Kłamstwa/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kłamstwa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mensonges
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Cichy zakątek w Paryżu.

— Proszę pana — rzekł woźnica, obracając się na koźle — brama już zamknięta...
— O wpół do dziesiątej! — ozwał się głos z głębi powozu. — A to zakazana dzielnica! Ha! trudna rada, sucho na ulicy, pójdę piechotą.
Po chwili wyskoczył z powozu młody jeszcze mężczyzna i podniósłszy futrzany kołnierz, aby się zabezpieczyć od zimna, wysunął na bruk ulicy nogę obutą w wycięty kamasz. Cienkie, lakierowane obuwie, jedwabne, haftowane skarpetki, czarne spodnie i szapoklak, kazały się domyślać, że mężczyzna ów miał pod futrem zupełny strój balowy.
Elegancka dorożka, z której wysiadł przed chwilą, stała zwykle koło teatru lub klubu, to też woźnica, nieprzyzwyczajony do wożenia gości po ciasnych, miejskich zaułkach, przyglądał się ciekawie tej zamkniętej ulicy, która istotnie dziwny przedstawiała widok, jakkolwiek znajdowała się tuż obok przedmieścia Saint-Germain. Ale w owym czasie — na początku lutego 1879 roku — ulica Coëtlogon, łącząca ulice Assas i de Rennes, odznaczała się jeszcze dwiema chrakterystycznemi cechami: wejście do niej zamykano na noc, ułożonemi z żelaznych sztab wrotami, po nad któremi umieszczonym był kaganek, zawieszony na przeciągniętym poprzecznie sznurze. Obecnie już miejscowość ta zmienioną jest do niepoznania. Tajemniczy domek stojący wpośród ogrodu a służący prawdopodobnie za schronienie samotnej wdowie, zniknął bez śladu. Pusty plac, który od strony ulicy Rennes uniemożebniał przystęp powozom, został oczyszczony z zalegających go stosów kamieni. Jasno płonące latarnie gazowe zajęły miejsce dawnego kaganka.
I tylko dwa wystające nieco z bruku kamienie pozostały, jako jedyny ślad miejsca, po którem ślizgały się niegdyś zasuwane co wieczór wrota.
Młody mężczyzna stał długą chwilę przed wrotami i przyglądał się w milczeniu wązkiej a ciemnej uliczce, w której na lewo ciągnął się szereg domków, na prawo widniały drzewa ogrodu a w głębi rysowały się niejasno rusztowania, świadczące o wznoszeniu tam nowych budowli. Cały ten krajobraz rozświecał tylko blady, zimowy księżyc, jaśniejący na ponurem sklepieniu niebieskiem, zasłoniętem ciemnemi chmurami. Chmury te biegły szybko, szybko goniły jedna drugą, zasłaniając chwilami tarczę księżyca.
— Pyszna dekoracya do sceny pożegnalnej — półszeptem odezwał się młody człowiek i po chwili głośniej już dodał:

„Do chwili, w której ukaże się marzące, Ponure oko księżyca“.

Po akcencie, z jakim nieznajomy nasz wypowiedział te dwa wiersze Wiktora Hugo, każdy obdarzony choć trochę zmysłem spostrzegawczym, odgadłby w nim niechybnie literata. Istotnie też, nazwisko Klaudyusza Larcher było w owej chwili dość znanem w świecie literackiem. Ale w tym wirze coraz to nowych dzieł i nieustannej reklamy, każdy tak rychło w zapomnienie popada, że autorowie głośni przed laty dziesięciu, są dla nas dzisiaj tak dawnymi, jakgdyby w poprzedniem pisali stuleciu.
