Józef Balsamo/Tom V/Rozdział LII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LII
HRABIA DE FENIX

Przez długi czas obie kobiety siedziały w głębokiej ciszy; pierwsza pogrążona w rozmyślaniach bolesnych, druga w łatwem do zrozumienia podziwieniu.
Wreszcie księżna pierwsza przerwała milczenie.
— Czyś pani w niczem się nie przyczyniła do ułatwienia tego porwania? — zapytała.
— W niczem, pani.
— I pani nie wie, jakim sposobem wydobyłaś się z klasztoru?
— Nie wiem, pani.
— Klasztor zamykają zwykle starannie i pilnie go strzegą, w oknach są kraty, furtjanka nie rozstaje się nigdy z kluczami, a wysokiego muru, okalającego gmach, nikt nie jest w stanie przesadzić. Tak jest szczególniej we Włoszech, gdzie reguły przestrzegają surowiej niż we Francji.
— Cóż na to odpowiem, kiedy nic zgoła nie wiem.
— Wymawiała mu pani to porwanie?
— O tak!
— Cóż przytoczył na swoje uniewinnienie?
— Że mnie kocha.
— A cóż mu odpowiedziałaś?
— Że mnie przejmuje obawą.
— A więc go nie kochałaś?
— Nie! nie!
— Czyś tego pewna?
— Niestety! człowiek ten dziwnem mnie przejmuje uczuciem. W jego obecności przestaję być sobą, jestem nim; co on chce, to i ja chcę; co rozkaże, czynię; moja dusza nie ma już wtedy władzy, mój rozum woli; jego wzrok mnie podbija i obezwładnia. Czasem rzuca mi wgłąb duszy myśli, nie będące mojemi, czasem zaś wyciąga ze mnie przekonania, tak starannie do tej pory ukryte przede mną samą, że byłabym ich nigdy nie odgadła. O! niech mi księżna wierzy, że to czary.
— To dziwne conajmniej, jeżeli nie nadprzyrodzone — rzekła księżna. — Jakże żyliście po porwaniu?
— Otaczał mnie gorącą miłością i szczerem przywiązaniem.
— Czy to człowiek zepsuty?
— Nie zdaje mi się, przeciwnie, raczej robi wrażenie jakiegoś apostoła.
— A więc kochasz go, przyznaj się?
— Nie! nie! — odrzekła młoda kobieta z najżywszą boleścią — nie! nie kocham go.
— Więc powinnaś była uciec, odwołać się do władz, wezwać pomocy rodziców.
— Kiedy tak mnie pilnowano, że uciec nie mogłam.
— Dlaczegóż nie pisałaś?
— Zatrzymywaliśmy się przez całą drogę tylko w domach, jakby do niego należących, w których wszyscy byli mu posłuszni. Wielokrotnie żądałam papieru, atramentu i pióra, lecz wszyscy ci, do których się zwracałam, musieli już być uprzedzeni przez niego; nikt mnie nie usłuchał.
— W jaki sposób odbywaliście tę podróż?
— Z początku ekstrapocztą, od Medjolanu w ogromnej landarze, jakby w domu ruchomym.
— Jednakże czasami był zmuszony pozostawiać cię samą?
— Tak, lecz wówczas zbliżał się do mnie i mówił: „zaśnij“, i zaraz usypiałam i nie budziłam się, aż po jego powrocie.
Księżna pokręciła głową niedowierzająco.
— Gdybyś była chciała uciec — rzekła księżna — byłoby ci się to z pewnością udało.
— Mnie się zdaje, że nie... Może zresztą byłam oczarowana.
— Jego zaklęciami miłosnemi i jego pieszczotami.
— Bardzo rzadko mówił mi o swej miłości, jedynemi zaś jego pieszczotami, był pocałunek w czoło wieczorem i takiż sam z rana.
— To szczególne, zadziwiające — wyszeptała księżna — a pod wpływem podejrzenia dodała:
— Powtórz mi pani raz jeszcze, że go nie kochasz.
