Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Jan Vaubaron nie był wcale młodzieńcem wdającym się w jakiekolwiek awanturki romansowe. Oddany z ciałem i z duszą pracy ręcznej jak i umysłowej, żył w najzupełniejszem osamotnieniu. Nie wdawał się z żadnym ze swoich hulackich i roztrzepanych towarzyszów, nie znał i nie zazdrościł im owych rozrywek hałaśliwych i rozpustnych, tak przez młodzież ukochanych, a słowo miłość, tak często powtarzane w piosnkach wesołych i erotycznych, przez kolegów w warsztacie, w jego sercu żadnego echa nie budziło, żadnych myśli ani pragnień namiętnych w niem nie wzniecało.
Mieszkał na poddaszu w nędznej izdebce, w domku ubogim, na jednem z najskromniejszych przedmieść paryskich. W izdebce stał prosty tapczan, stół i dwa stołki drewniane, niemal od siekiery ociosane. W rogu umieścił piecyk żelazny. Służył on do ogrzania izdebki wśród mroźnych nocy, i za rodzaj małej giserni, gdy chciał co przetopić.
Porzucał do dnia izdebkę, a wracał aż późno wieczór. Jadał w bardzo lichej i taniej garkuchni, nieopodal od warsztatu w którym pracował, i prawie nigdy się nie zdarzyło, żeby kiedy w dzień, wspinał się po sześciu piątrach na swoje poddasze.
Naprzeciw niego, przedzielona wąskim korytarzem, była druga podobna izdebka, w której mieszkały dwie kobiety. Nie znał swoich sąsiadek, i nigdy z żadną z nich nie rozmawiał.
Czasem spotykał się z niemi na schodach. Zwróciły nawet jego uwagę przelotną, ubraniem, więcej niż skromnem, prawie nędznem, ale czystości niepokalanej.
Jedna z nich była siwiuteńka, z twarzą żółtą jak wosk, z policzkami zapadniętemi, z oczami krwią nabiegiemi.
Druga, młoda dzieweczka, niemal dziecko jeszcze, wzrok zachwycała twarzyczką prześliczną, bujnemi blond włosami, dużemi, czarnemi oczami, z wyrazem anielskiej czystości i łagodności, usteczkami maleńkiemi, trochę blademi, trochę smutnemi, które jednak możnaby było bardzo łatwo zaróżowić i śmiać się nauczyć. Te dwie kobiety były matką i córką.
Gdy Jan znalazł się kiedy na ich drodze, usuwał się, aby im miejsce zrobić, i oddawał im ukłon pełen uszanowania. Domyślał się instynktowo, że muszą być ofiarami jakiejś niedoli wielkiej, a niezasłużonej, którą umiały znieść ze szlachetną rezygnacją. Szedł dalej, a obraz tak matki, złamanej nie tyle latami, ile nieszczęściem, i tego dziewczątka, rozkosznie rozkwitającego, zacierał się natychmiast w jego umyśle, zajętym jak wiemy, specyalnie i wyłącznie wielkiemi pomysłami i przyszłemi wynalazkami. Zresztą... jeszcze to raz powtarzamy... Jan nie troszczył się i nie pytał o nic co się w domu działo, i tak samo jak w warsztacie, nie nawiązywał z nikim bliższych stosunków.
Dnia pewnego wrócił do domu w porze niezwykłej, około drugiej z południa, zapomniał był bowiem rano wychodząc, rysunku pewnej maszyny.
W bramie domu czekał go widok smutny i niespodziewany.
Na środku sieni ustawiono nader skromny katafalk, na którym spoczywała trumna z desek na czarno lakierowana. W głowach stała kropielnica z kropidłem, kilka świec zaledwie katafalk otaczało.
Jan umoczył kropidło i według zwyczaju we Francyi przyjętego, pokropił zwłoki wodą święconą, z cichem westchnieniem do Boga za tą duszą.
Kobieta zastępująca stróża w domu, miała swoją siedzibę w ciemnej norze pod schodami.
Jan nigdy się przed jej drzwiami nie zatrzymywał i nigdy z nią nie rozmawiał. Nie przez dumę, chroń Boże! ale z przyczyny że był wrogiem zdeklarowanym każdej chwili straconej, i słów bez celu na wiatr rzuconych.
Tym razem jednakże ulegając ciekawości mimowolnej, zatrzymał się i spytał kobietę na progu stojącą:
— Któż to wam umarł w domu?
— Jakto panie vaubaron? — uderzyła w dłonie — nie wiesz nic o tem!?
— Na prawdę!... nie wiem.
— A przecież to umarła pańska najbliższa sąsiadka!
— Jaka sąsiadka?
— Jedna z tych, które naprzeciw pana mieszkają... Musisz je znać doskonale...
— Przeciwnie, nie znam ich wcale.
