Józef Balsamo/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1925
Druk „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom X
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom XII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIKI LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom I
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer. Poznań — Fiszer i Majewski


Drukarnia „Rola“ J. Buriana, Mazowiecka 11


PROLOG
I
GÓRA PIORUNÓW

Na lewym brzegu Renu, o kilka mil od miasta Worms, prawie u źródeł niewielkiej rzeczki Selz, wyrastają pierwsze grzbiety gór, których najeżone wierzchołki zdają się biec ku północy, niby spłoszone stado bawołów, niknące we mgle.
Góry owe panują nad okolicą pustą prawie, a nazwy biorą bądź od kształtów, bądź od podań, jakie są do nich przywiązane. Jest tu i „Krzesło królewskie“, i „Góra róż dzikich“, jest „Skała sokola” i „Szczyt wężowy“, góra zaś, która najwyżej wystrzela ku niebu, a granitowy szczyt swój wieńczy prastaremi ruinami, zwie się „Górą Piorunów“.
Gdy wieczorem mrok pod konarami dębów jeszcze zgęstnieje a ostatnie promienie zachodzącego słońca ozłocą wierzchołki olbrzymów, zdaje ci się że cisza zstępuje z wyżyn nieba na dolinę, że jakaś ręka niewidzialna a wszechmocna, rozwiesza ponad znużonym światem płaszcz lazurowy, usiany gwiazd miljonami.
Wszystko zwolna milknie, wszystko usypia na ziemi i w powietrzu.
Wśród tej uroczystej ciszy tylko mała Selz, czyli Selzbach, jak ją nazywają okoliczni mieszkańcy, szemrze niestrudzona w cieniu jodeł nadbrzeżnych, dniem i nocą dążąc do Renu, aby w głębinach jego utonąć.
Bieży z miłością i pośpiechem, nie zatrzymują jej ani skały, mchem miękkim wysłane, ani złociste piaski łożyska, ani ukwiecone brzegi; bieży szparko a cicho od Morsheim, gdzie wypływa, aż do Freiwenheim, gdzie jest jej kres.
Nieco powyżej źródła, od Albisheim do Kircheim-Poland, wije się droga, wyżłobiona między skałami i pełna wybojów. Droga ta nieco dalej, poza Danenfels, zmienia się w wąską ścieżynę i niknie u stóp Góry Piorunów, zwanej tak dlatego, że ją często ogień z nieba nawiedza.
Szóstego maja 1770 roku, w chwili kiedy słońce zachodziło poza wieżę katedry Strasburskiej, człowiek jakiś, jadący z Moguncji, zbliżył się do wioski Danenfels i skierował się pod górę ścieżką, dopóki była widoczną; gdy zaś wszelki jej ślad zaginął w zaroślach, zsiadł z konia i uwiązał go za uzdę do jodły, rosnącej na skraju dzikiego lasu.
Zwierzę zarżało niespokojnie, a cały las jakby drżenie przebiegło na odgłos tak tu niezwykły.
— No, no — wyrzekł nieznajomy — uspokój się wierny Dżeridzie. Zrobiliśmy mil dwanaście i ty przynajmniej stanąłeś już u celu.
To powiedziawszy, spojrzał w gąszcz, jakby go chciał przeniknąć wzrokiem, lecz już tak się ściemniło, że widział tylko cienie drzew pobliskich odcinające się na tle jeszcze czarniejszem gęstniejącej kniei.
Podróżny podszedł do konia, którego nazwa wskazywała na pochodzenie arabskie, i, objąwszy oburącz głowę zwierzęcia, przyłożył twarz do dymiących jego nozdrzy.
— Żegnam cię, dzielny biegunie, bo może cię już nie zastanę tutaj — żegnam cię, towarzyszu wierny!
Znowu rzucił wzrokiem bystro dokoła, jakby się bał lub wręcz przeciwnie, jakby pragnął być usłyszanym.
Rumak wstrząsnął jedwabistą grzywą, uderzył nogą o ziemię i zarżał tak, jakgdyby był w pustyni i czuł zbliżanie się lwa.
Podróżny skinął potakująco głową, jakgdyby chciał powiedzieć:
— Nie mylisz się, Dżeridzie, niebezpieczeństwo blisko.
Widocznie jednak nie zamierzał z niem walczyć, bo wyjął z olstrów dwa wspaniałe pistolety z lufami cyzelowanemi, o czerwonych kolbach, wykręcił z nich naboje i kule wraz z prochem wysypał na trawę.
Po ukończeniu tego dziwnego zajęcia, włożył znów pistolety do olster.
Lecz na tem nie koniec.
Nieznajomy miał u pasa szpadę o stalowej rękojeści; odpiął ją, okręcił pasem i podłożył pod siodło.
Wreszcie strząsnął kurz z butów, przeszukał kieszenie, wyjął z nich nożyczki oraz scyzoryk w oprawie z konchy perłowej i cisnął to wszystko po za siebie, nie patrząc wcale, gdzie upadło.
Raz jeszcze pogłaskał Dżerida, odetchnął pełną piersią a nie widząc nigdzie jakiejkolwiek ścieżki, puścił się na los szczęścia w las gęsty.
Wypada nam zapoznać teraz czytelnika z osobistością podróżnego, któremu przypadnie ważna rola do odegrania w opowiadaniu naszem.
Wyglądał na lat trzydzieści dwa. Wzrostu więcej niż średniego, zbudowany przepysznie, wysmukły i giętki, wydawał się uosobieniem siły i zręczności. Miał na sobie czarną aksamitną kurtkę podróżną ze złotemi guzami, z pod której wystawała kamizelka haftowana. Strój ten uzupełniały obcisłe spodnie łosiowe i czarne lakierowane buty.
Twarz o rysach ruchliwych, znamionujących typ południowy, wyrażała szczególną mieszaninę subtelności. Spojrzenie o wyrazie ciągle się zmieniającym, zdawało się przenikać każdego do głębi duszy.
Płeć śniada musiała być niewątpliwie spalona słońcem od naszego gorętszem.
Wreszcie usta pięknego kształtu, choć duże, osłaniały zęby śliczne, olśniewająco białe przy ciemnej cerze. Nogę miał długą lecz wąską, rękę małą lecz silną.
Zaledwie nieznajomy postąpił kilka kroków, dało się słyszeć gwałtowne bicie kopytami w miejscu, gdzie konia zostawił.
W pierwszej chwili chciał zawrócić, lecz się powstrzymał. Wspiął się tylko na palce, ażeby zobaczyć, co stało się ze zwierzęciem.
Ktoś niewidzialny je uprowadził. — Dżerida już nie było.
Nieznajomy zmarszczył czoło, poczem, uśmiechnąwszy się zlekka, poszedł w głąb lasu.
Tu i owdzie przez gałęzie, przedostawała się jeszcze resztka światła dziennego, niezadługo jednak ciemność zupełna otoczyła idącego.
Zatrzymał się, obawiając się zabłądzić.
— Do Danenfels — wymówił głośno — była droga jeszcze możliwa; z Danenfels dojechałem do Czarnych Jarów ścieżyną zaledwie widoczną, z Czarnych Jarów doszedłem tutaj bez żadnej już drogi, ale w lesie było jeszcze widno; teraz muszę się zatrzymać, bo nie widzę już nic.
Zaledwie wymówił te słowa nawpół po francusku, nawpół po sycylijsku, gdy o pięćdziesiąt kroków od niego zajaśniało światło.
— Dziękuję! — wyrzekł — pójdę teraz za tem światłem.
Światełko posuwało się naprzód równo, bez migotania; przypominało ono płomienie sztuczne na scenie, kierowane ręką maszynisty.
Podróżny uszedł tak ze sto kroków, i naraz usłyszał cichy szept koło siebie.
Zadrżał.
— Nie odwracaj się!... rzekł głos z prawej strony — bo zginiesz.
— Dobrze! — odpowiedział nieznajomy spokojnie.
— Nie odzywaj się!... wyrzekł głos z lewej — bo umrzesz!
Nieznajomy w milczeniu skinął głową.
— Jeżeli się boisz — odezwał się głos trzeci, wychodzący z pod ziemi jak głos ojca Hamleta, — jeżeli ci brak odwagi, wracaj skąd przychodzisz.
Podróżny machnął ręką i szedł dalej w milczeniu.
Noc była ciemna a las gęsty; pomimo światła przewodniczego, podróżny potykał się co chwila. Prawie przez godzinę płomień posuwał się naprzód, a podróżny podążał za nim, bez skargi, bez strachu.
Nagle światło znikło.
Podróżny wydostał się już z lasu.
Podniósł oczy w górę; na ciemnym lazurze nieba błyszczały gwiazdy.
Szedł dalej naprzód w tym kierunku, gdzie znikło światełko; naraz wynurzyły się przed nim z ciemności ruiny. Był to szkielet starego zamczyska.
Jednocześnie nogą stąpił na gruzy, a na skroniach poczuł zimny jakiś przedmiot, który mu zasłonił oczy. Odtąd nie widział nawet ciemności.
Jednakże musiał się tego spodziewać, nie okazał bowiem żadnego oporu, wyciągnął tylko rękę, jak ślepy, szukając przewodnika.
Ruch ten widocznie został zrozumiany; ręka zimna, twarda, koścista, ujęła dłoń podróżnego.
Była to wyraźnie ręka kościotrupa, lecz gdyby szkielet ten miał czucie, przekonałby się, że dłoń podróżnego nie zadrżała.

W jednej chwili ręka puściła go, przepaska z oczu spadła i... ujrzał się na szczycie Piorunowej Góry.

II
JA JESTEM, KTÓRY JESTEM!

Pośród brzóz starych, o kształtach dziwacznych, wznosiły się ruiny jednego z tych zamków, jakie panowie feudalni rozsiali niegdyś po całej Europie, wróciwszy z wojen krzyżowych.
Opustoszałe przedsionki, niegdyś zdobne w posągi, dziś oplecione chwastem i dzikiem kwieciem, ukazywały na bladem tle nieba — burzą i wichrem poszczerbione sklepienie.
Podróżny, otworzywszy oczy, znalazł się przed omszałemi i wilgotnemi schodami głównego portyku.
Na pierwszym stopniu stało widmo, którego ręka koścista przyprowadziła go tutaj.
Powłóczysty całun okrywał je; ręką kościstą wskazywało nieznajomemu wielką wznoszącą się wyżej salę, po przez której przedziurawione sklepienie wpadało tajemnicze światło.
Podróżny skłonił głowę na znak przyzwolenia.
Widmo bez szmeru, cicho i wolno przesunęło się po schodach i zagłębiło w ruinach; nieznajomy podążył za niem. W tejże chwili z hałasem i brzękiem zawarła się brama główna.
Przy wejściu do okrągłej pustej sali, przybranej czarno i oświetlonej trzema zielonemi lampami, widmo się zatrzymało.
Nieznajomy przystanął również.
— Otwórz oczy! — wyrzekło widmo.
— Widzę wszystko — odparł nieznajomy.
Wtedy widmo ruchem szybkim i śmiałym wydobyło z pod całuna szpadę i uderzyło nią o słup bronzowy; ozwał się dźwięk metaliczny.
Na odgłos ten uniosły się płyty podłogi kamiennej i niezliczona moc duchów, podobnych do pierwszego, ukazała się z mieczami w ręku.
Widma zasiadły na ławach kamiennych w zielonawem świetle i już nie poruszały się wcale, jak gdyby skamieniały.
Wszystkie te posągi ludzkie dziwnie odbijały się na tle czarnego kiru, pokrywającego mury.
Siedm siedzeń znajdowało się na pierwszem miejscu; sześć zajętych było przez widma przewodniczące — jedno było jeszcze puste.
Siedzący pośrodku podniósł się majestatycznie.
— Ilu nas jest, bracia? — zapytał zebranych.
— Trzystu nas jest! — odrzekły duchy jednym głosem, który zagrzmiał po sali, rozpłynął się i zginął w żałobnych obiciach murów.
— Trzystu! — podjął przewodniczący, a każdy przedstawia dziesięć tysięcy stowarzyszonych; trzysta szpad, wartych trzy miljony sztyletów! Poczem zwrócił się do podróżnego:
— Czego żądasz? — zapytał.
— Światła! — odpowiedział przybyły.
— Ścieżka, wiodąca na górę ognistą, twarda jest i ostra; nie boisz się na nią wstąpić?
— Ja niczego się nie boję.
— Pamiętaj jednakże, że wracać stąd nie wolno. Pamiętaj o tem i zastanów się dobrze.
— Zatrzymam się dopiero u celu.
— Czyś gotów przysiąc na to?
— Przysięgnę.
Przewodniczący podniósł rękę i głosem powolnym, uroczystym wyrzekł:
— Przysięgam na Boga ukrzyżowanego, że zerwę wszelkie węzły, łączące mnie z ojcem, matką, braćmi, siostrami, żoną, krewnymi, kochankami, dobrodziejami, z każdą istotą, której winien jestem wierność i posłuszeństwo“.
Podróżny powtórzył te słowa, a duch mówił dalej:
— Przysięgam, że wyjawię nowemu zwierzchnikowi wszystko, com widział i czynił, com czytał i słyszał, czegom się dowiedział lub czegom się choćby domyślił“.
Przewodniczący zamilkł, a nieznajomy powtórzył, co usłyszał.
— „Czcij i poważaj truciznę — podchwycił przewodniczący, nie zmieniając głosu — truciznę, jako środek szybki, pewny i niezbędny do oczyszczania kuli ziemskiej, do usunięcia przez śmierć lub zniedołężnienie tych, którzy chcą poniżyć prawdę, lub wydrzeć ją z rąk naszych.
Wiernie, jak echo, nieznajomy powtórzył i te słowa.
Przewodniczący ciągnął dalej:.
— „Niech cię wspomaga Bóg Ojciec, Bóg Syn i Bóg Duch Święty“.
Nieznajomy od początku do końca wygłosił przysięgę z jednakową siłą i spokojem.
— A teraz — dodał przewodniczący — włóżcie mu na głowę opaskę świętą.
Dwa widma zbliżyły się do nieznajomego, czekającego z głową pochyloną; jedno przyłożyło mu do czoła wstążkę koloru jutrzenki, z literami srebrnemi i wyobrażeniem Matki Bożej Loretańskiej, drugie związało dwa końce z tyłu głowy; poczem odsunęły się od niego.
— Czego żądasz? — zapytał przewodniczący.
— Trzech rzeczy — odrzekł nowicjusz.
— Jakich mianowicie?
— Ręki żelaznej, szpady ognistej i wag djamentowych.
— Do czego pragniesz ręki żelaznej?
— Ażeby zdusić tyranię.
— Do czego szpady ognistej?
— Ażeby świat oczyścić.
— Do czego wag djamentowych?
— Ażeby ważyć przeznaczenie ludzkości.
— Gotów jesteś na próby?
— Gotów jestem w każdej chwili.
— Próby! próby! — odezwały się głosy.
— Odwróć się! — rozkazał przewodniczący.
Nieznajomy spełnił żądanie i znalazł się naprzeciw człowieka, bladego jak śmierć, w kajdanach i zakneblowanego.
— Co widzisz? — zapytał przewodniczący.
— Zbrodniarza lub ofiarę.
— Zdrajcę!... — Wykonał on przysięgę taką, jak ty przed chwilą, a potem wydał tajemnicę zakonu.
— A więc zbrodniarz.
— Tak. — Na co zasłużył?
— Na śmierć!
Trzysta widm powtórzyło:
— Śmierć!
W tejże chwili skazany, pomimo nadludzkich wysiłków, wepchnięty został w głąb sali. Słychać było szamotanie i głos, świszczący przez knebel.
Sztylet zaświecił w blasku lamp, następnie rozległo się głuche uderzenie, potem upadek ciała martwego, potem ostatnie przedśmiertne chrapanie...
— Sprawiedliwości stało się zadość! — powiedział przewodniczący, zwracając się do strasznego zgromadzenia duchów, które błyskając oczyma z pod całunów napawały się okropnym widokiem.
— Czy pochwalasz wykonanie wyroku, jakiego byłeś świadkiem?
— Pochwalam, jeżeli dotknął istotnie winnego.
— I będziesz pił za śmierć każdego, który, jak ten, zdradzi tajemnicę świętego zgromadzenia naszego?
— Będę pił niezawodnie.
— Każdy napój?
— Każdy bezwarunkowo.
— Przynieście czarę z krwią zabitego!... rzekł przewodniczący.
Jeden z oprawców zbliżył się do nowicjusza podał mu napój czerwony i ciepły w czaszce ludzkiej, oprawnej w bronzową podstawę.
Nieznajomy wziął czarę z rąk kata i uniósł w górę:
— Piję!... — wyrzekł — za śmierć każdego, który zdradzi tajemnicę świętego zakonu.
Następnie zbliżył czarę do ust, wychylił ją do ostatniej kropli i spokojnie zwrócił temu, od którego ją był otrzymał.
Szmer podziwienia przebiegł po zgromadzonych, widma spoglądały na siebie z poza całunów.
— Dobrze — wyrzekł naczelnik. — Podajcie pistolet!
Jedno z widm zbliżyło się, trzymając pistolet, kulę ołowianą i nabój prochu.
Nowicjusz zaledwie raczył spojrzeć w tę stronę.
— Przyrzekasz bezwzględne posłuszeństwo zakonowi świętemu?
— Przyrzekam.
— Nawet gdybyś miał działać na szkodę własną?
— Wchodzący tu nie należy do siebie, lecz do wszystkich.
— Jaki bez względu na to rozkaz otrzymasz, czy usłuchasz natychmiast?
— Usłucham.
— Natychmiast?
— Natychmiast.
— Bez wahania?
— Bez wahania.
— Weź ten pistolet i nabij go.
Nieznajomy wziął pistolet, wsypał proch w lufę, przybił go, włożył kulę, przybił ją stemplem i podsypał panewkę.
Grobowa cisza panowała w zgromadzeniu, wiatr tylko jęczał pośród sklepień rozwalonych.
— Nabity!... — wyrzekł nieznajomy chłodno.
— Czyś tego pewny? — zapytał przewodniczący.
Uśmiech przemknął się po ustach nowoprzybyłego; wyjął stempel i zapuścił w lufę. Stempel wystawał o dwa palce.
Przewodniczący skinął głową potakująco.
— Tak — przemówił — dobrze jest nabity.
Co mam z nim uczynić?
— Odwiedź kurek.
Słyszeć się dał trzask odwodzonego kurka.
— Przyłóż lufę do czoła.
Nieznajomy spełnił wezwanie w tej chwili.
Cisza głębsza zapanowała, lampy zbladły, widma oddech wstrzymały.
— Strzelaj!
Błysnęło na panewce lecz proch się tylko spalił, huk nie wstrząsnął powietrza.
Okrzyk podziwu rozległ się w zgromadzeniu, przewodniczący mimowolnie wyciągnął rękę do nieznajomego. Lecz niedość było tych dwóch prób; widma zawołały:
— Sztylet! Sztylet!
— Żądacie koniecznie? — zapytał przewodniczący.
— Tak! sztylet! sztylet! — odezwały się te same głosy.
— Podajcie zatem sztylet.
— Zbyteczne!... rzekł z pogardą nieznajomy.
— Jakto zbyteczne? — wrzasnęło zebranie.
— Zbyteczne!... — powtórzył nieznajomy głosem pognębiającym wrzaski — zbyteczne, powiadam, napróżno tylko czas drogi tracicie.
— Co przez to rozumiesz? — wykrzyknął przewodniczący.
— Znam wszystkie tajemnice wasze; przetrwane próby są tylko igraszką dziecinną, niegodną ludzi poważnych. Powiadam wam, że człowiek zamordowany nie umarł; że krew, jaką piłem, to wino ukryte na jego piersiach, pod odzieżą; że kule i proch wypadły z lufy, gdym kurek odwodził. Zabierzcie broń swą nieużyteczną, dobrą na postrach dla tchórzów; prawdziwie silni jej się nie ulękną.
Okrzyk zgrozy wzbił się pod sklepienia.
— Znasz nasze tajemnice! — zawołał przewodniczący — więc jasnowidzącym jesteś albo szpiegiem?
— Kto jesteś? — spytało naraz trzysta głosów, a jednocześnie dwadzieścia szpad zabłysło w rękach widm najbliższych i skierowało się ku piersiom nieznajomego.
A on spokojny, uśmiechnięty, podniósł głowę, wstrząsnął gęstemi włosami przewiązanemi wstążką i zawołał:
Ego sum qui sum!... — Jam jest, który jest!...
I powiódł wzrokiem po otaczających.
Pod wzrokiem tym, pełnym siły, szpady się opuszczały, tak potężne wrażenie wywierał na ściskających je w ręku.
— Wyrzekłeś słowo niebaczne, nie znasz całej doniosłości jego znaczenia.
Obcy głową potrząsnął z uśmiechem:
— Powiedziałem, com powinien był powiedzieć.
— Skądże więc przybywasz?
— Przybywam z kraju, z którego światło przychodzi.
— Zapowiedziano nam przybycie twoje ze Szwecji.
— Ale do Szwecji można przybyć ze Wschodu!...
— Po raz wtóry powtarzam, że my cię nie znamy. Kto jesteś?
— Kto jestem?... Dobrze — odparł nieznajomy — powiem wam zaraz, ponieważ widzę, że mnie nie rozumiecie, lecz powiem wam najprzód, kto wy jesteście...
Widma zadrżały, szpady zaszczękły znów w rękach, kierując się ku piersiom nieznajomego.
— Najpierw — ciągnął nieznajomy, wskazując ręką na przewodniczącego — ty, który się masz za boga, jesteś tylko jego poprzednikiem; przedstawicielu stowarzyszeń szwedzkich, powiem ci zaraz twe imię.
Swedenborgu, czy aniołowie, rozmawiający poufale z tobą, nie odkryli ci, że oczekiwany przez ciebie nadchodzi?...
— Prawda — odrzekł przewodniczący, unosząc całunu, ażeby lepiej widzieć mówiącego — powiedzieli mi o tem.
— To dobrze — rzekł nieznajomy. — Po lewej stronie masz przedstawiciela stowarzyszenia angielskiego, który stoi na czele loży Kaledońskiej. Pozdrowienie, milordzie! Krew twoich przodków odżyła w tobie. Anglja może się spodziewać, że światło zagasłe na nowo dla niej zabłyśnie.
Szpady się zniżyły. Podziw zastąpił oburzenie.
— A! — to ty kapitanie? — ciągnął nieznajomy, zwracając się do widma, po prawej ręce przewodniczącego, — w którymże to porcie zostawiłeś piękny swój statek, który uwielbiasz jak kochankę? Dzielna to fregata ta „Opatrzność“, a imię jej przyniesie szczęście Ameryce.
Potem, zwracając się dalej, mówił:
— Na ciebie kolej, proroku Zurichski, spojrzyj mi w oczy, ty, który znajomość fizjonomiki posuwasz do cudu; powiedz głośno, czy w linjach twarzy mojej nie dostrzegasz świadectwa posłannictwa mojego?
Ten, do którego przemówił, cofnął się zdumiony.
— Idźmy dalej — ciągnął nieznajomy, patrząc na swego sąsiada. — No i cóż, potomku Pelazgów, czy chcesz Maurów wypędzić po raz drugi z Hiszpanji?... Łatwoby to przyszło, gdyby kastylijczycy nie zatracili byli szpady Cyda.
Piąty dowódca stał milczący, nieruchomy: rzekłbyś głos nieznajomego w kamień go przemienił.
— A mnie — zapytał szósty nieznajomego, który jakby o nim zapomniał — mnie nic nie masz do powiedzenia?
— Chcesz tego? — odparł podróżny, przeszywając go do głębi wzrokiem: powiem ci, co Chrystus powiedział Judaszowi, powiem ci natychmiast.
Ten, do którego to mówił, bledszym się stał od całuna. Zebrani szemrać zaczęli, domagając się wyjaśnień.
— Zapominasz o przedstawicielu Francji — odezwał się przewodniczący.
— Nie ma go tutaj — odrzekł nieznajomy — a ty, który to mówisz, wiesz o tem dobrze, ponieważ miejsce jego nie zajęte. Nie zapominaj, że zasadzki wywołują śmiech w tym, który widzi w ciemnościach, działa naprzekór żywiołom i żyje naprzekór śmierci.
— Młody jesteś — odrzekł przewodniczący — a mówisz z powagą bóstwa. — Rozważ, że pewność siebie może stropić tylko niezdecydowanych i ciemnych.
Uśmiech najwyższej pogardy ukazał się na ustach nieznajomego.
— Wszyscyście niezdecydowani — wymówił — bo nie możecie mnie pokonać; ciemni też jesteście, albowiem nie wiecie kto jestem, kiedy ja, przeciwnie, wiem, kto wy jesteście; a śmiałością wszystkiego u was dopnę; lecz na co śmiałość temu, kto jest wszechmocny?
— Daj nam dowód tej wszechmocy, daj nam dowód natychmiast!
— Kto was tu zwołał? — zapytał.
— Koło najwyższe!
— Nie bez celu — wyrzekł nieznajomy, zwracając się do przewodniczącego i pięciu jego towarzyszy — nie bez celu ty przybyłeś aż ze Szwecji, ty z Londynu, ty z Nowego Yorku, ty z Zurichu, ty z Madrytu, a ty z Wenecji; wy wszyscy nakoniec z czterech części świata, aby się zebrać w świątyni straszliwej wiary.
— Zebraliśmy się tu — odrzekł przewodniczący — na spotkanie założyciela tajemniczego państwa na Wschodzie, który złączył obie półkule we wspólności wierzeń, który związał w braterskim uścisku ręce ludzkości.
— Czy macie jaki znak pewny, po którym poznać go możecie?...
— Mamy — odrzekł przewodniczący — Bóg przez pośrednictwo aniołów raczył mi go objawić.
— Więc znasz go?
— Ja jestem tylko jeden.
— Wymień go na głos.
Przewodniczący się zawahał.
— Powiedz natychmiast! — powtórzył nieznajomy tonem rozkazującym — powiedz, albowiem chwila objawienia nadeszła.
Przewodniczący wyrzekł:
— Będzie miał na piersiach gwiazdę brylantową, a na niej błyszczące trzy pierwsze litery godła, znanego tylko jemu.
— Jakie są te trzy litery?
— L. P. D.
Nieznajomy szybkim ruchem rozpiął krótką kamizelkę, na koszuli z cienkiego batystu ukazała się jaśniejąca tysiącem ogni gwiazda brylantowa, a na niej trzy błyszczące litery rubinowe.
— On! — wykrzyknął przewodniczący przerażony; — byłżeby to On?...
— On! którego świat oczekuje! — zawołali z niepokojem naczelnicy.
— Wielki Kofta! — zaszemrało trzysta głosów.
— I cóż?... — zawołał z triumfem nieznajomy — będziecie mi teraz wierzyć, gdy wam po raz drugi powiem:
Ja jestem, który jestem!...
— Wierzymy! — odrzekły widma, kłoniąc się ku ziemi.

