Kłamstwa/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kłamstwa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mensonges
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Naiwne serca.

Z wesołym też szyderczym uśmiechem na ustach, Klaudyusz wszedł do jadalnego pokoju, gdzie zgodnie z oznajmieniem Franciszki, zastał całe „towarzystwo“: Ireneusza, bohatera dzisiejszego wieczoru, państwa Fresneau, panią Offarel żonę urzędnika z ministeryum wojny, oraz dwie jej córki: Anielę i Rozalię. Umeblowanie tego pokoju, składające się z okrągłego dębowego stołu i takichże krzeseł, pokrytych czarnym wełnianym rypsem, wyświeconym od długiego użycia, kupionem było przez ojca Emilii, gdy tenże urządzał się w Vouziers a zachowanem dotąd w całości, dzięki iście holenderskiemu porządkowi. Stojący pud ścianą piecyk żelazny wysuszał atmosferę i tak już zacieśnionego pokoju, stanowiąc zarazem wymowny dowód oszczędności gospodyni.
Emilia pozwalała palić drzewem li tylko w pokoju Ireneusza. Światło porcelanowej lampy zawieszonej na miedzianych łańcuszkach rzucało z góry promienie na głowy zgromadzonych koło stołu i ściany oklejone papierem w duże ciemnożółte liście.
Gdy Klaudyusz stanął we drzwiach, wszystkie twarze zwróciły się ku niemu, lecz na każdej z nich inny malował się wyraz. Ludzie, należący do średnich warstw społecznych, nie starają się tak usilnie o ukrywanie swych sympatyi lub antypatyk tkwiące w człowieku zwierzę, jest tu mniej uswojonem, mniej obezwładnionem przez konieczność ciągłej, kłamanej uprzejmości. Emilia podała Klaudyuszowi ręką z uśmiechem i szczęściem na ustach, z wyrazem radości w oczach; w całej jej postawie widniało — szczere zadowolenie, z jakiem witała gościa, będącego prawdziwym przyjacielem jej brata.
— Nieprawdaż, jak mu pięknie w tem ubraniu? — zapytała Klaudyusza, zanim ten zdołał ukłonić się i usiąść przy stole.
Istotnie też Ireneusz przedstawiał w tej chwili skończony typ przystojnego młodzieńca — a gatunek ten nie często w Paryżu widzieć się daje. Dwudziestopięcioletni autor „Sigisbeusza“ zachował był świeżość cery, czoło bez zmarszczek i blask oczu, świadczących o czystości jego serca i o nienadwerężonym organizmie. Był on uderzająco podobnym do Alfreda de Musset, jakim sławnego poetę widzimy na pięknem popiersiu, dokonanem przez rzeźbiarza Dawida. Tylko jasna i długa broda, gęste włosy oraz szerokie ramiona nadawały Ireneuszowi pozór zdrowia i siły, jakich niedostawało zniewieściałej i wątłej postawie genialnego twórcy „Nocy majowej“.
W jego pięknych szafirowych oczach, widniało w tej chwili niczem niezamącone szczęście wykwintny strój balowy uwydatniał wrodzoną jego zręczność, usprawiedliwiając w zupełności zachwyt Emilii. Przezorna siostra pamiętała nawet o złotych spinkach do koszuli i mankietów, kupiwszy je po tajemnej naradzie z Klaudyuszem z pieniędzy oszczędzanych grosz po groszu. Jej także dziełem był misternie związany węzeł krawata Ireneusza. W dzień pierwszego występu w świat, stroiła brata z tą samą pieczołowitością, z jaką przed czternastu laty ubierała go do pierwszej komunii.
— Poczciwa ty moja siostrzyczko! — zawołał Ireneusz z wdzięcznym uśmiechem, odsłaniającym rzędy równych i białych zębów — przebacz jej, Klaudyuszu, moja osoba jest jedynym przedmiotem jej kokieteryi...
— Cóż to? Przyszedłeś pan znowu bałamucić Ireneusza? — odezwał się Fresneau, ściskając serdecznie dłoń nowoprzybyłego. Nauczyciel siwiejący już oddawna, był wysokiej, barczystej postawy, wiecznie rozczochrany i nieogolony.