— Rany Chrystusowe! czyż to podobna? No! zresztą pan więcej za domem niż w domu, i Bogiem a prawdą nie masz pan czasu jak to inni, latać za spódniczkami... Otóż! było ich dwie pańskich sąsiadek... stara i młoda... pani Bernard i jej córka... ładna blondyneczka...
Po raz pierwszy w życiu, Jan uczuł dziwne i głębokie wzruszenie; jakieś drganie wewnętrzne, sięgające aż na dno serca.
— Boże miłosierny! — bąknął tak zmieszany i zaniepokojony, iż sam tego pojąć nie mógł, a więc i ukryć nie potrafił. — Boże mój!... córka zatem umarła?...
Głos mu ustrzągł w gardle.
— Kto taki, kto? — dokończyła baba. — Ależ nie córka umarła, panie Vaubaron, tylko matka... chociaż to na jedno wychodzi dla tego biedactwa!... bo powiedz mi pan tylko, co ona teraz pocznie, taka młoda i samiuteńka jak palec na bożym świecie.
Młodzieniec nic już na to nie odpowiedział. Skinął szybko głową, dziękując staruszce za dane mu objaśnienie i pobiegł na swoje poddasze, przeskakując po dwa schody na raz.
Przechodząc koło drzwi naprzeciw swojej izdebki, usłyszał przez deski cienkie i zaledwie zbite, głuche łkanie, które go bolem przeszyło. To młoda dziewczyna jasnowłosa, płakała po stracie matki.
To biedne dziecię było mu zupełnie obce, prawie nieznane. Nie miał zatem prawa mieszać się do jej życia, wtrącać się w jej boleść, nieść jej słowa pociechy...
— Sama na świecie!... sierota jak ja!... mówił w duchu — ale stokroć nieszczęśliwsza... nie znając bowiem matki, nie mogłem jej żałować...
Serce mu się ścisnęło. Chwycił rysunek po który przyszedł na górę i wrócił nazad do warsztatu.
Przez resztę dnia był dziwnie smutny, roztargniony i przybity. Zdawało mu się, przez jakąś szczególną halucynacyę, że echo łkań sieroty, na pół stłumionych, aż tu go dochodzi.
Gdy wracał późnym wieczorem, przyłożył ucho do drzwi, przez które wyniesiono umarłą. Cisza grobowa panowała w izdebce.
Młoda dziewczyna spała zapewne wycieńczona i znużona.
— Sen ją pokrzepi i pomoże siły odzyskać — Jan pomyślał.
I jemu lżej się na sercu zrobiło.
Jak zwyczajnie zapalił lampę, usiadł przy małym stoliku, porozkładał przed sobą dzieła o mechanice, papier i ołówek, i spróbował pracować ale nadaremnie. Myśli rozbijały się po głowie chaotycznie, oczy wlepiał bezmyślnie i z roztargnieniem niesłychanem w figury geometryczne w książce wyrysowane.
Zrozumiał nareszcie, iż pracować w tej chwili nie potrafi i rzucił się więc na łóżko i usnąć usiłował. I tego nie mógł dokazać. Myśl jedyna, mózg świdrująca, usnąć mu niedozwoliła. Zdawało mu się że widzi ciągle w ciemnościach go otaczających dziewczę jasnowłose, blade i złamane, podobne zupełnie do posągu boleści.
Noc całą w ten sposób przepędził, a noc ta wydała mu się wiecznością. Gdy nareszcie wybiła godzina, w której udawał się zwykle do warsztatu, Jan wstał znużony zupełną bezsennością.
Cóż się działo w tej duszy? jakie uczucie nowe, potęgi niezrównanej, zawładło nią tak zwycięzko i sprawiało w niej przewrót tak niezwykły.
Gdyby się Jana wprost spytano, byłby zapewne odpowiedział, że litość to sprawiła. My jednak bardziej pod tym względem doświadczeni, możemy zapewnić śmiało, że tem czemś tajemniczem i nieokreślonem była miłość po prostu; miłość o tyle niebezpieczna, o ile była dotąd nieświadoma. Młody mechanik nie domyślając się niczego, nie próbował nawet z nią walczyć, co byłby może wiedząc uczynił, powiedziawszy sam sobie:
— Jestem za ubogi, abym miał prawo być zakochanym.
Tak minął tydzień.
Dnia ósmego Jan wracał do domu wcześniej niż zazwyczaj. Stróżka zatrzymała go na schodach.
— Panie Vaubaron! — spytała — czyś nie widział przypadkiem temi dniami twojej sąsiadki?
— Nie — odpowiedział zaniepokojony.
— A wiesz pan, że z nią może być źle!
— Dla czego?
