Joanna (Sand, 1875)/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział XXV. Zakończenie
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.
Zakończenie.

Przedmiot i wypadek rozmowy Joanny i jéj trojga przyjaciół został tajemnicą dla wszystkich, a ona dopiéro po zachodzie słońca w zamku się pojawiła.
— Nie widziałem jeszcze takiéj dziewczyny, — rzekł Kadet, widząc ją wchodzącą; — prawie już na w pół umarła, a jeszcze pracuje! Czy się chcesz dobić, niepoczciwa Joanno?
— Dla czegóż mi to mówisz, niepoczciwy Kadecie? — odpowiedziała Joanna z uśmiechem. — Czyliżeś się zabił zawsze, ileś razy spadł z konia mego panicza chrzestnego?
— Niech będzie, jak chce, — rzekła Klaudyja, patrząc na Joannę, — nie wiém czyś upadła, lub nie; niewiém, gdzieś wczoraj wieczór przepędziła, ale twoja twarz i twoje usta tak blade jak chusta; a gdybyś tak zostać miała na zawsze, toby się ludzie ciebie lękali. Wyglądasz jak Wielka-boginka!
Joanna jednak nazajutrz rano w pole się udała, lubo Klaudyi wyznała, że przez całą noc oka nie zmrużyła. Panna Boussac i téj nocy u siebie w pokoju pościelić jej kazała; a Joasia, w obawie, aby kochaną pannę swoją nie przebudzić, leżała cicho i spokojnie, pomimo męki niespania, które jej dokuczały. Jednakowo tych cierpień niewyznała nikomu, i tylko na ból głowy się skarżyła. Być może, iż Joanna usposobioną była do tego, aby bohatersko cierpienia ponosić. A może téż i posiadała jedno z tych ubudowań ciała wyjątkowych, i doskonałych, na których boleści fizyczne żadnego wpływu mieć się nie zdają. Lékarz, badający ją rano, niepokojony jéj bladością nadzwyczajną, i nieufający jej spokojności pozornej, pytał Klaudyją, co ona o tém myśli.
— Cóż panu mam powiedzieć, — rzekła, — są ludzie, którzy się skarżą, są i tacy, którzy się nie skarżą. Joasia należy do tych, którzy nigdy ani słowa nie powiedzą. Nigdy nie można powiedzieć z pewnością, czyli cierpi, lub żadnych boleści nie czuje.
Arthur i Wilhelm siedli na koń ze świtaniem i pojechali zaprosić księdza z Toull na śniadanie do zamku. Był to właśnie poranek przez Marsillata oznaczony na pojedynek między nim i Arthurem. Ale Marsillat jeszcze dniem poprzód wieczorem przysłał umyślnego posłańca, donosząc, że musi replikować w swej sprawie, którą prowadzi, że przeto nie będzie mógł opuścić Gueret, aż za dwa dni, dopokąd swej sprawy nie przegra lub nie wygra. Odwaga Leona i zręczność w użyciu wszelkiéj broni za nadto znaną była, aby go można było oskarżać o wahanie się lub dobrowolne zwłóczenie pojedynku, zwłaszcza, iż z pewnością powiedzieć można, że pałał niecierpliwością spotkania się z Arthurem w pojedynku. Ale téż i obawiał się zarazem, że ten pojedynek i wypadki, będące do niego powodem w krótce się rozgłoszą, że zachowanie się jego jako naganne uznane będzie, a śmieszność, któréj się jeszcze bardziéj obawiał, łatwiéj go jeszcze może dotknie. Nie wiedział nic o wyskoczeniu Joanny przez okno, a z Raguetem się nie widział. Ten nędznik, który mu tak długo mimowolnie był usłużny w nadziei sowitego wynagrodzenia, widział się oszukanym w swych marzeniach chciwości odrazą i wzgardą rzecznika. Był oburzonym na to, że ten korzystał z jego przestróg niezapłaciwszy za nie; że się błąkał w cieniu po skałach góry Barlot w chwili, w której Leon nakłonił Joannę do udania się z nim do Montbrat, zapewnie téż i słyszeć musiał, w jaki sposób Leon o nim mówił. Zwrócił się tedy przeciwko niemu, tak dobrze przez zemstę, jak i sprzedajność, i unikał go odtąd, obawiając się jego zemsty; lecz Leon o niczém nie wiedział. On sądził, iż się Joanna na niego w poufności przed wszystkiemi w zamku skarżyła, że cały zamek go potępia, i całe miasto w krótce z niego szydzić będzie; a czując, żeby mu niepodobna było z tego się wywinąć, co nazywał swojém fiasco, chciał przynajmniéj postawić naprzeciw temu całą zasługę wielkiéj sławy mówcy. Miał ładną sprawę, wiele mu zatém chodziło o obronienie i świetne wygranie jéj, aby jak się wyraził, rany, miłości własnej zadane, ukryć pod wieńcem wawrzynowym sławy.