Nieprzyjmując udziału w ogólnej rozmowie, siedział pochylony nad dużemi arkuszami papieru, na których dopisywał ołówkiem uwagi lub reguły gramatyczne.
Teraz jednak odsunął robotę i z głębokim westchnieniem dodał:
— Ach! szczęśliwy człowieku! nie zaznałeś nigdy męczarni, jaką jest przymusowe poprawianie ćwiczeń!... Może wypijemy po kieliszeczku dla rozgrzania się?
Uprzejmy gospodarz sięgnął po szklanną karafkę, której Emilia zapomniała widocznie schować, sprzątając po podwieczorku. Pokój jadalny w zwykłym trybie życia służył zarazem za salonik. W bawialni położonej po przeciwległej stronie domu, siadywano tylko w dnie uroczystości rodzinnych.
— Służę papierosikiem — częstował znowu pan Fresneau, podając gościowi pudełko z tytoniem i kajecik żółtej bibułki.
Przywitawszy gospodarzy domu, Klaudyusz złożył pełen uszanowania ukłon paniom Offarel, z których żadna nie podała mu ręki. Wszystkie trzy wydawały się bardzo zajęte: matka robiła niebieską pończochę i od czasu do czasu, wyjmując drut, drapała się nim w głowę, panny haftowały płócienny szlak, naszyty na zielonej ceracie. Pani Offarel, siwa jak gołąb, o twarzy dziwnie zmarszczonej i kwadratowej, rzuciła na nowoprzybyłego pełne głębokiej niechęci spojrzenie z po za okularów, które spadały ustawicznie z zadartego jej nosa. Aniela przygryzła wargi, wstrzymując uśmiech szyderczy.
Na pierwszy rzut oka łatwo było odgadnąć, że ta dziewczyna o chytrem i bystrem spojrzeniu, wiecznie uśmiechnięta lub zarumieniona ze wstydu, należała do tak rozpowszechnionego gatunku nieśmiałych a zarazem złośliwych panien. Rozalia pochyliła się niżej nad robotą, nie podnosząc oczów równie czarnych i pięknych, jak oczy siostry, ale pełnych słodyczy i nieudanej dziewiczej skromności. Po chwili dopiero podniósłszy powieki, zwróciła wzrok w stronę Ireneusza, a ręce jej drżały z lekka, gdy końcem igły oznaczała niedość wyraźny deseń haftu. I znów schyliła głowę tak nizko, że promienie światła oblały ciemno-kasztanowate jej włosy. Żaden z tych drobnych szczegółów nie uszedł badawczego oka Klaudyusza, który od dawna już znał wszystkie zwyczaje i usposobienia pań Offarel. Bezwątpienia pan Offarel przyprowadził je tu natychmiast po obiedzie i poszedł do kawiarni, w której codziennie z wzorową sumiennością czytywał wszystkie dzienniki. Nie trudno mu też było domyśleć się, że najgorętszem pragnieniem pani Offarel było połączenie Rozalii z Ireneuszem, podejrzewał nawet swego młodego przyjaciela o bezwiedne podsycanie tych nadziei, tembardziej że serduszko Rozalii oddawna już uległo powabom talentu poety i ujmującej jego powierzchowności. Dla niewinnej dziewczyny zarówno jak i dla wszystkich członków tego szczupłego grona, wieczór u pani Komof zdawał się być tajemniczą wyprawą do jakiejś odległej a fantastycznej krainy. Wyprawa ta wzbudzała w jednych szalone nadzieje, w innych znów urojone obawy.
Emilia, rojąca zawsze o świetnej przyszłości dla brata, wyobrażała go sobie, jak stojąc oparty o gzems kominka, odczytuje swe prace wobec wykwintnego towarzystwa a potem pozyskuje serce i rękę pięknej i bogatej księżniczki.
Ostatnie te wyrazy wymawiała tonem, świadczącym o zupełnej nieznajomości różnic społecznych.
