Kłamstwa/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kłamstwa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mensonges
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Snob i kochanek.

Tymczasem powóz, uwożący obu młodych ludzi, minął prędko ulicę Południową, przebył bulwar Montparnasse i przejechawszy most Alma, rzucony na Sekwanie, wjechał w długi szereg ulic, ciągnących się jedna za drugą, aż do Łuku Tryumfalnego. Obaj młodzieńcy milczeli z początku. Ireneusz przyglądał się z zajęciem tej dzielnicy, z którą wiązało się tyle wspomnień z jego lat dziecinnych i młodzieńczych.
Mgła nocna, okrywająca rosą szyby powozu, zdawała mu się żywym symbolem nieuchwytnej a jednak dotykalnej zasłony, jaka oddzielała obecne jego życie od świeżo minionej przeszłości. Każdy zakątek ulicy Południowej był mu tak znanym, jak ściany własnego pokoju: i wysoki, ponury gmach więzienia wojennego, i wiszący nad sklepem korzennym szyld z wizerunkiem sarny i zakręt na cichą uliczkę des Bagneux, na której mieszkała Rozalia. Myśl o kobiecie, którą przed chwilą bez pożegnania opuścił, nie sprawiła mu żadnej przykrości. Doznawał takiego wrażenia, jakgdyby śnił na jawie... Istotnie, uderzająca zachodziła różnica między biednym, nikomu nieznanym wyrostkiem, który przebiegał piechotą wszystkie zaułki tej dzielnicy a wytwornym młodzieńcem, siedzącym w wygodnym powozie obok Klaudyusza Larcher. W krótkim stosunkowo czasie zdołał on pozyskać sławę — bo cały Paryż przyklasnął jego sztuce — i bogactwo — bo „Sigisbeusz“, grany po raz pierwszy we wrześniu, przyniósł mu w przeciągu kilku miesięcy olbrzymią — jak dla niego — sumę dwudziestu pięciu tysięcy franków. A przytem to źródło dochodów nie było jeszcze wyczerpanym w zupełności.
„Sigisbeusza“ przedstawiono razem z trzy aktową komedyą „Bliźnięta“, której znane nazwisko zapewniało długotrwałe istnienie w repertuarze teatralnym. Sprzedaż oddzielnej odbitki „Sigisbeusza“ zapowiadała się bardzo pomyślnie, jak również wynagrodzenie za prawo przekładu na obce języki i grywanie sztuki w teatrach prowincyonalnych. Zresztą „Sigisbeusz“ był nieledwie pierwszą próbą naszego poety a Ireneusz miał już w swej tece inne prace; poemat filozoficzny pod tytułem „Wyżyny“, dramat z epoki Odrodzenia pod tytułem „Savonarola“ i romans obyczajowy, na wpół już naszkicowany, lecz nie ochrzczony dotąd żadnem mianem.
Powóz toczył się coraz dalej a do stanu upojenia, w jaki wprawiały umysł Ireneusza doznane już powodzenie i świetne plany na przyszłość, dołączyło się inne, czysto nerwowe podniecenie, sprawione myślą o nieznanem towarzystwie, do którego podążał.
Młoda panienka, jadąca na bal po raz pierwszy w życiu, nie może być więcej wzruszoną, jak wzruszonem było to dorosłe dziecko. Całą istotę jego trawiła wewnętrzna gorączka, której ogień unicestwił w nim poczucie własnego „ja“. Najwyższe szczęście a zarazem niedolę poetów stanowi właśnie owa zdolność podnoszenia do urojonej potęgi wrażeń, samych przez się błahych i powszednich. Ztąd wynikają te nagłe, błyskawiczne przejścia od zuchwale śmiałych nadziei, do zupełnego zniechęcenia, od zachwytu do rozpaczy, przejścia wprawiające wyobraźnię, charakter i uczuciowość poetów w stan ustawicznego wirowania, ciągłej chwiejności, tak niebezpiecznej dla wszystkich a zwłaszcza dla kobiet, które uwierzyły w przywiązanie tych serc nieuchwytnych. A jednak i wśród poetów można znaleźć jednostki, u których ta nadmierna ruchliwość umysłu, nie zabija zdolności kochania.