— Zapewniam cię, księżno, uroczyście.
— Powtórz mi, że żaden związek ziemski nie łączy cię z nim.
— Przysięgam Waszej Wysokości.
— Jeżeli się zechce upomnieć, nie będzie miał żadnego do tego prawa?
— Żadnego a żadnego!...
— Powiedz mi, pani, jeszcze, jakim sposobem dostałaś się tutaj? bo mi to wszystko nie może się w głowie pomieścić.
— Skorzystałam z gwałtownej burzy, która nas zaskoczyła za jakiemś miastem, zwanem zdaje się Nancy. On opuścił miejsce obok mnie i poszedł do drugiego przedziału powozu, aby rozmowie się z siedzącym tam starcem. Wskoczyłam na konia i uciekłam.
— Dlaczego uciekłaś do Francji, zamiast powrócić do Włoch?
— Nie chciałam wracać do Rzymu, bo wszyscy są tam prawdopodobnie przekonani, iż człowiek ten działał w porozumieniu ze mną; zniesławionej rodzice by nie przyjęli. Postanowiłam więc uciec do Paryża, albo do innej jakiej stolicy, gdzieby mnie nie znalazło oko ludzkie, a szczególniej jego.
W Paryżu całe miasto zajęte było zamiarem wstąpienia Waszej Wysokości do karmelitanek; wszyscy wysławiali twoją pani pobożność, opiekę nad nieszczęśliwymi — współczucie dla strapionych. To mnie zdecydowało; nabrałam przekonania, że Wasza Wysokość będzie tyle wspaniałomyślną, ażeby mnie przyjąć; dość potężną, ażeby mnie osłonić.
— Odwołujesz się ciągle do mojej potęgi, moje dziecię; czy on jest naprawdę tak potężnym?
— O! i bardzo.
— Lecz kimże on jest? Nie pytałam się ciebie o to do tej pory tylko przez delikatność; a powinnam jednakże wiedzieć, przeciw komu mam cię bronić.
— Znowu nie jestem w stanie udzielić pani dostatecznego objaśnienia. Ja zupełnie nie wiem kto on jest i czem jest, stanowczo twierdzę tylko, że król nie wzbudza korniejszego posłuszeństwa i uszanowania.
— Jakże się nazywa?
— Nazywano go różnemi nazwiskami; lecz dwa tylko zapamiętałam. Jednem nazywa go staruszek, towarzysz podróży naszej z Medjolanu, drugie zaś sam sobie nadaje.
— Jakże go nazywał staruszek?
— Acharat... wszakżeż to nazwisko niechrześcijańskie, nieprawdaż pani?
— A jakież sam sobie nadaje?
— Józef Balsamo.
— Balsamo?...
— Zna on cały świat, odgaduje wszystko, jest współczesnym wszystkiej wieków, żył we wszystkich epokach; opowiada... o! Boże wybacz mi takie bluźnierstwa! Opowiada nietylko o Aleksandrze, Cezarze, Karolu Wielkim, jakgdyby ich znał, a jednakże ci ludzie pomarli przecie bardzo dawno, ale o Kaifaszu, Piłacie i o Panu naszym Jezusie Chrystusie, jakgdyby był patrzył na Jego męczeństwo.
— To jakiś szarlatan — odezwała się księżna.
— Nie rozumiem, co znaczy ten wyraz we Francji — ale wiem doskonale, że jest to człowiek niebezpieczny, straszny, przed którym wszystko się ugina, wszystko korzy, wszystko pada; bezbronnym się wydaje, a jest uzbrojony, zdaje się że sam jest, a na jego skinienie setki ludzi jakby z pod ziemi wychodzą. I wszystko to czyni bez wysiłku, bez trudu, słowem jednem, jednem skinieniem... z uśmiechem na ustach.
— Mniejsza o to — wyrzekła księżna — nabierz otuchy, moje dziecko; ktokolwiek bądź jest ten człowiek, znajdziesz przed nim obronę.