Wilhelm, zajęty całkiem Joanną i Arthurem, zdawało się iż zupełnie o Leonie zapomniał. Karmił on w łonie swojém zamiary zemsty gorętsze jeszcze, jak te Arthura; ale je w sobie ukrywał, wałcząc w tajemném poświęceniu się z tym, którego już za brata swojego uważał, a który, ze swéj strony, ten sam cel miał zachowania dni życia przyjaciela, narażając się piérwszy na spotkanie niebezpieczne tak dobrze dla jednego jak i dla drugiego.
Ksiądz Alain został przez młodych ludzi po objedzie pod pozorem przechadzki na łąkę wyprowadzony, a podczas, gdy Arthur, Wilhelm, i Maryja na czatach stali, w celu przeszkodzenia obom paniom Charmoise, żeby im szyków nie pomięszały, poczciwy proboszcz z Toull rozmawiał z Joanną za skałami. Ksiądz Alain doprowadził samotnością do tego, że stłumił w sobie wzburzenie swych myśli. Skopał wszystkie mokrzyce góry Toull, i nie mógł odszukać źródła ciepłéj wody mineralnéj, które królowa boginek zagubiła. Ale to go jeszcze bardziéj zapaliło do tych poszukiwań, a rozkopując ziemię, zbierając medale i podania, stał się prawdziwym badaczem starożytności, to jest: zapomniał swoją młodość i swoje uczucia boleśne. Już siwiał, i w swoim trzydziestym drugim roku wyglądał już na starca. Gorączka w Marchii panująca przyczyniła się także bardzo wiele do nadania powagi jego ruchowi, i osłabienia dzielności umysłu tego biédnego i zacnego dusz pastérza.
— Moja córko, — rzekł do Joanny, — uczyniłaś ślub czystości, ubóstwa, i pokory, wiém o tém; ale...
— Niema tutaj żadnego ale, księże proboszczu, — odpowiedziała Joanna. — Jest to ślub, któren mi moja nieboszczka matka uczynić poleciła, kiedy jeszcze piętnastu lat nie miałam, a któreneście mi odnowić pozwolili co rok na wielkanoc przy spowiedzi.
— Prawda, moja córko; piérwsze bowiem ślubowanie twoje tchnęło nieco pogaństwem, gdyż przysięgłaś na kamień w Ep-nell; a ten jest godłem, którego świętości uznać nie mogę. Dla tego téż ślub twój piérwszy niema żadnéj wartości w moich oczach, i nie zobowięzuje cię do niczego, a to tém bardziéj, że piérwsza jego przyczyna zupełnie była próżną i złudną, jak teraz o tém wiész dokładnie.
— Przyczyna! przyczyna! ta przyczyna, księże proboszczu nie była złą przyczyną. Moja matka sądziła, że boginki z góry Barlot źle mi życzyły, że mi te trzy pieniądze w rękę włożyły, i mówiła, że, aby się ustrzedz od tego, trzeba mi wykonać trzy śluby do najświętszéj panny; ślub ubóstwa, z powodu złotego luidora; ślub czystości, z powodu wielkiego talara; i ślub pokory, z powodu tego małego pieniążka.... Otóż to tak rzecz się ma cała.... Ja w tém nic zmienić nie mogę.
— Ale tyś nie pojmowała tych ślubów, gdyż wtedy jeszcze dzieckiem byłaś.
— O nie! pojmowałam ja je bardzo dobrze!