Jednym z takich wyjątków był Ireneusz. Porównanie chwili obecnej z przeszłością, porównanie mimowolne a wywołane widokiem dawno mu znanych miejscowości, wzbudziło w nim wdzięczność dla przyjaciela, który był sprawcą tego przełomu w jego położeniu.
Bezwiednie prawie, ulegając pierwszemu popędowi serca — a zdonlość ta, świadcząca o istnieniu tak rzadkiej w świecie cywilizowanym nierozerwalnej spójni między wewnętrzną a zewnętrzną istotą człowieka, stanowi urok wyłącznie bardzo młodych natur — ujął dłoń milczącego towarzysza i ściskając ją serdecznie, rzekł:
— Jakim ty byłeś dobrym dla mnie, Klaudyuszu!... Tak — dodał z naciskiem, spostrzegłszy wyraz zdziwienia w oczach Klaudyusza — gdybyś był okazał się mniej pobłażliwym dla pierwszych prób moich, nie pokazałbym ci „Sigisbeusza“; gdybyś nie zainteresował tą pracą panny Rigand, rękopism mój leżałby dotąd na półkach biblioteki teatralnej!... Gdybyś nie wspomniał o mnie hrabinie Komof, nie granoby mojej sztuki w jej salonach i nie byłbym u niej dziś wieczór... Ach, Klaudyuszu, jestem bardzo, bardzo szczęśliwcy!... Śmiejesz się ze mnie, jak z nieśmiałego żaka... ale gdybyś ty wiedział, jak gorąco marzyłem w dzieciństwie o poznaniu tego świata, do którego mnie teraz wprowadzasz, w którym radość silniej się odczuwa, smutek mniej boli a strój kobiet nawet jest poezyą!...
— Gdyby przynajmniej serca tych kobiet były podobne do ich sukien — przerwał Klaudyusz z szyderczym uśmiechem. Seryo jednak mówiąc, ze zdziwieniem słucham słów twoich — dodał po chwili milczenia — czyż ty się łudzisz, biedaku, że pozyskasz prawo obywatelstwa w tym wielkim świecie dlatego jedynie, że znalazłeś wstęp do salonów pani Komof, gdzie ludzie przesuwają się jak w panoramie, albo do której z tych pań, jakie tam spotkasz a które powiedzą ci, że przyjmują codziennie w przedobiednich godzinach? Możesz bywać, mój drogi, możesz nawet bywać bardzo często, jeżeli cię to bawi, ale nie zapominaj, że ludzie ci nie uznają nigdy za równych sobie ani ciebie, ani mnie, ani żadnego nawet artysty... Pytasz, dlaczego? Dlatego jedynie, żeś się w tym świecie nie urodził, że twoja rodzina do niego nie należy... Przyjmą cię z otwartemi rękoma, będą składali hołd twemu talentowi, ale jeżeli kiedykolwiek zechcesz wybrać sobie żonę z pośród nich, zobaczysz... Jedna chwila otworzy ci oczy, czego ci z serca życzę!... Ach! wielki Boże! gdybyś ty poznał bliżej te wielkie damy, w których oczyma wyobraźni widzisz istoty idealne, anielskie, doskonałe! To lalki wystrojone przez Wortha lub Laferriére... Wątpię, by między niemi znalazło się choć dziesięć zdolnych doznać głębszego wzruszenia. Do najuczciwszych należą jeszcze te, które dlatego mają kochanka, że im to sprawia przyjemność. Gdybyś ze skalpelem w ręku robił sekcyę nad niemi, znalazłbyś zamiast serca, rachunek z magazynu mód, pół tuzina przesądów, zastępujących miejsce przekonań a przedewszystkiem gorące pragnienie olśnienia wszystkich strojem i urodą... Istotnie, zasługujemy na nazwę skończonych waryatów, jeżeli my, ludzie rozumni i pracą zajęci, jedziemy na dzisiejszy wieczór, zważywszy przytem, że ty drżysz ze wzruszenia a ja!..
