Kłamstwa/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kłamstwa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mensonges
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Sigisbeusz.

Dwóch ugalonowanych lokai podniosło kurtynę, oczy widzów zwróciły się ku scenie. Krótka wskazówka autora „ogród w Wenecyi“ pozwoliła zastąpić dekoracye teatralne krajobrazem umieszczonym w głębi i kilkoma roślinami, które przyniesiono z wspaniałej pałacowej cieplarni. Sztywne łodygi i błyszczące liście tych krzewów egzotycznych, stanowiły tło wielce różne od malowniczego obrazu, jakim pan Perrin przyozdobił scenę podczas pierwszego przedstawienia „Sigisbeusza“ w „Comedie-Française“. Dyrektor, obdarzony wysokiem artystycznem poczuciem, nie zapomniał o tarasie spuszczającym się ku lagunom białemi marmurowemi schodami, o czerwonych Kolumnach fasady pałacu, widniejącego w dali na błękitnym horyzoncie, o czarnych gondolach, mknących żywo po mętnej wodzie kanału. Odmienność dekoracyi, małe rozmiary sceny, szczupłe grono wytwornej publiczności — wszystko składało się na to, aby powiększyć zakłopotanie Ireneusza. Czuł się tak rozdrażnionym, jak w ów pamiętny dzień wystawienia pierwszego jego utworu. Nagle cała sala zagrzmiała oklaskami, jakiemi powitano ukazanie się na scenie panny Coletty Rigaud. Pomimo sztucznych rumieńców, czarnej muszki w kącie ust, upudrowanych do białości włosów i sukni, której pomysł zapożyczonym był widocznie z obrazów Watteau, piękna, aktorka miała w tej chwili ten dziwnie rozrzewniający wyraz, jaki malował się zwykłe w jej ustach i oczach. Oczy to były tęskne i marzące, usta zmysłowe i melancholijne zarazem, podobne do tych, jakie Botticelli daje swym aniołom i madonnom.
Ileż to razy Ireneusz słyszał wyrzekania rozkochanego przyjaciela, że gdy Coletta, popełniwszy bezczelne kłamstwo, zwróci ku niemu błagalne spojrzenie, mimowoli zapomina o gniewie i ubolewa nad jej upadkiem.
Przedstawienie rozpoczęło się wreszcie, Coletta grała z nieopisanym, właściwym sobie wdziękiem a niepokój Ireneusza wzrastał z każdą chwilą, gdy słyszał naokoło siebie wpół głośne choć szeptem czynione uwagi, na które wielcy panowie pozwalają sobie chętnie, ilekroć aktorka występuje w salonie:
— Zdumiewająco piękna!...
— Czy pani sądzi że ma na sobie teatralną tualetę?...
— Na honor, schudła przerażająco!...
— Jakiż głos sympatyczny!... Nie, zbyt wyraźnie naśladuje Sarę Bernhardt!...
— Przepadam za tą sztuką, a pani?...
— Nie cierpię wierszy, usypiają mnie zaraz....
Takie i tym podobne spostrzeżenia dochodziły wciąż do uszów młodego poety, dopóki stłumionemi nie zostały przez kilkakrotnie z niecierpliwością powtórzone „sza!“ wychodzące z grupy stojących nieopodal od Ireneusza panów, między któremi wyróżniał się jeden mężczyzna łysy, z ogromnym nosem i sino-fioletową cerą twarzy. Hrabina podziękowała mu uprzejmym ruchem ręki i zwracając się do swego sąsiada.
— To pan Salvaney — rzekła — jeden z największych wielbicieli panny Rigaud.
I znów zapanowała w salonie cisza, przerywana zaledwie szmerem oddechów ludzkich, szelestem sukien i wachlarzy. Ireneusz z rozkosznem upojeniem wsłuchiwał się w czarującą melodyę stworzonych przez siebie wierszy, bo widząc ogólne natężenie uwagi, słysząc oklaski, jakie niebawem podniosły się w sali, czuł i rozumiał, że dzieło jego wzbudziło zachwyt zebranego tu grona ludzi wielkiego świata, tak jak na pierwszem przedstawieniu w „Comedie Française“ zdołało obudzić żywe wrażenie wśród widzów, złożonych przeważnie z obojętnych literatów znudzonych dziennikarzy, wesołej złotej młodzieży i kobiet półświatka. I nagle mocą tajemniczego jasnowidzenia, przed oczyma poety stanęła chwila, kiedy po raz pierwsz3 powziął myśl napisania tego utworu, który dokonał tak olbrzymiego przewrotu w jego życiu i okrył go sławą. Rozkoszny a nieznany mu dotąd dreszcz zadowolonej miłości własnej wstrząsnął całą jego istotą. Zdawało mu się, że widzi wyraźnie przed sobą ową aleję ogrodu Luksemburskiego, po której przechadzał się rok temu, w tak pamiętny dla niego wieczór; że odczuwa ponownie owo rozkoszne podniecenie, w jakie wprawiła go wtedy woń kwiatów, ciemny błękit nieba przedzierający się przez gęstwinę liści i zdobiące ogród marmurowe posągi, którym zapadający mrok nadawał dziwnie fantastyczne kształty. Obok niego szła milcząco Rozalia, spoglądająca nań od czasu do czasu pięknemi czarnemi oczyma, w wyrazie których malowała się gorąca choć nieświadoma siebie miłość. Tego to właśnie wieczoru wyznał on jej swe uczucia w altanie otoczonej rozkwitającemi bzami, do której dolatywał zdala niewyraźny odgłos rozmowy pani Offarel z Emilią. Gdy powrócił wtedy na ulicę Coëtlogon trawiony tą gorączką nadziei, która człowiekowi łzy z oczu wyciska, wstrząsając do głębi całą jego istotą zmusza go do wyjawienia najskrytszych myśli i uczuć. Nie mogąc zasnąć, siedział do późnej nocy, zatopiony w marzeniach i nagle — jakby dla przeciwstawienia niewinnej Rozalii — przypomniał sobie pierwszą i jedyną swą kochankę Elizę z dzielnicy studenckiej. Ujrzał ją po raz pierwszy w piwiarni, do której zaprowadzili go dwaj koledzy, jedyni z jakimi bliższe utrzymał stosunki. Dziewczyna przystojna, pomimo zwiędniętej cery, podmalowanych oczu i uróżowanych policzków, podobała się młodemu człowiekowi, który został jej kochankiem, chociaż cały jej sposób bycia: głos, ruchy a nawet myśli i oznaki uczucia. raziły niemile wrodzone mu poczucie artystycznej harmonii.