Młody mężczyzna — wyglądał bowiem na lat trzydzieści zaledwie, chociaż dobiegał czterdziestu — pozyskał był rozgłos chwilowy, napisaniem dwóch dramatów: „Strzyga“ i „Wiarołomni“, osnutych na tle stosunków współczesnych a grzeszących — być może — zbyt uderzającem podobieństwem do utworów Aleksandra Dumasa, syna; nie zszargał był jeszcze swego nazwiska tak dźwięcznie i śmiało brzmiącego, nie podpisywał niem lichych artykułów dziennikarskich, ani powieści pozbawionych planu i myśli przewodniej. Był on w owej epoce autorem dwóch sztuk dramatycznych, nacechowanych wprawdzie konwencyonalnym nieco pesymizmem a jednak silne sprawiających wrażenie, dzięki żywości dyalogu i subtelności analizy.
W 1879 roku — zatem w trzy lata po ukończeniu prac powyższych — Klaudyusz zaczynał już ulegać powabom życia próżniaczego, tracił czas na łatwych i poczytnych robotach literackich, nie czując w sobie siły przedsięwzięcia pracy poważniejszej i dłuższego namysłu wymagającej. Jak większść pisarzy analityków, przywykł nieustannie badać i sądzić samego siebie, co jednak nie wywierało najmniejszego wpływu na jego postępki. Najsłabsze na pozór szczegóły, doprowadzały go do rozmyślań nad sobą i swojem przeznaczeniem, ale jedynem następstwem tego wnikania w głąb własnej istoty, była bolesna, ciągła świadomość swej nicości. I teraz oto widok tej cichej uliczki i wspomnienie Wiktora Hugo przypomniały mu, że od kilku miesięcy napróżno postanawiał wieść życie spokojnie i ciągłej pracy o oddane. Pomyślał, że powinien napisać nowelkę do jednego z miesięczników paryzkich, artykuł do jednego z dzienników, dramat zamówiony od tak dawna i że zamiast siedzieć przy biurku w swem mieszkaniu, przy ulicy de Varenne, włóczy się wieczorem po mieście w stroju próżniaka i dandysa.
Cały wieczór i większą część nocy spędzi n a wieczorze wydawanym przez bogatą rosyankę, zamieszkałą w Paryżu, hrabinę Komof, w której wspaniale urządzonych salonach zbierało się liczne, lecz nader mieszane towarzystwo. Nie na tem jeszcze koniec jego winy. Oto przyjechał tu, aby zaprowadzić z sobą do hrabiny jednego z kolegów po piórze; młodszego od siebie o lat dziesięć, który dotąd mieszkając w jednym z domków zacisznej, posępnej uliczki Coëtlogon, poświęcał się systematycznej pracy, za którą on sam bezsilnie tęsknił oddawna, Dwudziestopięcioletni Ireneusz Vincy, niespodzianie dla samego siebie pozyskał był równie głośną jak krótkotrwałą sławę, napisaniem jednoaktowej wierszowanej komedyjki „Sigisbeusz“, utworu zdradzającego umysł marzycielski i rozbujałą fantazyę. Komedya ta — jak niegdyś „Przechodzień“ Franciszka Coppéego — wywołała szalony zachwyt wśród znudzonej paryzkiej publiczności, sala teatralna trzęsła się od oklasków a dzienniki wynosiły pod niebiosa młodego poetę. Klaudyusz sądził, że część tych pochwał i jemu się z prawa należy. Wszak on najpierwszy miał w ręku rękopis „Sigisbeusza“ i zaniósł go sławnej aktorce Colette Rigaud, która dopomogła do przezwyciężenia wszelkich przeszkód? Potem znów, gdy hrabina Komof szukała sztuki do przedstawienia amatorskiego, wszak on to doradził wybrać „Sigisbeusza“. Hrabina przystała chętnie. Dziś właśnie miało się odbyć przedstawienie, to też Klaudyusz, który zobowiązał się przyprowadzić autora sztuki, przyjechał n a ulicę Coëtlogon, gdzie Ireneusz Vincy mieszkał, w domu swej zamężnej siostry.
