Przejdź do zawartości

Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga siódma/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Dwaj ludzie czarno ubrani
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Dwaj ludzie czarno ubrani.

Osoba wchodząca ubrana była czarno i miała ponury wyraz twarzy. Na pierwszy rzut oka, przyjaciel nasz Jehan (który, jak się czytelnicy zapewne domyślają, ulokował się w swym kątku w taki sposób, aby mógł wszystko widzieć i słyszeć, został uderzony niezwykłą posępnością, bijącą z ubrania i z rysów przybysza. Na obliczu tem jednak była rozlana jakaś słodycz, ale słodycz kota lub sędziego, słodycz mdła. Jegomość zupełnie już prawie siwy, pomarszczony, zdawał się mieć około lat sześćdziesięciu, łypał oczyma, brwi miał białe, wargi zwieszone i ręce grube. Gdy Jehan spostrzegł, że gość niczem się więcej nie odznaczał, t. j. że był bezwątpienia lekarzem lub urzędnikiem sądowym; gdy zauważył, że człowiek ten miał bardzo oddalony od ust znak, cechujący głupotę, skurczył się w swej norze zmartwiony myślą iż będzie musiał zostawać Bóg wie jak długo w tak niewygodnej postawie i w tak niemiłem towarzystwie.
Archidjakon nie powstał nawet na przyjęcie gościa. Dał mu znak, by usiadł na stojącym przy drzwiach stołku, i po kilku chwilach milczenia, które zdawały się być dalszym ciągiem poprzednich rozmyślań, rzekł do niego tonem protektora:
— Dzień dobry, mistrzu Jakóbie.
— Pozdrawiam was, mistrzu, — odpowiedział człowiek w czerni.
Między dwoma sposobami, jakimi wymówione zostały, z jednej strony to: mistrzu Jakóbie, z drugiej wprost i stanowczo, mistrzu, była różnica dzieląca „jaśnie wielmożnego“ od „pana“ „domine“ od „domne“. Widocznem było, że uczony przyjmował ucznia.
— I cóż! — odezwał się nowym zwrotem archidjakon po paru minutach milczenia, którego mistrz Jakób nie śmiał przerywać, — jakże ci się udaje?
— Niestety, mistrzu mój, — odrzekł zapytany ze smutnym uśmiechem, — dmucham wciąż. Popiołu co niemiara, ale złota ani źdźbła.
Dom KJaudjusz poruszył się niecierpliwie.
— Nie o tem mówię, panie Jakóbie Charmolue, mówię o procesie waszego czarnoksiężnika. Jak on się nazywa? Marek Cenaine? klucznik Izby obrachunkowej? Czy przyznaje się do czarnoksięstwa? Czy badanie poskutkowało?
— Gdzie tam, nie, — odpowiedział mistrz Jakób, smutnie się uśmiechając, — nie mamy tej pociechy. Ten człowiek to kamień; prędzej da się ugotować na Prosięcym Rynku, niźli co powie. Używamy wszakże wszelkich środków, aby dojść do prawdy: cały już jest pokiereszowany, nie szczędzimy świętojańskich ziół, jak powiada Plautus:

Advorsum stimulos, lamminas, crucesque,
compedesque,
Nervos, cetenas, carceres, numellas,
pedicas, boias,

Nic nie pomaga: straszny to człowiek. Nie wiem już co począć.
— Nie znaleźliście nic nowego w jego domu?
— Owszem, — odparł Jakób szukając w swoim worku; — znaleźliśmy ten oto pergamin. Są w nim wyrazy, których nie rozumiemy. A wszakże pan referendarz spraw kryminalnych, Filip Lheulier umie trochę po hebrajsku, poduczywszy się tego języka w czasie procesu żydów z ulicy Kantersten w Brukseli.
To mówiąc mistrz Jakób rozwinął pergamin.
— Dajcie go, — rzekł archidjakon, a rzuciwszy okiem na pismo dodał: Najczystsze czarnoksięstwo, mistrzu Jakóbie! — zawołał. — „Emen hetan“! to krzyk wiedźm, gdy się zbierają na naradę. „Per ipsum, et cum ipso, et in ipso“! zaklęcie to służy do nakazania djabłu, by wrócił do piekieł. „Hax, pax, max“! to już należy do medycyny. Formuła przeciw ukąszeniu wściekłych psów. Mistrzu Charmolue! jesteś waszmość prokuratorem królewskim w izbie duchownej: pergamin to ohydny.
— Weźmiemy znów więźnia na badanie. Oto, — dodał mistrz Jakób, sięgając ponownie do worka, — cośmy również znaleźli u Marka Cenaine.
Było to naczynie z rodzaju tych, jakiemi zastawiony był piec księdza Klaudjusza.
— A! — zawołał archidjakon, — tygiel alchemiczny.
— Przyznam się, — wtrącił mistrz Jakób ze swoim uśmiechem krzywym a nieśmiałym, — przyznam się żem próbował tego tygielka w własnym piecu, ale nic nie wskórałem.