Przelotny ten stosunek trwał zaledwie pół roku, zostawiając młodemu człowiekowi pełne smutku i goryczy wspomnienie. Należąc do ludzi, których zadowolenie żądz zmysłowych prowadzić zwykło do uczucia, bezwiednie przywiązał się do Elizy; nieraz też cierpiał okrutnie wskutek jej zalotności i zepsutej atmosfery moralnej, w której wzrosła nieszczęśliwa dziewczyna. Teraz więc, gdy siedział przy stole marząc z zachwytem o dziewiczem sercu Rozalii, powziął myśl stworzenia poematu przedstawiającego kontrast, jaki zachodzi między zalotną kobietką a niewinną, szczerze kochającą kobietą. W umyśle jego kształconym na wzorach Szekspira i Musseta, owa pospolita studencka miłostka, drogą tajemniczej a jednak rzeczywistej metamorfozy, przeistoczyła się w dramatyczną fantazyę, odbywającą się pod włoskiem niebem. Tejże nocy na szkicował ogólny plan Sigisbeusza i napisał pierwsze pięćdziesiąt wierszy.
Treścią poematu miało być namiętne uczucie, jakiem młody wenecyanin Lorenzo zapłonął ku pięknej, lecz zimnej jak głaz księżniczce Coelii. Widząc, że łzy ani prośby nie zdołają zmiękczyć serca nieubłaganej bogini, z rozpaczy młodzieniec, idąc za radą bawiącego chwilowo w Wenecyi przebiegłego markiza de Senece, począł udawać miłość do pięknej, anielsko łagodnej hrabianki Beatryczy, której serce ukochało go oddawna. Gdy Coelia, rozdrażniona obojętnością dawnego wielbiciela, zapragnęła go znów do siebie przyciągnąć, Lorenzo, nauczony smutnem doświadczeniem odwrócił się od zdrajczyni i pozostał wiernym kobiecie, która prawdziwie kochać umiała.
Coelia wabiła swym urokiem... Lorenzo złorzeczył wiarołomnej kochance... Markiz szydził z uczucia... Beatrycza marzyła... Postacie te, przypominające żywo bohaterów szekspirowskiego: „Jak wam się podoba“ owiane były poetycznym urokiem, łagodnym i czarującym, jak promienie światła księżycowego...
Od czasu do czasu, dawały się słyszeć w sali westchnienia kobiece lub wykrzykniki:
— Zachwycające!... Prześlicznie!...
A Ireneusz, przypominając sobie, ile to nocy bezsennych strawił, kreśląc lub przerabiając niektóre ustępy poematu, pamiętał, że najwięcej trudu kosztowała go elegia, którą Lorenzo napisał dla Coelii, a którą ta, uniesiona zazdrością, pokazała następnie Beatryczy... Jakże czułe i szydercze zarazem dźwięki brzmiały w głosie Coletty, kiedy mówiła z przejęciem:

„Gdyby róże umiały odwzajemnić uczucie,
Jakie widok ich krasy wzbudza w sercu człowieka;
Gdyby białe lilie i bzy wonne pojęły,
Jak śnieżysta ich barwa mile oko uderza;
Gdyby niebo błękitne i ruchliwe wód fale

I srebrnooki księżyc i gaj cicho szumiący,
I wszystko, cośmy kiedy w tem życiu ukochali,
Mogło sercem za serce równą miarą odpłacić
 Ale nieba, morze i bzu wonnego kwiecie,
I róże i ty pani... ach! nikt nie tęskni za mną!“

Wyobraźnia poety snuła dalej, coraz to nowe obrazy... myślą wspomina skromny, zaciszny swój pokoik, w którym każdego ranka z radością w sercu podejmował przerwaną poprzedniego dnia pracę. Stosownie do rady Klaudyusza a bardziej jeszcze wskutek dziecinnej chęci naśladowania wielkich ludzi — chęci stanowiącej śmieszną, lecz charakterystyczną właściwość początkujących autorów — urządził on swe życie na wzór nieśmiertelnego Balzaka.