— Ale tyś to uczyniła, aby się stać posłuszną twej matce.
— To mi wielką radość sprawiło, że jej mogłam być posłuszną, i przypodobać się razem najświętszéj pannie, i być podobną do Wielkiéj pastérki, która przez swój ślub tego cudu dokazała, że Anglików z kraju wypędziła.
— Bardzo dobrze! Ale wy najświętszą pannę zywacie Wielką-boginką! Sama to wyznać musisz Joanno!
— A cóż to ma do tego, że my ją tak nazywamy, księże proboszczu? Przez to jej przecież nie robiemy żadnéj hańby.
— I sądziliście, że ona wam pomoże znaleźć skarb i złote ciele uchwycić.
— Pomogła ona Wielkiej-Pastérce zdobywać miasta i wielkie bitwy, mogła przeto i mnie pomódz znaleść jamę złotą, która zbogacić ma wszystkich ludzi, żyjących na ziemi. Nie przez skępstwo ja sobie tego życzyła, księże proboszczu, gdyż ślubowałam ubóstwu. Ani téż dla tego, aby znaleźć męża, gdyż ślubowałam panieństwo. Ani téż dla tego, aby ludzie o mnie mówili, gdyż uczyniłam ślub pokory, i że pastérką na zawsze zostanę.
— Ale teraz moja Joasiu, powinnyby wszystkie marzenia o skarbie, o wojnie z Anglikami, i o bogactwie ogólnym, któremiś się tak długo pieściła, nakoniec z myśli twojéj ustąpić. Widzisz sama, że na to już myśleć nie możesz i byłoby może daleko więcéj szczęścia i zasługi dla ciebie, gdybyś poszła za człowieka bogatego, ludzkiego, i dobroczynnego, któryby naszą ziemię uprawiał, nasz kraj zbogacił, i mieszkańców uczynił szczęśliwszemi, nastręczając im robotę.
— Nie wiém ja tego wszystkiego, księże proboszczu. Być to może, rzecz tak się ma i jeźli doprawdy, to bardzo poważam dobre zamiary tego człowieka. Ale ja nie mogę złamać mojego ślubu. Uczyniłam go, mając wolną wolę; i chociaż mi mówicie, że, ponieważ te trzy pieniądze nie pochodziły od trzech boginek, ale od trzech panów, a zatém przyczyna tego ślubu jest nieważna, ja zaś powiadam, że ślub zostaje, i że sobie żartować nie można z tych rzeczy.
— Niech bóg broni, żebym ci miał radzić, abyś sobie z podobnych rzeczy żartowała! Zobowiązania, które między naszém sumieniem i bogiem zawięzujemy, są tysiąc razy świętsze, jak te, które ludzie między sobą zawierają. Ale są śluby nierozważne, które kościół nie uznaje jako ważne, a które bóg od siebie odrzuca, jeżeli przyczyna ich jest występna lub płocha.
— Występna, księże proboszczu? Wszak mój ślub był uczyniony dla uszczęśliwienia wszystkich ludzi na świecie!
— Przyznaj sama, żeś cały twój ślub oparła na błędzie, na wielkim zabobonie. Serce twoje cudownie jest dobre, zamysł twój wzniosły; lecz twój umysł nie jest dość oświécony Joasiu, a przyznać musisz, że ja trochę więcej wiém jak ty w tej mierze, co dotycze sumienia.
— A jednak, księże proboszczu, kiedyście mi pozwolili ponowić mój ślub, uważaliście go za dobry.
— I jeszcze teraz jestem tego zdania; lubo pomimo to, przyczyna tego ślubu nie mniéj jest nieważna. Niewiedziałem w ówczas tego, co teraz wiém o przesądach mieszkańców w Toull, zwłaszcza, iż wy wszyscy macie sposób spowiadania się samemi przenośniami, tak, że często nam się zdaje, iż mówicie o bogu, a wy mówicie o djable.
— Wybaczcie mi księże proboszczu — rzekła Joasia nieco urażona, — ja nie oddaję cześci djabłu.
— Ja tego nie mówię, kochana Joasiu; ja tylko powiadam, że kościół będzie mógł zdjąć z ciebie twój ślub.
