Jep Bernadach/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Maski.

Cały karnawał był dla Jepa i Bepy rozkoszną porą. Raz, albo dwa razy w tygodniu schodzili się to u tych, to u innych sąsiadów, by obchodzić zapusty, co roku wprawiające w rodzaj upojenia, zarówno najbiedniejszych jak i najbogatszych mieszkańców kraju. Jadła było w bród. Wesele rozlewało się falą wraz z buchającymi z kuchni zapachami przeróżnych smakołyków krajowych. Podczas gdy zaproszeni wygrzewając się przy ognisku, napychali się wędlinami i wieprzowiną, na dworze zbiegło się co żyło, ludzie i zwierzęta, psy i żebracy, wszyscy zgłodniali tłoczyli się dokoła domów, pukali, lub skrobali do drzwi, a czasem zjawiali się w progu biedacy, szczodraki, recytujący siedm psalmów pokutnych, a jękliwe i natrętne psalmodye miały najczęściej dobry skutek. Karmiono ich, by nie mącili wesela.
Kowalczuk i Bepa żyli przez kilka dni rozkosznie i dostatnio. Mimo, że nie byli po słowie, zachowywali się wobec siebie jak narzeczeni. Dragon, przykuty reumatyzmem do fotelu przed ogniskiem, pozwalał im chodzić sam na sam, gdzie im się podobało. Przeciągali ten rozkoszny okres. Późno w nocy powracali zwolna bezludnemi ulicami przytuleni do siebie, a Jep obejmował ramieniem dziewczynę. Gdy wieczór był ciepły siadali pod osłoną skał u stóp drzewa oliwnego. Tajemniczość nocy, spokój niezmącony, sprzyjał uściskom zakochanych. Szczekanie psa, lub śmiech sowy, dolatywało czasem, ale gdy te odgłosy milkły, zapadała cisza tak głęboka, że mimowoli zniżali głos, jak gdyby obawiali się, że ktoś może ich podsłuchać.
Powracając drogą, wiodącą do Motlig, zatrzymywali się czasem przed kapliczką św. Piotra, co stała u wnijścia do wsi. Biedny święty z drzewa spróchniałego, z którego zeszła pozłótka i który nie dostawał w ofierze najczęściej nic lepszego jak tylko kurz drożny i przekleństwa woźniców, był świadkiem ich ostatnich rozmów. Cieszyło go to zapewne. Słowa miłosne podobne były do kwiatów świeżych i wolał je zapewne od papierowych, spełzłych habrów i róż, które jakaś pobożna dusza z sąsiedztwa zatykała mu przed nosem raz do roku w dniu imienin.
Szczęśliwy był teraz Jep! Polityka narazie nie zaprzątała mu głowy. Młodzi i starzy, »socyalni«, »demokratyczni« i »reakcyjni«, wszyscy szaleli w całym kraju. Niech żyje miłość i kiszki krwawe! Niech tam w Paryżu gryzie się Prezydent z Izbą, Montagnes trzęsie się z wściekłości i Romieu straszy czerwonem widziadłem głupców, mieszkańcy Katlaru nie pozbawią się przez to ani jednego smakowitego kęsa, ani jednej figury kontredansu.
Tylko proboszcz Colomer i nauczyciel Sabardeilh opierali się tej burzy.
W gruncie rzeczy proboszcz Colomer pobłażliwie patrzył na ten szał karnawałowy, nawet poniekąd uczestniczył w głównym grzechu obżarstwa, który grasował po wsi i miłem okiem spoglądał na ofiarowywane sobie przez penitentów dary, np. połcie słoniny, krwawe kiszki długie na piędź lub dwie. Te małe prezenty czyniły go względniejszym. — Znam ja — mówił — moich Katalończyków. Gdy zmęczą się w usługach szatana, powrócą niewątpliwie do Boga. Dusze zbłąkane, ułapię za uszy w poście!