— Co ci dziś zrobiła panna Rigand? — zapytał łagodnie Ireneusz, dotknięty do żywego szorstkiemi słowami przyjaciela, lecz tając starannie przykrość, jaką mu sprawiło rozwianie czarownych złudzeń. Wiedział on, że gwałtowne wybuchy bywały najczęściej spowodowane kokieteryą aktorki, w której Klaudyusz kochał się szalenie, a która drwiła z niego, kochając go przecież po swojemu. Uczucie podobne, oparte na nienawiści i żądzy zmysłowej, paczy serce człowieka, przeistaczając go stopniowo w drapieżne zwierzę. Charakterystyczną cechę takiej miłości stanowi przejawienie się jej krótkotrwałemi paroksyzmami równie gwałtownemi i dojmującemi jak podsycające ją żądze. Bezwątpienia, rzucone przez przyjaciela pytanie obudziło w umyśle Klaudyusza wspomnienie kochanki, a pod wrażeniem tem, wesołe usposobienie, jakie okazywał podczas odwiedzin u państwa Fresneau rozwiało się w jednej chwili; zapłonął strasznym gniewem, który rad był zadowolnić najdziwaczniejszym nawet paradoksem. Podjął przez skwapliwie zadane przez Ireneusza pytanie i ściskając go z całej siły za rękę.
— Co mi ona zrobiła? — zawołał wybuchając gorzkim śmiechem.
— Chcesz więc koniecznie ocenić istotną wartość subtelnego psychologa, głębokiego znawcy serc kobiecych, jak mnie nazywają krytycy, najgłupszego człowieka pod słońcem, jak sam siebie nazywam? Niestety! inteligencyi swej zawdzięczam li tylko dokładniejsze zrozumienie głupstw popełnionych kiedykolwiek!... Nie wspominałem ci nigdy dotąd — mówił dalej cichym już i spokojniejszym głosem — że jestem szalenie zazdrosnym o względy mojej Coletty dla pana Salvaney? Ale ty nie znasz Salvaney’a, który jest arcypospolitym dziś typem fircyka nowej szkoły.. Powierzchowność niezachwycająca: nos jak trąba, wielkie osłupiałe oczy, a przytem łysy i gburowaty! Ten człowiek, chcąc pozyskać sławę, udaje anglomana, posuwając swe zamiłowanie angielszczyzny tak daleko, że wobec niego, książę Walii nawet mógłby uchodzić za francuza. Poznałem go w przeszłym roku we Florencyi, gdzie spędziliśmy razem trzy miesiące i gdzie na własne uszy słyszałem go chwalącego się, że przez cały ten czas nie miał ani razu koszuli pranej gdzieindziej jak w Londynie. Wierzaj mi, mój drogi, że w wielkim świecie, który ci się tak uroczym wydaje, podobne dziwactwo przynosi człowiekowi więcej zaszczytu, niż stworzenie takich dwóch arcydzieł literackich jak „Nabab“ lub „Assommoir“... Koniec końcem, ten człowiek podobał się Colecie. Przychodzi do jej loży równie często jak ja, wpatrując się w nią miłośnie swemi wielkiemi, pijackiemi oczyma. Jego pomysłem są kolacye po teatrze, w cuchnącej knajpie na ulicy Lafayette; zaprowadzę cię tam kiedyś, żebyś poznał gagatka... A Coletta pozwala się tam prowadzić i jeździ z nim otwartym powozem. Spróbowałem wybadać ją ostrożnie, ale roześmiała się ze mnie, dowodząc, że nie mam racyi być zazdrosnym o Salvaney’a, bo go zawsze czuć grogiem... Oto masz nasze kobiety: dziś oddadzą się pierwszemu lepszemu frantowi, a jutro wyśmiewają się z niego bez litości... Poszedłem do niej dziś rano. Cóż chcesz? Wiedziałem o wszystkiem a jednak nie chciałem uwierzyć. Gdybyś go znał, zrozumiałbyś, że posądzenie takie mogło mi się wydawać nieprawdopodobnem... wobec niezrównanej piękności Coletty... O! głupoto ludzka!... Poszedłem więc do niej dziś rano. Lokaj, świeżo przyjęty do służby, głupowaty chłopak, wnosi na tacy list, mówiąc: — „Od pana Salvaney’a, posłaniec czeka na odpowiedź“. — Przed chwilą właśnie Coletta ze łzami w oczach przysięgała mi, że nic nigdy między nimi nie zaszło, nic, nawet gorętsze spojrzenie. Stanęła przedemną, trzymając list w ręku a ja, głupiec, mówiłem sobie: Pewnie odda mi nierozpieczętowany, ażeby mi dać dowód swej uczciwości, dowód wiarogodny, ponieważ Salvaney nie mógł wiedzieć, że list ten wpadnie w moje ręce Coletta patrzyła na mnie, trzymając list w ręku.
