znów zamilkło zapadając w głęboką zadumę.
Rotmistrz zachęcony powolnością dziewczyny, objął ją wpół bez oporu z jej strony i począł niepostrzeżenie rozpinać gorset biednej dziewczyny, i niebawem doprowadził do tego, że zdyszany Klaudjusz Frollo ujrzał piękne, nagie jej ramiona, pulchne i okrąglutkie, śniadawe wychylające się z koronek jak księżyc z za mgieł.
Esmeralda nie broniła się Phoebusowi. Zdawała się nie zwracać na to co robił najmniejszej uwagi. Oko walecznego rotmistrza pałało.
Nagle zwróciła się ku niemu:
— Phoebusie, — rzekła z wyrazem bezgranicznej miłości, — naucz mię swojej religji.
— Religji mej? — zawołał Phoebus i wybuchnął śmiechem, — Ja mam cię uczyć religji? Do djabła! na cóż ci się przyda moja religja?
— Żebyśmy się mogli pobrać, — odpowiedziała.
Twarz rotmistrza przybrała teraz wyraz, w którym mięszały się zdziwienie, pogarda, obojętność i nieokiełznana namiętność.
— No? — rzekł, — alboż to potrzeba nam ślubu?
Dziewczyna zbladła i opuściła głowę na pierś.
— Najdroższa! — zaczął czule Phoebus, — skąd ci te głupstwa przyszły do głowy? Wielka rzecz ślub! alboż się przezto więcej jest kochanym, że ksiądz ci po łacinie splunie na głowę?
Mówiąc to głosem, jak mógł najsłodszym, przysunął się jeszcze bliżej do cyganki, ręce objęły znowu swemi pieszczotami to delikatne i zwinne ciało; oko pałało żądzą straszliwą i należało przypuszczać, że zbliżał się do jednego z owych momentów, w których sam nawet Jowisz tyle głupst popełnił, że zacny Homer zmuszony był przywołać chmury na pomoc.
Klaudjusz tymczasem widział wszystko. Drzwiczki sklecone z dranic i przegniłych klepek, miały szerokie szpary, przez które dziki wzrok jego obejmował całą izdebkę. Człowiek ten, o cerze śniadej, o szerokich barkach, skazany aż dotąd na surową klasztorną wstrzemięźliwość, drżał i kipiał na widok sceny miłosnej, namiętnej, cieniami nocy uwydatnionej i zaostrzonej. Młode i ładne dziewczę, rzucone na pastwę ognistego młodziana, lało mu w żyły ołów roztopiony. Wyobraźnia szalonemi obrazami wykończyła mu rzeczywistość, oko z zazdrosną lubieżnością wciskało się pod wszystkie te haftki, spięte czy rozpięte. Ktoby w tem położeniu mógł był widzieć twarz nędzarza, opartą o deszczułki spróchniałe, mógł by sądzić, że patrzy na pysk tygrysa, patrzącego z klatki na szakala pożerającego gazelę. Źrenice mu gorzały jak rozpalone świece przez szczeliny przegródki.
Naraz, jednym szybkim ruchem, Phoebus zerwał stanik z szyi i ramion cyganki. Biedne dziewczę blade i zamyślone, skoczyło jak oblane ukropem; w jednej sekundzie znalazło się na przeciwległym końcu izdebki, zdala od przedsiębiorczego oficera, a rzuciwszy okiem na swą pierś obnażoną do połowy, zapłoniona, zmięszana i niema z upokorzenia, skrzyżowała swe cudne ręce. Gdyby nie płomień oblewający jej jagody, rzekłbyś, patrząc na jej milczenie i nieruchomość: Posąg Wstydliwości. Oczy miała spuszczone.
Zręczny atak rotmistrza odkrył tymczasem tajemniczy amulecik, zawieszony na szyi dziewczyny.
— Cóż to za szkaplerzyk! — spytał, korzystając ze sposobności, by napowrót zbliżyć się do urażonej cyganki.
— Nie ruszaj pan tego! — odpowiedziała żywo, — to moja ochrona. Przez nią to odnajdę rodzinę, jeśli tylko pozostanę godną tego. Ach, zostaw mię, odejdź odemnie, panie. Matko, biedna moja matko, gdzieżeś? Ratuj mię, matko! Łaski, miłosierdzia, panie Phoebusie! oddaj mi proszę mój stanik.
Phoebus cofnął się i rzekł tonem chłodnym:
— E, widzę, panno, doskonale teraz widzę że mię nie kochasz wcale.