I nauczyciel dał się wreszcie skusić. Klął przez cały karnawał na roztargnienie niewypowiedziane, jakie zapanowało wśród uczniów. Odgłos tamburina, kwik przedzgonny prosiaka zakłuwanego w sąsiedztwie, mąciły co chwila ciszę sali szkolnej. Podniecone tymi odgłosami dzieci pokrzykiwały, bębniły pięściami po ławkach. Kary sypały się jak z rogu obfitości, ale nie mogły uspokoić umysłów i w końcu nauczyciel, doprowadzony do ostateczności, poczynał żałować, że nie może zastosować kary cielesnej, użyć rózgi, gdyż zniósł sam ten rodzaj kary zaraz przy objęciu posady. Miał w głębokiej nienawiści wszelką siłę brutalną.
Pani Sabardeilh natomiast, której skąpstw o uśmiechało się, że może czasem przewrócić garnki dnem do góry, zachęcała niejednokrotnie męża, by przyjął od czasu do czasu jedno z licznych zaproszeń sąsiedzkich i wtedy małżonkowie odświętnie wystrojeni, uczestniczyli w uczcie. Parę kieliszków słodkiego, białego wina podniecały Sabardeilha..., rozpogadzał się przy deserze, rzucał jedno, drugie słówko żartobliwe, lub intonował pieśń patryotyczną. Po uczcie, powracając do domu, był prawie czuły dla żony i małżeństwo tego wieczora nie potrzebował szkandeli dla ogrzania małżeńskiego łoża.
Całe niedziele przeznaczone były teraz na tańce. Od samego ranka... cobla.... to jest orkiestra z flażeoletów i waltorni złożona, przeciągała uroczyście ulicami, a za muzyką biegły chmary dzieci podskakując, krzycząc i bijąc się. Kupcy przybyli z Prades rozkładali na straganach ciastka i przysmaki miejscowe: marcypany posypywane różnokolorowym proszkiem cukrowym, makagigi sfabrykowane z mąki żytnej, miodu i żółtka, itp.
Po nieszporach, gdy przebrzmiało ostatnie uderzenie dzwonu, oznajmiającego, że nabożeństwo skończone, rozpoczynał się bal pod gołem niebem, u stóp wiązu, stojącego na pryncypalnym placu. Wszyscy młodzi gromadzili się tam i niebawem poczynały się tany. Oszołomieni tańcem nie czuli prochu, ani wiatru wiejącego. A jednak... zimny tramontana... wiał, szarpał spódnicami danserek, podnosił płótna straganów i obsypywał ciastka rodzajem brunatnego cukru. Nie widział, nie czuł tego nikt, tańczono siarczyście.
Jep i Bepa nie rozłączali się. W braku tedy Bepy, zaangażowanej stale przez kowalczuka, towarzysze jego musieli się obejrzeć za innemi tancerkami. Jan Cadéne wywijał Petronelą, młodą dziewczyną, z której oczu skry się sypały. Filip otoczył ramieniem Franciszkę, grubawą, ubraną jaskrawo, której koronkowa chustka opadała nisko na kark.
Galderyk, któremu jak i innym Bepa odmówiła, wziął sobie na złość Izabelę, smagłej cery, ogromnie wystrojoną, brzydką, która w braku tancerzy nudziła się w kącie. On był krótkonogi, gruby, ona wysoka, sucha, jak żyrafa, parę więc stanowili śmieszną. A że oboje usiłowali wyglądać powabnie, Izabela, by spodobać się tancerzowi, którego jej dał przypadek, Galderyk, by rozzłościć Bepę, przeto śmiano się poza ich plecami.
— Spojrzyj no tam — mówiła Bepa — wyciągnęła ze skrzyni, co miała najparadniejszego, by oczarować mężczyzn... ale jak to mówią: »Im bardziej ją wystroisz, tem brzydszą będzie«.
— Życzę im obojgu, by się dobrze bawili razem! — odrzekł ze śmiechem Jep, osłaniając równocześnie Bepę przed szturchańcem, który jej chciał w przelocie wymierzyć łokciem Galderyk.
Szczęście, jakie czytał na twarzy brata, spojrzenia, jakie wymieniali zakochani zwarci w uścisku tanecznym, doprowadzały Galderyka do rozpaczy. Nie, tego znieść już nie mógł.
Szorstkim ruchem osadził swoją Izabelę na środku placu i odszedł utopić strapienie w kieliszku.
Tymczasem nadchodziły ostatki... los darrers dies... Uciecha cała polega w tych dniach na przebieraniu się i intrygowaniu przechodniów, którzy usiłują odgadnąć kto pod m aską ukryty. Zgadnij, jeśli możesz! Maska do ciebie się odzywa, ma do tego zupełne prawo; gniewać się nie wolno, mówić wolno wszystko.