Rozalia zaś cierpiała tak srodze, jak tylko prawdziwie kochająca kobieta cierpieć jest zdolną. Jakaś nieokreślona obawa ściskała jej serce, gdy widziała, jaka radość maluje się w oczach Ireneusza, jakiem zadowoleniem przejmowała go myśl wejścia w dom, do którego ona towarzyszyć mu nie mogła. Klaudyusz spostrzegł jedynie sympatyę Rozalii do swego przyjaciela, nie domyślał się jednak, jak blizki stosunek łączył tych dwoje ludzi. Ale w ów, tak pamiętny dla Rozalii, wiosenny wieczór, gdy Ireneusz wyznał jej swe uczucia, był on jeszcze człowiekiem nieznanym, miała go dla siebie wyłącznie... wiedziała, że jej towarzystwo mu wystarcza... że zdala od niej wszystko go nuży i męczy. Teraz zaś, powodowana bezwiedną prawie obawą, rozumiała całą doniosłość grożącego jej niebezpieczeństwa. Rzuciwszy okiem na skromną swą sukienkę, na niezgrabne buciki, zbyt szerokie na drobną jej nóżkę, na gładkie choć śnieżnej białości mankiety, czuła się dziwnie upokorzoną, porównywając w myśli skromny swój ubiór z wykwintnemi strojami tych pań, z któremi Ireneusz miał poznać się w salonie hrabiny. Nie dziw więc, że ręce jej drżały nerwowo, że bolesny niepokój przejmował biedne jej serduszko a łzy cisnęły się do oczów, patrzących błagalnie niemal na Klaudyusza, którego pan Fresneau nie przestawał częstować papierosami i wódką.
— Proszę, niech pan spróbuje... znakomity jabłecznik, który dostałem z Normandyi od jednego z dawnych mych uczniów... A więc nie! stanowczo?... Jednak lubiłeś go pan niegdyś... Pamiętasz pan te czasy, kiedyśmy dawali razem lekcye u starego Vanaboste?... Cztery godziny dziennie wykładu, stosy kajetów do poprawienia i to wszystko za sto pięćdziesiąt franków miesięcznie... Z tem wszystkiem, jaki to człowiek był wesół wówczas... Dziś jeszcze pamiętam tę małą kawiarnię, do której chodziliśmy nieraz pokrzepić się kieliszkiem takiejże samej nalewki. Przekonywałeś mnie pan wymownie, że spirytus dodaje życia i młodości...
— Ale byłem wtedy młodszy o lat dwanaście — odparł Klaudyusz z wesołym uśmiechem — i nie cierpiałem na reumatyzm...
— Nic bardziej nie podkopuje zdrowia, jak czuwanie do późnej nocy — uszczypliwie wtrąciła pani Offarel — a przytem wytrawne wino i wykwintne potrawy, podawane zwykle na proszonych obiadach mogą przyprawić o śmierć żelazne nawet zdrowie.
— Cóż to za napaść? — żywo przerwała Emilia — nieraz już miałam przyjemność mieć pana Larcher u siebie na obiedzie i przekonałam się, jak mało jest wybrednym w jedzeniu... Zresztą można położyć się trochę później, nie potrzebując zrywać się nazajutrz, o świcie... Ireneusz mówił mi — dodała, zwracając się wprost do Klaudyusza — że u pana tak cicho i ślicznie w mieszkaniu.
— Cicho przedewszystkiem... Udało mi się znaleźć na ulicy de Varenne bardzo wygodne mieszkanie w jakimś starym domu którego jestem obecnie jedynym lokatorem. Zamknąwszy okienice, nie można odróżnić dnia od nocy. Gwar miejski nie przeszkadza mi zupełnie, nie słyszę nic prócz dzwonów klasztoru, znajdującego się wpobliżu.