Kładł się zwykle przed ósmą wieczór, w stawał o czwartej rano. Ubrawszy się rozpalał ogień na kominku, zapałał lampę i gotował kawę na spirytusowej maszynce, którą troskliwa siostra własnoręcznie przynosiła mu zwykle z wieczora, aby bez wielkiego trudu mógł sporządzić sobie śniadanie.
Ogień buchał z kominka, lampa płonęła jasnem światłem, woń podniecającego napoju rozchodziła się po pokoju, a Ireneusz, rzuciwszy pełne czci spojrzenie na wiszącą nad łóżkiem fotografię Rozalii, zasiadał do pracy Powoli, stopniowo, ruch uliczny stawał się coraz głośniejszym, miasto obudziło się ze snu. Od czasu do czasu Ireneusz odkładał pióro i przyglądał się obrazom wiszącym na ścianie. Około szóstej Emilia wchodziła do pokoju. Pomimo licznych zajęć gospodarskich, kochająca kobieta znajdowała codzień chwilę czasu na przepisywanie utworów brata. Za nic w świecie nie zgodziłaby się na to, aby rękopism Ireneusza został oddanym w ręce cenzury lub korektora... Droga, poczciwa Emilia! Jakżeby była szczęśliwą, słysząc grzmot oklasków przygłuszających ostatnie słowa Coletty!...
O ileż zupełniejszem byłoby szczęście Ireneusza, gdyby sumienie nie wyrzucało mu obojętności dla Rozalii w tej nawet chwili, kiedy kurtyna zapadała wśród oznak namiętnego zapału publiczności!
— Całem sercem winszuję panu powodzenia — pierwsza odezwała się hrabina — widzę już jak wszystkie te panie będą się ubiegały o zaszczyt przyjęcia pana u siebie.
Pomimo ogólnej wrzawy, powstałej po ukończeniu przedstawienia, pomimo szelestu sukien i łoskotu odsuwanych krzeseł, Ireneusz mógł słyszeć wyraźnie urywki krzyżujących się rozmów, dowodzące, że słowa powyższe nie były li tylko pochlebstwem uprzejmej pani domu:
— Oto autor!...
— Gdzie?...
— Stoi obok hrabiny... Taki młody!... Czy pani go zna?... Bardzo przystojny chłopiec... Dlaczego nosi tak długie włosy... Prawdziwa głowa artysty... Zdaje mi się, że można mieć talent a przecież czesać się tak jak wszyscy... Z tem wszystkiem stworzył prawdziwe arcydzieło... Znakomita sztuka!... Znakomita... Znakomita?... Kto go wprowadził do hrabiny?... Klaudyusz Larcher... Biedny Klaudyusz! Zdawał się pożerać Colettę oczyma... Prędzej lub później dojdzie do pojedynku między nim a panem Salvaney... Tem lepiej, odświeżą sobie krew...
Oto niektóre z niezliczonej ilości zdań, podchwytywanych przez Ireneusza z właściwą autorom bystrością słuchu. Zanim młody poeta zdołał ochłonąć z pierwszego wrażenia, jedna z pań przemocą prawie odwołała go od hrabiny i obsypywała pochwałami, których słuchając, rumienił się i schylał głowę ku ziemi, jakby pod ciosami maczugi. Była to pięćdziesięcioletnia, wysoka i bardzo chuda kobieta, wdowa po panu de Sermoises, o którym miewiała teraz:
— Mój najukochańszy.
A który za życia był przedmiotem ogólnego pośmiewiska, dzięki postępowaniu swej dozgonnej towarzyszki. Zmuszona z wiekiem zaniechać tryumfów światowych, pani de Sermoises przerzuciła się na pole literatury, ale literatury prawowiernej, nacechowanej barwą klerykalizmu.
Poprzednio już wiedziała od hrabiny, że, autor „Sigisbeusza“ jest siostrzeńcem księdza; zresztą duch romantyzmu, wiejący z tego utworu, pozwalał jej przypuszczać, że młody pisarz niema nic wspólnego ze szkołą nowoczesną, której realizm obrażał jej wstydliwość niewieścią. Tonem tak uroczystym, jak sędzia orzekający o losie winowajcy, wykładała Ireneuszowi swoje teorye i unosiła się z zachwytu nad jego dziełem:
— Ach! panie, ileż tu poezyi, wdzięku, uczucia!... Poemat ten przetrwa lata, wieki całe!... Wynagradzasz pan nam, kobietom, krzywdę wyrządzoną przez tych pisarzy, którzy lubują się w brudnych opisach i skalpelu zamiast pióra używają.
— Pani... wyjąkał młody człowiek, przerażony tą szumną mową.
— Mam nadzieję, że pan nie zapomni o mnie — przerwała żywo — przyjmuję w środy od piątej do siódmej. Pochlebiam sobie, że pan znajdziesz u mnie towarzystwo przyjemniejsze niż u hrabiny, która jest cudzoziemką, jak panu zapewne wiadomo. Spotkasz pan u mnie kilku członków akademii, którzy czynią mi zaszczyt zasięgania mej rady, co do wartości swych utworów. Ja sama niegdyś pisywałam poezye... O! nie uważam się bynajmniej za poetkę dlatego, że ku uczczeniu pamięci najukochańszego mego męża, ułożyłam króciutki wierszyk pod tytułem: „Lilia cmentarna“. Chciałabym usłyszeć zdanie pańskie ale szczere... Pan Vincy, pani Hurault — mówiła dalej, przedstawiając poetę sąsiadce swej, wyglądającej niezwykłe młodo, pomimo skończonych lat czterdziestu.