— Obronę w pani, nieprawdaż?
— Tak, dopóty, dopóki sama nie zechcesz uwolnić się z pod mojej opieki. Lecz nie wierz, a tembardziej nie wmawiaj we mnie wiary w mrzonki nadprzyrodzone, wybujałe w twoim chorobliwym umyśle. Wysokie mury Saint-Denis będą dla ciebie dostatecznym szańcem przeciw władzy piekielnej, a nawet przeciw groźniejszej, wierzaj mi, potędze, przeciw potędze ludzkiej. Cóż teraz zamierzasz czynić?
— Klejnotami mojemi pragnę zapłacić wiano i wstąpić do klasztoru, do tego nawet, jeżeli to jest możliwe...
Lorenza powiedziawszy to, złożyła na stole kosztowne bransoletki, cenne pierścionki, przepyszny brylant i drogie kolczyki. Wszystko warte było dwadzieścia tysięcy talarów.
— Czy te klejnoty należą do pani?
— Do mnie należą, bo on mi je darował, a zwracam je Bogu. O jedno tylko prosiłabym...
— O co?
— Ażeby koń jego arabski, Dżerid, na którym uciekłam, był mu zwrócony, jeżeli się o niego upomni.
— Lecz sama nie zechcesz już powrócić do niego?
— Nie jestem jego własnością.
— To prawda, mówiłaś to już przecie. Trwasz więc w postanowieniu wstąpienia do klasztoru w Saint-Denis, chcesz poddać się regule zakonnej, której praktykowanie przerwał ci w Subiaco ten osobliwy wypadek, jaki mi opowiedziałaś?
— Jest to najgorętsze moje pragnienie i błagam na kolanach o tę łaskę.
— No! bądź spokojna, moje dziecko — wyrzekła księżna — od dzisiejszego dnia będziesz żyć między nami, a gdy nas przekonasz, że usiłujesz zasłużyć na tę łaskę, gdy wzorowem postępowaniem, jakiego się spodziewam po tobie, usprawiedliwisz nasze oczekiwania, wtedy poświęcisz się Stwórcy, a zapewniam cię, że nikt cię nie porwie z Saint-Denis, kiedy przełożona nad tobą czuwać będzie.
Lorenza padła do nóg swojej opiekunce, wynurzając najszczersze i najtkliwsze podziękowanie.
Lecz nagle podniosła się nawpół, wytężyła słuch, zbladła, zadrżała.
— O! mój Boże! — wykrzyknęła — mój Boże! mój Boże!
— Co takiego? — zapytała księżna.
— Drżę cała, nie widzi pani? Idzie! idzie!
— Kto?
— On! on zaprzysiągł mi zgubę.
— Ten człowiek?
— Tak, ten człowiek. Czy nie widzi pani, jak drżą moje ręce?
— Rzeczywiście.
— O! — odezwała się rozdzierającym głosem — zbliża się, zbliża się.
— Zwidzenie tylko.
— Nie, nie. Ot, patrz pani, przyciąga mnie wbrew mojej woli; zatrzymaj mnie pani, zatrzymaj.
Księżna pochwyciła młodą kobietę za ramię.
— No! uspokój się biedne dziecko — rzekła choćby to nawet on był, jesteś tu bezpieczna.
— Zbliża się, zbliża się — krzyknęła Lorenza nieludzkim głosem, wskazując ręką na drzwi.
Oczy jej były obłąkane.
— Ależ nie bój się pani. Czyż to można tak wejść do księżniczki Ludwiki francuskiej?... Na to musiałby ten człowiek mieć rozkaz królewski.
— O! nie wiem, jakim sposobem tu wszedł — zawołała Lorenza, upadając na wznak — nie wiem, ale jestem tego pewną, że wstępuje już na schody, że jest zaledwie o dziesięć kroków stąd... że... oto on!
W tej chwili drzwi się otworzyły, księżniczka cofnęła się, przestraszona mimowolnie dziwnym zbiegiem okoliczności.