Archidjakon jął oglądać naczynie.
— Cóż to wyrył tu, na tym swoim tyglu? Och! och! zaklęcie, którem się pchły odpędza! Ów wasz Marek Cenaine jest nieukiem. No, zapewne, że z tem złota nie zrobisz! To się chyba przydać może do twej sypialni w lecie, na nic więcej.
— Ponieważ mowa o błędach, — rzekł prokurator królewski, — pozwolę sobie, mistrzu, zadać ci przy tej sposobności jedno pytanie; Idąc tutaj, przypatrywałem się dolnym odrzwiom kościoła; czy wielebność wasza jest pewną, że początek spraw fizycznych przedstawiony jest tu od strony Szpitala Głównego, i że z siedmiu figur nagich, znajdujących się na cokole Notre­‑Dame, ta co ma skrzydła u pięt, wyobraża Merkurego?
— Tak jest, — odpowiedział ksiądz, świadczy o tem wzmianka w dziele Augustyna Nyphosławnego zakonnika włoskiego co to miał brodatego djabełka, od którego wiedział wszystko, o czem tylko zamarzył. Zresztą zejdziemy wnet razem na dół i wytłómaczę wam to na rzeźbach.
— Dziękuje pokornie, mój mistrzu, — rzekł Charmolue, kłaniając się do samej ziemi... Ale ale, byłbym zapomniał. Kiedyż się spodoba Waszej Wielebności dać rozkaz przytrzymania czarodziejki?
— Jakiej czarodziejki?
— A tej cyganki, wiecie mistrzu dobrze, co to codziennie przychodzi tańczyć na plac przedkatedralny, wbrew zakazowi oficjała. Posiada ona kozę opętaną przez złego ducha, z czarciemi rogami, która czyta, pisze, i zna rachunek jak sam Picatrix. Cygaństwo całe możnaby za nią wywieszać. Do procesu wszystko już gotowe. Żywo się doń zabierzemy, o to można być spokojnym! Bo też na moją duszę, ładne stworzenie, ładne, ta tancerka uliczna! Co za cudne czarne oczy! dwa karbunkuły egipskie! Kiedyż rozpoczniemy?
Archidjakon był niezmiernie blady.
— Dam panu znać o tem, — wycedził z cicha, ledwo zrozumiale.
Poczem dodał z wysiłkiem:
— Zajmij się proszę Markiem Cenaine.
— O, bądź spokojny, mistrzu, — odrzekł Charmolue z uśmiechem, — zaraz za powrotem każę go znowu rozciągnąć na łożu skórzanem. Ale to djabeł, nie człowiek; zmęczy samego nawet Pierrata Torterue, który ma większe ręce od moich. Jak powiada dobry ów Plautus: Nudus vinctus centum pondo es, quando pendes per pedes. Tortury na huśtawce! mianowicie to, co posiadamy najlepszego w tym zakresie. Spróbuję jej.
Dom Klaudjusz zdawał się być pogrążonym w ciemne i ciężkie rozmyślania. Zwrócił się do Charmolue.
— Mistrzu Pierrat... mistrzu Jakóbie, chciałem powiedzieć, pilnujcie tego Marka Cenaine.
— Tak, tak, ojcze Klaudjuszu. Biedne człeczysko! cierpi jak Mummol. Bo też, co to za pomysł! gonić z wiedźmami na wieczorynki. Klucznik izby obrachunkowej powinien przecież znać tekst Karola Wielkiego: „Stryga vel masca“! Co się zaś tyczy tej małej... Smeraldy, jak ją zwą... będę czekał na twe rozkazy, mistrzu... Aha! jeszcze jedno... gdy się znajdziemy u głównego wejścia do katedry, wytłómaczyć mi także raczysz, mistrzu, znaczenie owego ogrodnika, namalowanego tuż obok drzwi kościelnych. Czy to Siewca?... No, ale nad czemże się tak Wasza wielebność zamyśliła?
Skupiony w sobie Klaudjusz nic już nie słyszał. Charmolue powiódłszy okiem w kierunku jego spojrzenia, ujrzał, że wzrok księdza wlepiony był w dużą sieć pajęczą, rozpiętą w okienku. W tej chwili zbłąkana mucha, szukająca marcowego słońca, tylko co rzuciła się na sieć i w niej ugrzęzła. Za poruszeniem siatki, ogromny pająk wysunął się nagle ze środkowej swej kryjówki, poczem skokiem jednym dopadł muchę, którą zdusił zaraz przedniemi łapkami, i jął ohydnym pyszczkiem obmacywać główkę ofiary.
— Biedna mucha, — powiedział prokurator królewski przy sądzie duchownym i podniósł rękę, aby ją ratować.
Archidjakon jakby zbudzony znienacka, pochwycił go za łokieć z konwulsyjną gwałtownością.
— Mistrzu Jakóbie, — zawołał, — nie mięszaj się do wyroków przeznaczenia.