Względność ta, jaką on — wytrawny już pisarz — okazywał młodzieńcowi, wstępującemu zaledwie na arenę literacką, nie była wolną od pewnej ironii i próżności. Klaudyusz wyśmiewający bez litości bogate i kosmopolityczne towarzystwo hrabiny Komof a jednak należący do stałych jej gości, cieszył się myślą zapoznania młodego kolegi ze swemi stosunkami w wielkim świecie. A przytem lękliwość Ireneusza, dziecinne niemal zdziwienie, jakiem przejmowało go to czarodziejskie słowo: „wielki świat“ — bawiło złośliwego szydercę. Gdy przed kilkoma dniami po raz pierwszy wprowadzał Ireneusza do salonów hrabiny, ubawił się serdecz — nie widokiem iście komicznej jego nieśmiałości. Teraz więc, litując się nad młodym poetą, który zapewne z gorączkową niecierpliwością oczekiwał jego przybycia, przebiegł szybko kilkanaście kroków dzielących go od domu, w którym mieszkał jego przyjaciel.
— Ktoby uwierzył, że ja także byłem niegdyś równie nieśmiałym — pomyślał w duchu, przypominając sobie chwilę, w której po raz pierwszy wstępował w świat uczucia tego nie doświadczali nigdy ci, którzy wzrastali w salonach i dla salonów... w gruncie rzeczy nie jestże śmiesznem, abyśmy właśnie bywali u łudzi podobnych?...
Filozofując w ten sposób, Klaudyusz doszedł do drugiej bramy, a znalazłszy ją zamkniętą, pociągnął za dzwonek. Po za bramą znajdowała się dość długa aleja, prowadząca cło trzypiętrowego domu, oddzielonego od ulicy ogrodem kwiatowym. W głębi alei znajdowało się mieszkanie stróża. Czy ten ostatni wyszedł był na chwilę ze swej izdebki, czy też dzwonek ozwał się zbyt słabo, dość, że Klaudyusz musiał po raz drugi pociągnąć za żelazne kółko, przyczepione do długiego łańcucha, który zastępował miejsce sznurka. Stojąc koło bramy, miał czas przyjrzeć się domowi, w którym błyszczało światło w je dnem tylko oknie na parterze. W tem właśnie mieszkaniu, którego cztery okna wychodziły na kwiatowy ogródek, mieszkała rodzina Fresneau. Siostra młodego poety, Emilia, była żoną nauczyciela prywatnego, Maurycego Fresneau, z którym Klaudyusz kolegował czas jakiś w pierwszych latach pobytu swego w Paryżu. Dzisiaj, zepsuty powodzeniem i sławą, wstydził się tych czasów ubóstwa: o ileżby było zaszczytniej w klubie lub z wesołemi dziewczętami, trwonić grosz po ojcach odziedziczony! A jednak utrzymywał stałe stosunki z dawnym kolegą przez wdzięczność za pomoc pieniężną, jakiej niegdyś od niego doznawał. Z początku zwrócił był uwagę na Ireneusza, przez życzliwość dla swego starego towarzysza niedoli, potem bezwiednie niemal uległ urokowi charakteru młodego poety. Ileż razy zmęczony życiem, znudzony bezczynnością i przelotnemi miłostkami, przychodził odpocząć w skromnym pokoiku Ireneusza, znajdującym się tuż za jadalnią, w której teraz właśnie płonęło światło lampy! Dzięki właściwej artystom szybkości wyobraźni, obraz pokoju tego odmalował się w tej chwili w umyśle Klaudyusza żywo, plastyczne, jak symbol idealnego życia, jakie pędził dotychczas jego przyjaciel. Z pomocą siostry, młody poeta wykleił ściany czerwonem obiciem, od którego żywo odbijały rozwieszone gdzieniegdzie obrazy, o wytrawnym smaku samotnego marzyciela: kilka stalorytów rylca Goya, malowidło Alberta Dürera, oraz „Helena“ i „Orfeusz“ Gustawa Moreau.