— Ja go niekochani! — jęknęło nieszczęśliwe dziewczę, rzucając się ku rotmistrzowi, którego posadziło obok siebie. — Ja cię nie kocham, Phoebusie mój? Cóż to znowu wymyślasz, niedobry, żeby mi serce krwawić? O! kiedy tak, bierz mnie, zabieraj, zabieraj wszystko. Rób ze mną, co ci się podoba, jestem twoją! Na co mi amulety, na co mi matka? ty mi jesteś teraz matką, bo cię kocham. Phoebusie! Phoebusie mój najdroższy, czy widzisz mię? to ja, patrz; to ta mała, której ty raczysz nie odpychać, mała, co sama ciebie przychodzi szukać. Dusza ma, życie, — ciało me, osoba, wszystko do ciebie należy, wszystko jest rzeczą twoją, mój panie, mój rycerzu. Żenić się nie chcesz? nie chcesz ślubu? to i bez ślubu się obejdzie. Bo i czemże wreszcie jestem, ja nędzna dziewczyna uliczna, wobec ciebie, Phoebusie, pana, szlachcica. Przecież to było by śmieszne, tancerka uliczna wychodzi za rotmistrza! Nie, nie, Phoebusie; będę twoją niewolnicą, twoją zabawką, igraszką twoją, gdy zapragniesz, dziewczyną do ciebie należącą. Do tego tylko jestem stworzoną, by być odpychaną, pogardzaną, lżoną. Cóż to znaczy, jeśli tylko jestem kochaną? Będę najdumniejszą i najszczęśliwszą z kobiet. A gdy się postarzeję, lub zbrzydnę, Phoebusie, gdy już nie będę godną kochać cię, panie, ty mię i wtedy nie odpędzisz. Inne ci szarfy haftować będą, mnie swej słudze starania o nich powierzysz. Czyścić ci będę ostrogi, suknie, błoto z obuwia twego oskrobywać. Wszak prawda, Phoebusie mój, że będziesz miał na tyle litości nademną? A tymczasem masz mnie, panie, masz całą, jak oto widzisz! kochaj mnie tylko! Nam cygankom, nam niczego więcej nie potrzeba, prócz swobody i miłości!
Mówiąc te słowa, zarzuciła ręce na szyję oficera; spoglądała nań od dołu ku górze, błagalnie, ze łzami w oczach i uśmiechem rozkoszy. Pierś jej dziewicza dotykała żupana i twardych złoceń rotmistrza. Łamała mu się na kolanach ciałem na pół obnażonem. Kapitan upojony, przycisnął usta płomienne do jej pięknych afrykańskich ramion. Młode dziewczę, z głową odrzuconą, ze wzrokiem błąkającym po powale izby, wiło się drżące od tego palącego pocałunku.
Nagle, ponad głową Phoebusa ujrzała drugą twarz jakąś, obcą, straszną; śród bladych, pozieleniałych, konwulsyjnie powykrzywianych jej rysów i cieniów, palił się wzrok potępieńczy. Tuż przy szatańskiem obliczu sterczała ręka połyskująca sztyletem. Była to twarz i ręka Klaudjusza; wyłamał drzwi i stanął tu. Phoebus nie mógł go spostrzedz. Dziewczę skamieniało na widok tej poczwary, jak gołąbka, kiedy wznosząc główką do góry spotka się ze wzrokiem jastrzębia, mierzącego w jej gniazdko okrągłemi swemi oczyma.
Nie miała czasu naw et krzyknąć. Dojrzała zaledwo, że się się żelazo nad Phoebusem usunęło i podniosło zakrwawione.
— Przekleństwo! — jęknął rotmistrz i upadł.
Ona zemdlała.
W chwili, gdy się powieki nieszczęśliwej zamykały, gdy ostatnie brzaski świadomości i bólu w niej gasły, zdawało się jej, że poczuła na ustach jakby pieczęć ognistą, pocałunek jakiś piekielny, gorętszy od czerwonego żelaza kata.
Przyszedłszy do przytomności, ujrzała się otoczoną żołnierzami straży nocnej; wynoszono kapitana ociekającego krwią, straszne widziadło znikło; okno w głębi izdebki, wychodzące na rzekę, było na oścież otwarte, oglądano podjętą z ziemi opończę, należącą jak mniemano do ofiary. Naokoło rozległy się szepty:
— Czarownica jakaś zasztyletowała rotmistrza z pocztu łuczników Króla Jegomości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.