Gwar też ogromny. Bogaty, czy ubogi, rzemieślnik, czy mieszczuch, każdy dostanie swoją porcyę. Przez trzy dni włada równość i szczerość usuwa obłudę codzienną. Niepodobna uniknąć owej rewizyi sumienia obnażonego, przetrząsanego, ku uciesze zebranych. Tym, którzy chcieliby się schować i zamkną się w domu, złożą maski wizytę i przemocą otworzą drzwi. Jedynym sposobem uwolnienia się od intruzów, napadających wesołą zgrają dom i tańczących po wszystkich pokojach, jest: nalać im kieliszki. Kolejka... rancio... albo wódki, rozbraja czasem napastników, zamyka usta gadułom; banda podpiwszy jak się należy, wynosi się mistyfikować sąsiadów.
Jep i Jan Cadéne uplanowali taką maskaradę na wieczór tłusto-czwartkowy. Jojotte należał też do przedsięwzięcia, podjął się wypożyczyć przebrania u majstra fryzyerskiego w Prades, mającego sklep; całą furę gałganów różnobarwnych, masek malowanych z nosami poliszynela, minami głupiemi, pijackiemi, że można pęknąć od śmiechu.
Kostyumy same, pozostawiono instynktowi wynalazczemu każdego z osobna. Najprostsze przebranie, bo dostępne dla każdego, polegało na ubraniu się we własne, podszewką na wierzch obrócone suknie.
Ale nie poprzestano na tem. Jep wypożyczył od Bepy spódnicę i gorset, a ona przebrała się znowu nibyto za pasterza, biorąc na głowę zakrytą maską czapkę włóczkową czerwoną, a na ramię baranią skórę. Jan Cadéne ubrał się w stary mundur Malhiberna, znaleziony gdzieś na dnie kufra, a Jojotte przybrał się od stóp do głowy w szaty pątnika, duchowne niby, czarne, ale przystrojone stosownie do uroczystości w dzwonki. Na głowę wdział wysoką, śpiczastą czapkę i chwycił w rękę smolną pochodnię, by przyświecać całemu orszakowi.
Tak wystrojona banda, wymknęła się cichaczem po kolacyi z kuźni. Na ulicy było bardzo ciemno, ale pełno kręciło się ludzi.
Krążyły ciche cienie gapiów; hałaśliwe sylwetki masek wziąwszy się za ręce, okrążały ciekawych, wydając okolicznościowy okrzyk: »Gourou! Gourou!«.
Wielkoludy, to znaczy lalki zatknięte na wysokich drągach, niesione przez ludzi ukrytych we fałdach prześcieradeł, kroczyły wielkimi krokami, krzycząc przeraźliwie, ksiądz-maska w insygniach kapłańskich z malowanego papieru, przedrzeźniał ruchy proboszcza Colomera, a w śród ścisku biegały dzieci, zamaskowane tylko liściem kapusty, przymocowanym do twarzy.
»Gourou! Gourou!«...
Wszyscy tańczyli, krzyczeli, wołali na siebie. Zgiełk był straszny.
Popychani, gnieceni Jep i jego przyjaciele, torowali sobie drogę i wreszcie wpadli jak burza do szkoły. P. Sabardeilh czytał przy kominku »Reformę«, jego żona cerowała skarpetki męża. Z pięknym ukłonem maski przedefilowały przed nimi.
— Ma counexes? (Czy mnie poznajesz?) — pytała każda zmieniając głos.
Nauczyciel położył gazetę, podniósł okulary na czoło.
Poważnie i pobłażliwie spoglądał na widowisko, jak senator rzymski, do którego domu wpadli barbarzyńcy. Gdy jednak znalazł się nos w nos z Jepem, przebranym za dziewczynę, nie mógł się powstrzymać od zaprotestowania.
— Jakto, do saturnalii owej wciągacie też dziewczynę, czyż nie wstyd wam moi przyjaciele?
— Dziewczynę? Ach, mój nieboraku, widzisz przez czarne okulary! — krzyknęła pani Sabardeilh; — spytaj no tego urwisza, ile funtów waty włożył sobie za gorset.