Każdy sprzęt w tym skromnym pokoiku był miłym Klaudyuszowi; ileż razy zazdrościł poecie twardego żelaznego łóżka, małego stolika do pisania, a nawet tej cytaty z „Naśladowania“ którą Ireneusz skreślił na drzwiach wchodowych; „Cella continuata dulcescit!“ Wspomnienie to spowodowało nagłą zmianę w usposobieniu Klaudiusza, głęboki smutek ogarnął go na myśl, że wejście w świat, ukazanie się w salonach hrabiny Kornof, było nader ważnym wypadkiem w życiu tego dwudziestopięcioletniego dziecka, które dotąd nie zetknęło się nigdy z obłudą. I on to jest sprawcą, że to serce za ideałem goniące, zostanie rzucone na pastwę ludziom pełnym fałszu i obłudy!
— Nie moja w tem wina... — rzekł sam do siebie, gdy zgrzyt klucza w zamku wyrwał go z marzenia. — A przecież ja właśnie namówiłem go, aby mi towarzyszył i ubrałem go na ten wieczór...
Istotnie, zaprowadził był Ireneusza do swego krawca, szewca i kapelusznika, aby dokonać tego, co żartobliwie nazywał „pasowaniem na rycerza“ niedoświadczonego młodzieniaszka.
Należało pomyśleć zawczasu o niebezpie czeństwach, mogących wyniknąć z tego zetknięcia się ze światem... Ale pocóż zawczasu przewidywać zło? Zostanie przedstawionym czterem lub pięciu paniom, otrzyma zaproszenie na kilka obiadów a potem zapomni, zapomni sam i o nim zapomną...
Przebiegłszy szybko aleje, zadzwonił do pierwszych drzwi na prawo, wiodących do mieszkania państwa Fresneau. Po chwili stanęła we drzwiach gruba i ciężka dziewczyna, o głupowatej twarzy, otoczonej czepkiem wieśniaczek z Auvergne. Za krótki stan, wysoko podniesione ramiona, zwierzęco-bezmyślny wyraz, malujący się w szarych jej oczach, czyniły ją bardzo nieponętną. Całe zachowanie się dziewczyny zdradzało instynktowną nieufność: ostrożnie uchyliła drzwi, zamiast roztworzyć je naoścież i podniósłszy do góry naftową lampkę, z przymrużonemi oczyma, przyglądała się gościowi. Ale gdy poznała Klaudyusza, płaska jej twarz rozjaśniała się wyrazem zadowolenia, świadczącym o serdecznej życzliwości, z jaką nowo przybywający witanym był zawsze przez rodzinę Fresneau. Służąca dygnęła uprzejmie i uśmiechnęła sią, ukazując dwa rzędy drobnych białych zębów, przerwanych — jak u zwierząt — szczerbą między siekaczami a trzonowemi.
— Dobry wieczór, Franciszko — zagadnął młody człowiek — czy twój pan już ubrany?
— Ach! to pan, panie Larcher z — radością zawołała służąca — tak, mój pan ubrał się już i wygląda ślicznie, jak cherubinek... Zastanie pan całe towarzystwo w jadalnym pokoju... Zaraz, zaraz, pomogę panu zdjąć futro... Ach! Jezus Marya! toż to dopiero ciężko dźwigać takie futrzysko na grzbiecie....