— Kościół, księże proboszczu? Kościół w Toull-Sainte-Crox?
— Nie moja kochana, kościół Rzymski.
Joanna spuściła na dół oczy z uległością. Słyszała ona nie raz proboszcza mówiącego o kościele rzymskim. Ale, jak zwykle u wieśniaków, słowo to jej umysłowi innego znaczenia nie objawiało, tylko piękną budowlę, przedmiot czci szczególnéj, dokąd tylko sami bogacze pielgrzymkę odbywać mogą.
— Wierzę ja w moc kościoła Rzymskiego, — rzekła, — ale pomimo to, niema kościoła będącego czémś więcéj jak bóg.
Proboszcz starał się zrozumialéj to jej wyłożyć. Mówił tedy o papiérzu. I wieśniacy słyszą czasami o papiérzu. Nazywają go: Wielkim-księdzem, a Joanna również przyzwyczaić się nie mogła, aby go nazwać inaczéj.
— Ja nie ślubowałam ani Wielkiemu-księdzu, ani kościołowi w Rzymie, ani téż kościołowi ś.  Marcyjala w Toull, — odpowiedziała, — ale bogu w niebie, wielkiej dziewicy, i mojej nieboszczce matce. Ona mi tak nie mówiła jak wy, księże proboszczu; a o moim ślubowaniu to mi zawsze mawiała, że to jest na całe moje życie, i żeby to było daleko lepiéj dla mnie, gdybym umarła, jak żebym mój ślub złamać miała.
Ksiądz proboszcz długo jeszcze mówił o naczelniku kościoła, o następcy apostołów, który oddziedziczył klucze nieba, i moc zawiązywania i rozwiązywania ślubów na ziemi. Joanna mocno się dziwiła, a nawet i nieco mimowolnie zgorszyła tą władzą, którą ksiądz Alain człowiekowi przypisywał.
— To wszystko nic mi nie pomoże, — rzekła, — i tego nie zmieni, com zaprzysięgła przy kamieniu w Ep-nell, podczas gdy jeszcze ciało mojéj drogiéj nieboszczki tam leżało, a dom gorzał, że nigdy nie złamię moich ślubów, iż nigdy za mąż nie pójdę i nawet z miłości nigdy nikogo nie uściskam. Widzicie sami, księże proboszczu, że dusza mojéj matki, przyszłaby wyrzuty mi robić, a najświętsza panna by mię opuściła, i bóg by mię ukarał. Tego co się już stało, zmienić więcej nie można, i to na nic się nie przyda, dłużéj o tém myśleć.
Nic nie zdołało wzruszyć postanowienia święcie fanatycznego Joanny, a ksiądz Alain, który ją bardziéj badał dla tego, aby ją doświadczyć, jak przekonać, wrócił od niéj przejęty podziwieniem, które i swoim młodym przyjaciołom wyjawił, lubo to nie wstrzymało sir Arthura od wpadnięcia w głęboki smutek. Zbliżył się do Joanny, zawiesił na niéj spojrzenie bolesne, i oddalił się niewyrzekłszy ani słowa, z mocném postanowieniem szanowania jéj wiary i zwyciężenia swéj własnej miłości, jeżeli mu na to sił starczy.
Proboszcz poszedł się pożegnać z panią Boussac, która, niewiedząc prawdziwego powodu jego odwiedzin bardzo zabawnym i właściwym go znalazła. Chciała go jeszcze trochę na pochodzenie podań i nazwisk sprowadzić, ale nikt jéj już nie popierał. Nadzieja wesołością natchnęła przed godziną przyjaciół Joanny. Ale teraz nadaremnie się silili wymusić uśmiech na ustach.
Ksiądz Alain chciał właśnie odjechać, i już mu konia jego przed drzwi ze stajni przyprowadzono, kiedy Maryja weszła do swego pokoju, aby mu przynieść książkę, którą mu objecała. Znalazła Joasię na kolanach przed jéj obrazem bogarodzicy, bladą jak ta dziewica z alabastru, do któréj modły swe wznosiła, z oczyma zamglonemi, rękami złożonemi, i ciałem skostniałem i na przód pochyloném. Osłupiałość jéj wzroku i nieruchomość przeraziła pannę Boussac.