— Mówiono mi zawsze, że jedna godzina snu przed północą jest daleko zdrowszą niż dwie godziny potem — wtrąciła znów pani Offarel, którą spokój Klaudyusza drażnił do żywego. Instynktownie niemal odczuwała w nim nieprzyjaciela, który badawczem okiem z zagadkowym uśmiechem na ustach śledził każde jej poruszenie; drażniło ją to i gniewało. wzbudzało w niej niepokój, ujawniający się ironicznemi ciągłemi uwagami. Przytem jeszcze miała do niego żal za wywieranie złego wpływu na Ireneusza. Po chwili milczenia dorzuciła z przekąsem:
— O ile mi wiadomo, pan Ireneusz nie może mieć u siebie tak głuchej ciszy. O której że godzinie skończy się bal u tej hrabiny?
— Nie wiem — odparł Klaudyusz, rozśmieszony źle ukrywaną niechęcią swej nieprzyjaciółki — przedstawienie amatorskie zacznie się o wpół do jedenastej... kolacyę podadzą zapewne koło pierwszej lub może trochę później...
— A zatem, w najszczęśliwszym razie pan Ireneusz powróci do domu o trzeciej odrzekła pani Offarel z widocznem zadowoleniem, jakie sprawia pokonanie przeciwnika argumentem nie dającym się odeprzeć — a że pan Fresneau je śniadanie o siódmej, a Franciszka już od szóstej kręci się po pokojach...
— Ależ to wyjątkowe zdarzenie, którego za regułę uważać niepodobna przerwała pani Emilia, zniecierpliwiona uszczypliwością gderliwej kobiety, a obawiając się nowej napaści, zmieniła temat rozmowy, rzucając zapytanie:
— Zapomniałam się spytać pani, czy Kopciuszek wrócił ostatecznie do domu?
Kopciuszek — była to bura kotka, darowana przez panią Offarel nauczycielowi rysunku, Jakóbowi Passart, którego wspólne zamiłowanie do malarstwa łączyło węzłami ścisłej przyjaźni z jej mężem. Każde z małżonków Offarel posiadało gwałtowną namiętność: on żyłkę malarską, dla której nieraz zaniedbywał zajęcia biurowe, ona — szaloną miłość do rodu kociego. A mieszkaniu swem przy ulicy des Bagneux miewała zwykle po pięciu wychowańców tego gatunku. Jakob Passart, oddawna już szalenie rozkochany w Rozalii, rozwodził się kilkukrotnie z tak gorącem! pochwałami nad pięknością Kopciuszka, żopani Offarel ofiarowała mu ukochaną kotkę. Po trzymiesięcznym pobycie w ubogim pokoiku, który Jakób Passart zajmował na piątem piętrze, biedna kotka została matką. Utopiono jej dwoje kociąt, z trzeciem pozostałem uciekła. Przerażony swą niedbałością, Passart nie miał odwagi uwiadomić pani Offarel o tem nieszczęściu. Dopiero w dwa dni później, pani Offarel usłyszała nieśmiałe miauczenie za drzwiami od strony ogrodu.
— Dziwna rzecz — rzekła sama do siebie — żadnego z mych pieszczochów niebrak, któżby to mógł być?
I raz jeszcze uczyniwszy szybki przegląd swych wychowańców, z których jeden drzemał na jej łóżku, drugi na jedynej w tem mieszkaniu kanapie a trzeci wyciągnął się na gzemsie od kominka, pobiegła otworzyć drzwi. Jakież było jej zdziwienie, gdy ujrzała Kopciuszka, który podniósłszy główkę do góry i zgiąwszy się w pałąk, z radosnem mruczeniem obcierał się o suknię dawnej swej pani.
Rozrzewniona kobieta porwała kotkę na ręce. Ale nazajutrz rano, Kopciuszek znów znikł bez śladu.
Passart zmuszony był przyznać się do bezwiednie popełnionej winy, a tajemnicze te odwiedziny dały pani Offarel pole do tysiącznych domysłów i przypuszczeń, któremi przez cały ciąg poprzedniego wieczoru dzieliła się z Emilią. Ale dzisiaj, gdy umysł jej zaprzątniętym był stokroć ważniejszą sprawą: pierwszym występem Ireneusza na arenę wielkiego świata, nie wspominała ani słowa o losach swej ulubienicy. Zapytanie Emilii przypomniało jej dopiero owo doniosłe wydarzenie:
— Ach! Kopciuszek! — odparła tonem, w którym obok zgryźliwości przebijał się zachwyt, jaki wzbudzało w niej wspomnienie o ukochanem zwierzątku — radabym wiedzieć, czy też pan Ireneusz pamięta ją jeszcze choć trochę?