— Przepraszam cię — rzekła wreszcie — muszę odpisać słówko. Nie gniewasz się, prawda? — dodała i wybiegła do sąsiedniego pokoju... z listem.
— Myślisz zapewne, że schwyciwszy kapelusz i laskę oddaliłem się, przyrzekając sobie nie powrócić już nigdy do tej bezczelnej oszustki!... Mylisz się, mój drogi, zostałem... Coletta wróciła wkrótce, zadzwoniła na lokaja, oddała mu odpowiedź, a podchodząc do mnie:
— Czy gniewasz się? — spytała.
Milczałem.
— Czy miałeś ochotę przeczytać jego list?
Nie odpowiedziałem ani słowa.
— To darmo — mówiła dalej, marszcząc brwi — nie mogę ci dać listu, bo go spaliłam. — Wprawdzie w całym liście nie było nic, prócz prośby o próbkę materyi, potrzebnej do ubioru kostyumowego, ale chcę, żebyś mi wierzył na słowo.
Świetnie powiedziane i znakomicie odegrane! Nigdy w życiu Coletta nie okazała tyle talentu. Nie pytaj, jaką odpowiedź otrzymała odemnie. Obszedłem się z nią, jak z ostatnią ladacznicą. Cisnąłem jej w twarz słowa pełne pogardy, wypowiedziałem obrzydzenie, jakie mi sprawia jej obłuda a potem widząc łzy w jej oczach, schwyciłem ją na ręce i upadłem z nią razem na kanapę w tymże samym pokoju, w którym ona popełniła bezczelne kłamstwo a ja nawymyślałem jej, jak ulicznej dziewczynie... Patrz, do jakiej podłości jestem zdolny!...
— Ale czy twoje posądzenia byty słuszne? — zapytał Ireneusz.
— Czy były słuszne? — odparł Klaudyusz z odcienem dumy w głosie, tej dumy okrutnej, jakiej doznają zazdrośni, gdy pragną dowiedzieć się istotnej prawdy a przekonają się, iż rzeczywistość potwierdza najgorsze nawet ich domysły. — Chcesz wiedzieć, czego żądał Salvaney? Schadzki. Coletta nie miała serca odmówić jego prośbie. Tak, popełniłem jeszcze jedną podłość, kazałem ją śledzić i wiem, że po skończonej próbie poszła do niego, że o ósmej wieczorem była tam jeszcze.
— I nie zerwiesz z nią? — spytał znów Vincy.
— Zerwę — odparł Klaudyusz — zerwę stanowczo, tego możesz być pewien. Tylko przedtem chcę, aby po raz ostatni dowiedziała się z ust moich, co o niej myślę. Ach! łajdaczka!... Zobaczysz, jak się z nią obejdę u pani Komof.
Pod wrażeniem rozpaczy, dźwięczącej w głosie przyjaciela, wesołość Ireneusza rozwiała się bez śladu. Przejęła go głęboka litość nad tym człowiekiem, z którym łączyły go tak słodkie dla serc młodych węzły wdzięczności, lecz zarazem bezwstydna dwulicowość aktorki, wstręt w nim wzbudziła. I nagle, na mocy praw kontrastu zapewne, stanęła mu przed oczymała godna twarz i wierne serce Rozalii.