Prokurator odwrócił się osłupiały; sądził, że mu ktoś rękę ujął w kleszcze żelazne. Oko księdza pałało, zwrócone wciąż w stronę pająka i muchy. O, tak, niezawodnie, — mówił KJaudjusz głosem, idącym, zdawało się, z głębi jego wnętrza. Jest to symbol wszystkiego. Buja, weseli się, tylko co na świat przyszła; szuka wiosny, czystego powietrza, wolności! O tak! Ale niechno się natknie na sieć fatalną, wyskoczy wówczas pająk, pająk obrzydliwy. Biedna tancerka! biedna mucha skarana! Mistrzu Jakóbie, daj pokój, to przeznaczenie!... Niestety, pająkiem jesteś... ty Klaudjuszu. I muchą również... Leciałeś ku wiedzy, ku światłu, ku słońcu. Pragnąłeś czemprędzej dostać się na wolne powietrze, dotrzeć do jasnego dnia prawdy wiekuistej; ale rzucając się ku oślepiającemu oknu, wychodzącemu na świat inny, na świat jasności pojęcia i nauki, nie spostrzegłeś, mucho ty ślepa, doktorze niebaczny, cienkiej tej sieci pajęczej, rozciągniętej ręką losów między światłem i tobą; runąłeś w nią na oślep, szaleńcze nędzny i szamoczesz się oto teraz, z głową pobitą i połamanemi skrzydłami, w żelaznych obręczach przeznaczenia. Mistrzu Jakóbie! mistrzu Jakóbie! pozwól niech pająk zrobi swoje!
— Ależ zapewniam Waszą wielebność, — mówił Charmolue, patrząc na księdza ze zumieniem i nie rozumiejąc go wcale, — zapewniam, że się go nie dotknę. Rękę mi tylko puśćcie, mistrzu, przez litość! Żelazne macie palce.
Archidjakon nie słyszał.
— O nieroztropny! — ciągnął, nie spuszczając oczu z okienka. — A gdyby ci się udało zerwać tę straszną sieć swemi muszemi skrzydełkami, czyliż sądzisz, że dotarłbyś do światła? Niestety, szkło, które się nieco dalej znajduje, przeszkoda ta przezroczysta, ściana owa kryształowa twardsza od śpiżu, odgradzająca filozofję wszelką od prawdy, ona by z kolei lotowi twemu stanęła na przeszkodzie. Jakżebyś ją przebył? O nauko nasza marna! iluż mędrców, odległą wędrówką rozpędzonych, głowy tu położyło! ile systematów zagmatwanych rozbijało się hałaśliwie o tę wieczną szybę!
Zamilkł. Ostatnie wyrazy, sprowadzając myśl jego osoby własnej na naukę, zdawały się, uspokajać go. Jakób Charmolue ostatecznie przywołał go do rzeczywistości tem oto pytaniem:
— No, a kiedyż to nareszcie, mistrzu mój, przyjdziecie pomódz mi zrobić złoto? pilno mi z tem.
Archidjakon podniósł głowę z gorzkim uśmiechem.
— Mistrzu Jakóbie, czytaj Michała Psellusa „Dialogus de energia et operatione daemonum“. To co robimy, nie jest bynajmniej rzeczą niewinną...
— Ciszej, mistrzu! Wiem o tem, — przerwał Charmolue. Ale trudno nie uledz pokusie i nie spróbować hermetyki, skoro się jest tylko prokuratorem królewskim przy sądzie duchownym za trzydzieści bitych dukatów rocznie. Mówmy ciszej, proszę cię mistrzu.
W tej chwili odgłos jakiegoś chrupania i żucia, idący z pod pieca, uderzył niespokojny słuch gościa.
— Co to? — spytał Charmolue.
Nasz to przyjaciel Jehan dawał o sobie znak życia. Znudzony i zmęczony niewygodną pozycją, zaczął badać zawartość kryjówki i znalazłszy w kącie śród śmieci zeschłą skórkę chleba i resztki okwitłego sera, zabrał się bez ceremonji do jedzenia, dla pocieszenia umysłu i pokrzepienia ciała. Ponieważ zaś głód dokuczał mu porządnie, więc nie żałował zębów i mocował się z każdym kęsem; to właśnie obudziło czujność i niepokój prokuratora.
— To kocisko swawolnik, — rzekł żywo archidjakon, — raczy się tam złapaną myszką.
Wyjaśnienie to wystarczyło prokuratorowi.
— W istocie, — odpowiedział z uśmiechem pełnym uszanowania, — każdy wielki filozof zwykł chować u siebie jakieś ulubione zwierzątko. Serwius przecież powiada: Nullus enim locus sine genio est.
Tymczasem dom Klaudjusz, lękając się nowego figla ze strony Jehana, przypomniał godnemu swemu uczniowi, że mają razem obejrzeć kilka postaci u odrzwi katedralnych; obaj też razem opuścili celkę ku wielkiemu zadowoleniu żaka, który zaczynał się już naprawdę lękać, by mu kolana nie porobiły odcisków na podbródku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.