— Czy pani lubi Musseta? — zagadnęła pani Hurault, autorka kilku utworów scenicznych pod pseudonimem wydanych. Krytyka wyśmiała te prace pomimo usilnych zabiegów pani Hurault, która od lat szesnastu zapraszała na obiady wszystkich sprawozdawców teatralnych, dyrektorów a nawet ich rodziny.
— Któż go nie lubi w moim wieku? — odparł młody człowiek.
— Domyśliłam się tego — podjęła pani Hurault — wiersz pana zrobił mi wrażenie słyszanej niegdyś muzyki.
Ale rzuciwszy ten pocisk, przypomniała sobie, że w niejednym z młodych poetów kryje się przyszły dziennikarz i chcąc naprawić błąd, popełniony przez zazdrość zawodową, dodała z uprzejmym uśmiechem:
— Miło mi będzie powitać pana u siebie; pragnęłabym zaznajomić pana z moim mężem, który nie mógł mi towarzyszyć dzisiaj; zastanie mnie pan zawsze we czwartek w poobiednich godzinach.
— Pan Vincy, pani Ethorel — wtrąciła znów pani de Sermoises, przedstawiając Ireneusza tym razem młodziutkiej pięknej kobiecie, o czarnych włosach i matowej cerze twarzy.
Powiewna, wysmukła kibić pani Ethorel stanowiła rażącą sprzeczność z dźwiękiem jej głosu, który brzmiał uroczyście niemal, gdy mówić zaczęła:
— Ach! jak pan umie przemawiać do serca! Najpiękniejszym z całego poematu jest według mnie ów sonet, zaczynający się od słów: Widziadło dawno minionego roku...
— Widmo lat dawno minionych — poprawił Ireneusz, prostując omyłkę popełnioną przez panią Etherel i tłumiąc ironiczny uśmiech, bo ustęp odnośny — złożony z dwóch sześciowierszowych zwrotek — ani budową, ani miarą wiersza nie przedstawiał żadnego podobieństwa do sonetu.
— Ach! tak! — zawołała pani Ethorel — cóż to za siła wysłowienia! Byłabym niewypowiedzianie szczęśliwą, gdyby pan zechciał odwiedzić nas kiedykolwiek...
Ireneusz nie zdążył jeszcze podziękować a już pani de Sermoises przeprowadziła go w inny róg salonu, przedstawiając go kolejno wszystkim swoim znajomym. Pani de Sermoises posiadała bowiem w wysokim stopniu, wspólną wielu ludziom, słabostkę opiekowania się wybitniejszemi pod jakimkolwiek względem osobistościami, w przekonaniu, że ich sława i na nią spadnie po części. Coraz to więcej onieśmielony Ireneusz, musiał zamienić kilka słów z panią Mosè, która dzierżyła berło urody wśród żydowskiego towarzystwa, z panią de Sauve w przepysznej różowej tualecie i z panią Bernard, niebiesko ubraną. Oswobodziwszy się wreszcie od zbyt gorliwej opiekunki, odetchnął swobodniej, gdy znów porwanym został przez panią Komoff, która szukała go oddawna, aby przedstawić hrabinie de Candale, pochodzącej w prostej linii od słynnego w XV wieku marszałka, oraz jej siostrze, księżnej d’Arcole.
Po tych dwóch nazwiskach, Ireneusz usłyszał cały szereg niepodobnych do spamiętania od razu nazwisk kilku pań spokrewnionych z hrabiną... potem znów musiał zawrzeć znajomość z mężczyznami, których znalazł rozmawiających z temi paniami. Poznał więc markiza de Here, słynnego z oszczędności, gdyż mając dwadzieścia tysięcy franków rocznie, musiał żyć równie wystawnie, jak ludzie posiadający trzykroć większe dochody, — wicehrabiego de Bréves, któremu po raz trzeci w życiu groziła ruina majątkowa, pana de Crucé, namiętnego zbieracza starożytności, pana de San Globbe, dzielnego myśliwego i kilku magnatów rosyjskich. Nazwiska te po większej części znanemi już były dawniej młodemu poecie, który z dziecinną ciekawością wczytywał się nieraz w owe sprawozdania z zabaw wielkoświatowych, jakie dzienniki miejskie zamieszczać zwykły — ku większemu zbudowaniu ubogich ludzi, pałających chęcią życia nad stan. Od lat dziecinnych niemal, Ireneusz zabiegał myślą w te sfery nacechowane kosmopolityzmem, bogate raczej niż dystyngowane, które nadają ton zabawom i rozrywkom w stolicy — a pojęcie, jakie sobie o nich wytworzył, było tak czarujące, lecz tak do gruntu fałszywe, że obecnie, gdy marzenia jego urzeczywistnionemu zostały, czuł się szczęśliwym i zawiedzionym zarazem.
