Jep Bernadach/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Inne maski.

Wielki post nastał w Katlarze. Po upojnych niedzielach, nadeszły ciche, kołysane dźwiękami dzwonów i psalmodyami liturgicznemi. Miast muzyki, grającej do tańca i skocznych tonów piszczałki, rozlegał się po nieszporach turkot monotonny kul zbijających kręgle na placu wioskowym. Była to rozrywka ulubiona czasu postu. Po partyi kręgli młodzi wychodzili tłumnie na przechadzkę. Ująwszy się pod ręce dziewczęta i chłopcy maszerowali po gościńcu wiodącym do Prades. Doszedłszy do mostu na Castellance, zatrzymywali się chwilę, spoglądając na południe, ku równiom, czy wiosna nie nadchodzi.
Nadciągała powoli. Oznajmiły jej nadejście drozdy i dudki pojawiające się w plantacyach oliwek po uboczach górskich. Po ogrodach, co legły dokoła wsi, kwitły drzewa migdałowe, a wierzby wzdłuż dróg okryły się liściem, niby z żółtawozielonego jedwabiu, podobnego do puchu gąsiąt kąpiących się w rowach przydrożnych. Od morza wiał wiatr ciepły, od którego podmuchu, rozkwitały się drzewa i trawy poczęły zielenić.
Pączki otwierały oczka to zielone, to różowe, ciekawe wiosny, ciekawe jak nadchodzi i odmładza świat. Z niedzieli na niedzielę wieś wyglądała coraz to inaczej. Jeszcze z drzew migdałowych, nie opadły kwiaty, gdy grusze poczęły biało kwitnąć, potem śliwy i brzoskwinie. Śliwy były całe białe, brzoskwinie całe różowe! Piękny to był widok i woń taka upajająca! Wystarczyło nos wytknąć na świat, oddychało się wiosną. Gdy Bepa wracała z pola, gdzie wychodziła rano po marchew do zupy, przynosiła ze sobą aromat kwiatów i pęki fiołków we włosach i u gorsetu. Jep wziął jej jeden z piersi, przycisnął do warg i nie wypuszczając z ręki dłuta i obcęg żuł w zębach. Gdy odpoczywając palił u progu kuźni papierosa, spostrzegł parę jaskółek budujących gniazdko w szczelinie starego wiązu. Pokazał palcem narzeczonej zgrabne stworzonka zajęte znoszeniem to odrobinek mchu wydartych z pośród kamieni dzwonnicy, to włosów z grzywy końskiej, walających się na śmietniku kuźni.
— Popatrzno — rzekł — oto para zakochanych, co nie potrzebuje ani mera, ani proboszcza, by rozpocząć gospodarstwo.
— Na każdego przyjdzie kolej — westchnęła Bepa — nasze gospodarstwo trudniej rozpocząć, ale zato potrwa dłużej.
Dragona nie interesowały jaskółki. Wiosna miała dlań zgoła inne powaby. Przedewszystkiem z wiosną nastawała zmiana w potrawach, kuchni dawało pole nowe smaczne materyały. Ślinka szła do ust staremu na myśl, że wnet podrośnie groszek cukrowy. W niedzielę, gdy narzeczeni opuszczali kuźnię, by pójść na przechadzkę przypominał:
— A nie zapomnijcie tam narwać kaczyńcu! Jest pyszny, delikatny o tej porze, a oliwę mamy przewyborną tego roku. Zobaczycie jaką przyrządzę sałatę. Niema na świecie nic lepszego na odświeżenie krwi... a i wino potem dopiero nabiera właściwego smaku!
U Bernadachów, inna to była znowu śpiewka.
Galderyk tego roku wściekał się na wiosnę. Nienawidził kosów, bo gwizdały, fiołków, bo pachły, na uciechę Bepy i Jepa. Całą pociechą była dlań myśl, o korzyściach, które miał wyciągnąć z kłótni jaka miała miejsce między Jepem, a ojcem. Pozbawiając brata należnej mu części spadku zaspokoi za jednym zachodem swą chciwość i zawiść. W tej miłej nadziei przychlebiał się staremu. W niedzielę, zamiast wałęsać się po wsi z rówieśnikami, towarzyszył ojcu w wędrówce po polach własnych, której Bernadach nigdy uczynić nie omieszkał. Z rękami w kieszeniach szli, oglądając każde drzewo, badając stan wzrostu i wyciągając stąd wnioski co do zbiórki.
I przyjaźń ich, porozumienie wzajemne utwierdzały się we wspólnem namiętnem przywiązaniu do ziemi.