Wspomnienie to obudziło w nim wyrzuty sumienia, które przecież ucichły niezwłocznie wobec zmiany, zaszłej w usposobieniu Klaudyusza. Zagadkowy ten człowiek, żyjący wyłącznie nerwami, był zdolny zmieniać kierunek swych uczuć i myśli z niepojętą niemal szybkością. Przed chwilą głos jego drżał tłumionemi łzami, cała jego postawa świadczyła o głębokiej, nieudanej rozpaczy. Teraz zaś machnął ręką — co zwykł był czynić nieraz dla dodania sobie odwagi i zawołał z westchnieniem:
— Ha! trudna rada! — rzucił przytem osłupiałemu towarzyszowi pytanie, tyczące się kwestyj literackich.
Nie skończyli jeszcze rozmowy o jednej z nowości beletrystycznych, gdy powóz wjechawszy w aleję wiodącą do pałacu, toczył się wolniej w szeregu za innemi.
Dreszcz obawy wstrząsnął całem ciałem Ireneusza, serce biło mu w piersiach krótkiem i przyspieszonem tętnem. W tem konie stanęły przed gankiem, osłoniętym markizą, a młody człowiek doznał dziwnego upojenia, wchodząc w progi tego domu, w którym raz tylko był w dzień przez krótką chwilę.
Kilku lokai, w błyszczącej liberyi, stało w przedpokoju, zastawionym kwiatami i ogrzewanym za pomocą niewidzialnych rur kaloryferu. Stosy okryć i futer porozrzucanych na stole i fotelach, świadczyły, że zaproszeni goście zgromadzili się już w salonach, z których gwar rozmowy aż tu słyszeć się dawał.
W przedpokoju zastali młodą kobietę, zdejmującą przy pomocy lokaja futro, z pod którego ukazały się obnażone ramiona i wysmukła postawa, owiana fałdami bogatej pąsowej sukni. Profil jej twarzy był niezwykle regularny, nos orli, usta klasycznie wykrojone. Ireneusz dostrzegł jak skinieniem głowy witała jego przyjaciela i zbladł mimowoli, gdy tych dwoje pięknych jasno niebieskich oczu obrzuciło go w przelocie obojętnem spojrzeniem. Wspaniała gwiazda brylantowa jaśniała w popielato blond jej włosach. Największy jednak urok stanowiła cera twarzy, mimowoli przypominająca krasę róży, — choć zużyta to i spowszedniała przenośnia — swą świeżością i delikatnością rumieńców.
— To pani Moraines, córka Wiktora Bois-Dauffin, byłego ministra z epoki cesarstwa.
Ileż to razy Ireneusz wspominał potem te słowa, stanowiące odpowiedź na niewymówione, lecz wymowne zapytanie! Ileż razy zapytywał sam siebie, dlaczego dziwnem zrządzeniem losu, wchodząc do domu pani Kornof, ujrzał naj pierwej kobietę, która miała wywrzeć wpływ tak stanowczy na przyszłe jego życie! Ale w tej chwili nic jeszcze nie przeczuwał, nie uczuł w sercu niepokoju, jakiego doznajemy nieraz na widok istoty, która nam będzie promykiem światła lub największą w życiu niedolą. Obraz tej pięknej trzydziestoletniej kobiety, która znikła mu z oczu, zanim zdążył oddać futro lokajowi, rozpłynął się całkowicie w ogólnej sumie wrażeń, sprawionych widokiem nieznanego mu dotąd otoczenia. Ireneusz nie umiał zdać sobie sprawy, dlaczego czuł się onieśmielonym, a jednak niewymownie szczęśliwym; nie wiedział, że miękkie dywany, osłaniające posadzki, przepych urządzenia, wysokie sufity, wytworne strojne i lampy, płonące jarzącem światłem — stanowiły przeważne czynniki doznawanego przezeń wrażenia. Już podczas pierwszej bytności u hrabiny, czuł się otoczonym przez tysiące nieważkich a przecież dotykalnych atomów, unoszących się w atmosferze zbytku i wykwintu. Ludzie urodzeni w dostatkach, nie zdają sobie sprawy z tych nieskończenie subtelnych wrażeń, podobnie jak nikt z nas nie czuje wagi powietrza otaczającego kulę ziemską.