— Joasiu, — zawołała, — cóż ci to jest? odpowiedz-że mi; o czém-że ty myślisz? czyś chora? czy mię nie słyszysz?
Joanna klęczała nieruchoma, z ustami na pół otwartemi. Maryja się jéj dotknęła; była zimna jak lód, a jéj członki skostniałe jak u posąga. Na krzyk panny Boussac, wszyscy w zamku się zbiegli. Lekarz nie był daleko; upuścił jej po drugi raz krew, a Joanna swoją przytomność odzyskała. Lecz dała znak, że chce po cichu z proboszczem się rozmówić, a gdy ją proszono, aby się mówieniem nie wysilała, gdyż jest zanadto słabą, rzekła głosem cichym:
— To mi tam z góry nakazano.
Kiedy wszyscy się od niéj oddalili, Joasia rzekła do księdza Alain, takim głosem słabym, że ją zaledwie mógł słyszeć:
— Czuję, że jestem chorą, i łatwo bym umrzeć mogła. Chciałabym się przed wami wyspowiadać księże proboszczu, jak będę mogła najdokładniéj..... Wiécie..... ten Anglik? Gdzież on jest? Otóż myślałam o nim, myślałam o nim trochę za często.
— Mimowolnie, nieprawdaż moja córko?
— O tak, niezawodnie. Ale nie mogłam się wstrzymać od tego; a szczególnie od wczoraj miałam go przez noc całą przed mojemi oczyma. Czy to grzéch śmiertelny, księże proboszczu?
— Nie, moje dziecko. To nie jest nawet grzéchem żadnym, gdyż jest tylko mimowolném zaprzątnięciem myśli.
— Ale jeszcze nie dawno, na łące, rozmawiając z wami, czułam jakby żal jaki, że jestem zmuszona zachować moją przysięgę. Nie dla tego, żebym była sama za mąż iść chciała, nigdym o tém nie myślała; ale bardzo mnie bolało robić tyle przykrości temu panu, który się tak dobrym być zdaje.
— No i cóż Joasiu, czy sobie nie życzysz, abym zrobił potrzebne kroki do papiéża, względem uzyskania rozwiązania ślubu twojego?
— Nie, nigdy księże proboszczu! A potém nie chodzi tu o to; idzie tu o uspokojenie mojéj duszy. Moja kochana przyjaciółka, która jest w niebie, z pewnością mi będzie robić wyrzuty, że czuję miłość dla Anglika; i wstydzę się bardzo, że jestem tak słabą. Lecz kiedy na mnie spojrzał na łące, jak gdyby mnie chciał pożegnać, serce mi wtedy omal nie pękło. Trzeba, żebyście mi na to rozgrzeszenie dali, księże proboszczu.
— Czy miałaś kiedy uczucia tego samego rodzaju dla kogo innego? Joasiu?
— O nie, księże proboszczu, nigdy! Martwiłam się wiele o mego chrzestnego panicza, ale to nie było to samo. Ja sobie o to żadnego wyrzutu nie robię.
— Wybacz mi, moja córko kochana, że cię się zapytam; lecz w chwili, w której ci mam dać rozgrzeszenie, muszę przyjść w pomoc twojej pamięci, trochę osłabionej.... a Leon Marsillat....
— O ten! — rzekła Joanna. Ale za nadto już wysilona była, aby coś więcéj była powiedzieć mogła; nie mogła się już tylko uśmiechnąć z anielską słodyczą, z którą się połączył wyraz dumy złośliwéj kobiéty. Proboszcz jej dał rozgrzészenie, a ona jakby usnęła. Kiedy się zbudziła, ujrzała Maryją trzymającą ją za rękę; Wilhelm blady i pomięszany klęczał koło niéj, a Harley, stojąc nieruchomy, zdawał się być porażonym. Lékarz bowiem rzekł do niego te słowa okropne:
— Wypadek ten jest bardzo niebezpieczny, ta dziewczyna może umrzeć co chwila.
Zdawało się jednak, że Joasia przezwycięży tę chorobę. Leżąc na własnym łóżku swéj panienki lubéj, i przez nią samą pielęgnowana, zdawało się, że jest bardzo spokojna, i ze wcale nic ją nie boli.