Ukazała się siostra.
— Kto tam? — zagadnęła księżna — czego chcesz siostro?
— Jakiś pan przybył do klasztoru — odpowiedziała siostra — i życzy sobie widzieć się z Waszą Królewską Wysokością.
— Nazwisko jego?
— Hrabia de Fenix.
— Czy to on? — zapytała księżna Lorenzy — czy znasz pani to nazwisko?
— Nie znam tego nazwiska, lecz to on, on niezawodnie.
— Czegóż chce? — zapytała księżna zakonnicy.
— Jest oddawcą listu uwierzytelniającego Jego królewskiej mości, króla pruskiego do króla francuskiego. Pragnie mieć zaszczyt przedstawić się Waszej Królewskiej Wysokości.
Księżna zastanowiła się cokolwiek, poczem zwracając się do Lorenzy:
— Wejdź do tego gabinetu — rzekła.
Lorenza posłuchała.
— A ty, moja siostro — ciągnęła dalej księżna — wprowadź tego pana.
Siostra skłoniła się i wyszła.
Księżna, przekonawszy się, że drzwi do gabinetu były szczelnie zamknięte, usiadła na fotelu, oczekując nie bez pewnego wzruszenia, co się dalej stanie.
W tejże chwili siostra znów wróciła.
Za nią wszedł człowiek, którego już widzieliśmy, jak się przedstawiał królowi pod nazwiskiem hrabiego de Fenix.
Tak samo był ubrany, miał na sobie mundur pruski, poważnego kroju; nosił perukę po wojskowemu i czarny kołnierz. Wielkie i tak wymowne oczy spuścił przed księżną Ludwiką, tylko na znak uszanowania, jakie szlachcic choćby najwyżej postawiony, winien okazać córce króla francuskiego.
Podniósł je wszakże natychmiast, jakby się obawiał, by go nie posądzono o zbyt wielką uniżoność.
— Składam dzięki Waszej Królewskiej Wysokości za zaszczyt, jaki raczyła mi wyświadczyć. Liczyłem jednak na to, wiedząc dobrze, że Wasza Wysokość wspiera wspaniałomyślnie każdego nieszczęśliwego.
— Rzeczywiście, usiłuję to czynić — odrzekła księżna z godnością, w przekonaniu, że po dziesięciu minutach rozmowy, zbije z tropu tego, który udawał się tak bezczelnie pod cudzą opiekę, nadużywszy wprzód sił swoich. Hrabia skłonił się, nie okazując, że pojął dwoiste znaczenie słów księżnej.
— Cóż mogę dla pana uczynić? — spytała księżna ironicznie..
— Wszystko, Wasza Wysokość!...
— Wytłumacz się pan.
— Nie byłbym się nigdy poważył, bez powodów głębszych, zajmować swoją osobą Waszą Wysokość w zaciszu, jakie sobie obrała, lecz zdaje mi się, że tu znalazła schronienie osoba, która mnie obchodzi niezmiernie.
— Jak się nazywa ta osoba?
— Lorenza Feliciani.
— A czemże dla pana jest ta osoba? czy to pańska krewna, czy siostra?
— To moja żona.
— Pańska żona? — odezwała się księżna, podnosząc głos tak, żeby był słyszany w gabinecie. — Lorenza Feliciani jest hrabiną de Fenix?
— Tak jest; Lorenza Feliciani jest hrabiną de Fenix — odpowiedział hrabia ze spokojem.
— Hrabiny de Fenix niema w klasztorze karmelitanek — odrzekła sucho księżna.
Lecz hrabia nie dał za wygraną i rzekł:
— Widzę z tego, że Wasza Wysokość nie jest jeszcze dostatecznie przekonaną, że Lorenza Feliciani i hrabina Fenix są jedną i tąż samą osobą?
— Zgadł pan, przyznaję — odpowiedziała księżna — że nie mam tego przeświadczenia.