Uczucie doznawane codzień przestaje być odczuwanem. Spanoszeni mieszczanie nie objawiają swych wrażeń, lecz instyktownie tłumią je na dnie serca, jako dowody zdradzające ich nizkie pochodzenie... Ireneusz nie miał zresztą czasu zastanowić się bliżej nad naturą uczyć, przepełniających jego serce. Lokaj otworzył drzwi, wprowadzając obu młodych ludzi do pierwszego salonu, urządzonego z banalnym przepychem, stanowiącym cechę wszystkich nowożytnych apartamentów paryzkich. Kto widział jeden salon podobny — wszystkie już poznał. Ale oczom Ireneusza najdrobniejsze szczegóły tego umeblowania zdawały się dowodami nader wykwintnego arystokratycznego smaku: zarówno staroświeckie makaty, pokrywające fotele jak wiszący nad kominkiem olbrzymi dywan, przedstawiający uroczystość bożka Bachusa. Drzwi naoścież otwarte prowadziły z tego pokoju do drugiego, znacznie obszerniejszego salonu w którym, sądząc po gwarze rozmowy, goście musieli już być licznie zebrani. Onieśmielenie podnieca częstokroć bardzo młodych ludzi i potęguje ich zmysł spostrzegawczy. Ireneusz, stanąwszy we drzwiach, jednym rzutem oka ogarnął wszystkich zgromadzonych: dojrzał czerwoną suknię pani Moraines, która, podawszy rękę jakiem uśmężczyźnie, przechadzała się po dużym salonie i hrabinę Komof, stojącą obok kominka i rozprawiającą żywo z kilkoma otaczającemi ją osobami. Na pierwszy rzut oka hrabina sprawiała tragiczne niemal wrażenie: była to kobieta — wysoka, siwa, za szczupła w ramionach, w stosunku do swego wzrostu, z niezwykle wydatnemi rysami twarzy i szaremi oczyma, których blasku wiek nawet przyćmić nie zdołał. Miała na sobie ciemną jedwabną suknię, od której odbijały tem żywiej wspaniałe, zdobiące ją klejnoty. Ręce jej połyskiwały mnóstwem pierścionków o zdumiewającej wielkości szafirach, szmaragdach i brylantach. Odpowiedziawszy wdzięcznym uśmiechem na głęboki ukłon, jakim wchodząc do salonu, powitali ją obaj młodzi ludzie, kończyła pośpiesznie opowiadanie o jednem ze spirytystycznych posiedzeń, stanowiących najulubieńszą jej rozrywką.
— Stolik kręcił się coraz to prędzej, prędzej — mówiła gestykulując z niesłychaną żywością — wtem nagle światło lamp zbladło i w ciemności ujrzałam poruszającą się olbrzymią rękę... rękę Piotra Wielkiego!
Gwałtowne wzruszenie malowało się na jej twarzy, patrzyła przed siebie z wyrazem nieopisanej trwogi w oczach. Dziki, z szaleństwem niemal graniczący instynkt, stanowiący częstokroć właściwość najwytworniej nawet wychowanych jednostek, objawił się chwilowo na jej twarzy... Nagle, hrabina Komof przypomniała sobie ciążące na niej obowiązki pani domu. Uśmiech powrócił na jej usta, gorączkowy blask oczu złagodniał. Czyżby odgadła, że Ireneusz czuł się samotnym i nieszczęśliwym, stojąc w progu olbrzymiego salonu, w którym wszyscy byli mu nieznani?