— Rozkazuj mistrzu! — dodał przewodniczący, a wespół z nim pięciu wodzów z czołami kornie pochylonemi — mów, a będziemy ci posłuszni.

III
L:. P:. D:.[1]

Nastała cisza uroczysta. Nieznajomy zdawał się namyślać. Nareszcie odezwał się:
— Panowie! złóżcie broń niepotrzebną i słuchajcie uważnie; wiele się dowiedzieć możecie z kilku słów moich.
Uwaga się podwoiła.
— Źródła wielkich rzek są prawie zawsze mityczne, a zatem nieznane. O Nilu, Gangesie, Amazonce, wiemy dokąd dążą, lecz nie wiemy skąd płyną! I ja wiem gdzie jestem, ale nie wiem skąd pochodzę. Przypominam sobie tylko, że w dniu, gdy oczy duszy mej ujrzały przedmioty zewnętrzne, znajdowałem się w Medynie, mieście świętem, w pysznych ogrodach mufty Saladyma. Był to starzec godzien szacunku, kochałem go jak ojca, choć mi nim nie był. Ale patrzył na mnie z czułością, ale mówił do mnie z powagą. Trzy razy na dzień opuszczał mnie, a wtedy inny starzec, którego imię wymawiam z wdzięcznością, a zarazem ze strachem, przychodził do mnie. Posiadał on wszystkie wiadomości, wyćwiczony przez siedm duchów wyższych w tem, czego się uczą aniołowie, aby rozumieć Boga. Nazywał się Althotas. Był to mój nauczyciel, mój mistrz, obecnie jest moim przyjacielem czcigodnym, a dwa razy starszym jest od najstarszego z was.
Gdy dobiegłem lat piętnastu, dano mi już przeniknąć główne tajemnice natury. Znałem botanikę, nie tę ograniczoną, którą bada każdy uczony na kawałku ziemi, gdzie mieszka. Ja znałem sześćdziesiąt tysięcy grup roślin, rosnących na całym świecie. Gdy mistrz mój kładł mi ręce na czoło i rozkazywał zejść do oczu moich zamkniętych promieniom światła boskiego, pogrążony w kontemplacji nadnaturalnej umiałem zapuścić wzrok na dno morskie; widziałem fantastyczną roślinność, okrywającą olbrzymiemi porosty gniazda potworów szkaradnych, bezkształtnych, jakich oko ludzkie nie oglądało nigdy.
Poświęciłem się także językom umarłym i żyjącym. Znałem wszystkie narzecza od Dardanelów do cieśniny Magelońskiej. Czytałem tajemnicze hieroglify na Piramidach. Zgłębiałem umiejętności ludzkie od czasów Sanchoniatona do Sokratesa, od Mojżesza do Ś-go Hieronima, od Zoroastra aż do Agrippy. Studjowałem medycynę nie z pomocą Hipokratesa, Galena, Averrhoësa, — mistrzem w tej nauce była mi natura. Podchwyciłem tajemnicę Koftów i Druidów. Zbierałem nasiona niedoli i szczęścia. Gdy simun i huragan przelatywały nad głową moją, miałem moc powierzać im ziarna, które niosły w dal śmierć lub życie, stosownie do tego, czym potępił lub pobłogosławił okolicę w którą zwróciłem twarz zagniewaną lub uśmiechniętą.
Pośród tych nauk, prac i podróży, doszedłem lat dwudziestu.
Pewnego dnia mistrz mój wszedł do groty marmurowej, gdzie się schroniłem przed upałem. Twarz miał surową, a jednocześnie uśmiechniętą; w ręku trzymał flakon.
— Acharacie — rzekł do mnie — mówiłem ci zawsze, że nic się nie rodzi i nic nie umiera na świecie; że kolebka i grób to bracia, a człowiekowi, ażeby widział jasno swoje minione egzystencje, brak tylko jasnowidzenia, które go równym Bogu uczyni. Od chwili bowiem, gdy posiądzie jasnowidzenie, stanie się jak Bóg nieśmiertelnym. Ja, zanim znajdę napój, zwyciężający śmierć samą, znalazłem napój, który rozprasza ciemności. Acharacie, wypiłem wczoraj tyle, ile brak w tej buteleczce — ty wypij dzisiaj resztę.
Miałem nieograniczoną ufność, miałem szacunek najwyższy dla mistrza, a jednak ręka mi drżała za dotknięciem flakonu, podawanego mi przez Althotasa; tak musiała drżeć ręka Adama, gdy brał jabłko od Ewy.
— Wypij! — rzekł, uśmiechając się.
Położył mi ręce na głowie, jak zwykle, gdy chciał na chwilę obdarzyć mnie wzrokiem podwójnym.
— Śpij — rzekł — i pamiętaj.
Usnąłem zaraz. Śniło mi się, że leżę na stosie z drzewa sandałowego i aloesowego; anioł, przelatujący ze Wschodu na Zachód z rozkazami Boga, musnął skrzydłem drzewo i stos mój buchnął płomieniem. Zamiast wzruszyć się, przestraszyć, zamiast bać się płomieni, wyciągnąłem się rozkosznie pośród języków ognistych, jak feniks, czerpiący nowe życie w zagładzie. Wtedy wszystko, co było we mnie materją, znikło, dusza jedynie pozostała, zachowując formy ciała, przezroczyste, niepochwytne, lżejsze od atmosfery, w jakiej żyjemy, i ponad którą się uniosła. I jak Pytagoras pamiętał, iż był obecny przy oblężeniu Troi, tak ja objąłem pamięcią trzydzieści dwa istnienia, które już przeżyłem. Widziałem przesuwające się wieki, jak szereg wzniosłych starców. Poznawałem się pod różnemi imionami, jakie nosiłem od pierwszych narodzin, do ostatniego zgonu. Wszak wiecie, bracia, bo to jest podstawą naszej wiary, że dusze, to niezliczone cząstki bóstwa, które z każdem tchnieniem ulatają z piersi Boga, napełniają powietrze i dzielą się na przeróżne kategorje. Są dusze wzniosłe i upośledzone. Człowiek w chwili urodzenia wciąga w siebie, przypadkowo może, jedną z tych dusz błądzących, a oddaje ją z siebie w chwili śmierci, na nowe błądzenie i dalsze przemiany.
Nieznajomy mówił tak przekonywująco — oczy wznosił w niebo z wyrazem tak pełnym wiary w to co wykładał, że szmer uwielbienia rozszedł się po sali; zdziwienie ustąpiło zachwytowi, jak gniew wprzód ustąpił zdziwieniu.
Po zbudzeniu się — mówił wtajemniczony czułem się więcej niż człowiekiem; zrozumiałem, że Bogiem prawie jestem.
Wtedy postanowiłem nietylko istnienie obecne, lecz wszystkie, jakie mi zostają do przeżycia, poświęcić dla szczęścia ludzkości.
Nazajutrz Althotas, jakgdyby odgadł myśl moją, rzekł do mnie:
— Synu mój, dwadzieścia lat upływa odkąd matka twoja umarła, dając ci życie; od dwudziestu lat przeszkoda nieprzezwyciężona nie pozwala znakomitemu ojcu twojemu dać ci się poznać; teraz udamy się w podróż. Ojciec twój będzie się znajdował pomiędzy tymi, których spotkamy; weźmie cię w objęcia, ucałuje, lecz ty nie będziesz wiedział, że to twój ojciec.
Wszystko więc we mnie, jak u wybrańców Boga, musi być tajemnicze: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
Pożegnałem muftę Saladyma — pobłogosławił mnie i obsypał darami, następnie przyłączyliśmy się do karawany zmierzającej do Suezu.
Wybaczcie, panowie, wzruszeniu memu. Pewnego dnia człowiek jakiś poważny uściskał mnie, i dziwne drżenie przejęło całą mą istotę, gdy uczułem bicie jego serca. Był to szeryf Mekki, książę nader wspaniały i sławny. Dużo on wojen widział i za jednem skinieniem jego ręki trzy miljony głów ludzkich chyliło się ku ziemi.
Zapuściliśmy się w głąb Azji; szliśmy w górę Tygru, zwiedziliśmy Palmirę, Damaszek, Smyrnę, Konstantynopol, Wiedeń, Berlin, Drezno, Moskwę, Sztokholm, Petersburg, Nowy-York, Buenos-Ayres, Aden i znów znaleźliśmy się prawie w tem miejscu z któregośmy wyruszyli. Następnie udaliśmy się do Abisynji z biegiem Nilu; wylądowaliśmy w Rodos; dalej na Maltę, gdzie okręt wypłynął na nasze spotkanie i dwóch kawalerów zakonu powitało nas; uścisnęli Althotasa i zaprowadzili nas triumfalnie do pałacu wielkiego mistrza Pinto.
Dziwi was zapewne, panowie, dlaczego muzułmanin Acharat, przyjmowany był z honorami przez tych właśnie, którzy zaprzysięgają zagładę niewiernym.
Althotas był katolikiem i kawalerem maltańskim. Mówił mi zawsze o Bogu potężnym, jedynym, utrzymującym z pomocą aniołów swoich harmonję ogólną, o Bogu, który nadał tej całości zgodnej piękne, wielkie miano: „Wszechświat”. Stałem się deistą.
Podróże moje skończyły się, lecz widok tych miast o nazwach przeróżnych, obyczajach najrozmaitszych, nie wywarł na mnie wrażenia. Nic nowego nie było dla mnie pod słońcem. Przez ciąg trzydziestu dwóch istności, zwiedziłem już był wszystko; tylko jedna rzecz mnie uderzyła: ludzie się zmienili. Unosząc się duchem ponad wypadkami i dążąc za pochodem ludzkości, widziałem, że umysły zmierzały do postępu, a postęp prowadził do wolności. Widziałem, że zjawiali się prorocy, natchnieni przez Boga, aby wspierać chwiejny pochód ludzkości, która, ślepa od urodzenia, w ciągu wieku czyni krok jeden ku światłu, a wiek — to dzień jeden ludzkości.
Rzekłem sobie, że nie poto odkryto mi tyle rzeczy nadprzyrodzonych, ażebym je w sobie zagrzebał. Napróżno góra zamyka w swem wnętrzu żyły złota, napróżno ocean na dnie perły ukrywa; górnik wytrwały rozedrze łono góry, nurek zstąpi w głębiny morza... Lepiej więc naśladować nie górę i morze, lecz słońce, lepiej roztaczać światło nad ziemią!
Rozumiecie mnie teraz?...
Nie dla dopełnienia obrzędów masońskich przybyłem ze Wschodu.
Przybyłem, aby rzec: Bracia!... pożyczcie skrzydeł i oczu od orłów, wznieście się ponad świat, stańcie wraz ze mną na szczycie góry, gdzie szatan zaniósł Chrystusa, i rzućcie wzrokiem na ziemię. Ludy to olbrzymie, zrodzone w różnych epokach i w warunkach odmiennych, idą swym torem i przybyć muszą do celu, dla którego stworzone zostały.
Postępują bezustannie, choć zdają się odpoczywać, a gdy się cofają jakimś trafem niespodzianym, nie znaczy to, aby szły wstecz; przeciwnie, nabierają wtedy rozpędu do przebycia lub złamania przeszkody.
Francja stoi w przedniej straży narodów, włóżmy jej w rękę pochodnię, a choćby nawet sama od niej spłonęła, pożar to będzie zbawienny, bo oświeci świat cały.
Oto, dlatego brakuje tu przedstawiciela Francji, że cofa się on przed swem posłannictwem!... Trzeba człowieka, nie cofającego się przed niczem... ja więc pójdę do Francji!...
— Pójdziesz do Francji? — powtórzył przewodniczący.
— To najważniejszy posterunek... biorę go na siebie; to dzieło najniebezpieczniejsze... podejmuję je zatem!
— Wiesz więc, co się dzieje we Francji? — zapytał przewodniczący.
— Wiem, bo sam to przygotowałem. Stary, niedołężny, zepsuty król, mniej jednak niedołężny i beznadziejny od monarchji, którą reprezentuje, zasiada na tronie Francji. Zostaje mu zaledwie kilka lat życia. Na dzień śmierci jego trzeba przygotować odpowiednio przyszłość, Francja jest kluczem i podporą gmachu; niech sześć miljonów rąk podniesie się na znak Koła najwyższego, niech wyrwą podporę, a gmach monarchiczny runie. W dniu, w którym zginie król Francji, na całą Europę spłynie błogosławieństwo przewrotu.
— Wybacz mistrzu, — odezwał się jeden z przewódców, którego akcent zdradzał pochodzenie szwajcarskie — czy wszystko zbadałeś? —
— Wszystko! — odrzekł wielki Kofta.
— Mistrzu! na szczytach gór naszych, w głębinach dolin i nad brzegami jezior naszych — przyzwyczajeni jesteśmy mówić otwarcie, więc powiem ci — chwila źle jest wybrana...
Widziałem córkę Marji-Teresy, zmierzającą do Francji. Widziałem ją, w całym blasku urody i bogactwa dążącą, aby połączyć krew siedemnastu Cezarów z krwią spadkobiercy sześćdziesięciu dwóch królów. Ludy się cieszą, jak zawsze, gdy im rozluźniają lub złocą kajdany. Powtarzam, czas nie nadszedł jeszcze!...
Ogólne zapanowało milczenie, wszyscy zwrócili oczy na śmiałego mówcę.
— Mów dalej, bracie, — rzekł wielki Kofta. My, wybrańcy nieba, nie odrzucamy rad dobrych.
Szwajcar mówił dalej:
— Nauka i życie dały mi doświadczenie i moc odgadywania charakterów z fizjognomji ludzkiej.
Napróżno człowiek łagodzi wzrok, napróżno każe się ustom uśmiechać, charakter przebija się mimowoli w jego twarzy.
Czytałem więc na czole młodej dziewicy, mającej panować nad Francją, dumę, odwagę i tkliwe miłosierdzie dziewcząt niemieckich; twarz młodego człowieka, mającego zostać jej mężem, wyraża zimną krew, słodycz i zmysł spostrzegawczy. Naród francuski, niepomny złego, a dobrego niezapominający; naród, któremu wystarczał Karol Wielki, Ludwik Święty i Henryk IV przy dwudziestu monarchach podłych i okrutnych, jakżeby nie miał pokochać królowej młodej, pięknej i dobrej, króla łagodnego, skromnego i dobrze rządzącego?
Marja-Antonina przekracza właśnie granicę Francji — ołtarz i łoże przygotowują w Wersalu; czyż to chwila, aby zacząć działać we Francji?
— Skończyłem, mistrzu, do ciebie należy osądzić, czy miałem słuszność.
Po tych słowach apostoł z Zurichu usunął się, a szmer uznania rozległ się dokoła.
Wielki Kofta odpowiedział:
— Bracie! ty czytasz w obliczach ludzkich, ja zaś czytam w przyszłości.
Marja-Antonina jest dumną, zechce więc walczyć i padnie pod ciosami; Ludwik jest dobrym, łagodnym, osłabnie zatem w walce z nami i zginie przez żonę i wraz z nią. Obecnie czują przyjaźń dla siebie; nie dopuścimy aby się pokochali, a za rok nienawidzieć się będą. Zresztą, na co się zdało radzić z której strony nadejdzie światło; jasność jest we mnie, który idę ze Wschodu, a prowadzi mnie, jak pastuszków gwiazda, zwiastująca powtórne odrodzenie.
Od jutra biorę się do dzieła. Z waszą pomocą za lat dwadzieścia będzie ono uwieńczone powodzeniem. Czasu tego starczy, jeżeli złączeni i silni pójdziemy wytrwale do celu.
— Dwadzieścia lat! — powtórzyły widma, to bardzo długo.
Wielki Kofta zwrócił się do niecierpliwych:
— Tak jest, długi to przeciąg czasu! Lecz idei nie zabijesz nożem, jak zabijesz człowieka. Myślicie, że to tak łatwe zadanie wymazać imię królewskie z serc trzydziestu miljonów? Myślicie, że łatwo zohydzić Francji kwiat lilji cudowny? Spróbujcie bracia: ja nie dwadzieścia lat, ale wiek cały wam daję!
Stoicie odosobnieni i drżący, nic nie wiedząc o sobie... Ja jeden znam was i oceniam wasze zdolności; ja jestem łańcuchem, wiążącym was w wielkie braterstwo. Otóż ja chcę ażeby za dwadzieścia lat — to, o czem myślicie i co półgłosem opowiadacie dzieciom waszym, to, za co wtrąceni bylibyście do więzień strasznych — ażeby za lat dwadzieścia było to obwoływane głośno po ulicach. Chcę, aby armje walczyły tylko za wolność i braterstwo ludów, aby dzieci nasze igrały na gruzach Bastylji i inych więzień.
To stać się może nie po śmierci monarchy, lecz po zgonie monarchizmu, po wytępieniu arystokratów i po równym podziale ziemi. Żądam dwudziestu lat na odbudowanie świata.
— A teraz, bracia, idę wyzwać lwa w jaskini jego, poświęcam życie tej sprawie.
A wy co dla niej uczynicie?
Pytam was, powiedzcie?
Cisza głęboka zapanowała w ponurej sali.
Sześciu naczelników wystąpiło.
Przewodniczący powiedział:
— Jako przedstawiciel Szwecji, ofiaruję pomoc górników i sto tysięcy sztuk srebra.
Wielki Kofta zapisał te słowa.
— Ja reprezentuję biedną Irlandję i Szkocję — rzekł drugi; w imieniu Anglji mówić nie mogę, ale w imieniu Szkocji i Irlandji obowiązuję się dostarczyć trzech tysięcy ludzi i sumę trzech tysięcy koron rocznie.
— A ty? — zapytał Kofta trzeciego.
— Jestem Amerykaninem — odparł mężczyzna silnie zbudowany o posępnej twarzy — i powiadam, że dopóki starczy złota, dawać je będziemy, krew zaś przelejemy do ostatniej kropli.
Lecz od nas zacznij, wielki mistrzu, nas oswobodź przedewszystkiem od najazdu obcych...
— Bóg rzekł: „Pomagajcie sobie wzajemnie“ — dokończył wielki Kofta — wy pierwsi wolność odzyskacie, a Francja wam do tego dopomoże.
— Ja zaś od siebie dodaję — rzekł wysłaniec szwajcarski — że kraj mój zawsze sprzyjał Francji, zawsze jej wiernym pozostanie.
— Dobrze!... — odpowiedział Kofta.
— Na ciebie kolej przedstawicielu Hiszpanji.
— Ubogi jestem — trzy tysiące braci moich oddaję.
Potem inni się zbliżali wysłańcy, każdy przyrzekał ofiary, podług możności, wielki zaś Kofta spisywał.
— A teraz — rzekł — hasło, godło trzech liter, po których poznaliście mnie, niech ogarnie świat cały. Niech każdy stowarzyszony nosi je w sercu wyryte.
My! wielki mistrz loży Wschodu i Zachodu nakazujemy zagładę lilji!
Okrzyk, podobny do szmeru morza wzburzonego, rozległ się po sali i odbił o wierzchołki gór niebotycznych.
— W imię Ojca i mistrza, rozejdźcie się! zstąpcie w porządku w podziemia Piorunowej Góry i jedni wodą, inni lasem lub doliną rozpierzchnijcie się przed wschodem słońca.
Ujrzycie mnie raz jeszcze w dzień triumfu!
Zakończył przemowę znakiem masońskim, zrozumiałym tylko przez sześciu starszych, którzy też zostali z nim jeszcze.
Potem usunął się ze Szwedem na stronę.
— Swedenborgu! tyś człowiek natchniony, Bóg ci dziękuje przez usta moje. Wyślij pieniądze do Francji pod adresem, który ci wskażę.
W ten sposób, pożegnawszy wszystkich kolejno, wielki Kofta sam pozostał.
Dziwny ten człowiek w tym dramacie będzie postacią główną. Gdy sam pozostał, zapiął ubranie aksamitne, włożył kapelusz, nacisnął sprężynę drzwi bronzowych, które się za nim zamknęły, zapuścił się lekkim krokiem w załamy góry, jakgdyby znał ją wybornie, przeszedł las pomimo ciemności i, prowadzony niewidzialną ręką, znalazł się w miejscu, gdzie wczoraj konia zostawił. Dało się słyszeć rżenie oddalone, gwizdnął pocichu, a za chwilę Dżerid nadbiegł, wierny i jak pies posłuszny. Podróżny lekko wskoczył na siodło i obydwaj w szalonym pędzie zniknęli w ciemnych zaroślach, ciągnących się pomiędzy Danenfels a szczytem Góry Piorunowej.