Otrzymawszy zapewnienie młodego człowieka, że nie zapomniał dotąd o tej interesującej osobistości, tak dalej mówiła:
— Wyobraźcie sobie, moi państwo, że kotka wróciła dziś rano, niosąc w pyszczku kocię, które u nóg moich położyła. Patrzyła mi w oczy wzrokiem błagającym litości i miłosierdzia Widocznie wczoraj przybiegła na chwilę przekonać się, czy zechcę przyjąć ją do siebie a dziś oddała mi swe maleństwo pod opiekę. Stokroć lepiej przywiązać się do zwierzęcia niż do człowieka sentencyonalnie zakończyła — przynajmniej zwierzę nie przeniewierza się nigdy.
— Zdumiewający rys instynktu! — wykrzyknął pan Fresneau, który kreślił znów kabalistyczne znaki na ćwiczeniach swoich uczniów — Muszę wspomnieć o tym wypadku przy wykładzie zoologii.
Pan Fresneau, pragnąc zapewnić żonie możliwie największe wygody, uczył wszystkiego, czego od niego żądano: filozofii, łaciny historyi a nawet angielskiego języka, o którym bardzo słabe miał pojęcie. W skutek tego, jak wszyscy ludzie nie posiadający specyalnego wykształcenia, nabrał on zwyczaju wdawania się w szerokie pełne, szumnych frazesów rozprawy. Powrót Kopciuszka do rodzinnego ogniska, dostarczy mu pretekstu do nieskończenie długiej dysertacyi. Dowodził, rozprawiał, przytaczał jedną anegdotkę po drugiej, zdając się jakby rozmyślnie przewlekać swe opowiadanie. Tak też było w istocie: nauczyciel tak łagodny zazwyczaj, że nie umiał utrzymać w rygorze klasy, złożonej z dziesięciu uczniów, stawał się bystrym i przebiegłym spostrzegaczem, ilekroć chodziło o oddanie usługi żonie. Zajęty na pozór wyłącznie poprawianiem kajetów, zauważył on był niechęć pani Offarel i niepokój Emilii, obawiającej się przykrych następstw, jakie wyniknąć mogły z rozmowy prowadzonej dłużej w tym tonie. Nie widząc innego środka zapobieżenia złemu, przedłużał swój monolog, chcąc dać opryskliwej pani Offarel czas do ochłonięcia z gniewu. Na szczęście, nie potrzebował długo utrzymywać się w tej roli, po chwili nowy odgłos dzwonka rozległ się w przedpokoju.
— To pewnie ojciec, bo już dziewiąta dochodzi — zawołała Rozalia, która także z przykrością słuchała uszczypliwych uwag, jakiemi jej matka obsypywała obu młodych ludzi.
Dziś więc czekała z najżywszą niecierpliwością przybycia ojca, dającego hasło do odwrotu, choć zwykle z prawdziwym żalem opuszczała dom państwa Fresneau. Znając dobrze matkę, instynktownie odczuwała, jak śmiesznemi i niedorzecznemi musiały się wydać Ireneuszowi pełne goryczy jej słowa, Podobne obejście się dawało młodemu człowiekowi nowy powód unikania ich towarzystwa. To też spiesznie wstała z miejsca, zanim pan Offarel zdążył wejść do pokoju.
Nowoprzybyły wysoki i bardzo chudy mężczyzna był jednym z ludzi, których fizyognomia przypomina nieśmiertelny typ rycerza z Manszy: nos orli, zapadłe skronie, zaciśnięte usta, czoło wysokie i tysiącem zmarszczek pokryte. Prócz niewinnej w gruncie manii uważania się za artystę malarza, pan Offarel posiadał śmieszną słabostkę wiekuistego wszczynania rozmowy o swych urojonych chorobach.
