Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga siódma/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział O tem, jaki skutek mieć może siedm zaklęć na świeżem powietrzu
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
O tem, jaki skutek mieć może siedm zaklęć na świeżem powietrzu.

— Te Deum laudamus! — zawołał Jehan wyskakując z kryjówki, — nareszcie wywlekły się te przeklęte puszczyki! O la­‑la­‑la! Hax! pax! max! pchły! psy wściekłe! do djabła! mam ich szczekania dosyć, że aż w głowie huczy jak w dzwonnicy. W dodatku ser zgniły i śmierdzący! Hejże czemprędzej z czarcich tych schodów, za pas kieskę wielebnego brata, i śpieszmy zmienić te grosze na butelki!
Zapuścił wzrok uwielbienia i szacunku do wnętrza nieoszacowanej kieski, poprawił ubranie, potarł śliną obuwie, strząchnął i wyprostował rękawy szare od popiołu, zagwizdał jakąś arję uliczną, okręcił się na pięcie, obejrzał do koła, czyby nie było jeszcze czego do wzięcia w celce, capnął tu i tam z komina garstkę szkiełek i kamyków alchemicznych, mogących się przydać Izabelce Thierrye w braku klejnotów, pchnął nogą drzwi, które archidjakon przez wzgląd na nieg o zostawił otwarte, a których on nawzajem przez figiel nie zamknął i zbiegł skacząc jak ptak po kręconych schodach.
W ciemności, jakie panowały na schodach potrącił jakąś marę, która się usunęła przed nim na bok. Domyślił się, że to musiał być Quasimodo, co mu tak zabawnem wydało, że przez resztę stopni pędził trzymając się za boki od śmiechu. Wypadłszy na plac śmiał się jeszcze.
Tupnął nogą, gdy nareszcie znalazł się na bruku.
— A! zacny i poczciwy bruku paryski! — zawołał, — przekleństwo tym schodom, zdolnym wypędzić ducha z aniołów, przyzwyczajonym do łażenia po drabinie Jakóba. I lichoż mię poniosło na ten świder z płyt kamiennych, przeszywający niebiosa. I po co, proszę? oto by skosztować sera omszałego, i spojrzeć przez okienko na wieżyce paryskie!
Postąpił parę kroków i spostrzegł dwóch swoich puhaczów, to jest dom Klaudjusza i mistrza Jakóba Charmolue, podziwiających jakąś rzeźbę odrzwi kościelnych. Zbliżył się ku nim na palcach i posłyszał, jak archidjakon z cicha mówił do Charmolue:
— To Wilhelm paryski kazał wyryć Hioba na tym tu kamieniu koloru lazurowego, o brzegach wyzłacanych. Hiob jest obrazem kamienia filozoficznego, który również musi być doświadczonym i męczonym, by się stał doskonałym, jak powiada Rajmund Lulle: Sub conservatione formae specificae salva anima.
— Wszystko mi tam jedno, — rzekł Jehan, — kieska jest w mojej kieszeni.
Jednocześnie posłyszał za sobą głos silny i dźwięczny, wysypujący cały szereg zaklęć potężnych:
— A niech was jasne, siarczyste, płomieniste pioruny! a do miljon kroć sto tysięcy djabłów, szatanów, wiedźm i czarownic! A żeby was morowe powietrze wydusiło!
— Gardło me daję w zastaw piekłu, — zawołał Jehan, — jeśli to nie jest mój przyjaciel rotmistrz Phoebus!
Imię Phoebusa obiło się o uszy archidjakona w chwili, gdy prokuratorowi królewskiemu tłómaczył znaczenie smoka, kryjącego ogon w wannie, z której się śród dymów wyłania głowa żelaznego rycerza, uwieńczona koroną książęcą. Dom Klaudjusz drgnął, zamilkł ku wielkiemu zdziwieniu Jakóba Charmolue, odwrócił się i ujrzał Jehana przystępującego do oficera wyniosłej postawy, stojącego przed bramą domu Gondelaurier.
Był to w istocie pan rotmistrz Phoebus de Châteaupers. Oparty o róg mieszkania swej narzeczonej, klął jak poganin.
— Na moje zbawienie, rotmistrzu, — mówił Jehan, biorąc oficera za rękę — klniesz, co się zowie!
— Kolki by cię śmiertelne, — odpowiedział rotmistrz.
— To niech lepiej ciebie! — odparł Jehan. — No, ale mniejsza! skąd, powiedz, kapitanku drogi ten wylew rzetelnej elokwencji?
— Daruj, dobry mój towarzyszu, — rzekł wtedy Phoebus ściskając dłoń Jehanka, — rozpędzonego konia nie osadzisz na miejscu. Kląłem istotnie pełnym galopem. Wychodzę właśnie od tych świętoszek, a ilekroć je opuszczam, zawsze mam pełną gardziel złorzeczeń; zadławiłbym się, gdybym nie wypluł do kroćset beczek.
— Chcesz pójść się napić? — spytał żak.
Propozycja uspokoiła rotmistrza.
— Dlaczegożby nie? Cóż, kiedy pieniędzy nie mam.
— Ale ja za to mam.
— Ba! pytasz o drogę?
Jehan zamiast odpowiedzi, z majestatyczną prostotą zatoczył sakiewkę przed oczyma kapitana. Tymczasem archidjakon, zostawiwszy zdumionego prokuratora, podszedł ku nim, zatrzymał się o kilka kroków, i bacznie śledził obu, wcale przez nich niepostrzeżony, tak byli zajęci kieską.