KONIEC PROLOGU


I
BURZA

W tydzień po scenie przez nas opowiedzianej, około piątej wieczorem, duży powóz, zaprzężony w cztery konie, z dwoma pocztyljonami, opuszczał Pont-à-Mousson, małe miasteczko, położone między Nancy i Metz.
Zaledwe powóz znikł z oczu, gdy kumoszki zaczęły sobie rozmaicie o nim opowiadać.
Bo też takiego wehikułu nie widziano nigdy na moście, zbudowanym przed pięćdziesięciu laty przez dobrego króla Stanisława, na Mozelli, dla prędszej komunikacji między jego małem państewkiem a Francją.
Ciekawości takiej nie wzbudzała nawet buda alzacka, która w dni jarmarczne przywoziła z Falzburga potwory o dwóch głowach, niedźwiedzie tańczące i muzykantów wędrownych.
Powóz głęboki jak landara, miał z przodu jakby kabrjolet koloru niebieskiego, a na drzwiczkach połyskiwała elegancka korona baronowska z literami I. B., artystycznie splecionemi. Dwa okienka z białemi firankami, które wychodziły na przedni kabrjolet, wpuszczały światło wewnątrz. Krata żelazna ochraniała szyby od stłuczenia.
Przedpotopowa ta buda była ośm stóp długa a sześć szeroka. Pośrodku sterczał nawet komin, z którego ciągle snuł się niebieskawy dymek. Powóz ten możnaby uważać za nowy wynalazek, w którym zdolny mechanik połączył siłę pary z siłą koni.
Z tyłu powozu szedł uwiązany śliczny koń, o łebku zgrabnym, niewielkim, z nogami sprężystemi, okiem ognistem — widocznie rasy arabskiej. Siodło na koniu wskazywało że podróżni, zamknięci w tej arce Noego, musieli go niekiedy dosiadać.
W Pont-à-Mousson ręka biała i muskularna wysunęła się z poza firanek skórzanych, opinających szczelnie kabrjolet, i dała pocztyljonowi hojny napiwek.
Pocztyljon uradowany, podziękował jaśnie panu, a głos dźwięczny odpowiedział mu po niemiecku:
Schneller! Schneller! (Prędzej! Prędzej!)
Pocztyljoni rozumieją wszystkie języki, skoro tylko ujrzą monetę, przeznaczoną dla nich.
Ruszył z miejsca galopem, poczem nieco zwolnił biegu.
O siódmej zmieniono konie w Saint Michel; ta sama ręka z poza firanki wysunęła pocztyljonowi pieniądze, ten sam głos kazał się śpieszyć.
Powóz wszędzie budził podziw, zwłaszcza, że noc ciemna nadawała mu pozór fantastyczny.
Za Saint Michel droga pnie się pod górę; w pół godziny ujechano zaledwie ćwierć mili.
Na szczycie wyniosłości konie przystanęły dla wypoczynku, a przed oczyma podróżnych, siedzących w kabrjolecie, roztoczył się rozległy horyzont, mgłą przesłonięty. Niebo, dotąd pogodne, zasępiło się; wielka chmura, ciągnąca z południa, groziła burzą, która mogła zaskoczyć podróżnych przed przybyciem do Bar-le-Duc, gdzie miano przenocować.
Droga spadzista wiła się na krawędzi góry. Po jednej jej stronie widniała głęboko dolina Meuzy. Pocztyljoni dla bezpieczeństwa jechali bardzo wolno.
Chmura nadciągała coraz bliżej; na widnokręgu zdawała się dotykać ziemi. Czarną swą masą zasłoniła ostatnie promienie słońca.
Zapadł siny mrok. Na drzewach liście drżały, chociaż wiatru nie było.
Nagle oślepiająca błyskawica przecięła obłoki; niebo zaroiło się wężami ognistemi i cały firmament rozgorzał jak wnętrze piekła. Zahuczał piorun, roznosząc echa po lesie i straszna burza szaleć zaczęła. Powóz z kominem posuwał się ciągle, tylko dym z jego otworu przybrał kolor opalu.
Niebo pociemniało jeszcze bardziej. W powozie okienko przednie zabłysło różowem światłem. Widocznie mieszkaniec ruchomej celi oświetlił swoje mieszkanie.
Nie dojechano jeszcze do doliny, gdy drugi piorun uderzył z hukiem straszliwym. W tejże chwili lunął deszcz ulewny. Rzęsiste krople padały obficie.
Powóz się zatrzymał.
— Co się stało? — zapytał dźwięczny głos — dlaczego, u djabła, nie jedziecie?
— Więc można jechać dalej, proszę pana? — spytali pocztyljoni.
— To ja powinienem pytać was, a nie wy mnie — odparł głos. — No, jedźcie!
Tyle było woli i siły w tem powiedzeniu, że pocztyljoni usłuchali, i powóz potoczył się z pochyłości góry.
— Dobrze! — odezwał się głos.
Firanki, na chwilę rozchylone, zasunęły się znowu i oddzieliły podróżnych od woźnicy.
Od deszczu ziemia gliniasta tak rozmiękła i oślizła, że konie znów stanęły.
— Proszę pana! — odezwał się pocztyljon — dalej jechać nie sposób.
— Dlaczego? — zapytał znany głos.
— Konie nie idą, ale się ślizgają.
— Jak daleko do stacji?
— Cztery mile.
— Podkujcie je srebrem, to pójdą, — rzekł nieznajomy, otwierając firanki i rzucając cztery talary.
— To bardzo szlachetnie, proszę pana, — przemówił pocztyljon, chowając pieniądze w cholewę buta.
— Pan coś mówi do ciebie, — zawołał pocztyljon, siedzący na koniu, gdy posłyszał dźwięk monety.
Rozmówiłem się już i zaraz jedziemy.
— Konie nie pójdą.
— Od czego masz ostrogi?
— Choćbym je całe w brzuchy im wpakował, jeszczebym nie ruszył z miejsca; niech mnie Bóg skarze, jeżeli...
Nie dokończył, bo przerwał mu nowy piorun.
— Na taki czas dobrzy chrześcijanie siedzą w domu. A! — co ja widzę... nasz powóz sam się posuwa... Wielki Boże! co to znaczy?...
Rzeczywiście ciężka landara, nie znajdując oporu, sama zaczęła staczać się powoli, a następnie własnym już rozpędem pchana, pędziła coraz szybciej.
Konie, napierane, poniosły i powóz popędził jak strzała po stromej spadzistości, zbliżając się nad przepaść.
Teraz z powozu ukazała się głowa podróżnego.
— Niezdaro! — krzyknął — pozabijasz nas. Na lewo jedź, na lewo!
— Ba! kiedy nie mogę, — odpowiedział woźnica, ściągając lejce i napróżno usiłując konie powstrzymać.
— Józefie! — dał się słyszeć po raz pierwszy głos kobiecy. — Józefie, ratunku! O! święta Madonno!
Niebezpieczeństwo było straszne, i usprawiedliwiało wzywanie Matki Najświętszej.
Powóz, pchany ciężarem, zbliżał się z każdą chwilą ku przepaści.
Przednie konie zdawały się już w nią zapadać. Jeszcze trzy obroty kół, a konie, powóz, ludzie — wszystko runie w otchłań i zostanie zmiażdżone. Wtem z kabrjoletu wyskoczył podróżny, schwycił pocztyljona za kołnierz, podniósł go jak dziecko, rzucił na ziemię, sam zaś wskoczył na kozioł, ujął lejce i głosem potężnym:
— Na lewo!... — krzyknął na konnego pocztyljona — na lewo błaźnie, albo ci w łeb wypalę!
Rozkaz wywarł skutek cudowny; pocztyljon, prowadzący przednie konie, uczynił nadludzki wysiłek, zawrócił powóz przy pomocy podróżnego na środek drogi i popędził po niej z szybkością.
— Prędzej! — zawołał podróżny; — galopem! jeżeli ustaniesz, przejadę po twoim trupie.
Pocztyljon zrozumiał, że to nie żarty.
Powóz pędził z szybkością zdumiewającą; gwałtowny turkot, komin ognisty, czyniły go podobnym do jakiegoś wozu piekielnego, niesionego huraganem.
Podróżni, uniknąwszy jednego niebezpieczeństwa, mieli nad sobą drugie.
Gnała ich chmura przepełniona elektrycznością. Od czasu do czasu nieznajomy podnosił głowę i zaniepokojony wpatrywał się w straszne błyskawice.
Gdy powóz zjechał z góry i z równą szybkością toczył się po płaszczyźnie, nagle chmura się rozdarła, a błyskawica, piorun i grzmot jednocześnie, hukiem straszliwym ogłuszyły i oślepiły podróżnych. Płomień fioletowy, zielonawy, później biały, objął konie. Dyszlowe wspięły się, rwąc uprząż, lejcowe padły, jakby im ziemi pod nogami zabrakło, poczem jeden z nich, na którym siedział pocztyljon, zerwał się, a czując się wolnym, poniósł i znikł z jeźdźcem w ciemnościach. Powóz posuwał się jeszcze przez kilka chwil, aż się wreszcie zatrzymał. Drogę zagrodził mu koń, rażony piorunem. Z głębi landary odezwał się rozpaczliwy głos kobiecy.
Trwoga śmiertelna ogarnęła wszystkich.
Odwaga podróżnego zachwiała się wobec szalejących żywiołów. Kobieta zemdlała. Ale nie o niej najpierw pomyślano. Nieznajomy zeskoczył z kozła i popędził ku tyłowi karety, gdzie uwiązany był śliczny rumak. Stał z grzywą rozwianą, wylękły, z sierścią najeżoną, z okiem błędnem i pianą na pysku. Szlachetne zwierzę daremnie usiłowało zerwać przytrzymujące je więzy, daremnie szarpało się niespokojnie, ale gdy pan jego gwizdnął i pogłaskał je podług zwyczaju, zarżało, widocznie go poznając.
— Jeszcze ten koń djabelski! — dał się słyszeć głos drżący z wnętrza powozu — przeklęte zwierzę!
Następnie tenże głos zniecierpliwiony i gniewny odezwał się po arabsku:
Nhe goullac hogoud shaked haffrit![2]
— Nie gniewaj się na Dżerida, mistrzu, wyrzekł podróżny — bał się, a miał czego, doprawdy!

Poczem odwiązał konia, zaprzągł do dyszla, a sam, rozchyliwszy firanki, wszedł do wnętrza powozu i drzwi zamknął za sobą.

II
ALTHOTAS

Podróżny znalazł się w powozie obok starca o oczach siwych, nosie krogulczym i rękach drżących; prawą ręką przewracał on karty rękopisu pergaminowego, zatytułowanego „La Chivre del Gabinetto“ w lewej trzymał wielką łyżkę srebrną.
Ta postać, ta twarz o zmarszczkach nieruchomych, na której oczy tylko i usta wydawały się żyjącemi, to wszystko zresztą, co się tu znajdowało, było widocznie dobrze znane przybyłemu, nie zwracał bowiem żadnej uwagi na szczególne umeblowanie wnętrza landary.
Trzy ściany landary owej zawieszone były półkami, pełnemi książek, ponad któremi na mniejszych półeczkach stały w wielkiej ilości flaszeczki, słoiki i pudełka, oprawione w drewniane podstawy, niby naczynia szklane na okręcie. Każdy potrzebny sobie przedmiot starzec mógł dosięgnąć z łatwością, posuwał tylko fotel, który w miarę potrzeby, zapomocą maszynerji wewnątrz ukrytej, zniżał się lub podnosił.
Pokój, jak nazywać będziemy wnętrze, był ośm stóp długi, sześć szeroki i sześć wysoki. Wprost drzwi, przy czwartej ścianie, miał kominek z mieszkiem i rusztem. Tu obecnie rozpalało się do białości naczynie z miksturą, z której dym białawy ulatniał się rurą, wyprowadzoną na wierzch powozu.
Pośród flaszek, pudełek, książek i papierów, rozrzuconych w malowniczym nieładzie, widniały szczypce miedziane, węgle, moknące w przeróżnych preparatach, duże naczynie, do połowy napełnione wodą i wiszące u sufitu pęki ziół świeżych i suchych. Wszystko to wydawało woń silnie aromatyczną.
W chwili gdy wchodził podróżny, starzec przesunąwszy fotel z nadzwyczajną zręcznością do ogniska, szumowął miksturę z uwagą i wielkiem przejęciem. Oderwany przypadkowo od zajęcia, nacisnął na uszy czapkę aksamitną, niegdyś czarną, z pod której wysuwały się rzadkie kosmyki siwych włosów, i z widoczną złością wyciągnął z pod kółek fotelu połę szaty jedwabnej watowanej, wytartej od dziesięcioletniego użycia, jak łachman.
Był w jaknajgorjszym humorze.
— Boi się, przeklęte zwierzę; ale czego? Szarpnął tak mocno, że piecyk się zatrząsł i wylała mi się czwarta część eliksiru na ogień. Acharacie! proszę cię, na miłość Boga, porzuć to bydlę po drodze w jakiej pustyni.
Podróżny się uśmiechnął.
— Po pierwsze, mistrzu, nie jesteśmy już w pustyni, jesteśmy we Francji; po drugie, nie mogę pozbywać się konia, który wart jest tysiąc luidorów i pochodzi z rasy Al-Borach.
— Tysiąc luidorów!... tysiąc luidorów!... dam ci, jeżeli chcesz, nawet dwa tysiące, bo więcej niż miljon kosztuje mnie ten twój koń przeklęty, nie wliczając w to dni życia, które mi odkrada.
— Cóż tam znowu uczynił ten biedny Dżerid?
— Co uczynił? Gdybym miał był jeszcze kilka minut spokojnych, eliksir byłby się zagotował i nie byłaby się rozlała ani kropla, co Borri bezwarunkowo zaleca.
— Poczekaj więc, mistrzu kochany, kilka sekund jeszcze, a płyn zakipi na nowo.
— A tak! zakipi! Przekleństwo, Acharacie! ogień gaśnie, coś widocznie leci kominem!...
— Wiem co — odparł uczeń — woda.
— Jakto woda? Stracony zatem eliksir! Muszę od początku zaczynać, jakgdybym miał wieki czasu przed sobą! Boże! wielki Boże! — wykrzyknął stary mędrzec, wznosząc z rozpaczą ręce do nieba: woda! jaka to woda? Acharacie, odpowiedz!
— Czysta woda z nieba, mistrzu; deszcz pada, czyś nie zauważył?
— Alboż mogę co widzieć, będąc zajętym?... Woda!... Acharacie, na moją duszę, nie ścierpię tego! Od sześciu miesięcy błagam cię o nakrycie komina, — Żeby to jeszcze od sześciu miesięcy tylko. Dlaczego nie pomyślisz o tem. Nie masz przecie nic innego do roboty, a przytem młody jesteś. Patrz, co się dzieje, dzięki twemu niedbalstwu!... Dziś deszcz, jutro wiatr psują wyrachowania, niweczą pracę moją — a wiesz dobrze, na Jowisza, że muszę się spieszyć. — Dzień mój nadchodzi, a jeszczem nie gotów. Jeżeli nie odnajdę eliksiru życia, co będzie z mądrym, uczonym Althotasem?
Rozpoczynam setny rok życia, 13 lipca o 11-ej wieczór; na ten dzień eliksir musi być gotowy.
— Zdaje mi się, kochany mistrzu, że wszystko idzie jak najlepiej — powiedział Acharat.
— Czyniłem próby, lewa ręka sparaliżowana odzyskała władzę; mam także i tę korzyść, że jadam raz na dwa dni tylko. Jedna łyżeczka eliksiru, choć nie taki jest, jak należy, od czasu do czasu zażyta, podtrzymuje moje siły.
Gdybym miał jeden listek rośliny, obok której tysiąc razy możeśmy przejechali, którą końmi lub kołami stratowaliśmy nieraz, gdybym miał, Acharacie, jeden listek tej rośliny, o której Pliniusz wspomina, że uczeni jej znaleźć ani poznać nie umieli...
— Trzebaby koniecznie zapytać o jej nazwisko, Lorenzy uśpionej, nieprawdaż?
— Uspokój się mistrzu, zapytam jej o to.
— Ale tymczasem mój eliksir jeszcze nie gotów — odpowiedział uczony z głębokiem westchnieniem, potrzebuję trzy razy po piętnaście dni, aby naprawić to, co się zepsuło. Strzeż się, Acharacie, stracisz prawie tyle, co ja, w dniu mojej śmierci.
— Lecz co to za hałas? Czy to turkot powozu?
— Nie, mistrzu, to grzmoty.
— Więc burza?
— Tak, burza, która o mało życia nas nie kosztowała.
— Widzisz, — rzekł starzec, uderzając ręką o wyschłe kolano, aż kość zatrzeszczała, — widzisz na co narażasz mnie przez swoją lekkomyślność. Acharacie, mógłbym zginąć od pioruna, mógłbym być zabity przez iskrę elektryczną, którą, gdybym tylko miał czas, zmusiłbym, aby zstąpiła do pieca i ogrzewała ten oto tygiel.
Nie dość żem jest wystawiony na złość i głupotę ludzką, narażasz mnie jeszcze na niebezpieczeństwo, któremu tak łatwo można było zaradzić?
— Wybacz, mistrzu, ale nie rozumiem...
— Jakto! czy nie odkryłem ci systemu słupów piorunowych? Jak skończę z eliksirem, opowiem ci to raz jeszcze, bo teraz nie mam czasu.
— Więc przypuszczasz, że można opanować pioruny?
— Nietylko można je ujarzmić, ale poprowadzić dokąd się podoba. Kiedyś, gdy przekroczę drugą pięćdziesiątkę, oczekując spokojnie trzeciej, nałożę piorunom wędzidło stalowe i kierować niemi będę, jak ty Dżeridem. Tymczasem każ-że zrobić mi daszek nad kominem, błagam cię, Acharacie!
— Uczynię to, bądź spokojny.
— Uczynię, uczynię... zawsze mówisz w czasie przyszłym, jakby jutro do nas należało. Nie, nigdy nie będę zrozumiany! — wykrzyknął starzec, załamując ręce rozpaczliwie. — On mi każe być spokojnym, kiedy za trzy miesiące, jeżeli nie przygotuję eliksiru, wszystko się dla mnie skończy. Niechaj jednak przebrnę drugą pięćdziesiątkę, niechaj odzyskam młodość, sprężystość członków i zdolność do czynu! o! wtedy nie będę nikogo potrzebował i nikt mi wtedy nie powie: „zrobię“, bo mu odpowiem:
Już zrobiłem!
— Czy będziesz mógł w końcu powiedzieć to samo o naszem wielkiem zadaniu?
— O! gdybym miał taką pewność co do wynalezienia eliksiru, jak co do zrobienia brylantów.
— Mistrzu!... więc to prawda?
— Prawda, ponieważ już je zrobiłem.
— Zrobiłeś?
— Idź i zobacz!
— Gdzie?
— Tam, z prawej strony, w szklanem naczyniu.
Podróżny porwał chciwie wskazane naczynie; był to kubeczek kryształowy, niezwykle cienki, w którego wnętrzu znajdował się proszek.
— Czy to proszek djamentowy?... — wykrzyknął młody człowiek.
— Naturalnie, że djamentowy! przypatrz się tylko dobrze.
— O! widzę brylant wielkości ziarnka prosa.
— Wielkość nie znaczy nic; wynajdziemy sposób łączenia tego proszku; z każdego jego ziarnka będzie ziarno duże jak groch.
Tylko, na Boga!... drogi Acharacie, każ zrobić daszek nad kominem i konduktor piorunowy!... Niech mi woda nie kapie — niech pioruny idą na bory i lasy.
— Dobrze, dobrze, bądź spokojny mistrzu!
— Zawsze to samo nieśmiertelne: bądź spokojny! O! młodości szalona, zarozumiała! — zawołał stary z grobowym śmiechem, odsłaniającym bezzębne szczęki.
— Mistrzu — podchwycił Acharat — ogień twój gaśnie, tygiel stygnie; co znajduje się w tym tyglu?
— Idź i zobacz! Acharat odkrył naczynie i ujrzał kawałek węgla zeszklonego, wielkości orzecha.
— Djament! — wykrzyknął.
Lecz zaraz dodał:
— Ale plamisty, bez wartości.
— Bo ogień wygasł, Acharacie, bo przykrycia nie było nad kominem, czy słyszysz?
— Przebacz, mistrzu, — rzekł młodzieniec, obracając djament, to błyszczący, to znów matowy. — Przebacz i posil się, pokrzep swe siły.
— Nie potrzebuję, przed dwoma godzinami wypiłem łyżeczkę eliksiru.
— Mylisz się mistrzu, piłeś o szóstej rano!
— A teraz która godzina?
— Druga po północy.
— Boże! — zawołał uczony, składając ręce — znów jeden dzień stracony! Dni coraz krótsze, czyż już nie składają się z dwudziestu czterech godzin?
— Jeżeli jeść nie chcesz, to zaśnij, mistrzu, choć na chwilę.
— Dobrze, zasnę na dwie godziny; spójrz na zegarek i obudź mnie po upływie tego czasu.
— Obudzę.
— Acharacie!... — dorzucił starzec głosem pieszczotliwym — gdy zasypiam, strach mnie ogarnia, czy to nie na wieki.
— Przysięgnij, że mnie obudzisz!
— Przysięgam ci, mistrzu!
— Za dwie godziny?
— Dobrze, mistrzu!
Gdy to mówili, dał się słyszeć na drodze tętent konia i krzyk, zdradzający niepokój i zdziwienie.