— Jeżeli Wasza Wysokość raczy rozkazać, żeby tu przyprowadzono Lorenzę Feliciani, to nie będzie miała już w tym względzie żadnej wątpliwości. Przepraszam Waszą Wysokość za moje naleganie, lecz jestem bardzo przywiązany do tej młodej kobiety, a przytem jestem przekonany, że i ona żałuje ze mną rozłąki.
— Tak pan mniema?
— Tak mniemam, jakkolwiek niewielkie mogą być moje zasługi.
— O! — pomyślała księżna — Lorenza prawdę powiedziała, ten człowiek jest rzeczywiście niebezpieczny..,.
Hrabia zachował postawę spokojną, a obejście jego nie przekraczało w niczem granic najściślejszej grzeczności dworskiej.
— Spróbujmy kłamać — pomyślała znów księżna Ludwika.
— Nie mogę panu wydać kobiety nie znajdującej się tutaj. Pojmuję, że jej pan szuka gorliwie, będąc do niej tak szczerze przywiązanym, jak dopiero co powiedziałeś, lecz jeżeli pan chcesz ją odnaleźć, szukaj jej gdzieindziej, wierzaj mi.
Hrabia, wchodząc, obrzucił wzrokiem wszystkie przedmioty, znajdujące się w pokoju księżnej i oczy jego zatrzymały się na chwilę, jedną tylko chwilkę wprawdzie, lecz to już było dostateczne, na stolę, stojącym w ciemnym rogu pokoju; na tym właśnie stole Lorenza złożyła swoje klejnoty, jako swe wiano klasztorne. Po błysku, jakim jaśniały w ciemnym kącie, hrabia je poznał.
— Gdyby Wasza Królewska Wysokość, raczyła cofnąć się choć trochę pamięcią wstecz, przypomniałaby sobie, że Lorenza Feliciani była dopiero w tym pokoju i zostawiła na stole te oto klejnoty, a po uzyskaniu posłuchania, odeszła...
Hrabia Fenix uchwycił w lot spojrzenie, jakie rzuciła księżna w stronę gabinetu.
— Oddaliła się do tego pokoju — dokończył.
Księżna zarumieniła się, a hrabia mówił dalej:
— Oczekuję też tylko łaskawego zezwolenia Waszej Wysokości, żeby kazać jej przyjść, a nie wątpię, że to zaraz uczyni.
Księżna przypomniała sobie, że Lorenza zamknęła drzwi za sobą od wewnątrz, tym sposobem nic i nikt nie mógł jej zmusić do wyjścia, prócz jej własnej dobrej woli.
— Ale — wyrzekła, nie starając się nawet ukryć niezadowolenia z bezpożytecznego kłamstwa, cóż uczyni, jeżeli tu przyjdzie?
— Nic, księżno, powie tylko Waszej Wysokości, że będąc moją żoną, pragnie mi towarzyszyć.
Ta odpowiedź uspokoiła księżnę, bo przypomniała sobie skargi i żale Lorenzy.
— Pańską żoną! — czy pan jesteś tego pewny? — rzekła z oburzeniem.
— Możnaby rzeczywiście mniemać, że Wasza Wysokość mi nie wierzy — odrzekł hrabia uprzejmie. — Niema w tem przecież nic nadzwyczajnego, że hrabia Fenix ożenił się z Lorenzą Feliciani, a ożeniwszy się, że się upomina o żonę.
— O! nie! — zawołała księżna Ludwika z niecierpliwością — pan śmiesz twierdzić, że Lorenza Feliciani jest pańską żoną?
— Tak jest — odezwał się hrabia głosem spokojnym — śmiem to twierdzić, bo tak jest.
— Więc pan jesteś mężem Lorenzy?
— Tak, Lorenzy.
— Mężem ślubnym?
— Jak najprawowitszym. A jeżeli pani mi nie dowierza, co mi uwłacza...
— To cóż pan zrobi?
— Pokażę zaraz akt urzędowy naszego ślubu, podpisany przez księdza, który nas połączył.
Księżna drgnęła; taki spokój i pewność siebie zachwiały jej przekonanie.
