Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drzwi, które arhidjakon przez wzgląd na nieg o zostawił otwarte, a których on nawzajem przez figiel nie zamknął i zbiegł skacząc jak ptak po kręconych schodach.
W ciemności, jakie panowały na schodach potrącił jakąś marę, która się usunęła przed nim na bok. Domyślił się, że to musiał być Quasimodo, co mu tak zabawnem wydało, że przez resztę stopni pędził trzymając się za boki od śmiechu. Wypadłszy na plac śmiał się jeszcze.
Tupnął nogą, gdy nareszcie znalazł się na bruku.
— A! zacny i poczciwy bruku paryski! — zawołał, — przekleństwo tym schodom, zdolnym wypędzić ducha z aniołów, przyzwyczajonym do łażenia po drabinie Jakóba. I lichoż mię poniosło na ten świder z płyt kamiennych, przeszywający niebiosa. I po co, proszę? oto by skosztować sera omszałego, i spojrzeć przez okienko na wieżyce paryskie!
Postąpił parę kroków i spostrzegł dwóch swoich puhaczów, to jest dom Klaudjusza i mistrza Jakóba Charmolue, podziwiających jakąś rzeźbę odrzwi kościelnych. Zbliżył się ku nim na palcach i posłyszał, jak archidjakon z cicha mówił do Charmolue:
— To Wilhelm paryski kazał wyryć Hioba na tym tu kamieniu koloru lazurowego, o brze-