— Jakiż zimny wieczór — odezwał się stojąc w progu, a następnie, zwracając się wprost do żony, dodał:
— Kochana Adelajdo, czy masz w domu jodynę? Jestem pewien, że jutro rano będę miał znowu paroksyzm reumatyzmu.
— Ale... czy masz pan powóz zakryty? — zwróciła się Emilia do Klaudyusza.
— Tak pani — odparł zapytany a spoglądając na zegarek dodał — musimy nawet bezzwłocznie siadać do powozu, aby nie przybyć zapóźno.
Pożegnawszy obecnych, Klaudyusz wyszedł do przedpokoju, odprowadzony przez Emilię, której brat tymczasem, nie podawszy nikomu ręki, wymknął się cichaczem do swego pokoju.
— Poszedł pewnie wziąć paltot — pomyślała Rozalia — niepodobna, aby nie pożegnał się zemną, tembardziej że przez cały wieczór ani razu na mnie nie spojrzał.
I westchnąwszy głęboko, biedna dziewczyna pochyliła się znów nad swym haftem. Uprzejmy gospodarz domu częstował nowoprzybyłego równie gościnnie, jak przed chwilą Klaudyusza:
Wypijmy po kieliszku dla rozgrzania się!
— Wódeczka czysta jak łza — zauważył urzędnik.
— Chwała Bogu — zawołał nauczyciel — pan przynajmniej nie jesteś tak wybrednym jak pan Larcher, który pogardził moją nalewką.
— Pan Larcher? — z pewnem zdziwieniem zapytał urzędnik. — Czyż pan nie wiesz, co on pija zazwyczaj? Ha! ha? — dodał ciszej nieco, oglądając się przezornie w stronę korytarza — dziś właśnie w jednym z dzienników czytałem artykuł, w którym go ładnie odmalowano...
— Opowiedz nam to, mężulku — wtrąciła pani Offarel, po raz pierwszy od przyjścia, składając robotę na kolanach. Na twarzy jej rozpromienionej przed chwilą, gdy opowiadała o naiwnem swem przywiązaniu do kotki, malowała się teraz złośliwa radość.
— Podobno — zaczął pan Offarel, wymawiając z przyciskiem każdy wyraz — podobno w towarzystwach, w których bywa pan Larcher, podają mu zawszę krew zamiast herbaty.
— Krew? — spytał pan Fresneau, przerażony tą dziwną wiadomością — a to dlaczego?
— Żeby go wzmocnić — odparła żywo pani Offarel — czyż pan nie zauważyłeś, jak on wygląda. Od pierwszego rzutu oka, można poznać, jakie on życie prowadzi.
— Mówiono mi jeszcze — dorzucił jej małżonek, pragnąc ubarwić swą opowieść zasłyszanemu w mieście szczegółami, w które sam wierzył z łatwowiernością właściwą mieszczanom, ilekroć chodzi o jedną z tych niezliczonych potwarzy, jakie zazdrość ludzka miota na więcej znane osobistości — mówiono mi jeszcze, że pan Larcher posiada liczne zastępy wielbicielek, dzięki którym, znalazł najskuteczniejszy środek nadania rozgłosu każdej, literze wychodzącej z pod jego pióra. Napisawszy artykuł, każe go przepisywać w kilkunastu egzemplarzach i poddaje krytyce znajomych pań. Każda z nich czyni swoje uwagi: jedna prosi o zmianę za mało dobitnego wyrazu, druga radzi wyrzucić zbyteczne — według niej — zdanie, a pan Larcher chętnie zmienia wyraz, wyrzuca zdanie, ku wielkiemu zadowoleniu tych pań, które uważają się poniekąd za współautorki jego utworów.
— Nie dziwi mnie to wcale — oświadczyła pani Offarel — pan Larcher wygląda na bezczelnego intryganta.