Hriabia, wyjąwszy pugilares, dobył z niego papier złożony we czworo.
— Oto dowód, że mówię prawdę i że mam prawo upomnieć się o tę kobietę; podpis jest wiarogodny. Może Wasza Wysokość zechce przeczytać akt i sprawdzić podpis?
— Podpis — wyszeptała księżna szyderczo, z powątpiewaniem, bardziej upokarzającem od poprzedniego gniewu — ale jeżeli ten podpis...
— Jest to podpis proboszcza parafji św. Jana ze Strassburga, dobrze znanego Jaśnie Oświeconemu Księciu Ludwikowi, kardynałowi de Rohan i gdyby Jego Eminencja był tutaj...
— Właśnie kardynał jest tutaj — zawołała księżniczka, przeszywając hrabiego roziskrzonym wzrokiem.
— Jego Eminencja nie wyjechał jeszcze z Saint-Denis, znajduję się teraz u kanoników katedralnych; niema też nic łatwiejszego, jak to sprawdzić, według pańskiego życzenia...
— Jest to szczęście prawdziwe dla mnie — odrzekł hrabia, wkładając powoli akt do pugilaresu — gdyż po tem sprawdzeniu, ustaną wszelkie niesłuszne podejrzenia Waszej Wysokości.
— O! ta czelność oburza mnie — zawołała księżna, pociągnąwszy silnie za dzwonek — siostro! siostro!
Zakonnica, która poprzednio wprowadziła hrabiego de Fenix, nadbiegła.
— Niech który pachołek wsiądzie na koń i zawiezie ten list kardynałowi de Rohan; znajdzie go w kapitule katedralnej. Niech kardynał przyjdzie niezwłocznie, czekam.
Mówiąc to, księżna skreśliła naprędce kilka wyrazów, które oddała zakonnicy.
Potem dorzuciła po cichu:
— Postawić zaraz dwóch halabardników w korytarzu, żeby nikt stąd nie mógł wyjść bez mego pozwolenia.
Hrabia zauważył dobrze, że księżna postanowiła walczyć z nim do końca, i podczas gdy pisała, zbliżył się do gabinetu, a utkwiwszy oczy we drzwi, wykonał rękami kilka ruchów, raczej systematycznych niż nerwowych i wymówił kilka słów po cichu.
Księżna odwróciwszy się, ujrzała go w tej postawie.
— Co pan robisz? — zapytała.
— Wzywam Lorenzę Feliciani, ażeby przyszła tu sama i potwierdziła dobrowolnie własnemi słowy, że nie jestem oszustem, ani fałszerzem, co nie przeszkadza, że gotów będę złożyć wszelkie inne dowody, jakich Wasza Wysokość może zażądać.
— Panie! — Lorenzo Feliciani — krzyknął hrabia z taką mocą, że zapanował nad wszystkiem, nawet nad wolą księżnej — Lorenzo Feliciani, wyjdź z tego gabinetu i chodź tu, chodź...
Drzwi jednak pozostały zamknięte.
— Chodź, rozkazuję ci! — powtórzył hrabia.
Klucz zgrzytnął w zamku, a księżna z niesłychanem przerażeniem ujrzała wchodzącą młodą kobietę; w oczach jej zwróconych ku hrabiemu, nie było zupełnie wyrazu gniewu lub nienawiści.
— Co ty robisz, moje dziecię? co czynisz? — zawołała księżna Ludwika — po co wracasz do człowieka, od którego uciekłaś. Wszak powiedziałam ci, że jesteś tu bezpieczna.
— Ona jest równie bezpieczna w moim domu — odparł hrabia.
A odwróciwszy się do młodej kobiety:
— Wszak prawda Lorenzo, że ci bezpiecznie u mnie?
— Tak jest — odpowiedziała.
Księżna w najwyższem osłupieniu złożyła ręce i rzuciła się na fotel.