— Co to może znowu znaczyć? — zawołał nieznajomy i jednym skokiem znalazł się na gościńcu.

III
LORENZA FELICIANI

Oto co się zdarzyło na drodze podczas rozmowy podróżnego z uczonym.
Gdy konie lejcowe powaliły się od pioruna, a dyszlowe cofnęły się gwałtownie, kobieta w kabrjolecie zemdlała. Długą chwilę leżała bez czucia, ponieważ jednak strach tylko był powodem jej omdlenia, powoli przyszła do siebie.
— Boże! — zawołała — czyż nikt mi nie pospieszy z pomocą? — czy sama jestem zupełnie?...
— Pani! — odezwał się głos nieśmiały — jeżeli pozwolisz, ja tu jestem na twoje usługi.
Na dźwięk tego głosu młoda kobieta wyprostowała się, i wychyliwszy głowę z poza firanek, znalazła się nawprost młodzieńca, stojącego na stopniach powozu.
— Czy to pan mówiłeś? — zapytała.
— Ja, pani — odrzekł młodzieniec.
— Pan mi ofiarowałeś swoją pomoc?
— Ja, pani.
— Co się to stało, powiedz mi pan?
— Piorun uderzył i zerwał lejce przednich koni, które uciekły, unosząc pocztyljona.
Kobieta obejrzała się niespokojnie.
— A ten... który z kozła powoził, gdzie jest?
— Wszedł w tej chwili do powozu.
— I nic mu się nie stało?
— Nic a nic.
— Jesteś pan pewny tego?...
— Jak najpewniejszy.
— Chwała Bogu!...
Młoda kobieta uspokoiła się i po chwili zapytała:
— A pan gdzie się znajdował, że tak w porę przybył mi z pomocą?
— Zaskoczony burzą, schowałem się w jaskini, która jest zejściem do kopalni, gdy naraz ujrzałem pędzący powóz. Sądziłem, że konie go ponoszą, przekonałem się jednak, iż trzyma je ręka silna i wprawna... Naraz nowy straszliwy huk piorunu obezwładnił mnie zupełnie. To, co opowiadam, wydaje mi sennem widziadłem.
— Nie jesteś pan zatem pewny, czy ten kto powoził z kozła jest obecnie wewnątrz powozu?
— Ależ pani, — ocknąwszy się z osłupienia, widziałem doskonale jak tam wchodził.
— Sprawdź pan to z łaski swojej raz jeszcze, proszę pana...
— W jaki sposób mam to uczynić?...
— Nasłuchując. Jeżeli jest w powozie, to będzie słychać dwa głosy...
Młodzieniec skoczył na stopień, nachylił się do pudła karety i słuchał.
— Może pani być zupełnie spokojna — rzekł powracając.
Kobieta skłoniła głowę i wpadła w zadumę; młody człowiek patrzył na nią uważnie.
A miał na co patrzyć. Była to bowiem śliczna dwudziesto-czteroletnia brunetka, o płci ciemnej, matowej. Cudne niebieskie oczy, wzniesione w górę, błyszczały jak gwiazdy, a włosy czarne, niepudrowane, wbrew ówczesnej modzie, spadały na szyję o odcieniach opalu.
Naraz powzięła zamiar jakiś.
— Gdzie się teraz znajdujemy? — zapytała.
— Na drodze ze Strasburga do Paryża, o dwie mile od Pierrefitte.
— Co to jest Pierrefitte?
— Małe miasteczko.
— A za Pierrefitte co będzie?
— Bar-le-Duc.
— Czy to także miasto?
— Tak pani.
— Ludne?...
— Ma cztery, czy pięć tysięcy mieszkańców.
— Czy niema stąd jakiej bliższej drogi do Bar-le-Duc?
— Niema, a przynajmniej ja o niej nie wiem.
Peccato! — rzekła zcicha, cofając się do kabrjoletu.
Młodzieniec poczekał jeszcze chwilę, a widząc że jest niepotrzebny, chciał się oddalić. Poruszenie to wyrwało kobietę z zadumy.
— Panie! — zatrzymaj się — zawołała.
— Jestem na usługi, — rzekł zbliżając się.
— Jedno chcę jeszcze zadać panu pytanie!
— Słucham.
— Z tyłu powozu był koń uwiązany.
— Nie ma go już tam, proszę pani; człowiek, który wszedł do powozu, przywiązał go z boku.
— Jest to koń niezmiernie cenny, pragnę się przekonać czy zdrów i cały; jak mogę go zobaczyć?
— Chętnie przyprowadzę go pani.
— O! uczyń to pan, proszę, będę panu nieskończenie wdzięczna.
Młodzieniec zbliżył się do konia, który zarżał, podnosząc głowę.
— Nie bój się pan!... — odezwała się kobieta, łagodny jest jak baranek.
Później głos trochę zniżając:
— Dżerid! Dżerid! — zawołała.
Młodzieniec zaczął odwiązywać zwierzę, które poczuwszy rękę niewprawną, szarpnęło się i uwolniwszy się ruchem gwałtownym, odskoczyło o dwadzieścia kroków od powozu.
— Dżerid! — zawołała kobieta głosem pieszczotliwym, — Dżerid, zbliż się tutaj!
Arabczyk wstrząsnął pięknym łbem, wciągnął powietrze gwałtownie i w lansadach, jakby w takt muzyki, zbliżył się do kabrjoletu.
Kobieta wychyliła się do połowy.
— Chodź tu, Dżerid, chodź — powiedziała.
Posłuszne zwierzę wyciągnęło łeb.
Młoda kobieta jedną rączką pochwyciła za grzywę konia, a opierając się drugą o kabrjolet, wskoczyła na siodło z lekkością widma z ballady niemieckiej.
Młodzieniec chciał rzucić się ku niej; lecz ruchem rozkazującym wstrzymała go na miejscu.
— Słuchaj pan — rzekła — choć młody jesteś, a raczej właśnie dlatego żeś młody, nie obce ci być powinno poczucie ludzkości. Nie przeszkadzaj mi. Uciekam od ukochanego, bo przedewszystkiem jestem rzymianką i katoliczką.
Gdybym z nim dłużej jeszcze przestawała, człowiek ten zgubiłby moją duszę. To ateusz, czarnoksiężnik, którego Bóg ostrzega głosem piorunów. Oby usłuchał przestrogi! Powiedz mu, coś słyszał odemnie i bądź błogosławiony za udzieloną mi pomoc. Żegnam!...
Po tych słowach lekka jak mgła puściła galopem Dżerida.
Widząc ją znikającą, młodzieniec wydał okrzyk zdziwienia.

Ten to okrzyk obudził czujność podróżnego.

IV
GILBERT

Podróżny wyszedł spiesznie z karety, zamykając starannie drzwi za sobą i spojrzał bystro dokoła.
Najpierw spostrzegł młodzieńca, który stał zmieszany i przestraszony. Światło błyskawicy pozwoliło mu zobaczyć go dokładnie.
Był to chłopiec lat szesnastu do siedmnastu, mały, chudy, nerwowy, oczy jego czarne były ładne, choć brakowało im słodyczy; nos miał cienki, orli, usta drobne; policzki wydatne oznaczały powściągliwość i chytrość, gdy jednocześnie broda, wystająca i zaokrąglona, znamionowała stanowczość.
— Czyś to ty krzyczał przed chwilą?... — zapytał podróżny.
— Tak panie, to ja — odpowiedział chłopiec.
— A dlaczego?
— Bo... bo... i — zamilkł.
— Bo co? — powtórzył podróżny.
— Bo, proszę pana... w tym kabrjolecie siedziała jakaś dama.
— Tak jest.
— Był także koń, uwiązany do resorów powozu...
— Tak; ale gdzież on, u djabła?
— Dama z kabrjoletu odjechała na nim.
Podróżny nie krzyknął, ani nie wymówił słowa; skoczył do kabrjoletu, odsłonił firanki i przy świetle błyskawicy ujrzał puste wnętrze.
— Na krew Chrystusa! — ryknął wściekle i opuścił ręce.
— Dopędzać Dżerida na jednym z tych koni — wyrzekł — znaczyłoby wysłać w pogoń żółwia za gazellą... Dowiem się jednak, dokąd się udała, jeżeli tylko...
Wyjął spiesznie z kieszeni pugilares, w którego przegródce znajdował się pukiel czarnych włosów, zawiniętych w papier.
Na widok włosów tych, twarz podróżnego wypogodziła się i uspokoiła.
— Odnajdę ją — rzekł, przeciągając ręką po czole spoconem — odnajdę z pewnością. Czy kazała mi co powiedzieć?
— Kazała powiedzieć, iż nie z nienawiści pana porzuca, lecz że jest dobrą chrześcijanką... pan zaś...
Młodzieniec się zawahał.
— Ja zaś? — powtórzył podróżny.
— Nie wiem, jak to wyrazić? — powiedziała, że pan jesteś ateuszem, niedowiarkiem, któremu Bóg tej nocy ostatnie zesłał ostrzeżenie, powiedziała, że błaga pana, abyś tej przestrogi usłuchał.
— I to wszystko, co ci powiedziała?
— Wszystko.
— Dosyć, mówmy o czem innem.
Przy tych słowach ostatnia chmura zeszła z czoła nieznajomego.
Młodzieniec patrzył na tę twarz, odbijającą sprzeczne uczucia, patrzył z ciekawością, dowodząc, że i on umiał obserwować.
— A teraz — wyrzekł podróżny — powiedz mi, młody przyjacielu, jak się nazywasz?
— Gilbert, proszę pana!
— Gilbert? tylko Gilbert? — ależ to tylko imię chrzestne?
— Jest to moje nazwisko rodzinne.
— Widocznie, kochany Gilbercie, Opatrzność postawiła cię na mej drodze. Prowadź mnie więc do końca. Wskaż mi schronienie jakie na noc dzisiejszą.
— Niedaleko jest skała, pod którą ukryłem się przed burzą.
— Ba, wolałbym coś w rodzaju domu — z dobrą kolacją i wygodnem łóżkiem.
— O to będzie trochę trudniej.
— Czyż tak daleko stąd do jakiej wioski?
— Najbliższa, Pierrefitte, leży o półtorej mili.
— Półtorej mili? toż my w noc tak ciemną i burzliwą nie zajedziemy i we dwie godziny. Pomyśl, przyjacielu, czy nie ma bliżej czego lepszego?
— Jest tu o trzysta kroków zamek Taverney.
— To jedźmy do zamku!... czemuż odrazu o tem nie powiedziałeś?
— Jakto? — podchwycił chłopiec zdziwiony — przecież zamek Taverney nie jest zajazdem?
— Czy w nim kto mieszka?
— A mieszka.
— Któż taki?
— Baron de Taverney.
— Któż to ten pan baron?
— To ojciec panny Andrei.
— Bardzo mi przyjemnie dowiedzieć się o tem, — rzekł podróżny z uśmiechem — ale ja pytam co to za człowiek ten baron?
— Stary, sześćdziesięcioletni magnat, który, jak mówią, był kiedyś bardzo bogatym.
— A teraz zbiedniał?... — Zwykła historja. Prowadź nas, przyjacielu, do pana barona de Taveney.
— Do barona de Taverney? — zawołał chłopiec przestraszony.
— Czyżbyś mi odmówił tej przysługi?
— Nie panie; ale... ale on was nie przyjmie.
— Co?... nie przyjmie szlachcica, zabłąkanego podczas burzy? To chyba niedźwiedź z niego, a nie baron.
— Tak, niby...
— Nic nie szkodzi, spróbuję!
— Ja panu nie radzę — podchwycił Gilbert.
— No, przecie mnie ten baron nie pożre!
— Ale zamknie panu drzwi przed nosem.
— To je wyłamiemy — bylebyś wskazał nam drogę...
— Nie odmawiam.
— Więc ruszajmy...
Podróżny wyjął małą latarkę z kabrjoletu.
Gilbert pewny był, że dla zapalenia jej nieznajomy wejdzie do powozu i że wtedy będzie mógł przez okienko drzwiczek zobaczyć, co się tam wewnątrz znajduje.
Lecz nieznajomy nie zbliżył się nawet do karety, latarkę zaś podał Gilbertowi.
— Co mam z tem zrobić?
— Będziesz nam przyświecał, a ja poprowadzę konie.
— Ależ w latarce niema światła!
— Zaraz ją zapalimy.
— Zapewne masz pan ogień w powozie.
— I w kieszeni także — odpowiedział podróżny.
— Ciężko to chyba będzie zatlić hubkę podczas deszczu.
Podróżny uśmiechnął się.
— Otwórz latarkę — rzekł.
Gilbert usłuchał.
— Osłoń mi ręce kapeluszem.
Gilbert znów usłuchał, patrząc ciekawie na przygotowania. Nie znał bowiem innego sposobu rozniecania ognia jak za pomocą krzesiwa.
Podróżny wydobył z kieszeni srebrny futeralik, wyjął zapałkę, otworzył drugą stronę futeralika, zagłębił zapałkę w masę, jaka się tam znajdowała, i drewienko zapaliło się z trzaskiem.
Na ten widok Gilbert zadrżał.
Uśmiech zjawił się znów na wargach nieznajomego, wobec tego zdziwienia, bardzo naturalnego w epoce, gdzie zaledwie kilku chemików znało fosfor i trzymało tę wiadomość w tajemnicy, zachowując ją do osobistych doświadczeń. Podróżny zapalił świecę i, zamknąwszy futeralik, schował go do kieszeni.
Młodzieniec pożerał oczami tę nowość; dużoby bardzo oddał, za posiadanie takiego cudownego skarbu.
— Teraz, gdy mamy światło, będziesz nas prowadził?...
— Służę panu — odpowiedział Gilbert.
Młodzieniec poszedł naprzód, towarzysz zaś jego ujął konie za cugle i skłonił do ruszenia z miejsca.
Nieznajomy pierwszy przerwał milczenie.
— Widzę, że znasz dobrze barona de Taverney, mój przyjacielu!... powiedział.
— Rzecz bardzo prosta, bo jestem u niego od dzieciństwa.
— Może to twój krewny?
— Nie, panie.
— Więc opiekun?
— I to nie.
— A zatem twój pan?
Na słowo „pan“ młodzieniec zadrżał i krew zabarwiła twarz jego, zazwyczaj bladą.
— Ja nie jestem służącym — odparł.
— Musisz przecie być czemśkolwiek — zauważył podróżny.
— Jestem synem dawnego dzierżawcy barona; matka moja wykarmiła pannę Andreę.
— A!... rozumiem: wychowałeś się w tym domu, jako brat mleczny młodej panienki, bo przypuszczam, że córka barona jest młoda?
— Ma lat szesnaście.
Gilbert zamilczał o tem, jak był w tym domu traktowany.
Podróżny zauważył to, skierował zatem rozmowę na inny przedmiot.
— Skądże znalazłeś się na drodze w taką burzę? — zapytał.
— Nie byłem na drodze, ale w jaskini przy drodze.
— Coś tam robił?
— Czytałem.
— Czytałeś?
— Tak.
— A co czytałeś?
Umową społeczną Jana Jakóba Rousseau.
Nieznajomy z podziwem spojrzał na niego.
— Zapewne wziąłeś tę książkę z bibljoteki barona?
— Nie, panie, kupiłem ją sobie.
— Gdzie? czy w Bar-le-Duc?
— Kupiłem ją u kolportera; dużo ich chodzi po wsiach od niejakiego czasu i z dobremi dziełami.
— Kto ci powiedział, że „Umowa społeczna“ jest dobrą książką?
— Sam to poznałem, czytając.
— Czytałeś więc i złe książki, kiedy umiesz odnaleźć różnicę.
— O! czytałem.
— A co nazywasz złemi książkami?
— Nazywam złemi takie, jak: le Sola, Tanzai i Neadarme i wiele innych w tym rodzaju.
— Skądżeś, u djabła, wyciągnął te dzieła?
— Z bibljoteki barona.
— A skąd baron może brać te nowości, mieszkając w takiem ustroniu?
— Przysyłają mu je z Paryża.
— Ale jakim sposobem taki biedak, jak powiadasz, może wydawać pieniądze, na takie niedorzeczności?
— On nie kupuje, dają mu je darmo.
— Dają mu? któż taki?
— Jeden z bogatych jego przyjaciół.
— Czy wiesz, jak się nazywa ten magnat?
Książę Richelieu.
— Jakto! stary marszałek?
— Tak, marszałek, ten sam.
— Spodziewam się, że baron nie rozkłada tych książek przed panną Andreą.
— Owszem, pełno ich po wszystkich kątach.
— Czy panna Andrea także jest takiego jak ty zdania o tych książkach? — zapytał podróżny, uśmiechając się złośliwie.
— Panna Andrea nie czyta ich — odpowiedział sucho Gilbert.
Podróżny zamilkł na chwilę. Znać było, że natura chłopca niepospolita, mieszanina złego i dobrego, wstydliwości i zuchwalstwa, zajmowała go pomimo woli.
— Dlaczego czytałeś te książki, wiedząc, że nie są dobre? — ciągnął dalej ten, którego stary mędrzec nazywał Acharatem.
— Nie znałem ich wartości, gdym brał je do ręki.
— A oceniłeś je z łatwością?
— Z łatwością...
— I pomimo to czytałeś dalej?
— Czytałem do końca.
— W jakim celu?
— Uczyły mnie rzeczy nieznanych.
— A Umowa społeczna?
— Uczy mnie tego, co odgadywałem.
— Czegóż?
— Że wszyscy ludzie są braćmi, że społeczeństwa źle są zorganizowane i że się kiedyś wszyscy zrównamy.
— A tak! — westchnął podróżny.
Nastała chwilowa cisza. Podróżny prowadził konie, Gilbert niósł latarnię.
— Pragniesz bardzo się uczyć, mój przyjacielu? — zapytał.
— To moje jedyne życzenie.
— A czego chciałbyś się uczyć?
— Wszystkiego — odpowiedział chłopiec.
— Dlaczego chcesz się uczyć?
— Aby się wynieść wyżej.
— Do jakiej wysokości?
Gilbert zawahał się. Widocznie cel miał upatrzony, lecz nie chciał wypowiedzieć tej tajemnicy.
— Dokąd tylko człowiek może dosięgnąć — dodał po chwili.
— A czy chociaż nauczyłeś się czego?
— Nic do tego czasu. — Jak mogłem się uczyć, będąc biednym i mieszkając w Taverney?
— Jakto! nie posiadasz nawet początków matematyki?
— Nie.
— Ani fizyki? ani chemji?
— Nie. Umiem tylko czytać i pisać; lecz wszystko będę umiał.
— Kiedy?
— Niedługo.
— Jakim sposobem?
— Nie wiem; lecz będę umiał.
— Szczególne dziecko! — rzekł zcicha podróżny.
— A później... — mówił Gilbert do siebie.
— Co późnej?...
— A tak!
— Co — a tak?...
— Nic.
Podróżny i przewodnik jego szli już przeszło kwadrans. Deszcz ustał zupełnie, a ziemia wydawała ostry zapach, jak zwykle na wiosnę po burzy gwałtownej.
Gilbert rozmyślał głęboko.
— Proszę pana — odezwał się nagle — czy pan wie, co to jest burza?
— Wiem, naturalnie.
— Pan?
— Tak, ja.
— Pan wie co to burza? A skąd się biorą pioruny?
Podróżny uśmiechnął się.
— Jest to zetknięcie się dwojakiej elektryczności, z chmury i z ziemi.
Gilbert westchnął.
— Nie rozumiem — rzekł.
Może podróżny byłby to zrozumiałej wytłumaczył chciwemu wiedzy młodzieńcowi, lecz na nieszczęście pomiędzy liśćmi zabłysło światło.
— A! odezwał się nieznajomy — co to jest?
— To Taverney.
— Więc już przybyliśmy?
— To brama wjazdowa.
— Otwórz ją.
— Brama z Taverney, proszę pana, nie otwiera się zwyczajnie.
— Więc to forteca, to twoje Taveney?
No, zastukaj!
Gilbert zbliżył się nieśmiało do bramy i zastukał raz jeden.
— O! — rzekł podróżny — nie usłyszą cię wcale — stukaj mocniej!
Rzeczywiście nic nie wskazywało, ażeby wezwanie Gilberta odniosło skutek. Cisza panowała grobowa.
— Nie bój się niczego, odpowiedzialność biorę na siebie.
Gilbert już się nie wahał dłużej i walił z całych sił, że na milę wokoło dźwięk się rozlegał.
— Na honor! jeżeli twój baron nie usłyszy, to chyba jest głuchy jak pień — wyrzekł nieznajomy.
— O! już Mahon zaszczekał — odpowiedział chłopiec.
— Zapewne z grzeczności dla przyjaciela, księcia Richelieu, pies tak się nazywa?
— Nie rozumiem.
— Mahon, to ostatnia zdobycz marszałka.
Gilbert znów westchnął.
— Niestety! ja nic nie wiem, jak panu to już mówiłem.
Dwa te westchnienia zwiastowały podróżnemu cały szereg ukrytych cierpień i pragnień tłumionych.
Nareszcie dał się słyszeć odgłos kroków.
— Aha!... — rzekł nieznajomy.
— To starowina La Brie — oznajmił Gilbert.
Brama się rozwarła, lecz La Brie, zaskoczony znienacka widokiem nieznajomego i oryginalnej landary, chciał zamknąć ją coprędzej.
— Wybacz, przyjacielu!... — odezwał się nieznajomy — my tu właśnie przybyliśmy i nie można zatrzaskiwać nam drzwi przed nosem.
— Muszę jednak uprzedzić pana barona o tej niespodziewanej wizycie...
— Nie trudź się, wierzaj mi, zgadzam się nawet na kwaśne przyjęcie, ale, jeżeli zechcą mnie wypędzić, zaręczam, że nie uda im się to prędzej, aż się ogrzeję, osuszę i posilę. Słyszałem, że macie dobre wino, ty o tem musisz coś wiedzieć.
La Brie, zamiast odpowiedzi, spróbował oporu, ale podróżny ani myślał ustąpić. Wprowadził konie i powóz, poczem dopiero Gilbert zamknął bramę. La Brie, widząc się pokonanym, postanowił sam oznajmić przegraną i biorąc stare nogi za pas, pobiegł w stronę domu, wrzeszcząc z całych sił:
— Nicolino! Nicolino!
— Kto jest ta Nicolina? — zapytał nieznajomy, idąc jak najspokojniej w stronę zamku.
— Nicolina? — powtórzył Gilbert z lekkim drżeniem.
— Tak, Nicolina, której woła ten totumfacki.
— To pokojówka panny Andrei.
Na krzyk La Brie, światło zamigotało pod drzewami i ukazał się śliczny buziak młodej dziewczyny.
— Czego chcesz odemnie, La Brie, co znaczy ten hałas? — zapytała.
— Prędko, Nicolino, prędko; idź powiedź panu baronowi, iż jakiś obcy, zaskoczony burzą prosi o gościnność.
Nicolina nie dała sobie tego powtarzać, pomknęła lekko w stronę pałacu i znikła z oczu obecnych.
La Brie, uspokoiwszy się, że baron został już uwiadomiony, przystanął dla nabrania tchu.
Niezadługo poselstwo odniosło skutek, bo z ganku, z pomiędzy akacyj, odezwał się głos ostry i rozkazujący:
— Któż to jest? Co to za jeden? Jak się do kogo przychodzi, to przynajmniej wypada podać nazwisko.
— Czy to baron? — zapytał La Brie’ego sprawca całego zamieszania.
— Tak, panie — odpowiedział biedny człeczyna, przejęty trwogą; czy pan słyszy, czego chce?
— Żąda mego nazwiska... nieprawdaż?
— Tak. A ja zapomniałem zapytać pana.
— Oznajmij barona Józefa Balsamo — odrzekł podróżny. To może rozbroi twego pana.
La Brie, ośmielony, oznajmił to swemu panu.
— Dobrze, dobrze — odburknął głos gniewny — niech wejdzie, kiedy już jest... Proszę iść tędy...
Nieznajomy poszedł szybkim krokiem, dochodząc jednak do ganku, obejrzał się, czy Gilbert idzie za nim.