— Wyobraź pan sobie, że od dnia pogrzebu dwa razy tylko wyszła z domu. Jak i czem żyje, skoro nic nie kupuje do jedzenia? Rozumiesz to pan?... bo ja nie! Wczoraj poszłam ją odwiedzie. Musiałam bić we drzwi z pięć minut, zanim mi nareszcie otworzyła... Była całkiem biała... nieprzymierzając jak dyzerter z katafalka.... Miała taką minę, jakby zaraz upaść miała. Mówię zatem do niej: — Pannusiu! panno Marto! może ci czego potrzeba? Przyszłam się dowiedzieć i chętnie się postaram o wszystko. — Odpowiedziała bardzo grzecznie, że mi bardzo a bardzo dziękuje, nie potrzebuję przecież niczego... i prędko drzwi mi przed nosem zamknęła... Dziś znowu wyszła... Niosła jakiś koszyk pod szalem... Szła wolno, wolniuteńko, że aż mi się serce krajało! Wyglądała przytem jak istny upiór!... Zaraz sobie powiedziałam: — Temu biedactwu coś strasznie do głowy przystąpiło.
— Myślicie zatem Tomaszowo, że jest chora niebezpiecznie?
— Nie wiem czy jest chora, ale co innego zajechało mi furą siana do głowy: oto ona chce sobie po prostu śmierć zrobić!
Mechanik drgnął i brwi mu się ściągnęły ponuro. Myśl sama o zamiarze tak rozpaczliwym, uderzyła go niby nożem w serce.
— Jakże by temu przeszkodzić? — bąknął.
— Na pańskiem miejscu, starałabym się nawiązać znajomość z panną Martą Bernard... Między takimi jak wy młodymi, łatwo przecież o znajomość... i jakoś bym jej to wyperswadowała... Żal widzi pan i samotność, niszczą i w grób wtrącają to biedactwo... Zrobisz to panie Vaubaron?
— Spróbuję przynajmniej!... — Jan odpowiedział, idąc zwolna na swoje poddasze.
Po drodze szeptał zrozpaczony:
— Radbym z duszy poznajomić się z tą panienką... rozproszyć jej smutne myśli... może nawet wyrwać ją ze szponów śmierci przedwczesnej... tak, tak... radbym szczerze, ale jak się wziąć do tego?...
I jakoś nie mógł się na nic zdecydować, nie mógł rozstrzygnąć tej kwestyi drażliwej.
Schody oświetlano tylko do dziesiątej wieczór... teraz było już po jedenastej, i ciemności panowały egipskie. Jan znał jednak schody bardzo dobrze, aby nie trafić do swoich drzwi i po omacku.
Machinalnie, z przyzwyczajenia, wcale stopni nie rachując, zatrzymał się na setnym pięćdziesiątym. Stał przed swoimi drzwiami. Wyjął klucz z kieszeni chcąc w zamek włożyć.
W chwili gdy drzwi miał otwierać, szmer niezwykły uderzył słuch młodego człowieka. Dreszcz śmiertelna nim wstrząsnęła; odstąpił od swoich drzwi, przeszedł na drugą stronę korytarza i ucho przyłożył do drzwi swojej sąsiadki.
Szmer zasłyszany był co prawda wielce niepokojący. Niby echo ciężkiego stękania, a raczej charczenia, jakby już w chwili przed zgonem. Jan mógł się jednak omylić, mając tak podnieconą wyobraźnię.
Tak sądził z razu, przyłożywszy bowiem ucho do dziurki w zamku, słyszał li uderzenia gwałtowne serca własnego.
Miał już wrócić do siebie, gdy w tem odezwał się ten sam jęk, czy charczenie bolesne i przerażające.
Teraz nie wątpił dłużej... To nie było ani łkanie, ani skarga bolesna, ani modlitwa błagalna duszy uciśnionej, co go uderzyło.... Tylko agonja tak się odzywa!
Jan, jak wiemy, był silny i pełen energii, tak fizycznie jak i moralnie. A jednak osłabł na razie, o mało nie zemdlał i nie padł na wznak od strasznego wrażenia, gdy miał jakby objawienie, prawie dowód namacalny, że o kilka kroków od niego, Marta Bernard kona!
To zresztą obezwładnienie sił duszy, jak i ciała, trwało zaledwie kilka sekund.
Młodzieniec oprzytomniał, wyprostował się pełen energi i woli niezłomnej do działania:
— Uratuję... na Boga się klnę!... muszę ją li ratować!
I nie zastanawiając się ani chwili, jak jego czyn byłby niestosownym w razie pomyłki, nie wołając nikogo na pomoc, i nie robiąc na razie hałasu, cofnął się o kilka kroków, a potem puścił się pędem i o drzwi uderzył z całej siły.
Drzwi na pół zmurszałe, nie wytrzymały ataku.
Od pierwszego razu deski zatrzeszczały, zamek pękł, zawiasy się oderwały, i drzwi zwaliły się do środka.
Jan chciał natychmiast wpaść do izdebki ale odurzony, musiał do progu wstecz się cofnąć...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.