— To mię dziwi, — mówił lekarz, — musi albo spać, albo bardzo cierpieć. Ale trudno wiedzieć u niéj, czego się trzymać. Klaudyja mi wprawdzie wytłómaczyła, że Joanna należy do tych, którzy się nigdy nie skarżą, ale czyż należy także do ludzi, którzy cierpią?
Maryja utrzymywała że należy do aniołów, którzy żadnych innych boleści nie cierpią, prócz litości nad ludźmi.
Po spowiedzi, zdawało się, że Joanna przezwyciężyła swój żal lub wyrzekła się swoich wątpliwości, gdyż spoglądała na Harleya bez przykrych uczuć, a żegnając się z księdzem Alain, który musiał wracać do swojéj parafii przed nocą, powiedziała, że czuje teraz spokój w swej duszy. Koło zachodu słońca podniosła się, i dała znak Kadetowi i Klaudyi, aby się do niéj zbliżyli.
— Moi kochani, — rzekła do nich, — jeżeli umrę, to będziecie mieć staranie o Finetce, nieprawdaż?
Kadet płaczem tylko odpowiedział, a Klaudyja z głębi swego serca zawołała:
— Nie umiéraj Joasiu, wolałabym ja umrzeć na twojém miejscu.
— O ja téż nie mam ochoty umiérać! — rzekła Joanna z uśmiéchem. — Idźcież teraz i posługujcie do objadu, już się i tak długo z nim dla mnie opóźnili. Paniczu chrzestny, i wy panienko, idźcie na objad. Ja się mam bardzo dobrze, chwała bogu! Przyjdziecie potém do mnie, jeżeli będziecie chcieli.
— Tak, tak, proszę iść na objad, — rzekł lékarz trzymający rękę Joanny. — Puls jest dobry. Dzisiaj już niczego się obawiać nie mamy.
— Panie Harley, — rzekł potém do Harleya, wychodząc za nim do sieni, — najdaléj za ćwierć godziny ta dziewczyna umrze. Panna Boussac jest bardzo czuła i kocha ją nad miarę. Wilhelm to samo, jak się zdaje, w niej jest zakochany. Te biédne dzieci są za nadto wątłego zdrowia, aby mogli być świadkami podobnego widowiska. Chciej ich zatém wyprowadzić panie, i nie daj im nic poznać po sobie; wszak jesteś człowiekiem silnym i spokojnym. Rozkaż Klaudyi wyjść i zostać na dole; wrzeszczała by na całe gardło, żeby ją aż po całym zamku słychać było..... A potém proszę cię wrócić, mój panie! Gdyż łatwo być może, że my oba nie będziemy dość silni, aby utrzymać i uskromić chorą w śmiertelnych jéj drganiach.
Harley, wykonał dosłownie, z śmiercią w sercu, roztropne rozporządzenia lekarza. Kiedy wracał, Kadet, który z lékarzem był pozostał przy Joannie, wyszedł naprzeciw niego śmiejąc się z radości:
— O, Joannie już lepiéj, — rzekł uderzając ręka w rękę, — słuchaj pan jak śpiewa. O, jakże ja jestem rad! bo już myślałem że umrze.
— Idź pomódz do stołu usłużyć, — krzyknął na niego lékarz. — Widzisz, że już cię więcéj nie potrzebujemy. — Panie Harley — dodał, — proszę, chciéj zamknąć drzwi i okna, ażeby nie słyszano tego konania, i nabierz nieco odwagi. Podobne konania są często bardzo gwałtowne i okropne. Jest to wzruszenie mózgu: przesilenie choroby w krótce nastąpi.... i długo trwać nie będzie.