Gilberta nie było.

V
BARON DE TAVERNEY

Chociaż o ubóstwie barona de Tavemey uprzedzony został przez Gilberta nieznajomy, który się podał za barona Józefa Balsamo, zdziwił się jednak, gdy zobaczył mizerne domostwo, szumnie przez młodzieńca ochrzczone mianem zamku.
Dom był jednopiętrowy, w kształcie długiego prostokąta, a po obu jego stronach wznosiły się dwa kwadratowe pawilony, jakby baszty. Przy bladem świetle księżyca, przepływającego pomiędzy chmurami, poszarpanemi przez huragan, nieregularna ta całość nie była jednak pozbawiona pewnego malowniczego uroku. Sześć okien na dole, dwa w każdej baszcie, czyli po jednem na każdem piętrze, szeroki ganek, którego obszerne schody, tworzyły na każdem spojeniu głębokie szpary, oto była całość, jaka się przedstawiała przybyszowi, zanim przestąpił próg, gdzie, jak powiedzieliśmy, oczekiwał na niego baron w szlafroku, ze świecznikiem w ręku.
Baron de Taverney był to niski staruszek, sześćdziesiąt czy sześćdziesiąt pięć lat liczący, oczy miał żywe, czoło wysokie, lecz w tył podane, nosił zużytą perukę, której pukle, oszczędzone przez szczury w szafie, pomaleńku poopalały się od świec. W ręku trzymał serwetę podejrzanej białości, co oznaczało, że przeszkodzono mu w chwili, kiedy miał siadać do stołu.
Twarz jego złośliwa, w której możnaby odnaleźć pewne podobieństwo do Voltaire‘a, ożywiona była w tej chwili jak łatwo było zauważyć dwoma uczuciami: grzeczność wymagała, ażeby się uśmiechał do nieznajomego gościa, niecierpliwość zaś zamieniała ten uśmiech w skrzywienie żółciowego rozdrażnienia i złości. Oświecone drżącemi błyski świecznika oblicze barona de Taverney, mogło uchodzić za bardzo brzydkie.
— Panie! odezwał się szorstko, czy mogę wiedzieć, jakiemu szczęśliwemu przypadkowi zawdzięczam przyjemność pańskiego przybycia?
— Tej burzy, panie, która przestraszyła konie, tak że poniosły i omało mi nie rozbiły powozu.
Zostałem sam na gościńcu, jak palec, bez pocztyljonów, bo jeden z nich spadł, drugi uciekł z koniem i dopiero młody chłopiec, którego spotkałem, wskazał mi drogę, prowadzącą do zamku, ręcząc mi za pańską znaną gościnność.
Baron podniósł świecznik, dla oświetlenia szerszej przestrzeni, aby zobaczyć owego chłopca, któremu zawdzięczał wspomnianą przed chwilą przyjemność.
Podróżny także się obejrzał, aby się przekonać raz jeszcze, czy młody jego przewodnik zbiegł.
— A czy pan wie, jak nazywa się ten, który panu wskazał mój zamek? — zapytał baron de Taverney, z twarzą człowieka, pragnącego dowiedzieć się: komu wyrazić ma swoją wdzięczność.
— Młodzieniec ten, o ile mi się zdaje, nazywa się Gilbert.
— A! a! Gilbert; nigdybym się nie spodziewał, aby był zdatnym choćby do tego. O! ten próżniak Gilbert, ten filozof!
Z tego wylewu epitetów, groźnie zaakcentowanych, zrozumiał gość, że niewiele istniało sympatji między panem zwierzchnikiem, a jego podwładnym.
— Ale odezwał się baron, po chwili milczenia, niemniej wymownego od słów — zechciej pan wejść.
— Prosiłbym, jeśli to możliwe — odrzekł podróżny, — ażeby wolno mi było sprowadzić tu mój powóz, w którym jest sporo kosztownych przedmiotów.
— La Brie! — krzyknął baron — la Brie! wtocz powóz pana barona do wozowni; będzie mu tam lepiej, niż na dziedzińcu, bo w wozowni dość miejsca i jest dach, ale co do koni, nie ręczę, czy znajdą kolację; ponieważ jednak nie należą do pana tylko do pocztmistrza, powinno to być dla pana zupełnie obojętnem.
— Jednakże — odparł zniecierpliwiony podróżny — jeżeli panu mojem przybyciem sprawiam różnicę, jak zaczynam przypuszczać...
— O, bynajmniej — przerwał baron grzecznie, nie sprawisz mi pan kłopotu, uprzedzam tylko, że będzie panu niewygodnie.
— Niech mi pan wierzy, że w każdym razie będę panu wdzięcznym.
— Nie łudzę się nawet co do tego — rzekł baron, znowu podnosząc świecznik, ażeby rozszerzyć krąg światła z tej strony, gdzie Józef Balsamo, z pomocą La Brie wtaczał powóz. I podnosząc głos w miarę, jak gość się oddalał: Nie łudzę się — rzekł Taverney zbyt smutnem jest miejscem pobytu a nadewszystko ubogiem.
Podróżny zanadto był zajęty, ażeby odpowiedzieć. Korzystając z pozwolenia barona de Taverney, wybierał w wozowni miejsce, najmniej zrujnowane, ażeby postawić w niem powóz. Skoro umieścił go pod dachem, wsunął luidora w rękę La Brie i powrócił do barona.
La Brie schował pieniądz do kieszeni, przekonany, że jest to moneta warta ze dwadzieścia trzygroszniaków, lecz i za to dziękował niebu, gdyż taka gratka oddawna mu się nie zdarzyła.
— Boże uchowaj, ażebym myślał o tym zamku tak źle, jak pan sam o nim mówi — odpowiedział baronowi z ukłonem Balsamo; gospodarz zaś na dowód, że nie przesadzał, poprowadził gościa przez szeroką i wilgotną sień, kiwając głową i mrucząc.
— O, wiem ja, co mówię; zaraz o tem pana przekonam. Gdyby pan był francuzem rodowitym, baronie, lubo akcent pański wskazuje raczej na niemieckie pochodzenie, samo nazwisko de Taverney wywołałoby w pamięci pana wspomnienia zbytku i świetności; mawiano u nas niegdyś: bogaty jak Taverney.
Ale to do rzeczy nie należy...
Balsamo myślał zrazu, że frazes ten westchnieniem się zakończy, ale się zawiódł.
— Filozof ja! — pomyślał.
— Tędy, panie, tędy — krzyknął baron, otwierając drzwi do sali jadalnej. — Hola! mości La Brie, usługuj, jak gdybyś sam jeden stu lokai zastępował.
La Brie z pośpiechem spełniał rozkazy pana.
— Mam tylko tego jednego lokaja — mówił Taverney, i ten mi bardzo źle usługuje. Lecz nie mogę mieć więcej. Ten błazen od dwudziestu lat jest u mnie, nie oglądał dotychczas ani grosza zasług, a karmię go... prawie tak samo, jak on mi usługuje... Głupi jest, zobaczy pan!
Balsamo w dalszym ciągu czynił w milczeniu spostrzeżenia.
Baron zamknął drzwi za sobą i wtedy dopiero, przy świetle świecznika, który wzniósł nad głową, podróżny mógł objąć wzrokiem całą salę.
Była ona wielka i niska, stanowiła zapewne niegdyś główną izbę budynku folwarcznego, podniesionego przez właściciela do godności zamku; stało w niej tak mało sprzętów, że na pierwszy rzut oka wydawała się pusta. Krzesła, wyplatane słomą, ryciny, kopje z bitew Lebrun’a w czarnych ramkach dębowa szafa, poczerniała od dymu i starości, oto cały dobytek.
Pośrodku znajdował się mały okrągły stolik, na którym dymił jedyny półmisek z kuropatwami i kapustą. Wino w jakieś brzuchatej butelce, srebro stołowe reprezentowały trzy nakrycia, kubek i solniczka, wszystko wytarte, zczerniałe i pogięte. Ta ostatnia, wytwornej roboty, wydawała się cennym klejnotem, pomiędzy szczątkami bezwartościowemi i niepozornemi.
— Oto, panie, wszystko — rzekł baron, podając gościowi krzesło i śledząc jego badawcze spojrzenie. A! zauważył pan solniczkę; podziwia ją pan; prawda, jaki smak, jaka wytworność roboty; jest to jedyny przedmiot, godny widzenia tutaj. Dzięki, serdeczne dzięki; lecz nie, mylę się. Posiadam jeszcze coś drogocenniejszego, na honor! córkę moją.
— Pannę Andreę? — rzekł Balsamo.
— Tak, pannę Andreę... — odpowiedział ze zdziwieniem, że gość jego tak dobrze był powiadomiony. — Chciałbym jej przedstawić pana!... Andreo! Andreo! chodź dziecię, nie lękaj się.
— Nie lękam się, mój ojcze, — odpowiedziała słodkim i dźwięcznym głosem, wysoka i piękna dziewica, stanąwszy we drzwiach bez zakłopotania, a zarazem bez zbytniej śmiałości.
Józef Balsamo chociaż, jak wiemy, umiał panować nad sobą, nie mógł się powstrzymać od podziwu wobec tak niezwykłej urody.
Andrea rzeczywiście samem ukazaniem się dodała powabu i blasku skromnemu otoczeniu; włosy miała ciemno-blond, połyskujące u skroni i u szyi jaśniejszym odcieniem. Oczy czarne, głębokie, szeroko rozwarte, patrzyły śmiało, a jednak spojrzenie posiadało słodycz niewysłowioną. Usta różowe, figlarnym łukiem zarysowane, połyskiwały jak koral wilgotny i lśniący; przepiękne były jej ręce, ramiona olśniewające białością i kształtem. Cała jej postać, giętka i silna zarazem, wyglądała jak posąg starożytny, który ożył; nóżki, cudnie utoczone, zwróciłyby uwagę obok nóżek Djany, i tylko cudem równowagi zdawały się unosić ciężar całej postaci; wreszcie ubranie jej skromne, było jednak gustowne i wybornie zastosowane do całej powierzchowności.
Szczegóły te uderzyły Balsama odrazu, skoro tylko panna de Taverney weszła do sali jadalnej i zanim jeszcze zdążyła go powitać; baron zaś nie uronił ani odrobiny z wrażeń, doznawanych przez gościa, na widok tak wyjątkowej doskonałości.
— Masz pan zupełną słuszność — cicho powiedział Balsamo, zwracając się do gospodarza to rzadka piękność.
— Nie pochlebiaj pan zbytecznie biednej Andrei — niedbale odparł baron — wyszła z klasztoru i gotowa w to uwierzyć; mówię to nie dla tego — dodał — abym się miał lękać, że stanie się zbyt zalotną, przeciwnie, drogie dziecię zamało posiada kokieterji, a jako dobry ojciec, rozwijam w niej tę zaletę, dającą siłę kobiecie.
Andrea zarumieniła się i spuściła oczy. Pomimo najlepszych chęci, uniknąć nie mogła wysłuchania tej szczególniejszej teorji, wygłoszonej przez ojca.
— Czyż mówiono o tem pani, gdy była w klasztorze? — śmiejąc się, zapytał Balsamo barona.
— Mam ja o tem własne pojęcie — odpowiedział baron — mógł to pan już zauważyć.
Balsamo skłonił się na znak, iż w zupełności podziela przekonanie barona.
— Nie — ciągnął dalej ten ostatni — nie chcę wcale wstępować w ślady tych ojców, którzy prawią swej córce: bądź skromnisią nieugiętą i ślepą, żyj tylko honorem, delikatnością, bezinteresownością. Niedołęgi!... Skoro słyszę pedagogów podobnych, wyobrażam sobie sekundantów, prowadzących na plac bezbronnego zapaśnika i nakazujących mu potykać się zwycięsko z przeciwnikiem od stóp do głowy uzbrojonym. Nie, nigdy a nigdy!... Moja córka, moja Andrea, gąską podobną nie będzie, pomimo, że wychowała się w tym zapadłym kącie, w tej obrzydłej dziurze, Taverney.
Naturalnie, że Balsamo uznał za obowiązek grzeczności zaprotestować przeciw takiemu poniżeniu przez barona jego posiadłości.
— No, no, — odparł starzec — znam ja Taverney doskonale i wiem dobrze co mówię; powtarzam jednak, że pomimo, iż znajdujemy się tak daleko od słońca, zwanego Wersalem, moja córka pozna świat jaknajdokładniej, dlatego, że ja miałem sposobność poznać go, jak to mówią — nawylot. W mojem doświadczeniu, w moich wspomnieniach, w radach moich, znajdzie wyborny dla siebie arsenał. Muszę atoli uprzedzić pana, że klasztor spłatał mi szkaradnego figla... Moja córka, o czem ja wiem tylko, była najpierwszą uczennicą, skorzystała bardzo wiele i trzyma się ściśle zasad Ewangelji. Przyznaj pan, że nie mam szczęścia...
— Panna Andrea to anioł — odpowiedział Balsamo — a jeżeli mam być szczery, powiem otwarcie, iż to, co usłyszałem, nie dziwi mnie wcale.
Andrea skłoniła się przyjaźnie baronowi i na znak, dany jej wzrokiem przez ojca, zajęła miejsce przy stole.
— Siadaj pan, panie baronie — odezwał się Taverney — i jeśliś głodny, zabieraj się do jedzenia. Uprzedzam tylko, że potrawka musi być nieszczególna, bo to bydlę, mój La Brie, nic uczciwie przyrządzić nie potrafi.
— Jakto!... Pan kuropatwy nazywasz nieszczególną potrawką?... — zapytał gość z uśmiechem — ależ to jawna niesprawiedliwość względem własnej kuchni. Kuropatwy w maju, toż to osobliwość prawdziwa. Czy to z pańskich posiadłości?
— Moich posiadłości?... A toż ja, Bóg wie odkąd, nic a nic zgoła nie posiadam. Poczciwy ojciec dosyć mi co prawda zostawił, ale poszło to wszystko oddawna między ludzi, wszystko oddawna zostało sprzedane, zjedzone i przetrawione. Niestety, albo raczej dzięki Bogu, nie mam obecnie ani jednej piędzi ziemi!...
To ten próżniak, Gilbert, który tylko czytać i marzyć potrafi i który, licho wie skąd, wykręcił sobie jakąś starą fuzję, a umie zawsze zdobyć gdzieś trochę śrutu i prochu, wymyka się od czasu do czasu i plądruje po gruntach sąsiadów moich.
Jestem przekonany, że wcześniej czy później dostanie się za to na galery, a bronić go z pewnością nie będę. Owszem, będę bardzo rad, że choć w ten sposób uwolnię się od nicponia. Gdyby nie to, iż Andrea przepada za zwierzyną, dawnobym już przepędził niegodziwca.
Balsamo wpatrywał się tymczasem w piękną twarzyczkę dziewczęcia i nie dostrzegł na niej ani jednej zmarszczki, ani najlżejszego rumieńca. Zasiadł pomiędzy nią i baronem, a ona nie okazując wcale zakłopotania z powodu skromnej zastawy stołu, przysunęła potrawę zdobytą przez Gilberta, przyprawioną przez La Brie’a, a skrytykowaną przez barona.
Biedny La Brie nie uronił naturalnie ani jednego słowa z pochwał, jakie Balsamo oddawał jemu i Gilbertowi, i zmieniał talerze z najskromniejszą w świecie miną.
— Nawet nie posolił poczciwie tego paskudztwa! — zawołał de Taverney, spożywszy już dwa skrzydełka, które mu córka położyła na talerzu. — Andreo, podajno solniczkę panu baronowi.
Andrea, posłuszna wezwaniu, wyciągnęła z przedziwną gracją rękę.
— Widzę, że cię zachwyciła moja solniczka, baronie! — odezwał się de Taverney.
— Nie — odparł Balsamo — zachwyciła mnie rączka pani.
— Wybornie! Widzę, że z ciebie Richelieu prawdziwy!... No, no, ale skoro masz pan już w ręku ten gracik, i skoro tak się odrazu na nim poznałeś, to bądźże łaskaw przypatrz mu się dokładnie. Wykonał go kiedyś słynny złotnik Lucas, na zamówienie Regenta. Rzeźba wyobraża miłostki satyrów z bachantkami. Trochę to nieprzyzwoite, ale piękne.
Balsamo teraz dopiero zauważył, że grupa ta, pięknie pomyślana i prześlicznie wykonana, obraża w najwyższym stopniu poczucie skromności.
Spokój, z jakim Andrea spełniła rozkaz ojca, obojętność z jaką podała solniczkę, wprowadziły Balsama w zdumienie.
De Taverney tymczasem, jakgdyby wziął sobie za obowiązek zedrzeć powłokę niewinności, która, niby szata dziewicza okrywała jego córkę, objaśniał dalej szczegóły wyrobu, pomimo usiłowań Balsama, aby rozmowę zwrócić na inne tory.
— Jedz! jedz... baronie — odezwał się wreszcie de Taverney — bo ci nic więcej nie dadzą; myślisz może, że będzie jeszcze pieczyste, a potem deser także, no, nie łudźże się, bardzo proszę, bo byś się złapał szkaradnie.
— Za pozwoleniem — wtrąciła Andrea, ze zwykłym sobie chłodem — jeżeli mnie Nicolina zrozumiała, dostaniemy jeszcze zaraz leguminę i to sporządzoną według mego własnego przepisu...
— Co? ty dałaś przepis na leguminę twojej pokojówce? Tego tylko jeszcze brakowało, doprawdy!... Jakto? Czyż księżna de Chartauroux albo margrabina de Pompadour wtrącały się kiedy do garnków?... Niech Bóg broni!... Prędzej król usmażył czasem jakiś omlecik dla nich... Przebóg! czyż moja córka... ale nie... nie.... baronie, to nieprawda, nie miej jej tego za złe!...
— Mój ojcze, trzeba przecie koniecznie spróbować — odpowiedziała obojętnie Andrea, i zawołała głośniej trochę: — Nicolino, podawaj...
W tej chwili w progu ukazała się młoda dziewczyna z półmiskiem w ręku.
— Ja tego wcale jeść nie będę! — wrzasnął Taverney z wściekłością i rzucił talerz o ziemię.
— Pan może będzie jadł? — zapytała najobojętniej Andrea pana Balsamo, a potem zwróciła się do ojca i dodała:
— Wiesz ojcze, że z serwisu, który odziedziczyłam po mamie, pozostało wszystkiego siedemnaście talerzy.