Kobiety starsze, doświadczone, posiadają ów dar jasnowidzenia, któremu przeważnie zawdzięczają urok, jaki znajdują w ich towarzystwach ludzie znękani życiem i zawiedzeni w swych nadziejach... Bądź co bądź, hrabina przerwała swe opowiadanie i zwracając się do Ireneusza z uprzejmym uśmiechem:
— Czy pan wierzysz w duchy, panie Vincy? — spytała. — Bezwątpienia, nie darmo jesteś pan poetą. Ale kiedyindziej powrócimy do tej kwestyi... Tymczasem podaj mi pan rękę, chociaż nie jestem ani młodą, ani ładną, muszę pana przedstawić kilku osobom, które już teraz są gorącemi wielbicielkami pańskiego talentu...
Onieśmielony Ireneusz podał rękę pani domu, która o pół głowy przewyższała go wzrostem. Tragiczny wyraz, malujący się na twarzy hrabiny, nie był kłamliwym pozorem. Dziwne koleje losu, jakich ta kobieta doznała, mogły w zupełności usprawiedliwiać gwałtowność jej fizjonomii i surowy wyraz oczu. Przed laty, własną ręką zabiła człowieka, który był mordercą jej męża.
Ireneusz znał wszystkie szczegóły tego dramatu: hrabia Komof, osobistość wielce wpływowa w świecie politycznym. — został zamordowany w swym gabinecie przez jednego ze spiskowców rewolucyjnych; hrabina, która w tej chwili wchodziła do pokoju, schwyciwszy rewolwer, położyła trupem zabójcę swego męża. Tak jest! Trzymała niegdyś pistolet w tych samych białych, długich palcach, które teraz, zdobne bogatemi pierścieniami, spoczywały na ramieniu Ireneusza, gdy bawiła go opowiadaniem nowej history i z tym rodzajem zwierzęcej energii, która przejawia się zawsze w najwytworniej nawet wychowanych jednostkach słowiańskiego pochodzenia.
— Przyjeżdżam zatem do Paryża, osiem lat temu, wkrótce po wojnie... Przedtem raz tylko byłam tutaj, podczas wystawy z 1.855 roku.. Ach! drogi panie, jakże uroczym był ówczesny Paryż!... Cóż to za idealny człowiek ten wasz cesarz... — opowiadała hrabina Komof, wymawiając z naciskiem ostatnie sylaby wyrazów dla wykazania swego zachwytu. — Przyjeżdżam tedy z córką moją, księżną Rudin, która mieszka obecnie we Florencji. Wyobraź pan sobie moje zmartwienie, gdy w parę dni po przyjeździe dziewczyna rozchorowywa się śmiertelnie... Życie jej zawdzięczam wyłącznie staraniom doktora Louvet... Poczciwy człowiek, nazywałam go zawsze Luwetski, ponieważ leczy tylko rossyan... Niepodobna było myśleć o wywożeniu chorej z Paryża... Na szczęście, pałac ten był wystawiony na sprzedaż, kupiłam go więc z całem urządzeniem... Ale zmieniłam wszystko po mojemu... Spójrz pan gdzie był dawniej ogród...
Mówiąc to, ruchem ręki wskazała Ireneuszowi wielki salon, do którego właśnie wchodzili.
Pokój ten stanowił rodzaj rozległej hali, na ścianach której widniały obrazy niejednakowych rozmiarów i różnej wartości artystycznej, zakupione przez hrabinę podczas licznych jej wędrówek po Europie.
Potężne wrażenie, jakiego w pierwszej chwili doznał Ireneusz na widok przepychu i bogactwa, spotęgowało się stokroć, wobec zbytku duchowego — jeżeli się godzi nadać mu taką nazwę — zbytku, objawiającego się w kosmopolitycznych przekonaniach pani domu.