Obojętność okropna lekarza mroziła krew w żyłach nieszczęśliwego Arthura ze zgrozy i rozpaczy. Joasia, siedząc na łóżku, z licami sinemi i oczyma iskrzącemi, pieściła swego psa i śpiewała głosem silnym i dźwięcznym:

La, où donc est le temps
Ou j’etais sur ma porte,
Assise dans mon habit blanc...[1]

Lékarz jednakowo się pomylił. Koniec życia Joanny miał być równie łagodny i spokojny, jak było całe jéj życie. Głos jéj ucichł i przybrał wyrazu anielskiego kiedy sobie wiersze następne innéj piosnki wiejskiéj pod nosem śpiéwała:

En traversant les nuages,
J’entends chanter ma mort,
Sur le bord du rivage
On me regrette encor....[2]

Do mnie! do mnie! Finetko! mój piesku, do mnie, na tu, Finetko! Goń! goń!.... a huzia ha! huzia ha!
— Co ona mówi, wielki boże! — zawołał Harley załamując ręce!
— Zgromadza swoją trzodę, aby ją do domu zagonić; szczuje psa, — rzekł lékarz. — Myśli, że jest na łące; to obłąkanie chorobliwe.
— Panie Harley, chcę z panem pomówić, — rzekła nagle Joanna głosem mocnym. — Jesteś człowiekiem uczciwym, człowiekiem wedle woli boga. Moja kochana panieneczka jest aniołem z nieba.... Polecam wam panie, na rozkaz boga i najświętszéj panny, abyście się z nią ożenili. A potém, słuchajcie; udajcie się do Toull-Sainte-Crox, zgromadźcie wszystkich mieszkańców, i powiedzcie im odemnie to, co ja wam teraz powiém: Jest skarb w ziemi. Ale ten skarb nie należy do nikogo, należy do wszystkich. Dopokąd go będzie szukał każden dla siebie, żaden go nie znajdzie. Tylko ci, co się nim będą chcieli z całym światem podzielić, ci go tylko znajdą; a ci co to uczynią, będą bogatszemi jak świat cały, gdyby nawet nie mieli więcéj jak pięć su.... podobnie jak ja.... i święta Teressa.... Powiédzcie im to wszystko, jest to świadomość, jedyna i prawdziwa świadomość, którą mi matka umierając zostawiła, i którą mi poleciła wszystkim ludziom udzielić, gdybym skarb znalazła. Jeżeli was nie usłuchają, będą mogli długo jeszcze śpiewać następną piosenkę starożytną:

— Dites moi donc ma mère
Où les Français en sont?
— Ils sont dans la misére,
Toujours comme ils étiont[3]

Głos Joanny posiadał dotąd dźwięk niebiański, lubo coraz bardziéj słabł po mału.
— Panie Harley, — rzekła, — nie odchodźcie jeszcze, dajcie mi szkaplerzyk do ręki.... Czy już jest? ja go nie czuję; moje ręce już obumarły. Będziecie kochali moją drogą panienkę, nieprawdaż? O mój boże! wszak to Wielka-boginka stoi przedemną... jakże ona jest blada?... Świeci jak słońce.... Złote ciele ma u nóg swoich! Bywajcie zdrowi moi przyjaciele! Bądź zdrów Kadet.... bądź zdrowa Klaudyjo!... Czy jesteście tutaj? Będziecie się za mną modlić do boga. Polecicie moją biédną ciotkę paniczowi chrzestnemu..... A, moja panieneczka droga? Ot! otóż ją widzę!.... Dobry wieczór, kochana panno! otóż i słońce znika! a dzwonnica z Toul się pokazuje... Oto jestem chwała bogu!
Joasia wyciągnęła ręce i chciała uchwycić rękę sir Arthura, którego za Maryję brała. Ale jak powiedziała, ręce jéj już martwę były, a jéj ramie skostniałe na łóżko opadło. Arthur pokrył go pocałunkami, których ona już nie czuła. Już bowiem żyć przestała.
Wilhelm, Arthur, i Maryja, z początku boleścią przygnieceni, w krótce o tyle siły swe odzyskali, że mogli być przytomni pogrzebaniu ciała Joanny obok jéj matki Tuli i innych krewnych na cmentarzu w Toull.