— A ja, Lorenzo — odezwał się hrabia łagodnym głosem, w którym jednak przebijał rozkaz — ja oskarżony jestem, że użyłem przeciw tobie przemocy. Powiedz sama, czy cię zmuszałem kiedykolwiek?
— Nigdy — odpowiedziała młoda kobieta głosem pewnym i dobitnym, nie okazując żadnego oporu przy tem zaprzeczeniu.
— Więc cóż całe to twoje opowiadanie o porwaniu?... — zawołała księżna.
Lorenza pozostała niemą; patrzyła na hrabiego, jakby życie i słowa jej zależały od niego.
— Jej Wysokość pragnie zapewne wiedzieć, jakim sposobem wyszłaś z klasztoru, Lorenzo? Opowiedz wszystko, począwszy od chwili zemdlenia twego na chórze, aż do obudzenia się w powozie pocztowym.
Lorenza pozostała milczącą.
— Opowiedz wszystko szczegółowo — rzekł hrabia — ja tego chcę.
Lorenza nie mogła powstrzymać się od dreszczu.
— Nie przypominam sobie — odrzekła.
— Szukaj we wspomnieniach, a musisz sobie przypomnieć.
— A! tak, tak, rzeczywiście — odezwała się Lorenza tym samym jednostajnym głosem — przypominam sobie.
— Mów!
— Kiedy zemdlałam, w chwili, gdy nożyczki dotykały moich włoswów, przeniesiono mnie do celi i położono do łóżka. Matka moja siedziała przy mnie do wieczora, a gdy przytomność nie wracała, posłano po felczera wiejskiego, ten zbadał puls, przybliżył lusterko do moich ust i przekonawszy się, że niema tętna ni oddechu, oświadczył, że umarłam.
— Lecz jakim sposobem możesz o tem wiedzieć? — zapytała księżna.
— Jej Wysokość pragnie wiedzieć, jakim sposobem wiesz o tem? — powtórzył hrabia.
— Dziwna rzecz — odrzekła Lorenza, — widziałam i słyszałam, tylko nie mogłam otworzyć oczu, ani mówić, ani się poruszać; byłam jakby w letargu.
— Istotnie — wtrąciła księżna — Tronchin mówił mi nieraz o ludziach będących w letargu, których żywcem pogrzebano.
— Opowiadaj dalej, Lorenzo.
— Matka moja rozpaczała i nie chciała uwierzyć, że umarłam; oświadczyła, że przepędzi przy mnie noc i dzień następny.
Uczyniła, jak postanowiła; minęło jednak trzydzieści sześć godzin, podczas których mnie doglądała, a ja nie drgnęłam, ani nie odetchnęłam.
Na usilne nalegania mojej matki, dozwolono jej doglądać mnie jeszcze przez całą noc z poniedziałku na wtorek.
We wtorek rano byłam ciągle w tym samym stanie bezwładności.
Matka oddaliła się wreszcie złamana. Zapalono świece w kaplicy, w której miałam być wystawiona, według zwyczaju, przez jeden dzień i noc.
Po odejściu matki weszły do mego pokoju żałobnice; ponieważ jednak nie wykonałam jeszcze ślubów, ubrały mnie w białą suknię, włożyły na głowę wianek z białych róż, złożyły ręce na piersiach, poczem zażądały trumny.
Gdy przyniesiono trumnę, mróz przeszedł mi po ciele, bo, powtarzam, pomimo zwartych powiek widziałam wszystko, jakbym miała oczy otwarte.
Złożono mnie do trumny, poczem wyniesiono z odkrytą twarzą, według zwyczaju włoskiego, do kaplicy, pozostawiono na środku chóru z kropielnicą u nóg i otoczono gorejącemi świecami.
Przez cały dzień wieśniacy z Subiaco odwiedzali kaplicę, modlili się za mnie i skrapiali moje ciało wodą święconą.
Nadszedł wieczór. Odwiedziny ustały; zamknięto od wewnątrz drzwi kaplicy, z wyjątkiem małej furtki, i pozostała przy mnie jedna tylko siostra szpitalna.