Podczas, gdy wędrowali, Aulari była na nieszporach. Żarliwie modliła się w imieniu mężczyzn i za spokój domowy zanosiła modły. Zbliżały się Święta Wielkanocne, gdyby Bóg raczył ją wysłuchać, ci zacietrzewieńcy pogodziliby się może, napomnieni przez proboszcza przy konfesyonale.
Tymczasem przed wielkiem praniem i pogodzeniem się, którego tak pragnęła matka, obaj bracia spotkali się jeszcze raz, a to przy procesyi we Wielki Czwartek.
Nieść tego dnia olbrzymi krzyż na czele procesyi, jestto zaszczyt nie byle komu dostępny, a przez wszystkich młodzieńców wiejskich pożądany. Bractwo czarnych penitentów, do którego prawie wszyscy mężczyźni należą, wyznacza kto go ma nieść. Galderyk, obrany roku zeszłego, liczył i w tym roku na wybór. Ale wybrano Jepa i ten fakt pogłębił jeszcze bardziej przepaść między nimi, a Galderyka usposobił wrogo do brata, który mu tyle już kazał połknąć wstydu. Proboszcz Colomer, by go pocieszyć, powierzył mu wielką popielnicę, jeden z pierwszorzędnych przyborów ceremonii.
O oznaczonej godzinie pochód sformował się w kościele wedle wskazówek zakrystyana Jojotte. Podniesiono ołtarzyki przenośne na drążkach. Lalki ubrane jaskrawo przedstawiały osobistości z Męki Pańskiej... za niemi ustawiły się pod własnymi sztandarami cechy i bractwa. Najskromniejsi figuranci narówni z koryfeuszami, przejęci byli swemi funkcyami i zachwyceni pięknością przedstawienia, jakie mieli odegrać wobec siebie samych. Była to jakby druga maskarada, po szaleństwach tłustego czwartku i wszyscy współuczestniczyć w niej pragnęli z podobnym jak w tamtej entuzyazmem. Zgiełk przytłumiony dolatywał przez chwilę z tłumu, ale nagle nastała cisza. Celebrant ubrany w pontyfikalne szaty ukazał się w progu zakrystyi. Otaczały go dzieci z chóru i śpiewacy.
Procesya ruszyła.
Jojotte szedł na czele we fioletowej sutannie galowej, potrząsając olbrzymią grzechotką, której trajkot był jedyną muzyką, dopuszczoną w obchodzie, gdyż dzwonów zabraniają w takich razach przepisy liturgiczne. Za nim pośrodku dwu akolitów, Giressa i Jana Cadéna, ubrany w czarne szaty penitenta, postępował Jep, bohater dnia, dzierżąc monumentalny krucyfiks.
W pewnej odległości za tą trójką, stąpał samotny Galderyk. W czarnych szatach, ze smutkiem nie udawanym w duszy, niósł w lewej ręce misę pełną popiołu, a palcem w skazującym ręki prawej ukazywał ludowi popiół, symbol znikomości szczęścia ludzkiego. Spojrzenie złych oczu błyszczących w otworach kapury spadającej mu na twarz, a utkwionych w Jepa, łączyło z tym gestem jakąś tragiczną pogróżkę.
Kilka kroków za Galderykiem szły bardzo powoli, z minami bardzo dostojnemi, tancerki z czasów karnawałowych: Izabela, Petronela, Franciszka i Bepa, dźwigając na ramionach ołtarzyk z Matką Boską, na którym stała lalka wielkości naturalnej, z piersią przeszytą siedmiu mieczami bólu. Za niemi postępował lubieżny Filip z Ortes, niosąc w palcach, które dość nagrzeszyły przez dotykanie, trupią czaszkę, autentyczną, śmiejącą się okropnie bezzębną paszczęką.
W dalszym ciągu wędrowała grupa pokutujących Magdalen, gromada małych dziewczątek w długich, powłóczystych sukniach. Niosły one w ramionach krucyfiksy w sposób, w jaki dziecko tuli i buja do snu lalkę.
Ponieważ zalecono im, by były smutne, udawały że płaczą i obcierały sobie od czasu do czasu chusteczkami oczy, w których nie było łez.
W ślad za niemi płynęła falanga krzyżów wszelkiej miary i wielkości, lekkich, z gałązek głogu i innych ciężkich, z konarów dębowych, nie odartych z kory. Niektóre okryte były czarną krepą, inne ubrane w białą bieliznę, jedne wlokły się po ziemi, drugie sterczały ponad głowy. Zdawało się, że idzie las krzyżów. Nieśli je mali chłopcy bosonodzy, a siermięgi plątały im się pomiędzy nogami.