Pomimo wszelką ostrożność Arthura Wilhelm bił się w pojedynku z Marsillatem, który dowiedziawszy się o wyskoczeniu i śmierci Joanny, całą swoją dumę stracił, i na łonie Arthura wylał swe szczére żale, który mu z serca wszystko przebaczył, gdyż jego wyrzuty sumienia za dostateczną i najdotkliwszą karę uważał. Lecz Wilhelm nie przestawał przeciwko niemu się zżymać. Jego matka go z błędu wywiedła, mówiąc mu, aby go pocieszyć względem utraty Joanny, że ta dziewczyna nie była i być nie mogła jego siostrą. To nowe objawienie jeszcze bardziéj wzburzyło młodego człowieka; oskarżał panią Charmois i Marsillata o przyprawienie o śmierć téj niewinnéj ofiary, a jego wściekłość przeciwko Leonowi żadnych granic więcéj nie znała. Wyzwał go w taki sposób szyderczy, że pomimo cierpliwość i wspaniałomyślność, któréj dowód w téj okoliczności gorący rzecznik złożył, zmuszony był do pojedynku z nim na kromlechach skał krwawo-ofiernych. Marsillat wszystkich sił dokładał, aby uniknąć téj ostateczności. Posiadał on za nadto wiele korzyści nad Wilhelmem, a jednak go ten w udo zranił niebezpiecznie, z czego Marsillat wiecznie chromym pozostał, co niezmiernie wiele zaszkodziło jego powodzeniu u kobiét pięknych w mieście i na wsi. Kalectwo lub ułomność, choćby tylko najmniejszą była, bardziéj dla wieśniaka jest odrażającą, jak brzydota największa przy kształtnym ciele. I Klaudyja uczuła skutku téj niełaski doli swego kochanka; czyli raczéj, skoro się dowiedziała, a może i odgadła prawdziwą przyczynę śmierci Joasi, nie mogła mu już nigdy przebaczyć.
Maryja i Arthur przez długi czas pocieszyć się nie dali! Lecz Joasia ostatnią wolę swoją oznajmiła Arthurowi, który sobie to za święty obowiązek poczytał ją wypełnić. Po Joasi, Maryją najwięcéj z wszystkich kobiét cenił. Ich przywiązanie obopólne do zmarłéj utworzyło pewien związek między niemi. Pobrali się w rok po jéj śmierci i podróżowali przez niejaki czas z Wilhelmem, aby go z boleści jego ponuréj rozerwać. Młody baron nakoniec osiadł na powrót w swej rodzinnej ziemi i nie ożenił się z Elwirą Charmois, która długo jeszcze panną pozostała, z wielkim zmartwieniem swéj matki.
Wilhelm nie był zupełnie bez winy. Wyrzucał to sobie gorżko, iż kochał Joasię za nadto, czyli za nadto mało, gdyż nie umiał przezwyciężyć wcześnie swojéj miłości, lub téż odważnie się jej oddać, ofiarując piérwszy swej chrzestnicy miłość tak szlachetną i wzniosłą, jaką była miłość Harleya. Mówią, że i nieszczęście zawsze na coś się przyda. To prawda lecz tylko w tedy, jeźli żal nas oczyści. Wilhelm jasnym tego był dowodem. Nie podejmował on żadnych czynów głośnych: pozostał marzycielem i lubiącym samotność; lecz we wszystkich swych stosunkach z ludźmi, których przesąd niższemi od niego stanowił, z taką miłością braterską i dobrotliwością się obchodził, która niczém zmienić się nie dała. W tém jednak tylko naśladował swą siostrę i szwagra, których myśli i czynności szlachetne zdawały się o wiek jeden wyprzedzać nasze czasy nędzne i przeklęte, w których żyjemy.
Marsillat bardzo surową odebrał nauczkę. Poprawił się jednak z swojego życia rozwiozłego; lecz tło jego duszy za nadto było samolube, aby tę złą namiętność inna zastąpić nie miała. Sława polityczna stała się podnietą jego dążeń i marzeniem jego życia.

koniec.




  1. Gdzież się te czasy podziały,
    Kiedy na progu méj chaty,
    Siedząc w mojéj sukni białej...
  2. Wznosząc się w niebo nad chmury
    Nad mym grobem słyszę pienia
    A brzég rzéczki méj ponury
    Oddaje żalu westchnienia.
  3. Powiedz mi matuniu jak daleko są Francuzi?
    Są oni w nędzy, jak zawsze byli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.