Śmiano się, ale Jep nie wychodząc ze swej roli, przesyłał nauczycielowi całusy.
— Chodźno staruszku pobawić się z nami! — mówił doń.
— Dobrze! — przyłączył się do propozycyi maska-pasterz; — ty weź pod rękę męża, a ja wezmę żonę, podoba mi się ta brunetka.
I począł się mocować z nauczycielową broniącą się rękami i nogami.
— A więc tyle tu jest tylko do picia? — spytał Jan Cadéne. — Dobranoc stare liczykrupy, dobranoc!
W podskokach, z pieśnią na ustach, maski wybiegły na ulicę. Wstępowały do każdego prawie domu. Przyjmowano je w kawiarni »du Commerce«, ofiarowano im poncz w oberży pod »Trzema królami«. Było już późno, gdy w pomiętych kostyumach, zachrypnięci, przybyli na most na Routerze. Było stąd dwa kroki do Bernadachów.
— A żeby tak pójść podrażnić się z twoimi starymi? — zaproponował Jepowi Jan Cadéne. — Aulari z całą pewnością wydobyłaby.. rancio... a nagadalibyśmy co wlezie tej złej bestyi, Galderykowi.
Jep wahał się. Jego starzy nie miewali codziennie dobrego humoru. Któż wie, jak to się ułoży wszystko? Już byli i z bratem na bakier. Od czasu powrotu do Katlaru, Jep prawie nie był na folwarku Jeantine. Powitanie jakie mu tam pierwszego dnia przypadło w udziale, nie było zachęcającem. Dla obu, ojca i Galderyka, którzy godzili się we wszystkiem, był intruzem. Ledwie raczyli czasem rzucić mu słowo i to zawsze zaprzeczenie tego co mówił. Galderyk nie pomijał żadnej okazyi, by utwierdzić ojca w niechęci, a rozmowy jakie wiedli dwa lub trzy razy w niedzielę, podczas proszonego obiadu u stołu rodzicielskiego, skończyły się źle... bracia mało nie skoczyli sobie do oczu. Gdyby nie Aulari, której z wielkim trudem udało się ich pogodzić, Jep byłby oddawna wyrzekł się wizyt u rodziców. Czyż to był odpowiedni moment, by się tam pokazywać? Ale wszyscy już minęli most... już wchodzili do domu... nie było się co namyślać.
— Gourou! Gourou! Oboje starzy, którzy już drzemali, zerwali się przestraszeni, Galderyk, śpiący w oborze, wyskoczył z łóżka i przybiegł. Śmiał się na poły, na poły gniewał.
— Ma counexes? — zawołał doń Jan Cadéne.
Galderyk usiłował przerwać taneczne koło, jakiem go otoczono.
— Uważajcie! — wołał już gniewnie — bo zamiast zgadywać wasze nazwiska, potraktuję którego pięścią!
— Pięść to nie zabawa; zgaduj!
— Ty się nazywasz pijak! Wynoś się, jestem śpiący.
— Czy nie chciałbyś się przespać ze mną? — prowokował go Jep, kołysząc się na biodrach.
Był doskonale zamaskowany, piersi miał tak wydatne, że wprowadziło to w błąd rodzonego brata. Chciał dotknąć ponętnego gorsu.
— Precz z rękami! — zawołał pątnik. — Ta piękna dziewczyna nie dla ciebie. Wiedz, że jest ona zaręczona z tym oto pasterzem. A że im spieszno przespać się razem, przeto przyszliśmy prosić obecnego tu pana radnego municypalnego, by ich połączył bez zwłoki węzłami małżeńskimi.
I zwracając się do starego Bernadacha, spytał:
— Jakże, godzisz się stary?
— Dobrze, jestem gotów! Niech tylko pokażą mi papiery i niech zdejmą maski; nie mam zwyczaju łączyć ludzi z papierem na twarzy.
— Tak, tak, niech zdejmą maski! — przytakiwał Galderyk, który wietrzył jakiś podstęp i obawiał się psikusa, ze strony młodszego brata.
— Zdejmą maski jutro, przy posypywaniu głów popiołem środopostnym — odrzekł Jojotte, — tymczasem jednak nie wolno ich tykać.
— Nie wolno? Ejże, ja spróbuję! — zawołał Galderyk, rzucając się na Jepa.