Okropna myśl dręczyła mnie podczas mojego snu: nazajutrz miał się odbyć mój pogrzeb i czułam, że będę żywcem pogrzebaną, jeżeli jaki cud mnie nie ocali.
Słyszałam kolejno wszystkie godziny; wybiła dziewiąta, potem dziesiąta, później jedenasta.
Każda godzina odbijała się echem w mojem sercu, bo słyszałam dzwon pogrzebowy na własną śmierć.
Ile wysileń uczyniłam, ażeby przerwać ten sen lodowaty, ażeby potargać te więzy żelazne, krępujące mnie w trumnie, Bóg jeden wie i widział, skoro się zlitował nade mną.
Północ wybiła.
W tej chwili zdawało mi się, że całe moje ciało wstrząsnęło się konwulsyjnym ruchem, podobnym do tego, jakiego zwykle doznawałam za zbliżeniem się Acharata do mnie; potem zabiło mi serce, wreszcie ujrzałam go wchodzącego przez furtkę kaplicy.
— Czy uczułaś wówczas obawę? — zapytał hrabia de Fenix.
— Nie, nie, to było szczęście, radość, to był zachwyt, bo domyślałam się, że przyszedł wyrwać mnie tej strasznej śmierci, której się tak obawiałam. Szedł wolno ku mojej trumnie, popatrzył na mnie przez chwilę ze smutkiem, poczem rzekł:
— Wstań i idź! Więzy, krępujące moje ciało, prysnęły natychmiast; na wezwanie tego potężnego głosu wstałam i wyszłam z trumny.
— Czyś zadowolona, że żyjesz? — zapytał mnie.
— O! bardzo!
— No, to chodź ze mną.
Siostra infirmierka, przeznaczona do czuwania przy mnie, odprawiwszy tę ostatnią posługę poprzednio przy tylu innych nieboszczkach, spała spokojnie na krześle. Przeszłam obok, nie budząc jej i poszłam za tym, który po raz drugi wyratował mnie od śmierci.
Zeszliśmy na podwórze. Zobaczyłam znów roziskrzone gwiazdami niebo, którego nie spodziewałam się już oglądać. Poczułam świeże powietrze nocne, którego umarli nie czują, a które tak jest przyjemne dla żyjących.
— Teraz — zapytał mnie — zanim opuścisz klasztor, wybieraj: Czy chcesz być zakonnicą, czy wolisz iść za mną?
— Wolę iść za panem — odrzekłam.
— To chodźmy — powiedział po raz wtóry.
Przyszliśmy do furty; była zamknięta.
— Gdzie są klucze? — pytał mnie.
— W kieszeni habitu siostry furtjanki.
— A gdzie ten habit?
— Na krześle przy jej łóżku.
— Wejdź do niej bez szmeru, weź klucz od furty i przynieś.
Usłuchałam. Drzwi od jej celi nie były zamknięte od wewnątrz. Poszłam prosto do krzesła. Poszukałam w kieszeni; znalazłam klucze, z całego pęku wybrałam klucz od furty i przyniosłam.
W pięć minut później furta była otwarta, a my na ulicy.
Wtedy podał mi rękę i pobiegliśmy na drugi koniec wsi Subiaco. O sto kroków za ostatnim domem stał już zaprzężony pojazd pocztowy. Wsiedliśmy i ruszyli galopem.
— Czy nie padłaś ofiarą żadnej przemocy, żadnej groźby, czy pojechałaś dobrowolnie z tym człowiekiem?
Lorenza pozostała milcząca.
— Jej Królewska Wysokość zapytuje cię, Lorenzo, czy przemocą lub groźbą nie zmusiłem cię do pojechania ze mną?
— Nie.
— A dlaczegóż z nim pojechałaś?
— Powiedz, dlaczego pojechałaś ze mną?
— Bo go kochałam — wyrzekła Lorenza.
Hrabia Fenix zwrócił się do księżny z triumfującym uśmiechem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.