Powiedziawszy to, zabrała się do pokrajania potrawy, która wyglądała niezmiernie ponętnie.

VI
ANDREA DE TAWERNEY

Zmysł spostrzegawczy Józefa Balsamo znajdował niezmiernie bogaty dla siebie materjał w każdym szczególe dotyczącym barona, dziwaka i oryginała, zagrzebanego w zapadłym kącie lotaryńskim.
Solniczka, przypadkowo ale dokładnie, uwydatniła mu charakter pana de Taverney.
Teraz, przyzwawszy na pomoc całą przenikliwość swoją, zaczął badać rysy Andrei. Zabrał się do tego w chwili gdy młode dziewczę zabawiało się, wodząc końcem noża po figurkach, wyrzeźbionych na solniczce, które wyglądały, jakby zbiegły z jednej z uczt nocnych, wyprawianych za regencji, przy końcu których Canillac, jak wiadomo, był obowiązany światła gasić.
Czy to przez ciekawość, czy innem jakiem wiedziony uczuciem, Balsamo tak uporczywie wpatrywał się w Andreę, że panna de Taverney, ulegając sile jego wzroku, coraz mimowoli oczy swoje zwracała na niego.
Czysta i prawdziwie niewinna istota znosiła zrazu to badanie z zupełnym spokojem, ale niebawem uległa nerwowemu podrażnieniu, napędzającemu krew do głowy, a następnie uczuła się wzburzoną.
Chciała stawić opór panu Balsamo i zaczęła także wpatrywać się weń natarczywie wielkiemi oczyma.
Na nic się to jednak nie zdało. Poczuła, że powieki ciążyć jej zaczynają, że jej z trudnością przychodzi je podnosić.
Podczas gdy tajemniczy podróżny staczał tę niemą walkę ze swoją piękną przeciwniczką, baron de Taverney to zrzędził, to się śmiał, to mruczał coś pod nosem, to klął jak prawdziwy szlachcic wiejski, lub też szczypał w łokieć biednego La Brie, który na swoje nieszczęście, akurat się w pobliżu znajdował.
Ten sam los byłby spotkał z pewnością i Nicolinę, gdyby nie to, że spojrzenie pana barona padło przypadkowo i z pewnością poraz pierwszy na jej ręce bardzo ładne.
Pan de Taverney miał słabość do pięknych rączek.
W tej słabości czerpały początek wszystkie szaleństwa, jakie wyprawiał za młodu.
— Hej, hej! patrzajcie no, — zawołał, co za śliczne paluszki ma ta bestyjka, co za paznokietki przecudowne! Osobliwość, słowo honoru!... A coby to było, gdyby rąbaniem drzewa i szorowaniem rondli nie była sobie rogu zdzierała!... Bo paznokieć to róg, panno Nicolino, róg najzwyczajniejszy!...
Nicolina, nieprzywykła do komplimentów barona, spojrzała nań z lekkim uśmiechem, zdradzającym zdziwienie raczej niż zadowolenie z pochwały.
— Tak... tak... — odezwał się de Taverney, zauważywszy, co się działo w serduszku dziewczyny. — Tak... tak... moja panno... świętą prawdę ci powiedziałem — i radzę zanotuj ją sobie w pamięci. Bo muszę ci powiedzieć, kochany gościu, — dodał, zwracając się do Balsamo, — że panna Nicolina, którą tu oto widzisz, nie jest bynajmniej taką jak jej pani świętoszką, i wcale się nie przeraża, gdy jej kto podobać się pragnie.
Balsamo spojrzał żywo na córkę barona i spostrzegł, że piękna jej twarzyczka przybrała wyraz jaknajwyższej pogardy. Nastroił się też na tę samą zaraz nutę, za co Andrea była mu wdzięczna widocznie, bo z mniejszym chłodem czy niepokojem zaczęła spoglądać na niego.
— Czy uwierzysz, kochany gościu, — zaczął znowu baron, pogłaskawszy Nicolinę pod brodę, — czy uwierzysz, że ta ladaco przeszła przez klasztor, tak samo jak moja córka, i że także odebrała pewne wykształcenie? Nie rozstają się też z sobą ani na chwilę nawet. Podobne przywiązanie mogłoby bodaj wywołać uśmiech zadowolenia panów filozofów, utrzymujących, że i ten gatunek stworzeń posiada taką samą jak my duszę.
— Nicolina jest u mnie nie dla tego, że mnie kocha, — odpowiedziała Andrea wyniośle, — ale dlatego tylko, że mi się ją trzymać podoba.
Balsamo spojrzał zukosa na pokojówkę, aby sprawdzić, jakie wrażenie sprawiły na niej te słowa jej pani.
Wyraz niezadowolenia przemknął jak błyskawica po twarzy dziewczyny, a odwróciwszy się szybko dla ukrycia łez, jakie, jak się zdaje, w oczach się jej zakręciły, zaczęła patrzeć uważnie w okno, wychodzące na dziedziniec.
Balsamo interesował się bardzo żywo wszystkiem co dotyczyło otoczenia, do którego został wprowadzony. Śledząc Nicolinę, dojrzał, jak mu się zdawało, przedmiot, na który zwróciła uwagę, ukazującą się za oknem głowę mężczyzny.
— Dziwny to dom jakiś doprawdy — pomyślał — każdy tu ma jakąś tajemnicę swoją. Pana barona i Nicolinę rozumiem już zupełnie, niebawem i pannę Andreę zrozumiem. — Zamyślił się krótką chwilę, a baron to zauważył.
— Marzysz o czemś, kochany gościu, — powiedział. — Dajże pokój i zostaw to sobie na noc. Bo marzenie jest bardzo zaraźliwą chorobą, udziela się niezmiernie łatwo. Marzącą jest tu przedewszystkiem panna Andrea, marzącą jest panna Nicolina, marzącym jest i ten próżniak, który te oto kuropatwy zastrzelił...
— Gilbert? — zapytał Balsamo.
— Taki sam jak La Brie filozof. Ale, ale, czy nie jesteś pan przypadkiem zwolennikiem filozofów?... Bo w takim razie nie zgodzilibyśmy się ze sobą, uprzedzam...
— Nie znam się z filozofami wcale — odpowiedział obojętnie Balsamo.
— Tem lepiej dla pana! Gadziny to jadowite i szpetne. One to swojemi wstrętnemi zasadami podkopują podstawy monarchji, Francja nie śmieje się już, tylko czyta, ale w tem sekret co czyta. Całe nieszczęście stąd pochodzi, że Jego Królewska Mość dopuścił do rozmowy ze sobą tego kuglarza Voltaire‘a, że czytał jego bazgroty, studjował Diderota.
Gościowi wydało się, że poza oknem mignęła znowu ta sama twarz blada, którą widział przed chwilą, i że zniknęła dlatego tylko, iż spojrzał na nią.
— A pani czy jest filozofką? — zapytał z uśmiechem pannę de Taverney.
— Nie rozumiem co to jest filozofja, — odpowiedziała Andrea, — ale wiem to tylko, że kocham wszystko co poważne i piękne.
— Głupstwa pleciesz, moja panno! — zawołał baron; — żyj i używaj, oto rzecz poważna, piękna i jedynie rozumna.
— Przecież pani, o ile mi się zdaje, nie ma wstrętu do życia, — zauważył Balsamo.
— To rzecz względna... — odpowiedziała Andrea.
— Oto i nowe znowu głupstwo, — zawołał de Taverney. — Czybyś też pan uwierzył, kochany gościu, czego mi kiedyś syn mój dowodził?...
— Pan baron ma zatem syna?...
— Mam, niestety!... Vice-hrabia de Taverney, porucznik żandarmów Delfina! Przepyszny okaz!...
Ostatnie dwa wyrazy wymówił baron z jakimś szczególnym naciskiem.
— Winszuję, — rzekł Balsamo z ukłonem.
— Pan porucznik, — zaczął starzec, — to także skończony filozof. Śmieszne to, słowo honoru; zaczął oto rozprawiać o potrzebie wyswobodzenia murzynów. A cóż się z cukrem stanie? — zapytałem. — Pijam kawę bardzo słodką i król Ludwik XV także. — Mój ojcze!... — odpowiedział vicehrabia, — lepiej się obyć bez cukru, niż patrzeć na to, tak strasznie cierpiące plemię... — Co za plemię?... — zawołałem oburzony — plemię małp — dodałem i tak zawiele czyniąc im honoru. — A wiesz pan, co mi synek mój odpowiedział? — Nie odgadniesz tego, choćbyś myślał lata całe. Zaczął mi oto dowodzić, że wszyscy ludzie są sobie braćmi. Więc ja, uważasz, ja, jestem bratem murzyna! Nie, daję słowo szlacheckie, że jest coś w powietrzu, co w głupich głowach przewraca. Ja jestem bratem murzyna!... Jakże się to panu podoba?...
— Pan porucznik zadaleko się posunął, — odparł Balsamo.
— Mam szczęście, kochany gościu, nieprawdaż? Jestem ojcem dwojga dzieci, ale nie mogę powiedzieć, że się w potomstwie mojem odrodzę...
Córka anioł, a syn apostoł!... Prześlicznie!... Pijżeż pan to moje obrzydłe wino!...
— Dla mnie jest ono wyborne — rzekł Balsamo, spoglądając na Andreę.
— Aha, więc i pan jesteś także filozofem!... Strzeż że się, bo każę córce, aby ci powiedziała kazanie. Ale nie — nie potrzeba. Filozofowie nie mają przecież żadnej religji. Lepiej to jednak było na świecie, gdy wierzono w Boga i króla. Daleko lepiej... Obecnie trzeba się wiele uczyć, przeczytać stosy książek, ażeby w nic nie wierzyć. Za moich czasów uczono się rzeczy przyjemnych tylko, uczono się dobrze robić szablą, dobrze grać w faraona, dobrze tańczyć i zręcznie się umizgać do kobietek. Oto historja moja. Całe Taverney poszło na balet i operę; a jedyna rzecz, która mnie boli, to fakt iż człowiek zrujnowany, przestaje być człowiekiem. Panu się zdaje, że jestem oryginałem i niczem więcej — nieprawda?... — A wiesz dlaczego? Dlatego tylko, że jestem zrujnowanym, że muszę żyć w tej tutaj dziurze przeklętej, że mam perukę kiepską, a ubranie wyszarzane... Ale spojrzyj pan na mego przyjaciela, marszałka, który ma szaty nowe, perukę nastroszoną, który mieszka w Paryżu, posiada dwieście tysięcy liwrów rocznego dochodu. I młody i świeży i rześki, chociaż o dziesięć lat starszy odemnie. O całe dziesięć lat, kochany panie!...
— Mówisz pan o panu Richelieu?
— Naturalnie, że o nim mówię...
— O księciu de Richelieu?...
— Spodziewam się, że nie o kardynale. Nie sięgam aż tak daleko.
— Dlaczegóż jednak, mając przyjaciół równie potężnych, usunąłeś się pan od dworu?...
— Dla chwilowego jedynie wypoczynku, — odparł stary baron, — ale powrócę tam niezadługo, — dodał, rzucając dziwne na córkę spojrzenie.
Balsamo zauważył to spojrzenie.
— Marszałek proteguje zapewne pańskiego syna?
— Mego syna! Gdzież tam — nie znosi go.
— Nienawidzi syna przyjaciela?
— Ma najzupełniejszą słuszność.
— Co pan mówisz?
— Pan porucznik jest filozofem! Marszałek się nim brzydzi.
— A Filip nie pozostaje mu dłużnym, wypłaca mu się z procentem — wtrąciła Andrea z niezamąconym spokojem. — Posprzątaj, Nicolino — zawołała jednocześnie.
Dziewczyna oderwała oczy od okna i podbiegła do stołu.
— Dawniej — powiedział baron z westchnieniem — siadywało się przy obiedzie przynajmniej do drugiej po północy. Bo dawniej było co jeść! A gdy się zjadło, to się piło... Raczyć się byle lurą nie sposób!... Hej, Nicolino! — przynieśno butelkę maraskino... jeżeli jest jeszcze notabene.
— Idź, przynieś — potwierdziła Andrea, gdy dziewczyna zdawała się czekać na to zaakceptowanie rozkazu barona.
Baron rozparł się wygodnie w fotelu, przymknął oczy i wzdychał.
— Wspomniał mi pan o marszałku de Richelieu... — wtrącił Balsamo, który widocznie usiłował padtrzymać rozmowę.
— No tak, mówiłem o nim, — odpowiedział baron i zanucił jakąś arję równie smętną, jak były smętne westchnienia.
— Jeżeli marszałek brzydzi się, jak pan powiadasz, synem pańskim i jeżeli słusznie potępia go jako filozofa, powinien był jednakże zachować przyjaźń dla pana, boć pan filozofem nie jesteś, jak mi się zdaje.
— Nie jestem, dzięki Bogu!
— Na tytułach, jak sądzę, wcale także panu nie zbywa, boć służyłeś pan królowi...
— Okrągłe lat piętnaście. Byłem właśnie adjutantem marszałka; odbyłem przy jego boku kampanję pod Mahon, a przyjaźń nasza datuje się... zaraz... zaraz... datuje się od sławnego oblężenia Philipsburga, to jest od 1742 roku.
— Jakto?... — zawołał Balsamo — byłeś pan przy oblężeniu Philipsburga... No więc jesteśmy kolegami....
Starzec wyprostował się w fotelu i spojrzał na niego szeroką rozwartemi oczyma.
— Za pozwoleniem, — rzekł — a ileż to lat sobie liczysz, drogi mój gościu?
— Ja nigdy swoich lat nie obliczam, — odpowiedział Balsamo, podając kieliszek, aby go piękna Andrea napełniła maraskinem.
Baron przypuszczał, że Balsamo nie ma ochoty przyznać się do swego wieku.
— Pozwól mi pan, — rzekł — powiedzieć sobie, że wcale nie wyglądasz na żołnierza z pod Philipsburga; od r. 1742 do dzisiaj upłynęło lat dwadzieścia ośm, a pan nie masz więcej bodaj, jak trzydzieści.
— Któż to nie ma lat trzydziestu? — odparł niedbale podróżny.
— No ja naprzykład! — zawołał baron — nie mam ich od lat trzydziestu...
Andrea patrzyła na przybysza z nieprzepartą ciekawością. Szczególny ten człowiek coraz to w innem przedstawiał się jej świetle.
— Nie rozumiem, — odpowiedział baron — ale przypuszczam, że pan się mylisz, że bierzesz Philipsburg za jakieś inne miasto. Wyglądasz pan na lat trzydzieści najwyżej. Czy nie prawda, Andreo?
— Tak jest, odpowiedziała córka, usiłując wytrzymać wzrok gościa, lecz i tym razem bez skutku.
— Wiem dobrze co mówię, — oświadczył Balsamo tonem stanowczym. — Mówię o sławnym oblężeniu Philipsburga, podczas którego książę de Richelieu zabił w pojedynku kuzyna swego, księcia de Lixen. Miało to miejsce w czasie powrotu z fosy po lewej stronie gościńca. Przebił go szpadą nawylot. Przechodziłem właśnie tamtędy w chwili, gdy książę de Deux-Ponts podtrzymywał konającego w swoich objęciach. Siedział on nad fosą, a pan de Richelieu tymczasem najspokojniej w świecie obcierał szpadę z krwi.
— Na honor!... — zawołał baron — to prawda. Wszystko tak było, jak pan opowiadasz.
— Znane są panu te szczegóły?... — zapytał spokojnie Balsamo.
— Byłem świadkiem pana de Richelieu, który wówczas nie był jeszcze marszałkiem, ale to do rzeczy nie należy.
— Zaraz... zaraz — przerwał Balsamo, wpatrując się z uwagą w barona.
— Co takiego?
— Czy nie byłeś pan wtedy kapitanem?
— Tak panie.
— W pułku lekkiej jazdy imienia królowej, w pułku, który w Fontenoi, prawie że w pień wycięto?...
— Czy pan i tam także byłeś? — zapytał baron, próbując drwinkować.
— Nie, odpowiedział Balsamo; nie, ja już nie żyłem wtedy.
Baron wytrzeszczył oczy, Andrea zadrżała, Nicolina przeżegnała się krzyżem świętym.
— A zatem — zaczął znowu Balsamo — nosiłeś pan uniform lekkiej jazdy, przypominam to sobie doskonale. Gdy marszałek się potykał, pan przytrzymywałeś jego konia. Zbliżyłem się i zapytałem o szczegóły; a pan mnie objaśnił...
— Ja?
— No tak!... pan! Teraz poznaję pana. Nazywano pana wówczas małym rycerzem.
— Co to jest! — wykrzyknął baron zachwycony.
— Proszę mi wybaczyć, że nie odrazu poznałem pana. Ach, trzydzieści lat mogą zmienić człowieka. Za zdrowie zatem Richelieu‘ego, drogi baronie!
Rzekłszy to, Balsamo, podniósł w górę swój kieliszek i wychylił go do ostatniej kropli.
— Więc pan to wszystko widziałeś?
— Na własne oczy baronie.
— Masz zatem lat pięćdziesiąt?
— Mam tyle, ile potrzeba.
Baron przechylił się w fotelu z miną wyrażającą gniew i zakłopotanie. Nicolina nie mogła powstrzymać się od śmiechu, Andrea zaś zamyśliła się i utkwiła oczy w Balsamo.
Czekał on widocznie tej chwili i przewidywał takową.
Powstał i cisnął parę błyskawic ze swych ognistych źrenic, a młode dziewczę, jakby prądem elektrycznym rażone, zadrżało.
Z rękami bezwładnemi, z głową pochyloną, uśmiechnęła się bezwiednie do przybysza i zamknęła oczy.
Balsamo stojąc ciągle, dotknął jej ręki: poczuł że zadrżała jeszcze.
— Więc pani — rzekł — przypuszczasz także, że kłamię, gdy utrzymuję, iż byłem przy oblężeniu Philipsburga?
— Nie, ja wierzę panu — odparła z mocą Andrea, robiąc nadludzki wysiłek.
— Zatem ja chyba jestem warjat — powiedział baron. Bardzo przepraszam! jeżeli jednak nie jesteś pan ani widmem, ani cieniem!...
Nicolina wytrzeszczyła oczy przerażone.
— Kto to wie! — powiedział Balsamo z taką powagą, że do reszty zapanował nad młodą dziewczyną.
— Policzmy no uważnie, kochany gościu, zawołał starzec, postawiwszy widocznie rzecz tę wyjaśnić czy naprawić. Masz lat przeszło trzydzieści. Nie wyglądasz wcale na więcej.
— Czyż mi pan baron uwierzy, jeśli powiem mu coś prawie nieprawdopodobnego?
— Nie umiem odpowiedzieć na to, odparł baron z miną zakłopotaną, podczas gdy Andrea wsłuchiwała się w rozmowę z natężeniem. Jam wielki niedowiarek, uprzedzam...
— Nacóż więc zadawać mi pytania, jeżeli nie chce się wysłuchać odpowiedzi?
— No, a gdybym jej wysłuchał — czy to zadowolili pana?...
— Zapewne — lubo powtórzę w takim razie to tylko, co raz już powiedziałem — powtórzę mianowicie, że widziałem pana barona, że znałem go nawet podczas oblężenia Philipsburga.
— Chyba jako dziecko tedy?
— Zapewne.
— Lat czterech lub pięciu co najwyżej?
— Nie; miałem wówczas lat czterdzieści.
— Ha! ha! — zaśmiał się baron na całe gardło. Nicolina mu zawtórowała.
— Miałem więc rację, baronie!... — odezwał się poważnie Balsamo, że mi pan nie zechcesz uwierzyć...
— Jakże w takie głupstwa możną wierzyć, daj mi pan dowód jaki na to co mówisz?...
— Dowód na to, co takie jasne i proste — odrzekł Balsamo, nie okazując najmniejszego zakłopotania. Miałem wówczas lat czterdzieści i jeden, lubo nie utrzymuję wcale, żem był wtedy tym samym co dzisiaj człowiekiem...
— Ha! ha! ha!... — wykrzyknął baron — ależ to zaczyna trącić już bałwochwalstwem. Był jakiś filozof grecki — ci nędznicy filozofowie — trafiali się od najdawniejszych czasów! był otóż jakiś filozof grecki, który nie jadał nigdy soczewicy z tej racji, że w jej ziarnkach mają siedlisko dusze — mój zaś syn utrzymuje, że mają dusze murzyni. Jakżeż się u djabła nazywa ten kiep, co wymyślił takie głupstwo?...
— Pytagores — odpowiedziała Andrea.
— Tak, Pytagores — uczyli nas tego jezuici. Ojciec Porée kazał raz mnie i koledze memu Aronet‘owi, opisać wierszem łacińskim tego błazna. Tak, tak, Pytagores.
— Skądże pan może wiedzieć, czy ja nie byłem Pytagoresem? Nie przeczę, że mogłeś pan być nim kiedyś — odpowiedział baron; ale wiem, że Pytagores nie był przy oblężeniu Philipsburga. Przynajmniej ja go tam nie widziałem.
— Ale za to widziałeś pan tam może niejakiego Jana des Barreaux, co to służył w czarnych muszkieterach.
— A tak — tego to widziałem... ale on nie był wcale filozofem lubo miał wstręt do soczewicy i jadł ją tylko, gdy nic lepszego nie było.
— Czy przypomina sobie pan baron, że nazajutrz, po pojedynku pana de Richelieu, ów des Barreaux był razem z panem w fosie?...
— Pamiętam to najwyborniej.
— Przypominasz pan sobie także zapewne, że czarni muszkieterowie i lekka jazda, co siedm dni razem służbę pełnili.
— Tak — więc cóż z tego?
— Otóż! Kule jak grad padały tego wieczoru. Des Barreaux, bardzo smutny, zbliżył się do pana i poprosił o poczęstowanie tabaką. Podałeś mu ją pan w złotej tabakierce.
— Na której był portret kobiety?
— Tak jest... Widzę go dokładnie w tej jeszcze chwili. Portret kobiety blondynki... czy tak?...
— Co to jest do licha! — mruknął baron prawie osłupiały. — No i cóż dalej?
— Dalej — kończył Balsamo, gdy des Barreaux właśnie zażywał tabaki, kula go ugodziła w szyję, i jak niegdyś de Berwickowi urwała głowę.
— Niestety! potaknął smutnie baron; biedny des Barreaux!
— A więc szanowny panie, musiałem znać i widzieć cię w Philipsburgu, ja to byłem bowiem tym des Barreaux, ja w mej własnej osobie.
Baron przechylił się w fotelu przerażony.
— Ależ to czary! — wykrzyknął. Przed stu laty, za takie facecje poszedłbyś na stos, gościu kochany. Boże! zdaje mi się, że czuję koło siebie strzygę, czy wisielca. Boże! wielki Boże.
— Panie baronie — rzekł z uśmiechem Balsamo, — prawdziwych czarowników ani wieszają, ani palą. Na stos lub na stryczek głupcy się tylko dostają. Ale dajmy pokój na dziś wszystkiemu, bo oto panna de Taverney już usypia. Rozprawy metafizyczne mało ją widocznie obchodzą.
W rzeczy samej, Andrea, pokonana przez siłę nieznaną a niezwalczoną, pochylała lekko czoło, jak kwiat, na którego kielichu za wielka kropla rosy osiadła.
Posłyszawszy słowa Balsama, zrobiła wysiłek, podniosła głowę, powstała i podtrzymywana przez Nicolinę, wyszła z jadalnej sali.
Jednocześnie zniknęła twarz do szyb przylepiona, twarz, w której Balsamo poznał już Gilberta.
W chwilę potem słychać było Andreę silnie uderzającą w klawisze.
— Mogę żałować z Archimedesem: „Eureka“ rzekł Balsamo.
— Co to Archimedes? — zapytał baron.