Dalszą część pochodu stanowiły bractwa, bractwo męskie, niosące pochodnie i bractwo kobiece, maszerujące z głowami spuszczonemi i szkaplerzami na piersiach. Pomiędzy oboma, niesiono ołtarzyk, na którym sterczała lalka, mająca przedstawiać Chrystusa. Realizm jej był okropny. Zbawca świata wisiał na krzyżu z rozdartym bokiem, szklanemi oczami, policzkami, piersią i nogami zbryzganemi krwią. Wielkie, wypukłe krople krwi, plamiły skórę zielonawą, trupią. Z zamierającem obliczem Ukrzyżowanego, dziwacznie kontrastowała zatknięta u korony cierniowej gałązka prawie dojrzałych wiśni: Jojotte ją tam umieścił, stosując się do pobożnego zwyczaju. Był to symbol zmartwychwstania wiosennego i bliskiego zmartwychwstania ukrzyżowanego Boga.
Pochód zamykał proboszcz Colomer otoczony dziećmi z chóru i śpiewakami. Wyczerpany postem i wstrzemięźliwością nakazaną w owym świętym okresie wielkopostnym, paroch Katlaru uginał się pod fałdami czarnej kapy, obciążonej jeszcze srebrnemi ozdobami. Posuwał się z trudnością, a kurcz żołądka nadawał jego twarzy zwykle pogodnej, wyraz męczeński, eteryczny i niezwykle budujący dla wszystkich parafian.
Również z wyrazem twarzy budującym, jeszcze surowszy niż zwykle, prawie uroczysty, stąpał p. Sabardeilh, dotrzymując kroku proboszczowi. Ale wzruszenie, którego doznawał nie było zgoła mistycznem. Podczas gdy śpiewał lamentacye proroków, opłakujących klęski spadłe na Izraela, myśl jego pogrążała się w nieszczęściach, jakie spadają na demokracyę, prześladowaną przez tyranów, a głos jego był błagający, lub drżała w nim groźba, stosownie do treści każdego wersetu.
Prawie jedyny, prócz słabych i dzieci w całej wsi, dragon nie brał udziału w pochodzie. Kapucynady go złościły. Pamiętał on inną uroczystość z lat dziewięćdziesiątych, kiedy to tych wszystkich złoconych, świętych poczciwców i ojców Kościoła, powyciągano z nisz i z filarów, postrącano i spalono w holokauście przed drzewem Wolności. Podczas gdy się palili, on, wraz z innymi patryotami i mieszkańcami wsi, tańczył dookoła stosu, karmaniolę. Przekonania starego od tej chwili nie uległy zmianie... noga jego nie postała w kościele. Prawdziwy poganin ten Malhibern!
Spoglądał z daleka na wychodzącą z kościoła procesyę i oczekiwał teraz u drzwi kuźni, aż powróci. Pokazała się niebawem, wysnuwała się z głębin ulicy. Wypływał z cieniów na słońce korowód niemych mar, cieniów beztwarzych, owianych mistycznym dymem pochodni. Wydawało się, że idą wysłańcy świata nadzmysłowego, z protestem przeciwko światu i naturze, połyskom światła i wiośnie.
Słowiki skryte w półmrocznych zagłębiach wąwozu rzeki Router zamilkły, przerażone trajkotem kołatki zakrystyana Jojotte, a motyle białe i żółte polatywały przynęcone płomieniem świec i ocierały się skrzydełkami o poczwarnie brzydkie, spadające na twarze kapiszony. Powoli, jak wojsko sów, przerażonych słońcem, ponury korowód masek zanurzył się w otwartej czarnej czeluści kościoła.
Nie zdejmując czapki, gdy pochód go mijał, dragon z fajką w zębach spoglądał bez drgnienia. Ręce zanurzył po łokcie w kieszenie spodni.
Proboszcz Colomer zadrżał na jego widok. Ta czerwona czapka na głowie bezbożnika, to była rewolucya, to był sam szatan. Gdy byli o dwa kroki od siebie, tak że się prawie dotknąć mogli, spojrzenia ich się skrzyżowały. Święty gniew palił się w oczach księdza. Gestem rozkazującym wyciągnął ku buntownikowi srebrny krucyfiks, jak gdyby nakazując paść na kolana, pochylić czoło temu, co jeden stał jakby na urągowisko, gdy cały lud się kajał swych grzechów.
Anatema chybiła. Spokojnie, z podobną miną jak niegdyś, gdy stał pod ogniem muszkieterów hiszpańskich w Peyretortes, dragon wytrzymał atak, a gest i krucyfiks przepłynęły mimo niego, jak stara, nieszkodliwa, zagwożdżona mitrajleza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.