Usiłował mu zedrzeć maskę.
Jep sparował atak mistrzowskim ciosem pięści. Galderyk się zdumiał.
— Ha, ha, zdaje mi się, że panienka umie odpowiadać godnie! — śmiał się Jan Cadéne.
Płeć bijącego przestała być wątpliwą. Galderyk wściekły rzucił się na przeciwnika. Rozpoczęła się bitka. Ciosy padały tak gęsto, że nikt nie odważył się rozdzielić walczących.
— Zedrę z ciebie skórę! — ryczał Galderyk.
— Pilnuj swojej! — odrzekł Jep, nie zmieniając już głosu. Zresztą było to zbytecznem. Policzek Galderyka zrzucił z twarzy Jepa maskę. Bracia walczyli już teraz z otwartemi przyłbicami.
Galderyk otoczył Jepa ramieniem, ale Jep ze swej strony porwał go też w pół. Powoli, ruchem pewnym przegiął go w tył i obalił na kamienie. Głowa padającego dotknęła ziemi rychlej niźli plecy. Popłynęła krew na podłogę.
Chwila osłupienia nastała. Aulari pospieszyła z pomocą rannemu, który bliskim był omdlenia, bardziej ze wstydu, jak z bólu. Jep wyciągnął rękę, by mu pomódz wstać.
Bernadach usunął go szorstko na bok:
— Nie potrzeba tu ciebie! — rzekł.
Nienawiść do Jepa wybuchła w nim. Więc nie dosyć na tem, że go opuścił, że wyrzekł się ojca i wraz z życiem na roli wszystkich idej, wszystkich tradycyj rodzinnych, potrzeba jeszcze było, by go tu, we własnym domu napadł ze zgrają pijaków i rozpoczął bitkę z bratem... Skądże się to wzięło? To nie była jego krew, to nie jego rasa, to obcy, to wróg.
— Nie potrzeba cię tutaj! — powtórzył.
Gestem wskazywał drzwi synowi.
— Rozumiesz mnie! Precz stąd!
Aulari usiłowała załagodzić sprawę.
— On ma dobre serce, Jep — prosiła — znam go! Przykro mu, że się tak stało. Przecie to nie on pierwszy zaczął, bronił się tylko. Galderyk mu przebaczy i ty mu przebaczysz, gdy odzyskasz zimną krew.
Bernadach ani drgnął, Aulari stropiona zwróciła się do starszego syna.
— Prawda? — rzekła. — Nie masz urazy do brata?
— Niech ojciec rozstrzyga pomiędzy mną a nim. On ma prawo! — odrzekł Galderyk. Jeden z nas jest tu zbyteczny.
— Dosyć tego! — krzyknął Bernadach do Jepa. — Wynoś mi się raz! Wynoście mi się wszyscy!
— Pierwszy to raz ojcze jesteśmy jednego zdania — odparł Jep — spieszno ci stracić mnie z oczu, a mnie także pilno odejść stąd. Nie obawiaj się mego powrotu. Chleb, którybym spożył tutaj leżałby mi w żołądku kamieniem!...
Nie mógł mówić więcej, bo Aulari przerwała mu.
— Ach, ci mężczyźni — jęknęła — nigdy z nimi spokoju człowiek nie zazna. Cicho bądź Jep! Idź do łóżka i śpij, cóż masz teraz lepszego do roboty. A nie trap się tem co powiedział ojciec, wszystko to są historye karnawałowe. Jutro wszyscy o tem zapomną. Nie trap się; póki ta święta ziemia jeszcze nosi starą Aulari ten dom będzie zawsze twoim domem. I przemawiając tak do młodszego syna popychała go ku drzwiom. Maski szły za nimi z nosami na kwintę spuszczonymi. Jeden tylko »dragon«, Jan Cadéne nadrabiał minę. Wyprostowany, opięty w uniform kroczył zwolna i rzucił Bernadachowi tytułem pozdrowienia od drzwi gromkie: »Niech żyje Republika«! Ale okrzyk ten utonął w zgrzycie drzwi, które gospodarz zatrzasnął z pasyą za plecami gości.