— Dzielny i uczony człowiek, którego znałem lat temu dwa tysiące sto pięćdziesiąt — odrzekł Balsamo.

VII
EUREKA

Czy, że fanfaronada barona wydała się staremu za przesadną, czy, że słów ostatnich nie dosłyszał, czy, że dosłyszawszy, zapragnął uwolnić dom swój od tego szczególnego gościa, dość, że doczekawszy się wyjścia Andrei de Tavemey zaproponował panu Balsamo, iż odwieść go każe do poblizkiego miasta.
— Szkapę — rzekł — mam tak nędzną, że może tego spaceru nie przetrzyma, ale mniejsza o to, przynajmniej będę pewny, że tę noc jak należy przepędzisz. U mnie znalazłby się zapewne i pokój i łóżko jakie takie, ale ja gościnność pojmuję po swojemu: „Albo dobrze albo wcale nie“ oto zasada moja.
— Więc pan mnie przepędza baronie — odezwał się Balsamo, pokrywając śmiechem przykrość doznaną. Ha! trudno... nie mogę być natrętnym.
— Ależ — dajże pan pokój na honor! Postępuję z panem po przyjacielsku. Gdybym chciał cię tu zatrzymać, dałbym dowód, że ci życzę nieszczególnie. Przykrem mi jest to co robię — ale nie mogę postąpić inaczej dla spokoju mego sumienia; pomimo, albo raczej dla tego właśnie, żeś mi się bardzo podobał, mój gościu kochany.
— Jeżeli naprawdę podobałem ci się, baronie, to nie zmuszaj mnie, ażebym się zabierał i wynosił do miasteczka, kiedy jestem strudzony, tu mógłbym wyprostować moje członki i wypocząć sobie w łóżku. Nie przesadzaj swego niedostatku, jeżeli nie chcesz, abym cię posądził o złą wolę względem mnie.
— No, jeżeli tak, to i owszem, to przenocuj pan w zamku.
Obejrzał się za La Brie, a dostrzegłszy stojącego w kącie, powiedział:
— Zbliż no się, stary łajdaku!
La Brie podszedł z pokorą.
— Ruszże się niedołęgo do licha i powiedz, czy czerwony pokój będzie odpowiedni dla gościa?
— O, panie baronie — odpowiedział sługa, wszak to pokój, w którym mieszka pan Filip, skoro do Taverney przyjeżdża.
— To co jest doskonałem dla biednego porucznika, przybywającego dla przepędzenia paru miesięcy u zrujnowanego ojca, może być całkiem nieodpowiedniem dla pana, jeżdżącego we cztery konie pocztowe.
— Zaręczam, panie baronie, wtrącił Balsamo, że będzie mi tu wybornie.
De Taverney skrzywił się, jakgdyby chciał powiedzieć: „Wiem co to warto“ i głośno dodał:
— Przygotuj zatem czerwony pokój, skoro pan chce koniecznie, aby stracił chęć powrotu kiedykolwiek do Taverney.
Koniecznie chcesz pan tu zatem nocować?
— Koniecznie, panie baronie.
— Ale zaraz... ja znalazłbym jeszcze pewien sposób.
— Na co?
— Ażebyś pan nie odbywał drogi konno.
— Jakiej drogi?
— Do Bar-le-Duc, naturalnie.
Balsamo czekał na bliższe wyjaśnienie propozycji.
— Wszakże pocztowemi końmi przybyłeś pan tutaj?
— Tak, jeśli tylko nie powoził nimi szatan.
— No, nie byłoby w tem nic nadzwyczajnego, bo zapewne dobrze ze sobą jesteście.
— Czynisz mi, panie baronie, daleko większy zaszczyt, niż na to zasługuję.
— Mógłbyś pan zatem odjechać temi samemi końmi, któremi się tu dostałeś.
— Nie, to niemożliwe, bo z czterech dwa tylko pozostały. Powóz mam bardzo ciężki.
— Jeszcze zatem jeden powód. Widocznie chodzi panu o to, ażebyś tu nocował.
— Chciałbym mieć przyjemność zobaczenia się z panem jeszcze jutro, bo chciałbym wywdzięczyć ci się, baronie...
— Jest bardzo prosty sposób na to.
— Jaki?
— Ponieważ w takich jesteś dobrych z djabłem stosunkach, poproś go, aby mi pozwolił znaleźć kamień filozoficzny.
— Jeżeli, panie baronie, tak ci bardzo o to idzie...
— Ależ bardzo! bardzo!...
— Trzebaby się udać w tym względzie do kogoś, kto nie jest bynajmniej djabłem!
— Do kogoż mianowicie?...
— Do mnie, jak powiedział Corneille, nie pamiętam już w której komedji swojej, którą mi był recytował, gdyśmy przechodzili przez Pont-Neuf w Paryżu, lat temu sto kilkanaście...
— La Brie, stary łotrze! zawołał baron, przypuszczając, że rozmowa o tej godzinie i z takim człowiekiem, może być niebezpieczną; La Brie!... poszukaj no tam gdzie świecy i zaprowadź pana do czerwonego pokoju.
La Brie zabrał się do poszukiwania świecy a przedewszystkiem przywołał Nicolinę, aby tymczasem zrobiła porządek w pokoju.
Nicolina opuściła Andreę, zadowolona, że mogła pozostać sama i zebrać swoje myśli.
Baron złożył gościowi życzenia dobrej nocy i poszedł się położyć.
Balsamo spojrzał na zegarek, bo przypomniał sobie obietnicę uczynioną Althotasowi. Zamiast dwóch, uczony spał już półtrzeciej godziny. Trzydzieści minut było już zatem straconych. Zapytał La Brie, czy kareta stoi w tem samem co poprzednio miejscu, a odebrawszy potakującą odpowiedź, poszedł obudzić Althotasa, zbadawszy wpierw topografję drogi prowadzącej do czerwonego pokoju.
Pan de Tavemey nie przesadził w opisie tego pokoju: umeblowany był on tak samo, jak i inne pokoje zamku.
Dębowe łóżko, stara wypłowiała kołdra adamaszkowa, poobdzierane firanki, wielki komin kamienny z czasów Ludwika XIII, zarzucony staremi gazetami, stół z pokrzywionemi nogami, dwa krzesła drewniane i szafa pomalowana na szaro z powybijanemi szybami, oto apartament, jaki Balsamo zająć miał na noc dzisiejszą. Podczas gdy La Brie porządkował ów przybytek, Balsamo zbudził Althotasa i wracał do domu.
Przechodząc około drzwi Andrei, zatrzymał się i zaczął słuchać. Grała na fortepianie.
Zrobił rękami kilka ruchów, które możnaby poczytać za zaklęcia, bo pod ich wrażeniem młoda kobieta powoli grać ustawała, a potem zaraz opuściła bezwładnie ręce i zwróciła się ku drzwiom ruchem powolnym i sztywnym, jak ktoś, co ulega dziwnemu jakiemuś wpływowi i dokonywa rzeczy, z których nie jest w stanie zdać sobie sprawy.
Balsamo uśmiechnął się, jakgdyby widział przez drzwi zamknięte.
Tego właśnie życzył sobie i odgadł, że życzenie jego zostało spełnione. Zaczął wchodzić po schodach do czerwonego pokoju.
W miarę, jak się oddalał, Andrea tym samym powolnym i sztywnym ruchem powracała od drzwi do fortepianu. Wstępując na ostatni stopień, posłyszał pierwsze nuty przerwanej melodji.
Wszedł do czerwonego pokoju i odprawił La Brie‘a.
La Brie, służbista, zwrócił się w tej chwili ku drzwiom, ale nagle przystanął.
— Co tam? — zapytał Balsamo.
La Brie sięgnął ręką w kieszeń od kamizelki i nic nie mówiąc zaczął w niej szukać czegoś.
— Czy masz mi co powiedzieć, przyjacielu? — powtórzył Balsamo.
La Brie wyciągnął z wysiłkiem rękę z kieszonki.
— Mam panu powiedzieć, że pan popełnił pewną pomyłkę.
— Ja?... mój przyjacielu.
— Zamiast ofiarować mi sztukę dwudziestoczterosusową, dał mi pan dwadzieścia cztery liwry.
Otworzył dłoń i ukazał monetę błyszczącą.
Balsamo spojrzał na starego wzrokiem dowodzącym, że o prawości ludzkiej miał bardzo mizerne przekonanie.
And honest! — rzekł z Hamletem.
I sięgnąwszy z kolei do swej kieszeni, położył obok pierwszego, drugiego jeszcze luidora.
Radość starego na widok ofiary tak hojnej, granic poprostu nie miała. Za dwadzieścia lat przynajmniej nie widział wszak wcale złota.
Nie był wstanie uwierzyć swojemu szczęściu. Ażeby go przekonać, że nie jest igraszką sennego złudzenia, Balsamo zmuszonym był sam mu wsunąć pieniądze do kieszeni.
Skłonił się do ziemi i chciał wychodzić, ale go Balsamo zatrzymał.
— Jakie są zwyczaje w zamku? — zapytał.
— Pan de Taverney sypia długo; panienka wstaje bardzo rano.
— O której?
— O szóstej.
— Kto mieszka nad moim pokojem?
— Ja, panie.
— Kto podemną?...
— Nikt — bo tam się sień znajduje.
— Dobrze, dziękuję ci, i zarazem żegnam cię przyjacielu.
— Dobranoc panu.
— Dobranoc ci. Ale, ale, pamiętaj też o moim powozie.
— Niech pan będzie zupełnie spokojny.
— Gdybyś posłyszał w nim szmer jakiś, lub światło wewnątrz zobaczył, nie przestrasz-że się tem. Śpi tam mój stary zniedołężniały służący. Ostrzeż pana Gilberta, żeby go nie niepokoił i poproś go jednocześnie, ażeby się zaraz z rana zobaczył koniecznie ze mną. — Cóż... będziesz pamiętał o tem wszystkiem mój staruszku?...
— Z pewnością; ale czy pan tak wcześnie chciałby nas opuścić?
— Nie wiem jeszcze, odpowiedział z uśmiechem Balsamo, ale to wiem, że jutro wieczorem potrzebuję być w Bar-le-Duc koniecznie.
La Brie westchnął, rzucił okiem na łóżko i wziął świecę, aby podpalić gazety, jakie zamiast drzewa ułożył na kominku.
Balsamo go powstrzymał.
— Daj pokój, rzekł, daruj życie tym szpargałom; jeżeli spać nie będę, będę miał co czytać przynajmniej.
La Brie skłonił się i wyszedł.
Balsamo podszedł ku drzwiom i zaczął nadsłuchiwać. Wkrótce po nad jego głową rozległo się stąpanie. To La Brie chodził u siebie.
Zbliżył się wtedy do okna. W mieszkaniu Nicoliny, w mansardzie przeciwległego skrzydła pawilonu, światło paliło się jeszcze. Poprzez źle zasłoniętą firankę widać było jak młoda dziewczyna rozbierała się zwolna, jak odpinała suknię i jak coraz wychylała się z okienka, jakby usiłując dojrzeć coś w podwórzu.
Balsamo przypatrywał się jej z zajęciem, którego nie chciał widocznie zdradzać podczas kolacji.
— Dziwne podobieństwo! szepnął nareszcie.
— W tej chwili światło w mansardzie zagasło, ale Nicolina nie położyła się jeszcze.
Balsamo oparł się o ścianę i czekał. Dźwięki klawikordu wciąż doń dochodziły.
— Słuchał czy szelest jaki nie mieszał się z głosem instrumentu... Nareszcie, upewniony, że Andrea sama jedna czuwała pośród ogólnej ciszy, otworzył ostrożnie drzwi, zszedł pocichutku ze schodów i znalazł się w salonie.
Panna de Taverney jego wejścia nie dosłyszała.
Piękne jej, matowej białości ręce, przesuwały się po zżółkłej klawiaturze instrumentu, grając smutną jakąś melodję. Improwizowała, jak się zdaje, odtwarzała jakieś wspomnienia czy marzenia swoje dawniejsze. Być może, że duch jej, znudzony pobytem w Taverney, wymknął się na chwilę z pałacu, aby pobujać swobodnie po obszernych ogrodach klasztoru w Nançy, zapełnionych wesołemi pensjonarkami. Bądź co bądź, oczy jej błądziły w tej chwili dokoła pokoju słabo oświetlonego jedną jedyną świecą, postawioną na fortepianie.
Czasami grać przestawała i wtedy przypominała sobie pewnie dziwną wizję wieczorną i nieznane uczucia następstwem jej będące. Czuć było, że serce jej bije, że ją przenikają dreszcze. Mimo, że była sama jedna, czuła zbliżanie się jakiejś istoty żyjącej i to ją niepokojem przepełniało.
Naraz, jakby zapragnęła zdać sobie sprawę z tych uczuć dziwacznych, zadrżała na całem ciele jakby za dotknięciem iskry elektrycznej. Spojrzenie się rozjaśniło, myśl jakby się wzmocniła; dostrzegła jakby ruch jakiś w lustrze.
Były to drzwi do salonu otwierające się pocichu.
W tych drzwiach cień się ukazał.
Palce Andrei zbłąkały się na klawiszach.
A jednak zjawisko bardzo było naturalnem przecie.
Cień, trudny do poznania, bo pogrążony jeszcze w mroku, mógł być wszakże cieniem pana de Taverney lub Nicoliny, lub też starego La Brie, który przed udaniem się na spoczynek zwykł był wałęsać się po pokojach.
Snać jednak oczami duszy odgadła młoda dziewczyna, że nie była to żadna z tych trzech osób.
Cień zbliżał się wolnym krokiem i coraz stawał się wyraźniejszym, a gdy wszedł nareszcie w jasny krąg świecy, panna de Taverney poznała w nim cudzoziemca o przerażająco bladej twarzy, w czarnem aksamitnem ubraniu.
W tajemniczych widocznie jakichś celach zrzucił ubranie jedwabne, które nosił zwykle.[3]
Andrea usiłowała cofnąć się i krzyknąć, ale Balsamo wyciągnął ku niej ręce i stanęła jak wryta.
— Panie, rzekła, na Boga, czego chcesz ode mnie?...
Balsamo się uśmiechnął, a Andrea gwałtownie się weń wpatrywała.
Nie odpowiedział nic jednakże.
Młoda kobieta jeszcze raz napróżno powstać usiłowała, jakaś siła niewidzialna a potężna, jakieś odrętwienie nie pozbawione uroku, przykuły ją do fotelu.
Ogarnął ją przestrach wielki, poczuła bowiem, że jest na łasce tego nieznanego sobie przybysza. Chciała zawołać o pomoc i nadludzkim wysiłkiem zdołała otworzyć usta, ale Balsamo uniósł ręce nad jej głową i głos zamarł jej w piersiach.
Teraz nie miała już ani siły, ani woli i opuściła bezwładnie główkę na ramię.
W tejże chwili Balsamo posłyszał szmer jakiś w okolicy okna; gdy się żywo obejrzał, dostrzegł jakby cień ludzki, który przesunął się i zniknął zaraz poza szybami.
Zmarszczył brwi; i... dziwna rzecz, taki sam wyraz odbił się na twarzyczce Andrei. Zwrócił się ku niej, opuścił ręce, które trzymał ciągle ponad głową dziewczęcia i zrobił kilka ruchów od góry ku dołowi.
— Śpij! wyrzekł następnie.
Andrea próbowała opierać się urokowi.
— Śpij, powtórzył tonem rozkazującym Balsamo. Śpij! bo ja żądam tego!...
Andrea oparła się o klawikord, złożyła główkę na ręku i zasnęła.
Balsamo wyszedł i powrócił do swego pokoju.

Skoro tylko drzwi salonu zamknęły się poza nim, ta sama postać, która przed chwilą mignęła pod oknami, ukazała się znowu.