Hrabina wspominała o Florencji niby o przedmieściu Paryża, mówiła po francuzku z biegłością, jakiej nie każdy w ojczystej nawet mowie nabyć jest zdolnym, mieszkała w wspaniałym pałacu, nie doznając nigdy tęsknoty za krajem... Czyż więc dziwić się można, że młody człowiek, przywykły do ciasnego widnokręgu małomieszczańskich sfer paryzkich, był przejęty dziecinnem niemal uwielbieniem dla wszystkiego, co tu poraz pierwszy w życiu oglądał? Otwierał szeroko oczy, pragnąc nacieszyć się do woli urokiem malowniczego obrazu, jaki w tej chwili przedstawiał salon. W głębi, na lewo, ciemno-ponsowe, zapuszczone obecnie portyery, oddzielały salon od sceny, urządzonej w sali jadalnej, która zazwyczaj łączy się bezpośrednio z salonem. Wykute z bronzu popiersie jednego z protoplastów rodu, hrabiego Mikołaja Komof, wznosiło się w samym środku sali na marmurowej kolumnie, otoczonej czterema olbrzymiemi krzewami, umieszczonemi w miedzianych wazonach perskiego wyrobu. Przestrzeń pozostałą pomiędzy tym pomnikiem rodzinnym a zapuszczoną kurtyną, zapełniały krzesła, poustawiane rzędami a zajęte już przez damy, przybyłe na przedstawienie. Cały ten kąt salonu, widziany z pewnej odległości, czynił wrażenie żywego a różnobarwnego ogrodu szczupłych i pulchnych ramion, jasnych i ciemnych warkoczy, twarzy rozjaśnionych niebieskiemi lub czarnemi oczyma, obnażonych ramion, bądź kościstych, bądź też kształtnych, niby z alabastru wytoczonych. Wachlarze posuwały się żywo, drogie kamienie połyskiwały barwami tęczy, słowa i śmiechy zlewały się w upajający, niewyraźny szmer. Uderzająca zachodziła sprzeczność między grupą kobiecą a męzką, skupioną w drugim rogu sali: tam różnobarwne materye i atłasy, tu ciemna, zwarta masa czarnych fraków.
Pomiędzy mężczyznami znajdowało się jednak kilka kobiet, zajętych widocznie żywą a wesołą rozmową, z pomiędzy krzeseł wychylała się też gdzieniegdzie głowa mężczyzny. Towarzystwo to, jakkolwiek bardzo niejednolite, składało się przeważnie z osób, które przywykły od lat wielu spotykać się codziennie w domach, do których wszystkie warstwy społeczne znajdują wolny przystęp. Były tam przedstawicielki najróżnorodniejszych sfer towarzyskich: i księżniczki z przedmieścia Saint-Garmain, bywające wszędzie dla rozrywki lub zyskania popularności, i żony bogatych finansistów, i żony dyplomatów i wielkie arystokratki nieokreślonej narodowości, i żony skromnych artystów, które pragnąc być świadkami tryumfu mężów, towarzyszą im na proszone obiady lub wieczorne przyjęcia. Ale owe subtelne odcienia, rozdzielające zebrane towarzystwo na kilka nader odrębnych grup, ujść musiały oka takiego, jak Ireneusz Vincy, nowicyusza. Upojony, oczarowany, pochłaniał wzrokiem ową wystawę zbytku i bogactwa, której świetność przewyższała najśmielsze jego marzenia. Ogłuszony gwarem krzyżujących się rozmów, szedł dalej z hrabiną Komof, która przedstawiła go kilku panom i kilku kobietom z ostatniego rzędu krzeseł. Kłaniał się bezwiednie, bełkocząc machinalnie kilka słów w odpowiedzi na uprzejme wyrazy, jakiem i go wszyscy witali. Pani Komof, spostrzegłszy zakłopotanie młodego człowieka, nie odstępowała go ani na chwilę, tembardziej, że Klaudyusz znikł za kulisami — zapewne w przystępie nowego szału miłosnego.
Gdy odgłos trzeciego dzwonka rozległ się w salonie, młody poeta usiadł obok hrabiny w cieniu jednego z krzewów, otaczających popiersie protoplasty rodu. Jakże gorąco błogosławił w duchu szczęśliwy zbieg okoliczności, dzięki którem u zdołał przezornie usunąć się zdała od spojrzeń ludzkich!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.