Poufałość dziewczyny służącej „do wszystkiego“, sprowadzonej przez pana Fresneau z rodzinnej jego wioski w Auvergne, od lat piętnastu gospodarującej w tym domu jak u siebie — bawiła zawsze Klaudyusza. Należał on do ludzi, uganiających się za prostotą obejścia — bodajby rubaszną nawet — dlatego może, że prostota ta pozwala mu znaleźć odpoczynek po suchej i nużącej pracy umysłowej. Śmiał się serdecznie, gdy Franciszka wydawała swój sąd o jego pracach literackich, albo z przedziwną naiwnością wyrażała obawę, by jej nie przedstawił w której ze swych sztuk dramatycznych, albo wreszcie używała w rozmowie wyszukanych wyrażeń, które zasłyszawszy od państwa, powtarzała następnie, przekręcając w najdziwaczniejszy sposób. Wychwalając niezmordowaną pracowitość swego pana, twierdziła, że „identifryzuje się on ze swymi bohaterami“ a Klaudyusz, śmiejąc się do rozpuku, spisywał te i tym podobne brednie, w jednym ze swych notatników, w którym zbierał materyały do dawno zamierzonej, lecz nierozpoczętej nawet dotychczas powieści. Nieraz też rozmyślnie sam wszczynał gawędę z rezolutną wieśniaczką. Dziś jednak nie uczynił tego, dręczony smutkiem, jaki mu sprawiała myśl, że wchodził w ten dom w złowrogiej roli szatana — kusiciela. Podczas, gdy Franciszka wieszała futro na wieszadle, stał zamyślony, przyglądając się korytarzowi, na który wychodziły drzwi od wszystkich pokojów! A przecież znał tak dokładnie rozkład całego mieszkania: w głębi na prawo znajdował się pokój Ireneusza, wystawiony na południe; na lewo po północnej stronie domu była mała sypialnia małżonków Fresneau a tóż obok pokoik sześcioletniego ich synka Kostusia, którego pani Emilia kochała mniej niż brata.
Klaudyusz wiedział dobrze, dlaczego młody był tak bałwochwalczo ubóstwianym przez siostrę, znał dokładnie całą przeszłość tej rodziny. A historya ta prosta, lecz smutna i rozrzewniająca, mogła w zupełności usprawiedliwić wyrzuty, jakie czuł w głębi serca, wyrywając Ireneusza z otoczenia, które w nim całe swe szczęście widziało.
Ojciec Emilii i Ireneusza, adwokat w Vouziers, zmarł nagle wskutek nadużycia gorących napojów. Sprzedano ruchomości i dwie wioseczki, stanowiące własność zmarłego a po pokryciu długów, wdowa znalazła się w posiadaniu pięćdziesięciu tysięcy franków Ale pobyt w Vouziers przypominał zbyt żywo smutną przeszłość, wkrótce też, zabrawszy dwoje małych jeszcze dzieci, przeniosła się do Paryża.
Jedynym opiekunem pani Vincy, został teraz brat jej, ksiądz Taconet, który ukończywszy szkołę normalną, wstąpił był do seminaryum ku zdumieniu jego kolegów, nie mogących wytłómaczyć sobie pobudek tego dziwnego postępowania. Nie rozumieli też oni, dlaczego natychmiast po przyjęciu ostatnich święceń, dawny ich kolega stanął na czele zakładu naukowego dla męzkiej młodzieży. Ksiądz Taconet, człowiek głęboko religijny, lecz liberalnych przekonań, spostrzegł był oddawna, że bogate sfery mieszczaństwa paryzkiego wahają się z wyborem dla swych dzieci szkół czysto świeckich lub duchownych, nie znajdują ani w tych, ani w tamtych warunków odpowiednich do rozwinięcia w uczniach uczuć religijnych, nakazywanych przez tradycyę — i wolnomyślności, nakazywanej przez ducha czasu.
Po długim namyśle postanowił zatem obrać zawód kapłański, dlatego, aby tem łatwiej doprowadzić do skutku zamiar pogodzenia tych dwóch krańcowych prądów. Nie zaznał chwili spoczynku, dopóki marzenia jego urzeczywistnionemi nie zostały. Dobrawszy do pomocy dwóch młodszych od siebie księży, założył pod wezwaniem swego patrona, Świętego Andrzeja, szkołę duchowną z programem szkół świeckich, a głównie lyceum Świętego Ludwika. Szkoła Świętego Andrzeja uzyskała wkrótce rozgłos tak powszechny, że w trzecim roku jej istnienia, trzy jednokonne omnibusy wystarczały zaledwie, aby przywieźć młodych wychowańków do zakładu i odwieźć ich do domu po ukończonych godzinach nauki.