— Przepraszam — zaprotestował Fresneau — nie zachwycam się ja wprawdzie jego utworami, ale nie pozwolę nazywać go intrygantem. Zaręczam pani, że niema chyba na świecie drugiego równie dobrodusznego człowieka... Nic mnie tak nie bawi, jak kiedy krytycy nasi zachwycają się jego znajomością serca kobiecego. Całe życie kocha się w najgorszych kobietach, w których w naiwności ducha widzi anielskie istoty, a które go oszukują i wyśmiewają!... Ireneusz opowiadał nam wczoraj, że obecnie spędza dnie całe u tej Colette Rigaud, która ma występować w „Sigisbeuszu“. Dziewczyna drwi z niego niemiłosiernie i jestem pewien, że go oskubie jak wróbla...
— Dajcie pokój — odezwała się Emilia, która, wszedłszy niepostrzeżenie, usłyszała ostatnie wyrazy i ręką zamknęła usta mężowi — pan Klaudyusz jest naszym przyjacielem nie chcę, aby go obmawiano w naszym domu... Mój brat polecił mi pożegnać państwa — dodała — ci panowie spostrzegli, że już jest później niż im się zdawało i pojechali nie tracąc czasu... Ale, panie Offarel, kiedy dostanę przyobiecany mi obrazek, przedstawiający ostatnią scenę z „Sigisbeusza“? — spytała zwracając się do urzędnika.
— Ach! pani — odparł zapytany — nic prawie teraz robić nie mogę. Ściemnia się tak wcześnie, a przytem w biurze mamy nawał roboty. Ale dotrzymam słowa z pewnością... Co ci się stało, Róziu? Zbladłaś jak kreda.
Istotnie, młoda dziewczyna cierpiała strasznie nad tem, że Ireneusz odjechał, nie pożegnawszy jej ani słowem, ani spojrzeniem nawet. Kurcz nerwowy ściskał ją w gardle, oczy zachodziły łzami. Siłą woli stłumiła jednak łkanie wstrząsające jej piersią i odpowiedziała spokojnie, że gorąco od pieca nabawiło ją silnego bólu głowy. Pani Offarel rzuciła na Emilię spojrzenie, pełne tak gorzkich wyrzutów, że pani Fresneau mimowoli spuściła oczy. Szczerze lubiła Rozalię, współczuła jej cierpieniu, ale okazywała się zawsze przeciwną temu małżeństwu, które tak mało odpowiadało świetnym marzeniom, jakie roiła o przyszłości brata. Jednak gdy panie Offarel podniosły się i włożywszy kapelusze, zaczęły żegnać gospodarzy domu, pani Emilia uściskała Rozalię serdeczniej niż to zwykle czyniła. Cierpienie, którego sprawcą był Ireneusz, wzbudzało w niej litość, lecz w litości tej ukrywało się zadowolenie miłości własnej, bo boleść Rozalii świadczyła o obojętności młodego człowieka. To też, gdy drzwi zamknęły się za gośćmi, pani Emilia z wyrazem niczem niezamąconego szczęścia w oczach, przykazywała Franciszce:
— Pamiętaj zachowywać się jak można najciszej jutro rano...
— Dobrze, proszę pani — odparła służąca.
— I ty także nie rób hałasu, mój drogi, niezgrabny mężusiu — dorzuciła, zwracając się do męża, który znów ze skupioną uwagą poprawiał ćwiczenia.
— Zapowiedziałam Kostusiowi, aby się ubierał spokojnie, wychodząc jutro do szkoły... Wyobrażam sobie, że Ireneusz będzie bohaterem dzisiejszego wieczoru — dodała z tryumfującym uśmiechem. — Nikt pewnie nie zdoła się oprzeć urokowi jego powierzchowności, a przytem „Sigisbeusz“ je st skończonem arcydziełem.
— Czy wiesz, Emilko — przerwał pan Fresneau — że zaczynam pragnąć, aby te panie nie psuły go tak jak ty... ciągłe pochwały mogą mu przewrócić w głowie. Ale niema obawy — dorzucił, chcąc pocieszyć żonę zasmuconą poprzedniemi jego słowami — z pradziwą rozkoszą spostrzegam, że powodzenie nie zmieniło go wcale.
Uszczęśliwiona Emilia podziękowała mężowi serdecznym, gorącym pocałunkiem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.