Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nio zebrali pieniądze, i że za nimi postępował archidjakon.
Dom Klaudjusz szedł chmurny i posępny. Czy miał przed sobą tego samego Phoebusa, którego imię od ostatniej rozmowy z Gringoirem mięszało wszystkie jego myśli? tego nie wiedział; pewnym był jednak, że i to także Phoebus. Wiedziony czarodziejską siłą tego wyrazu, postępował za wesołymi towarzyszami, podsłuchując co mówią i śledząc ich ruchy z niespokojną uwagą. Zresztą nie trzeba było zadawać sobie wiele trudu, by pochwycić rozmowę dwóch przyjaciół, tak mało chodzi im o zachowanie jakichkolwiek tajemnic wobec przechodniów. Mówili głośno i bezpiecznie, co ślina na język przyniosła: o pojedynkach, dzbanach, dziewczętach, wyprawach.
Na zakręcie jednej z ulic doleciał ich z sąsiedniego placu odgłos góralskiego bębenka. Dom Klaudjusz posłyszał jak oficer rzekł do żaka:
— Do djabła!... śpieszmy!
— Dlaczego, Phoebusie? — Boję się, żeby mnie nie spostrzegła cyganka.
— Jaka cyganka?
— Ta mała z kozą.
— Smeralda?
— A tak, właśnie.
Nie mogę spamiętać tego djabelskiego imienia, chodźmy prędzej, go-