Wiejąca w tym salonie atmosfera kłamstwa i obłudy oburzała go a przecież łechtała tak miłe jego miłość własną! Spotykał zwrócone ku sobie uśmiechy ust tak ponętnych!... spojrzenie zachwytu w tak pięknych oczach!... Rozpromieniony dumą, czuł się przecież coraz więcej onieśmielonym a czcze, banalne pochwały przejmowały go mimo woli bolesnem rozczarowaniem. Jeżeli artyści i pisarze, po bliższem zetknięciu się z wyższemi warstwami społecznemi, doznają zwykle uczucia nudy i zniechęcenia, to dlatego przeważnie, że wchodzą w świat w pełnej tylko epoce swego życia, opromienieni aureolą swego talentu i oczekują czegoś nadzwyczajnego, podczas gdy ludzie istotnie do tegoż świata należący, przywykli do atmosfery salonowej, oddychają w niej żywo i swobodnie. Ireneusz zakłopotany własną nieśmiałością, odurzony zawieraniem coraz to nowych znajomości, zmęczony dręczącem go uczuciem rozczarowania, usunął się do sąsiedniego pokoju, szukając Klaudyusza, który znikł bez śladu. Nagle spostrzegł Colettę, która przed chwilą ukazała się z za kulis a której usypane pudrem włosy i jasna suknia, stanowiły uderzającą sprzeczność z czarnemi frakami licznie otaczających ją mężczyzn. I ona również zdawała się być dziwnie onieśmieloną... — jak w ogóle aktorki wyrwane nagle ze swego otoczenia, dumne i związane zarazem przeświadczeniem, że zwracają na siebie ogólną uwagę. Onieśmielenie to objawiło się w całym jej sposobie wzięcia: machinalnie składała wciąż i rozkładała trzymany w ręku wachlarz, wyraz nieufności malował się w jej spojrzeniu a nerwowy uśmiech wybiegał na piękne jej usta.
W tej chwili właśnie rozmawiała z wysokim, chudym mężczyzną, którym — jak Ireneuszowi wspominała hrabina — był pan de Salvaney, współzawodnik Klaudyusza. Spostrzegłszy Ireneusza, piękna aktorka powitała go uśmiechem, świadczącym jaką radością przejmowało ją spotkanie człowieka należącego do jej sfery.
— Ach! oto nasz autor! — zawołała, wyciągając rękę ku młodemu poecie. — Wyobrażam sobie, jak pan musisz czuć się dziś szczęśliwym... Przedstawienie udało się znakomicie... Proszę cię, Salvaney — zwróciła się do swego towarzysza — powinszuj panu Vincy, chociaż nie znasz się wcale na poezyi... Co się stało z pańskim przyjęciem, panem Larcherem? — pytała dalej — nie widzę go oddawna... Powiedz mu pan odemnie, że mógł stać się dzisiaj przyczyną mej śmierci dusiłam się ze śmiechu, widząc go ze sceny... zaczesał dwa kosmyki włosów na czoło i wyglądał jak wierzba płacząca...
Błysk okrucieństwa przemknął w tej chwili w zielonych oczach młodej kobiety, piękne jej usta zadrżały nienawiścią, bo Klaudyusz opuścił dom hrabiny nie pożegnawszy jej nawet spojrzeniem. Kochała go ona, o ile kochać była zdolną, choć oszukiwała, dręczyła a przedewszyskiem upokarzała na każdym kroku. Chciała się zemścić teraz, okrywając go śmiesznością w obecności pana Salvaney, pewna, że Ireneusz nie omieszka powtórzyć tej rozmowy przyjacielowi.
— Dlaczego pani to mówi? — zapytał półszeptem młody poeta, korzystając z chwili w której Salvaney odwrócił się, witając jednego ze swych kolegów — czy pani nie wierzy w przywiązanie Klaudyusza?
— Ach! i pan zaczynasz śpiewać na tą nutę? — głośno zawołała Coletta, wybuchając szyderczym śmiechem. — Wiem, wiem ja dobrze, że jestem jego złym duchem, Dalilą, kusicielką... Mam cały pakiet jego listów, w których mi opisuje te brednie... co mu nie przeszkadza jednak upijać się pod pozorem tęsknoty za mną... Więc to ja może każę mu zgrywać się do ostatniego grosza... i pić... i truć się morfiną?... Głupot i ludzka!.. — poczem wzruszywszy ramionanami, dodała wesoło. — Wszyscy się już rozeszli, oprócz nas i kilku przyjaciół domu... Hrabina daje nam znak ręką... Proszę cię, Salvaney, podaj mi rękę i chodźmy na kolacyę.
Istotnie zawieranie coraz to nowych znajomości i szukanie Klaudyusza, zajęło niepostrzeżnie dużo czasu a Ireneusz, przywrócony do przytomności ostatniemi słowami Colctty, spostrzegł ze zdziwieniem, że ilość gości w salonach zmniejszyła się znacznie.
Zostało zaledwie trzydzieści osób, zaproszonych przez hrabinę na kolacyę, do której teraz pierwsza dała hasło, podawszy rękę najdostojniejszemu ze swych gości, młodemu ambasadorowi, używającemu wielkiej wziętości w arystokratycznych sferach stolicy.