Phoebus zawołał:
— Sakwa w twej kieszeni, Jehanku, to księżyc w wiadrze wody. Widzisz ją tam, lecz niema jej tam. Cień tylko jest. Założę się o co chcesz, że to są kamyki.
Jehan odrzekł chłodno:
— To są kamyki, któremi sobie brukuję kieszenie.
I nie dodawszy już ani słowa, wypróżnił worek u sąsiedniej przyzby z miną Rzymianina zbawiającego ojczyznę.
— Rany boskie! — mruknął Phoebus, — groszaki, półzłotki, prawdziwe półfrankówki, denary paryskie, prawdziwe orzełkowe liardy. Ależ to skarb cały!
Jehan stał dumny i nieruchomy. Kilka groszaków potoczyło się do błota; w zapale swym rotmistrz nachylił z zamiarem podniesienia ich. Jehan go powstrzymał.
— Fe! rotmistrzu Phoebusie de Châteapers.
Phoebus przeliczył pieniądze, i zwracając się uroczyście do Jehanka:
— A czy wiesz, bracie — rzekł, — że jest tego dwadzieścia trzy soldów paryskich? Kogóż to obrabowałeś dzisiejszej nocy na ulicy Coupe­‑Gueule?
Jehan odrzucił wtył jasną i kędzierzawą swą głowę i rzekł przymrużając pogardliwie oczy:
— Ma się brata, który jest archidjakonem i słabym człowiekiem.
— Do djabła! — zawołał Phoebus, — godny człowiek!
— Pójdźmy pić! — zawołał Jehan.
— Chodźmy! — powtórzył Phoebus, — ale dokąd...? Pod „Jabłko Ewy“?
— Nie, rotmistrzu, pod „Gońca Wiedzy...“ idźmy „pod­‑o­‑gon­‑niedź­‑wie­‑dzi“, jest to szarada lubię takie rzeczy.
— E, pal tam djabli szarady, Jehanku, wino jest lepsze pod „Jabłuszkiem“, a przytem jest tam u wejścia winna latorośl, która mi dodaje ducha, gdy piję.
— A no, to chodźmy pod „Ewę“ i jej jabłuszko, — zawyrokował Jehan.
A biorąc Phoebusa pod rękę: — Słuchaj kapitanku mój drogi, wspomniałeś przed chwilą dzielnicę Coupe­‑Gueule. To wyraz bardzo nieprzyzwoity; dziś już nie jesteśmy tak wielkiemi barbarzyńcami. Mówi się teraz postępowo: Coupe­‑Gorge.
Dwaj przyjaciele udali się w stronę „Jabłka Ewy“. Nie potrzebujemy dodawać, że poprzednio zebrali pieniądze, i że za nimi postępował archidjakon.
Dom Klaudjusz szedł chmurny i posępny. Czy miał przed sobą tego samego Phoebusa, którego imię od ostatniej rozmowy z Gringoirem mięszało wszystkie jego myśli? tego nie wiedział; pewnym był jednak, że i to także Phoebus. Wiedziony czarodziejską siłą tego wyrazu, postępował za wesołymi towarzyszami, podsłuchując co mówią i śledząc ich ruchy z niespokojną uwagą. Zresztą nie trzeba było zadawać sobie wiele trudu, by pochwycić rozmowę dwóch przyjaciół, tak mało chodzi im o zachowanie jakichkolwiek tajemnic wobec przechodniów. Mówili głośno i bezpiecznie, co ślina na język przyniosła: o pojedynkach, dzbanach, dziewczętach, wyprawach.
Na zakręcie jednej z ulic doleciał ich z sąsiedniego placu odgłos góralskiego bębenka. Dom Klaudjusz posłyszał jak oficer rzekł do żaka:
— Do djabła!... śpieszmy!
— Dlaczego, Phoebusie? — Boję się, żeby mnie nie spostrzegła cyganka.
— Jaka cyganka?
— Ta mała z kozą.
— Smeralda?
— A tak, właśnie.
Nie mogę spamiętać tego djabelskiego imienia, chodźmy prędzej, gotowa mnie poznać. Nie chcę, żeby mnie ta dziewczyna zaczepiła na ulicy.
— Alboż ją znasz rotmistrzu?
Tu archidjakon zauważył drwiący uśmiech Phoebusa, który nachylił się do ucha Jehanka i szepnął mu coś cicho. Poczem kapitan zaśmiał się w głos i potrząsnął tryumfalnie głową.
— Naprawdę? — spytał Jehan.
— Na moją duszę! — rzekł Phoebus.
— Dziś wieczorem?
— Dziś wieczorem.
— Czy pewny jesteś, że przyjdzie?
— Cóż znowu, czy zwarjowałeś Jehanku? alboż można wątpić w takich razach?
— Rotmistrzu Phoebusie, szczęśliwym jesteś rycerzem.
Archidjakon słyszał całą tę rozmowę. Zęby mu szczękały, dreszcz widoczny przebiegł po calem jego ciele. Zatrzymał się chwilkę, oparł o węgieł poblizkiego domu, jak człowiek pijany poczem znów podążył w ślady obu wesołych hultajów.

W chwili gdy ich dopędził, zmienili już temat rozmowy. Usłyszał, jak śpiewali na całe gardło refren starej piosenki:
I wesołe te niebożęta
Dają się wieszać jak cielęta.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.