Możność dania wyższego wykształcenia dziesięcioletniemu wówczas synowi, skłoniła głównie panią YVincy do zamieszkania w Paryżu, tembardzej, że Emilia, starsza o lat sześć od brata, mogła jej być wielką pomocą w prowadzeniu miejskiego gospodarstwa. Ksiądz Taconet, który umiejętnie obracał funduszami zakładu, namówił siostrę, aby skromny swój kapitalik umieściła w papierach włoskich, mających wówczas kurs najwyższy. Usłuchawszy rady brata, pani Vincy mogła rozporządzać rocznie sumą dwóch tysięcy ośmiuset franków. Cała tajemnica bałwochwalczej czci, jaką Emilia otaczała brata, wynikała przeważnie z ogromu codziennych umartwień, nieuniknionych przy tak szczupłych dochodach. W życiu serca cierpienie jest tem, czem pieniądz w grze. Przybywszy do Paryża w 1863 roku, pani Vincy zamieszkała na trzeciem piętrze znanego nam już domku przy ulicy Coëtlogon. W krótce po urządzeniu się w nowem mieszkaniu, zachorowała ciężko, to też Emilia do śmierci matki, zaszłej w 1871 roku, dźwigała na swych barkach potrójny obowiązek: pielęgnowania chorej, czuwania nad nauką brata i zarządzania gospodarstwem w warunkach, w których każde pięćdziesiąt centymów stanowiły pokaźną sumę. Do ostatniej chwili spełniała ciężkie to zadanie, słowo skargi nigdy nie wybiegło jej na usta a tylko bledsze niż dawniej i wychudłe policzki świadczyły, że brzemię to przewyższało jej siły. Stała się podobną do bohaterek starych piosenek francuzkich, do tych robotnic, dla których najwyższą osłodą ciężkiego i praco witego życia jest widok kwitnącej roślinki na oknie.
Jej kwiatkiem, jej osłodą było przywiązanie do brata a szkolne tryumfy tego ślicznego dziecka o pięknych, pełnych blasku oczach, jedyną były nagrodą Emilii za wszystkie jej trudy i poświęcenia. Dzieckiem jeszcze będąc, Ireneusz zaczął pisywać wiersze, a szczęśliwa Emilia była jedyną powiernicą tych pierwszych prób poetyckich. Gdy w sześć miesięcy po śmierci matki, profesor Fresneau oświadczył się o jej rękę, przyjęła chętnie jego propozycyę, pod warunkiem, aby zamieszkali stale w Paryżu razem z Ireneuszem, który pragnął poświęcić się zawodowi literackiemu. Fresneau przystał z radością na to żądanie. Dobry ten i prosty człowiek, był jednym z ludzi, którzy umiejąc kochać prawdziwie, godzą się bez szemrania na wszelkie prośby ukochanych. Od lat już kilku będąc korepetytorem Ireneusza, widywał codziennie Emilię i pokochał ją całem sercem, nie śmiejąc nigdy wspomnieć o swem uczuciu. Dziwne podobieństwo położenia przyciągało do młodej dziewczyny tego człowieka, liczącego blizko lat czterdzieści. Czyż i on także nie wyrzekł się wszelkich egoistycznych nadziei, wszelkich ambicyi osobistych, aby spłacić długi pozostałe po ojcu, który w nieszczęśliwych przedsiębiorstwach handlowych stracił był cały majątek? Od 1858 do 1872 roku, wypłacił sumę dwudziestu tysięcy franków, zebrawszy te pieniądze z lekcyi, płatnych po pięć franków miesięcznie. Jeżeli do ilości godzin pracy, jakiej powyższy rezultat domyślać się pozwala, doliczymy czas, potrzebny na układanie kursów, poprawianie kajetów i przebieganie z jednej lekcyi na drugą — otrzymamy bilans smutnej egzystencyi nauczyciela prywatnego, egzystencyi zużywającej w końcu najsilniejsze nawet organizmy. Miłość dla Emilii była jasną kartą w tem życiu, w którem na marzenie nigdy czasu nie stało. Ksiądz Taconet pobłogosławił młodą parę a Ireneusz pozyskał jednego jeszcze niewolniczego czciciela swego geniuszu.