Goście stanęli parami, podążając za hrabiną do sali jadalnej, urządzonej na pierwszem piętrze. Przeszedłszy schody ozdobione bronzami i przepysznemi rzeźbami, przywiezionemu z Włoch, weszli do obszernej galeryi, która przypominała salon, przepychem urządzenia a buduar fantazyjnością znajdujących się w niej sprzętów. Po środku galeryi, stanowiącej salę jadalną, stał długi stół, przystrojony kwiatami i owocami i uginający się pod ciężarem sreber i kryształów. Około każdego talerza paliła się świeca, ukryta w różowej, szklannej kuli Nowość ta, z Angli sprowadzona, wywołała podziw gości, którzy śmiejąc się i rozmawiając, zajęli miejsca przy stole.
Zakłopotany Ireneusz nie wiedział sam kiedy wszedł do sali jadalnej i usiadł między wicehrabią de Breves a ową ładną blondynką w czerwonej sukni, którą wchodząc do tego domu, spotkał w przedpokoju i o której nazwisku wiedział już od Klaudyusza. Nikt się nim teraz nie zajmował — bo pani Moraines rozmawiała z sąsiadem po prawej stronie a wicehrabia obrócił się na lewo ku szczupłej, czarnookiej panience — mógł więc wreszcie skupić myśli na chwilę i przypatrzeć się uważniej gościom, po za krzesłami których uwijali się lokaje, roznosząc półmiski lub nalewając wina... Przez długą chwilę przyglądał się Colecie, bałamucącej pana Salvaney a następnie przeniósł wzrok na gospodynię domu, która tak uprzejma zazwyczaj, tak pamiętna o wszystkich swych gościach, zdawała się teraz zapominać zupełnie o istnieniu osób zebranych u jej stołu. Prawdopodobnie rozpocząć ona musiała nowe opowiadanie o spirytystycznych doświadczeniach, bo rysy jej twarzy mieniły cię co chwila, oczy pałały znów olśniewającym niemal blaskiem; a na poparcie swych słów, żywo poruszała rękami... Uczucie zupełnego osamotnienia ogarnęło znów duszę młodego człowieka, silniejsze, boleśniejsze niż przed chwilą, dlatego może, że nadmiar doznanych wrażeń rozdrażnił jego nerwy lub, że porównanie między zachwytami, jakich był przedmiotem na początku wieczoru a obojętnością, z jaką teraz już zwracano się ku niemu, przekonywało go wymownie o znikomości powodzenia towarzyskiego.
Z licznego grona kobiet, które tak gorąca zapewniały go o swem uwielbieniu, jedne wyjechały do domów, inne zapomniawszy o nowym przybyszu, usiadły obok dawnych przyjaciół i znajomych.
Na przeciwnym końcu stołu, Ireneusz, widział odbicie niejako swego położenia, w osobie aktora, który grał rolę Lorenza a teraz siedział sztywny w swym średniowiecznym włoskim kostyumie, jadł i pił z wielkim apetytem, nie zamieniając z nikim ani słowa. Pod wpływem takiego usposobienia, Ireneusz zwrócił wzrok ku sąsiadce, która uderzyła go swą pięknością, przez tę krótką chwilę spotkania w przedpokoju. Młody poeta nie mylił się, przypuszczając, że pani de Moraines jest skończonym typem wytwornej damy z wielkiego świata. Każdy szczegół jej powierzchowności, począwszy od delikatnych rysów do szczupłych ramion i wysmukłej kibici, zdawał się pełnym dystynkcyi, klasycznym do przesady nieledwie.
Na pierwszy rzut oka, pani de Moraines czyniła wrażenie istoty wątłej, sił pozbawionej. To co wydaje się wadą podobnych piękności, stanowi zarazem najwyższy ich urok. Nadmierna przejrzystość cery wydaje się chorobliwą, zręczność ruchów — wymuszoną. Ale przyjrzawszy się bliżej pani de Moraines, każdy mógł poznać, że wdzięk nie wyłączał w niej siły, że pod wysmukłą kibicią kryje się organizm zdrowy, obdarzony bogatym zapasem sił żywotnych. Piękna jej głowa spoczywała na kształtnie zarysowanej szyi, po której wiły się pukle bujnych i gęstych włosów. Uśmiechając się, pokazywała dwa rzędy równych i białych zębów a apetyt, z jakim spożywała kolacyę, stanowił wymowny dowód, że organizm jej zdołał oprzeć się zwycięzko niezliczonym powodom zmęczenia, podkopującym tak często zdrowie kobiet, oddanych zabawom i życiu światowemu. Marzycielowi lub poecie, oczy pani de Moraines przypomniałyby niechybnie Ofelię lub Desdemonę; oczy to były łagodne, blado niebieskie, patrzące jakby przez łzy, co według ogólnego mniemania, stanowi dowód głębokości uczuć. Świeżość jej powiek świadczyła o śnie spokojnym, dającym ciału zupełny wypoczynek a cera twarzy wykazywała bogactwo krwi — bogactwo tak obecnie trudne do zdobycia! Lekarz lub filozof, patrzyliby z niedowierzaniem na sprzeczność, zachodzącą między idealnym niemal wdziękiem fizyoomii a wielce realną budową ciała pani de Moraines. Ale młody człowiek, który pochyliwszy się nad talerzem, co chwila spoglądał z ukosa na swą sąsiadkę, był poetą a zatem patrzył innemi oczyma niż lekarz lub filozof. Zamiast badać analitycznie, tonął z zachwytem w jej twarzy. Nie był on w stanie zdać sobie sprawy ze swych uczuć, nie wiedział nawet, że w ciągu tego wieczoru uległ magnetycznemu czarowi, jakim pociągała ta kobieta, około której unosił się silny lecz delikatny i wytworny zapach. Od pierwszych lat swej młodości, Ireneusz, jak o nieodrodny syn Apolina, namiętnie lubił perfumy; z rozkoszą więc oddychał wonią białego heliotropu, która mu przypominała wiersz, napisany niegdyś, w chwili rozpaczliwej tęsknoty za wymarzonem przez siebie uczuciem:

„Kwiat heliotropu opowie w wieczornej ciszy.