Utonęli w ciemnej nocy, mroźnej nocy zimowej, czarniejszej jeszcze teraz. Po ulicach pustych, z których uciekli ludzie przelatał ostry, północny wiatr... carcanet... Ani w jednym sklepie, ani w jednem oknie nie błyskało światło. Cisza wiejska była dla włóczęgów rodzajem wyrzutu. Karnawał się skończył. Ledwie śmieli półgłosem nucić piosnkę zaintonowaną przez Jojotte, melancholijną i drwiącą zarazem piosenkę okolicznościową, którą zwyczajnie śpiewają Russillończycy:

»Adiou, pére, pobre pére,
Adiou, pére Carnabal«

Głosy zachrypnięte, nosowe gasły w refrenach, topiły się w smutku. Już po świętowaniu, minęła uciecha maskarady, oklaski w kawiarniach, gorący zapach ponczu palącego się niebieskim płomieniem! Jan Cadéne już nie był dragonem, patryotą, urwiszem napastującym dziewczęta i głoszącym sławę Republiki. Był znowu młodym chłopcem niespokojnym, jak go też przyjmą w domu rodzicielskim o tak późnej godzinie. Dzwonki błazeńskie nie brzęczały już u sutanny o szerokich rękawach zakrystyana Jojotte, osmutniałego teraz i spoważniałego, jak prawdziwy pątnik idący za procesyą. Pochodnia zapomniana zgasła.
Rozeszli się wszyscy u progu kuźni. Każdy wziął swe suknie codzienne i poszedł w swoją stronę.
Jep i Bepa pozostali sam na sam. Milczeli przez chwilę, gniew Bernadacha i zawiść Galderyka ciążyły na nich. Zarzuciwszy ramiona na szyję Jepa gestem czułej troskliwości, jakby jeszcze grała rolę mężczyzny, Bepa obwiniała się, że jest przyczyną jego strapienia.
— Galderyk uczynił to przez zazdrość — mówiła — gryzie go, że my się kochamy.
— Chciwość kieruje nim, narówni z zazdrością. Boi się, by go ojciec nie wydziedziczył i dlatego przychlebia mu się.
— Niech sobie robi, co mu się podoba! Nikt nam przecież nie zabroni pobrać się, gdy tego sobie życzymy.
— Wszystko mi jedno, bylebyś mnie kochała, moja ty jedyna! No powiedz, kochasz mnie?
— Kocham, bardzo kocham.
— A więc zawrzyjmy ugodę... ja chcę zadatku... całusa...
— Tylko jednego całusa?
Całowali się długo.
— Właściwie, jeśli ma być wszystko w porządku — rzekł Jep po namyśle — to powinniśmy spytać się twego dziadka czy się zgadza... wiesz co, chodźmy do niego zaraz!...
Dragon obchodził tłusty czwartek samotnie. Siedział przy kominku w miłem sam na sam z flaszką słodkiego wina. Drzemał z nogami opartemi o popielnik, obok niego stała flaszka w trzech czwartych wypróżniona. Obudzony, nie mógł zoryentować się szybko, wydało mu się to zrazu jakimś figlem karnawałowym, gdy ujrzał ich oboje i usłyszał prośbę. Nalegali.
A więc to na seryo? No to dobrze, niechże się stanie wedle waszej woli... ale tacyście młpdzi. Zdaje mi się, że będzie długim wasz okres narzeczeński.
— Nie dłuższy niźli był twój ojcze chrzestny! — odrzekła Bepa — opowiadałeś mi przecież o tem nieraz: miałeś zaledwie ośmnaście lat i byłeś już narzeczonym, odchodząc, bronić Republiki.
— Pięć lat w pułku, sześć bitew... trzy rany... tak to prawda... a moja Izabela czekała... czekała.
— Poczekam i ja — odrzekła Bepa.
— Więc ci się tak podoba ten Jep? hm... o, jego, to nawet niema co pytać, czy cię kocha. To widać już oddawna... wysechł od tego biedne chłopczysko!... ale inni... co powiedzą na to inni... wszyscy zalotnicy... Jan Cadéne, Galderyk? Wreszcie to twoja rzecz. Jeśli taka jest wola wasza, ja się nie sprzeciwiam. Pora wam też kochać się, korzystajcie z niej!
Podniósł flaszkę, wypróżnił jednem haustem.
Za wasze zdrowie moje dzieci! — zakończył a starajcie się być roztropni!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.