Klaudyusz Larcher znał oddawna wszystkie te fakta, które nie pozostały bez w pływu na wyrobienie talentu i charakteru młodego poety. To też, gdy stojąc w nawpół ciemnym korytarzu rozglądał się naokół, rozumiał wybornie myśl kierującą urządzeniem tego przedpokoju. Wiedział, dlaczego tuż przy drzwiach, obok ciężkiego wełnianego parasola, należącego do pana domu, znajduje się elegancki, angielski parasol, kupiony przez Emilię dla brata. Wiedział, czyim darem była ta śliczna laseczka Ireneusza, z rączką z kości słoniowej o wielokroć przewyższająca swą wartością gruby i prosty kij, którego pan Fresncau używał w dnie pogodne.
Wiedział, że książki profesora leżały długo pyłem okryte, na drewnianych półkach korytarza, zkąd następnie wyrzucono je do ciemnej komórki, a korytarz oddano Ireneuszowi, który pozawieszał ściany wy brane mi przez siebie rycinami.
Między innemi znajdowało się tu kilka wspaniałych litografii, przedstawiających Napoleona, co prawdopodobnie niemile razić musiało republikańskie przekonania pana Fresneau. Ale Klaudyusz wiedział także, że profesor przez miłość dla żony, nietylko nie sprzeciwiał się nigdy nieustannym poświęceniom wszystkich na usługi młodego poety, ale uwielbiał go zarówno jak siostra, wuj a nawet służąca.
Ksiądz Taconet bowiem podzielał w zupełności ogólną cześć dla Ireneusza. Czyż chrześciańskie wychowanie, jakie odebrał młodzieniec, nie dawało dostatecznej rękojmi, że kiedyś poświęci swój talent pisarski obronie interesów kościoła? Obliczywszy, że siostrzeniec nie będzie w przyszłości bez grosza, bo kapitał ulokowany w papierach włoskich, przynosił obecnie trzy tysiące franków rocznie, że on sam zapisze mu dość pokaźną sumę, przyczyniał się do wprowadzenia młodego Ireneusza na drogę pracy literackiej, na której to dziecię szczęścia same tylko róże dotąd widziało. A któż lepiej od Klaudyusza mógł ocenić wartość szczęścia, jakie zapewnia człowiekowi ożywcze ciepło domowego ogniska, serdeczna przyjaźń i pieszczota kochającej rodziny.
Wszak on sam — sierota bez ojca i matki — od dwudziestego roku życia szedł o własnych siłach, zmuszony walczyć z tysiącem zawodów i przeciwności, jakie na każdym kroku spotykają w Paryżu ubogiego początkującego literata.
Dziwne rozrzewnienie ogarniało go zawsze, ilekroć wchodził do domu rodziny Fresneau, uczucie to i teraz ścisnęło mu serce, lecz postanowił zagłuszyć je głośnym śmiechem i udawaniem obojętnego na wszystko sceptyka. Doszedł on był do takiego stopnia nerwowego rozstroju, że każde silniejsze wzruszenie sprawiało mu ból dojmujący, lecz straciwszy nadzieję pokonania kiedykolwiek tej nadmiernej wrażliwości, obrzucał przekleństwami zbyt czułe serce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.