Dzieje pocałunków, których nie dałaś mi nigdy“.

I znów odezwało się w sercu jego pragnienie, z którego spowiadał się Klaudyuszowi w powozie — pragnienie pozyskania miłości kobiety podobnej do tej, której srebrzysty śmiech dochodził teraz do uszu jego. Ach! jakże cudownie roił, czując, że rzeczywistość zada kłam tym marzeniom! Za chwilę przecież wszyscy wstaną od stołu, a on nie powie ani słowa do tej anielskiej istoty, od której czuł się tak oddalonym, jakgdyby setki mil oddzielały ich od siebie. Wszak ona pewnie nie wiedziała nawet o jego istnieniu?...
A chwili, w której zrozumiał jasno smutne swe położenie, serce ścisnęło mu się bolesnem przeczuciem.
Na szczęście, pani Komof, ochłonąwszy ze wzruszenia, jakiem przy początku kolacyi przejmowała ją rozmowa — spostrzegła widocznie zakłopotanie młodego człowieka, bo uniósłszy się nieco z miejsca, zawołała przez stół do wicehrabiego de Breves:
— Może pan będzie łaskaw wyręczyć mnie i przedstawi pana Vincy jego sąsiadce.
Po chwili, niebieskie oczy utkwiły wzrok w twarzy Ireneusza a uśmiech pełen życzliwości wybiegł na świeże, piękne i wilgotne usta, które młody poeta przyrównywał w myśli do kwiatu. Pewien, że i od pani Moraines usłyszy jedną z tych banalnych pochwał, jakiemi obsypywano go przez ciąg całego wieczoru doznał zawodu, gdy młoda kobieta, zamiast wszcząć natychmiast rozmowę o jego pracach literackich, zwróciła się do niego ze słowami, które stanowiły widocznie dalszy ciąg rozmowy prowadzonej ze swym sąsiadem:
— Mówiliśmy właśnie z panem de Cruce o niepospolitym talencie, jaki objawia pan Perrin w urządzeniu sceneryi... Czy pan pamięta przepyszne dekoracye w „Sfinksie“?
Mówiła głosem wdzięcznym, łagodnym, przyciszonym nieco, głosem, który ostatecznie mógł podbić serce każdego, kto zbliżał się już oczarowany jej pięknością. To też Ireneusz czuł się tak silnie upojonym czarem tego głosu i wonią perfum, których zapach działał nań jeszcze silniej, gdy piękna pani zwróciła się ku niemu, że w pierwszej chwili nie był zdolnym słowa wymówić.
Czy pani Moraines spostrzegła jego w zruszenie? Czy onieśmielenie młodego poety sprawiało jej przyjemność? Wogóle bowiem kobietom podobają się hołdy ludzi nieśmiałych, niezdolnych zapanować nad swemi uczuciami. Bądź co bądź, tak umiejętnie potrafiła przełamać pierwsze lody znajomości — tak trudnej do zawarcia między kobietą światową a nieśmiałym wielbicielem jej wdzięków — że po upływie dziesięciu minut, Ireneusz czuł się już zupełnie swobodnym. Młody poeta z wrodzonym sobie darem wymowy wygłaszał swe poglądy o sztuce dramatycznej, unosił się z zapałem nad znanemi mu jedynie z opowiadań kolegów przedstawieniami urządzonemi w Bareut przez Wagnera; pani Moraines słuchała, ogarniając go spojrzeniem, jakie jedynie kobiety ze świata — znakomite aktorki salonowe — rzucać umieją na sławnych ludzi, których chcą przykuć do swego rydwanu. Gdyby ktokolwiek powiedział wtedy Ireneuszowi, że czarująca jego sąsiadka przywiązuje tyleż wagi do Wagnera i do muzyki, co do starej zniszczonej sukni balowej, że w rzeczywistości znajduje przyjemność li tylko w słuchaniu operetek — młody poeta doznałby takiego wrażenia, jakieby go przejęło, gdyby gwar wesołej rozmowy, rozlegający się w tej chwili przy stole, zamienił się nagle w okrzyk śmiertelnego przerażenia. Ogólna wesołość panowała przy stole: wszyscy śmieli się, żartowali, opowiadali zabawne przygody; śmiech Colette, podnieconej widocznie szampanem, brzmiał najgłośniej, lecz młody człowiek zdawał się nie słyszeć tego hałasu, sercem i duszą wsłuchany w słowa pięknej sąsiadki, gdy ta mówiła:
— Ach! cóż to za szczęście poznać poetę który istotnie jak poeta czuć umie!... Myślałam nieraz, że ten gatunek ludzi zaginął już bezpowrotnie... Czy pan uwierzysz? — dodała z uśmiechom, który dziwną zamianą ról nadawał jej, kobiecie obytej ze światem, pozór istoty onieśmielonej obecnością człowieka ze wszechmiar wyższego — że przed chwilą chciałam prosić hrabinę, aby mnie zaznajomiła z panem?... Chciałam podziękować panu za uczucie rozkoszy, z jakiem słuchałam Sigisbeusza... Potem zmieniłam zamiar, powiedziawszy sobie, że uczucia moje nic pana obchodzić nie mogą... Wreszcie szczęśliwy zbieg okoliczności zbliżył nas do siebie... Ale pomimo doznanego tryumfu, nie widać na twarzy pańskiej radości, czy to pana męczy? — mówiła z gorącem współczuciem.
— O! gdyby pani wiedziała... — zawołał młody człowiek, obezwładniony niewidzialnemi pętami, jakiemi skrępowały go już piękne oczy czarodziejki — posądziłaby mnie pani o niewdzięczność... Wszystkie te panie okazały się dla mnie bardzo łaskawe i pobłażliwe a jednak sam nie wiem czemu — ich pochwały lodem mroziły mi serce.
— Dlatego też odemnie nie słyszałeś ich pan — odparła pani Moraines i zmieniając temat rozmowy, jakby od niechcenia: pan zapewne nie dużo bywałeś w świecie? — spytała.
— Życie towarzyskie było mi dotąd zupełnie obcem — przyznał Ireneusz z prostotą, stanowiącą największy jego urok — wydaje się to pani dziwnem zapewne — mówił dalej, spostrzegłszy wyraz ciekawości i niedowierzania w spojrzeniu swej towarzyszki — a jednak dziś po raz pierwszy znajduję się w liczniejszem gronie... dotąd znałem świat jedynie z opisów naszych powieściopisarzy... Widzi pani, jestem dzikim człowiekiem...
— Ale cóż pan porabiasz wieczorami?
— Pracowałem bardzo dużo w ostatnich czasach, mieszkałem u siostry i nie znam nikogo prawie.
— Któż pana wprowadził do hrabiny? — niezmordowanie pytała pani Moraines.
— Jeden z moich przyjaciół, Klaudyusz Larcher, którego pani nie zna zapewne?
— Bardzo miły człowiek, ma jednak wielką wadę, nieubłaganą surowość w sądzie o kobietach. Radzę panu nie wierzyć ślepo w jego zdanie — dodała znowu z nieśmiałym uśmiechem — mógłby źle wpłynąć na pana... Żal mi go serdecznie, nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności kochał się zawsze w kobietach zalotnych i nieuczciwych i dlatego sądzi, że my wszystkie jesteśmy do nich podobne.
Mówiła te słowa z wyrazem smutku w oczach. Tysiące uczuć malowało się teraz na jej twarzy, współczucie dla Klaudyusza, obrażona miłość własna istoty, którą niegdyś szydercze uwagi niechętnego kobietom pisarza osobiście dotknąć musiały, tajemna obawa, aby Ireneusz, ulegając wpływowi przyjaciela, nie nauczył się również szydzić z najgorętszych serca porywów...
Przez chwilę milczeli oboje a młody poeta bezwiednie cieszył się w duchu z nieobecności Klaudyusza. Teraz już nie umiałby wysłuchać spokojnie paradoksalnych a ubliżających kobietom teoryi, jakie zazdrosny kochanek Coletty wygłaszał w powozie, jadąc na bal do hrabiny. A i wtedy przecież protestował w duszy przeciw potwarzom przyjaciela, — widocznie wiedziony przeczuciem, że wśród tych pań wielkiego świata, pozna kobietę, która urzeczywistni jego marzenia o ideale!... I długo jeszcze słuchał opowiadania pani Moraines o ciężkich zawodach i boleściach od których i ludzie do sfer najwyższych należący, wolnymi niesą, o niezłomnej cnocie, ukrywającej się nie raz pod pozorami lekkomyślności, o wielkich dziełach miłosierdzia, dokonanych przez tę lub ową z jej przyjaciółek... W glosie jej dźwięczała łagodna, serdeczna nuta oraz głęboka miłość prawdy i piękna. Po chwili, gdy wszyscy wstawali już do stołu, pani Moraines, spłonąwszy rumieńcem, jak młoda dziewica, zawstydzona otwartem wyznaniem swych uczuć, dodała nieśmiało:
— Gawędziliśmy, jak dwoje przyjaciół, nie jak ludzie obcy, spotykający się po raz pierwszy w życiu. A przecież wiedząc ile zaprosin otrzymałeś pan już dzisiaj, nie śmiem zapraszać pana do siebie... Gdyby jednak zdarzyło się panu przechodzić kiedykolwiek w przedobiednich godzinach koło naszego domu, zastanie mnie pan zawsze... Poznasz pan mego męża, którego lekkie niezdrowie zatrzymało dziś w domu... Zdecydowałam się dziś tu sama przyjechać, bo przykro mi było odmówić tak uprzejmym zaprosinom hrabiny, co dowodzi — dodała, ściskając serdecznie rękę młodego człowiek a — że zadosyć uczynienie wszelkim światowym nawet obowiązkom, nie pozostaje nigdy bez nagrody.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.