VIII
SIŁA PRZYCIĄGAJĄCA

Gilbert, nie mający prawa wstępu do salonu zamku Taverney, podpatrywał cały wieczór szczęśliwców, którzy z prawa tego korzystali.
Widział podczas kolacji Balsama uśmiechającego się i rozprawiającego, widział jaką uwagą zaszczycała go Andrea, widział niezwykłą dla niego uprzejmość barona, widział uniżoność La Brie‘a względem gościa.
Gdy wstawano od stołu, skrył się w gęstwinę bzów i buldenżów, z obawy, aby go Nicolina przy zamykaniu okiennic nie dostrzegła i aby mu nie przeszkodziła. Nicolina spełniła istotnie tę zwykłą powinność swoją, ale w salonie pozostawiła okiennice otwarte, bo były tak popsute, że zamknąć ich nie było sposobu.
Gilbert wiedział o tem dobrze i nie opuścił swego stanowiska.
O co chodziło temu chłopcu? zapyta zapewne czytelnik. Znał on przecie doskonale mieszkańców zameczku, boć patrzył na nich ustawicznie, już siedmnaście czy ośmnaście lat zrzędu.
Tego wieczoru miał on jednak oprócz obserwacji pewne inne zamiary.
Nicolina spełniwszy wszystko, co do niej, a nawet i do Gilberta, należało, udała się do swego pokoju.
Łatwo zrozumieć, że Gilbert przylgnął nieruchomo do drzewa, nie śmiejąc prawie oddychać i nie tracąc z oczu ani jednego jej ruchu, a gdy zniknęła i gdy w jej mieszkanku na mansardzie zabłysło światło, podszedł znowu na palcach ku oknu, przykucnął w cieniu i pożerał oczyma Andreę, siedzącą przy klawikordzie.
W tej chwili Józef Balsamo wszedł właśnie do salonu.
Gilbert zadrżała na ten widok i iskrzącym wzrokiem śledził scenę, jakąśmy opowiedzieli.
Zdawało mu się, że Balsamo winszował Andrei talentu, a ona odpowiadała mu ze zwykłym sobie chłodem; że nalegał z uśmiechem, ażeby grać przestała a porozmawiała na pożegnanie z gościem. Podziwiał wdzięk z jakim się oddalała. Z całej tej sceny, którą, jak mu się zdawało rozumiał, rzeczywiście nie zrozumiał nic, bo istota jej inną była zupełnie.
Gilbert dosłyszeć, nic nie mógł, widział tylko poruszające się usta i ręce. Jakkolwiek dobry spostrzegacz, nie mógł domyśleć się tajemnicy tam, gdzie wszystko działo się jak najnaturalniej z pozoru.
Po odejściu Balsama, Gilbert już nie podglądał, lecz z zachwytem wpatrywał się w Andreę, tak piękną w zaniedbanej postawie, lecz wkrótce spostrzegł ze zdziwieniem, że ona śpi. Kilka chwil jeszcze nie ruszał się z miejsca, ażeby się przekonać czy ten stan nieruchomy jest istotnie snem. Dopiero, gdy się upewnił zupełnie, powstał, chwytając się za głowę oburącz, jak człowiek, który się boi, ażeby napływ myśli nie rozsadził mu czaszki, i z wysiłkiem woli podobnym do szału:
— O! jej ręka! — rzekł, gdyby ją tylko przycisnąć do ust. No, Gilbercie, idź! ja tak chcę.
I, powiedziawszy to, posłuszny samemu sobie, pobiegł do przedpokoju, i dostał się do drzwi salonu, które otwarły się przed nim również bez hałasu, jak wprzód przed Balsamem.
Zaledwie jednak drzwi się otworzyły, zaledwie znalazł się wobec dziewczęcia, od którego nic go już nie oddzielało, zrozumiał naraz doniosłość czynu, jaki miał popełnić. On, Gilbert, syn oficjalisty i wieśniaczki, chłopiec nieśmiały, pokorny nieomal, on, który w poniżeniu swem ledwie śmiał oczy podnieść na dumną pannę, teraz dotknąć miał ustami rąbka sukni, lub koniuszka palców tego uśpionego majestatu, który mógł się lada chwila obudzić i spiorunować go wzrokiem.
Na tę myśl, całe upojenie, jakie zamroczyło umysł i zmąciło mózg, znikło.
Przystanął i uczepił się framugi drzwi, bo nogi uginały się pod nim, i, pomimo że był silnym, ledwie nie upadł...
Zamyślenie jednak, czy sen Andrei było bardzo głębokie; Gilbert właściwie nie wiedział, czy dziewczyna śpi, czy rozmyśla, gdyż nie poruszyła się wcale, chociaż mogła była dosłyszeć bicie serca Gilberta, które daremnie starał się przytłumić; przez chwilę stał rozgorączkowany; dziewczę pozostało nieruchome.
Tak była piękną, lekko oparta na ręce, z długiemi splotami włosów nieupudrowanych i spadających na szyję i ramiona, że w żyłach jego ogień przytłumiony strachem, ale nie zagasły wybuchnął znowu z całą siłą. Doznał znów zawrotu; był to jakby szał jakiś odurzający; paląca żądza dotknięcia czegoś, co jej dotykało. I znów krok postąpił ku niej.
Podłoga zaskrzypiała pod niepewnem stąpnięciem; na odgłos ten pot zimny zrosił czoło młodzieńca, lecz Andrea jakby nie słyszała.
— Śpi — wyszeptał Gilbert. — Co za szczęście! śpi.
Po przejściu jednakże trzech kroków, Gilbert zatrzymał się znowu, jakby go coś przestraszyło; był to niezwykły błysk lampy, która przed zgaśnięciem rzucała ostatnie silniejsze blaski, po których zwykle następuje ciemność. Zresztą w całym domu nie słychać było najmniejszego hałasu, najmniejszego szmeru. Stary La Brie położył się i niezawodnie spał; u Nicoliny nie świeciło się wcale.
— Dalej! — rzekł.
I znów postąpił naprzód.
Rzecz dziwna, podłoga znów zaskrzypiała, Andrea nie obudziła się jednak.
Gilberta zdziwił ten sen szczególny, prawie go przestraszył.
— Śpi — powtórzył z tą zmiennością myśli, jaka dwadzieścia razy w ciągu minuty zachwiać może postanowienie kochanka lub nikczemnika. — Podły, kto zapanować nie umie nad swem sercem. — Śpi! o mój Boże! mój Boże!
Ale wśród tych gorączkowych wzruszeń, wśród obaw i nadziei, Gilbert zbliżał się ciągle i znajdował się już o dwa kroki od Andrei.
Odtąd jakby magja poczęła działać; chciał uciec, gdyby ucieczka była możebną; lecz, znajdując się w zaczarowanem kole, którego punktem środkowym było dziewczę, czuł się związanym, skrępowanym, zwyciężonym; padł na kolana.
Andrea pozostała nieruchoma, niema.
Gilbert ujął rąbek jej sukni i ucałował.
Potem podniósł głowę zwolna ruchem automatycznym, powstrzymując oddech; źrenice jego poszukały oczu Anderi.
Oczy szeroko były otwarte, Andrea jednak nie widziała nic.
Gilbert nie wiedział, co o tem myśleć, przygnębiony ciężarem zdumiewającego odkrycia. Na chwilę przeraziła go myśl, że umarła. Ażeby się przekonać, ośmielił się ująć ją za rękę: ciepła była i puls uderzał łagodnie. Jednakże ręka Andrei pozostała bezwładna w dłoni Gilberta. Wówczas Gilbert wyobraził sobie, odurzony bezwątpienia tem rozkosznem dotknięciem, że Andrea widzi, że czuje, że odgaduje jego bezmierną miłość; mniemał, biedne zaślepione serce, że spodziewała się jego przyjścia, że milczenie jej było przyzwoleniem, nieruchomość — pobłażliwością.
Wtedy podniósł rękę Andrei ku ustom i wycisnął na niej przeciągły i gorący pocałunek.
Nagle Andrea zadrżała i Gilbert uczuł, że go odpycha.
— Zgubiony jestem! — wyszeptał, wypuszczając rękę dziewczęcia i uderzając czołem o posadzkę.
Andrea powstała, jakby za naciśnięciem sprężyny, oczu nawet nie zwracając na podłogę, gdzie leżał Gilbert nawpół przygnieciony wstydem i przestrachem i nie miał siły prosić o przebaczenie, którego się nie spodziewał.
Andrea zaś z głową podniesioną w górę, podana naprzód, jakby kierowana tajemniczą siłą ku niewidzialnemu celowi, dotknęła, przechodząc, ramienia Gilberta, minęła go i poczęła posuwać się ku drzwiom jakby z trudem i przymusem.
Gilbert, czując że odchodzi, nawpół podniósł się oparty na rękach, obrócił ku niej i śledził ją zdumionem spojrzeniem.
Andrea szła dalej ku drzwiom, otworzyła je, przebyła przedsionek i zbliżyła się do schodów.
Gilbert, blady i drżący posuwał się za nią, czołgając się na kolanach.
— O! — pomyślał — jest tak obrażona, że nie raczyła na mnie spojrzeć: pójdzie do barona i opowie mu o moim bezwstydnym szale i wypędzą mnie jak sługusa!
Chłopcu w głowie się zakręciło na myśl, że nie będzie mógł być w Taverney, że już widzieć nie będzie tej, która dla niego była światłem i życiem; rozpacz dodała mu odwagi; podniósł się na nogi i pobiegł ku Andrei.
— O! przebacz, pani, na imię Boga! przebacz! — wyszeptał.
Andrea jakby nie słyszała; poszła jednak dalej, nie wstępując do ojca.
Gilbert odetchnął.
Andrea postawiła nogę na pierwszym stopniu schodów, potem na drugim.
— O! mój Boże! mój Boże! — wyszeptał Gilbert — dokąd ona iść może. Te schody prowadzą tylko do pokoju czerwonego, który zajmuje cudzoziemiec i na poddasze La Brie’go. Gdyby potrzebowała La Brie‘go, zawołałaby go, zadzwoniła. Czyżby więc szła?... O! nie! to niepodobna! niepodobna!
I Gilbert zacisnął pięści z wściekłości na samą myśl, że Andrea może iść do Balsama.
Przed drzwiami pokoju cudzoziemca zatrzymała się.
Pot zimny spływał po czole Gilberta; uczepił się poręczy schodów, ażeby nie upaść, i dalej postępował za Andreą. Wszystko co widział, wszystko co odgadywał, jak sądził, wydawało mu się potwornem.
Drzwi od pokoju Balsama były nawpół uchylone; Andrea popchnęła je, nie zapukawszy wcale.
Światło, jakie przez nie padło, oświeciło twarz jej szlachetną, czystą i złotemi błyskami odbiło się w jej szeroko otwartych oczach.
W głębi pokoju Gilbert mógł dojrzeć cudzoziemca, stojącego z okiem wlepionem w przestrzeń, ze zmarszczonem czołem i ręką wyciągniętą rozkazująco.
Potem drzwi się zamknęły.

Gilbert czuł, że mu sił braknie. Ręka puściła poręcz, druga podniosła się do rozpalonego czoła; obrócił się na miejscu, jak koło spadłe z osi i padł nieprzytomny na zimny głaz pierwszego schodu, z okiem jeszcze utkwionem w te drzwi przeklęte, poza któremi znikły wszystkie jego dawne marzenia, całe szczęście teraźniejsze i cała nadzieja na przyszłość.

IX
JASNOWIDZĄCA

Balsamo przystąpił do dziewczęcia, które weszło do niego, nie zbaczając na włos z prostej linji, krokiem automatycznym, jak statua komandora.
Jakkolwiek osobliwe było to zjawisko, jednakże Balsama nie zdziwiło bynajmniej.
— Kazałem ci spać — rzekł — śpisz...
Andrea westchnęła, nic jednak nie odpowiedziała.
Balsamo zbliżył się do dziewczęcia:
— Musisz mówić — wyrzekł.
Dziewczę zadrżało.
— Słyszałaś? — zapytał cudzoziemiec.
Andrea skinęła głową potwierdzająco.
— Więc dlaczego nie mówisz?
Andrea przyłożyła rękę do gardła, jakby chciała wyrazić, że nie może wydobyć słowa.
— Dobrze! — siadaj — wyrzekł Balsamo.
Ujął ją za tę samą rękę, którą Gilbert ucałował.
Dziewczę, prowadzone przez Balsama, cofnęło się o trzy kroki i usiadło na fotelu.
— Teraz — wyrzekł Balsamo — widzisz.
Źrenice Andrei rozszerzyły się, jakby chciały pochłonąć niemi wszystkie promienie, które rzucało światło dwóch świec.
— Nie każę ci patrzeć oczyma — rzekł Balsamo — ale sercem.
I, wydobywszy z pod haftowanej kamizelki pałeczkę stalową, dotknął jej końcem falujących piersi dziewczęcia.
Andrea skoczyła, jakgdyby strzała ognista przeszyła jej ciało i przeniknęła do serca; oczy jej zamknęły się w tejże chwili.
— A! dobrze — wyrzekł Balsamo — zaczynasz widzieć, nieprawdaż?
Skinęła głową potwierdzająco.
— I będziesz mówiła, nieprawdaż?
— Będę mówiła — odpowiedziała Andrea.
Jednocześnie jednak podniosła rękę do czoła, z niewysłowionym wyrazem boleści.
— Co ci jest? — zapytał Balsamo.
— O! cierpię!
— Dlaczego cierpisz?
— Bo zmuszasz mnie widzieć i mówić.
Dwa czy trzy razy Balsamo wzniósł ręce ponad czołem Andrei, jakby chciał osłabić nieco prąd magnetyczny, mogący je rozsadzić.
— Czy jeszcze cierpisz? — zapytał.
— Mniej — odpowiedziało dziewczę.
— Dobrze; teraz patrz, gdzie się znajdujesz?
Oczy Andrei pozostały przymknięte, ale twarz jej sposępniała i zdawała się przytem wyrażać jaknajżywsze zdziwienie.
— W pokoju czerwonym — wyszeptała.
— Z kim?
— Z panem — mówiła dalej, dojrzawszy.
— Co ci jest?
— Boję się! wstyd mi.
— Czego? Czy nas nie łączy sympatja?
— Tak jest.
— Czy nie wiesz, że sprowadziłem cię tu w najczystszych zamiarach.
— O tak, to prawda — odrzekła.
— I że cię szanuję jak siostrę.
— Tak, wiem o tem.
I twarz jej wypogodziła się, potem znów spochmurniała.
— Ale chociaż widzę, że mi nie życzysz nic złego, życzysz przecie źle innym.
— Być może — szepnął Balsamo, — ale tem się nie zajmuj — dodał tonem rozkazującym.
Andrea przybrała zwykły wyraz twarzy.
— Czy wszyscy śpią w domu?
— Nie wiem — odparła.
— To przypatrz się.
— W którą stronę mam patrzyć?
— Najpierw w stronę ojca. Gdzie jest?
— W swoim pokoju.
— Co porabia?
— Leży.
— Czy śpi?
— Nie, czyta. — Co czyta?
— Jedną z tych brzydkich książek, do których czytania zawsze mnie zachęca.
— A ty ich nie czytasz?
— Nie — odrzekła.
— Dobrze. Z tej strony jesteśmy spokojni.
Spojrzyj teraz w stronę Nicoliny, do jej pokoju.
— W pokoju jej nie świeci się wcale.
— Czy potrzeba ci światła, ażeby widzieć?
— Nie, jeżeli pan każe.
— Tak; chcę.
— O! widzę ją.
— I cóż?
— Nawpół ubrana odchyla ostrożnie drzwi od swego pokoju; schodzi po schodach.
— Dobrze. Dokąd idzie?
— Zatrzymuje się przy furtce od dziedzińca, chowa się za furtkę; czai się; czeka.
— Balsamo uśmiechnął się.
— Czy na ciebie czai się i czeka? — zapytał.
— Nie.
— O! to rzecz najgłówniejsza. Kiedy młodej dziewczyny nie śledzi ani ojciec, ani pokojówka, nie potrzebuje się już niczego obawiać, chyba...
— Nie — odrzekła.
— Ho! ho! odpowiadasz na myśl moją.
— Czytam ją.
— Więc nie kochasz nikogo?
— Ja? — podchwyciło dziewczę pogardliwie.
— A tak, ty, bo zdaje mi się, że mogłabyś przecie kogoś, kochać!
Andrea potrząsnęła głową.
— Serce moje jest wolne — wyrzekła smutno.
I taki wyraz niewinności i wstydu dziewiczego upiększył jej rysy, że Balsamo rozpromieniony wyszeptał:
— Lilja! ideał! jasnowidząca!
I złożył ręce, jakby na znak radości i podzięki; potem, zwracając się do Andrei:
— Jeżeli jednak nie kochasz — mówił dalej — bezwątpienia jesteś kochaną.
— Nie wiem — odpowiedziało dziewczę łagodnie.
— Jakto? nie wiesz — odparł Balsamo dosyć szorstko. — Poszukaj! kiedy pytam, to chcę mieć odpowiedź.
I po raz drugi dotknął piersi dziewczęcia pałeczką stalową.
Dziewczę znowu zadrżało pod wrażeniem bólu, widocznie jednak mniej żywego od pierwszego.
— Cóż widzisz? — zapytał Balsamo.
— O! ależ to niepodobna! — odrzekła Andrea.
— Cóż widzisz?
— Młodzieńca, który od powrotu mego z klasztoru, śledzi mnie, chodzi za mną, pożera mnie oczyma, ale zawsze ukradkiem.
— Cóż to za młodzieniec?
— Nie widzę jego twarzy, tylko odzież; to prawie ubiór robotnika.
— Gdzież on jest?
— Przed schodami; cierpi, płacze.
— Dlaczegóż nie widzisz jego twarzy?
— Bo zasłania ją rękami.
— To spojrzyj przez nie!
Andrea jakby uczyniła wysiłek.
— Gilbert! — wykrzyknęła. — O! wszak mówiłam, że to niemożebne!
— A dlaczegóż niemożebne?
— Bo on nie ośmieliłby się mnie kochać!... — odpowiedziało dziewczę z wyrazem najwyższej pogardy.
Balsamo uśmiechnął się, jak człowiek, który zna ludzi i wie, że niema stopni społecznych, którychby nie przebyło serce, choćby nawet między niemi była przepaść.
— I cóż on tam porabia przy schodach?
— Zaraz. Ręce odejmuje od czoła, podnosi się i idzie. Dokąd?
— Tu... Napróżno jednak, nie ośmieli się tu wejść.
— Dlaczego nie ośmieli się wejść?
— Bo się boi — wyrzekła Andrea z pogardliwym uśmiechem.
— Ale będzie podsłuchiwał?
— Tak, przykłada ucho do drzwi, nasłuchuje.
— Przeszkadza ci?
— Tak, bo może słyszeć, co mówię.
— Czy zdolnym jest nadużyć tego nawet względem ciebie, którą kocha?
— Tak, w przystępie gniewu lub zazdrości; o! tak, w takich chwilach zdolny jest do wszystkiego.
— To się go pozbędziemy — wyrzekł Balsamo.
I podszedł hałaśliwie ku drzwiom.
Widocznie śmiałość nie wstąpiła jeszcze w Gilberta, gdyż na odgłos kroków Balsama, obawiając się, ażeby nie był przyłapany, usiadł na poręczy schodów, jak na koniu i zesunął się szybko na dół.
Andrea wykrzyknęła z przestrachu.
— Przestań patrzeć w tę stronę — odezwał się Balsamo, powracając do Andrei. — Takie pospolite miłostki są rzeczą małej wagi. Czy zechcesz mi teraz mówić o baronie de Taverney?
— Chcę tego tylko, czego ty chcesz — wyrzekła Andrea z westchnieniem.
— Zatem baron bardzo jest biedny?
— Bardzo biedny.
— Tak biedny, że nie może ci dostarczyć żadnej rozrywki?
— Żadnej.
— Więc nudzisz się w tym zamku?
— Śmiertelnie.
— Może jesteś ambitną?
— Nie.
— A czy ojca kochasz?
— Kocham — odrzekło dziewczę prawie z wahaniem.
— Jednakże zdawało mi się wczoraj wieczorem, że miłość tę córki dla ojca zasępia jakaś chmurka — podchwycił Balsamo z uśmiechem.
— Mam żal do niego, że po warjacku zmarnotrawił majątek mojej matki, tak, że biedny Maison-Rouge nudzi się w garnizonie i niema pola aby nosić godnie imię swej rodziny.
— Któż to jest Maison-Rouge?
— To mój brat Filip.
— Dlaczego nazywasz go Maison-Rouge?
— Bo takie jest, a raczej było imię jednego z zamków naszych, i synowie najstarsi nosili je aż do śmierci swego ojca; poczem dopiero nazywali się Taverney‘ami.
— I kochasz swego brata?
— O! bardzo! bardzo!
— Więcej, niż wszystko?
— Nadewszystko!
— A dlaczego kochasz go tak namiętnie, a ojca tak umiarkowanie?
— Bo to szlachetne serce; on życie oddałby za mnie.
— Gdy ojciec?...
Andrea zamilkła.
— Nie odpowiadasz?
— Nie chcę odpowiedzieć.
Widocznie Balsamo nie chciał tym razem przełamywać woli dziewczęcia. Zresztą, być może, wiedział już o baronie wszystko, czego się pragnął dowiedzieć.
— A gdzie w tej chwili przebywa kawaler de Maison-Rouge?
— Pytasz mnie pan, gdzie jest Filip?
— Tak.
— Znajduje się w załodze strasburskiej.
— Czy widzisz go w tej chwili?
— Gdzie?
— W Strasburgu.
— Nie widzę.
— Czy znasz to miasto?
— Nie.
— Ja je znam; poszukajmy razem, dobrze? zgadzasz się?
— I owszem.
— Może w teatrze jest?
— Nie.
— To w kawiarni na placu ratuszowym wraz z innymi oficerami.
— Nie.
— Może powrócił do swego mieszkania? Chcę ażebyś zajrzała do mieszkania brata.
— Nie widzę go tam. Myślę, że go niema w Strasburgu.
— Czy drogę ze Strasburga znasz?
— Nie znam.
— Mniejsza o to! ja ją znam; pójdźmy tą drogą. Może w Savernie jest?
— Nie.
— To w Saarbrück?...
— Nie.
— Może w Nancy?
— Zaraz, zaraz.
— Dziewczę podniosło głowę; serce ledwie jej me wyskoczyło z piersi.
— Widzę! widzę! — wyrzekła z wybuchem radości. — O! drogi Filip, co za szczęście!
— Cóż się tam dzieje?
— Drogi Filipie! — powtórzyła Andrea, a oczy jej błyszczały radością.
— Gdzież on jest?
— Konno przejeżdża przez miasto, które znam wybornie.
— Cóż to za miasto?
— Nancy! Nancy! gdzie byłam w klasztorze.
— Czyś pewna, że to on?
— O! tak, pochodnie, któremi jest otoczony, oświetlają twarz jego.
— Pochodnie? — wyrzekł Balsamo zdziwiony — skądże pochodnie?
— Konno jedzie! konno! przy drzwiczkach złocistej karety.
— A! — wyrzekł Balsamo, jakgdyby zrozumiał — a któż jest w karecie?
— Młoda kobieta... O! jaka wspaniała, jaka piękna! jaka czarująca! O! to dziwne, zdaje mi się, że ją już widziałam; nie, nie, omyliłam się, to Nicolina jest do niej podobna.
— Nicolina podobna jest do tej kobiety tak dumnej, tak majestatycznej, tak pięknej?
— Tak! tak! ale jak jaśmin do lilji.
— Co się dzieje w tej chwili w Nancy?
— Młoda kobieta wychyla się z karety i daje znak Filipowi, ażeby się zbliżył; posłuszny jest, zbliża się, odkrywa głowę z głębokim szacunkiem.
— Czy możesz słyszeć, co sobie powiedzą?
— Będę słuchała — wyrzekła Andrea, powstrzymując Balsama ruchem ręki, jakby chciała ażeby żaden szmer nie odrywał jej uwagi.
— Słyszę! słyszę! — wyszeptała.
— Co mówi młoda kobieta?
— Ze słodkim uśmiechem rozkazuje mu, ażeby przyspieszył bieg koni. Powiada, że eskorta musi być gotowa nazajutrz o szóstej zrana, gdyż w drodze chce się zatrzymać.
— Gdzie?
— O to ją właśnie brat pyta... O! mój Boże! ona chce stanąć w Tayerney! Chce się z ojcem naszym zobaczyć... O! taka wspaniała księżna stanąć chce w naszym domu ubogim! Co poczniemy, bez srebra, bez nakrycia stołowego?
— Uspokój się! Wystaramy się o to.
— O! dziękuję! dziękuję!
I dziewczę, które podniosło się nawpół, upadło wyczerpane na fotel, z głębokiem westchnieniem.
Wtedy Balsamo zbliżył się do niej i, zmieniając zapomocą paru magnetycznych poruszeń kierunek prądów, przywrócił spokojny sen temu pięknemu ciału, które się gięło złamane, tej główce ociężałej, która opadała na piersi dyszące.
Andrea zdawała się odzyskiwać spokój zupełny, pokrzepiający.
— Zbierz siły — rzekł do niej Balsamo rozkazująco — za chwilę potrzebować będę jeszcze twego jasnowidzenia. O! wiedzo! — dodał z uniesieniem — ty tylko jedna nie zawodzisz! Tobie jednej człowiek powinien wszystko poświęcić. O! Boże! jakże piękną jest ta kobieta! jak czystym jest ten anioł, Ty wiesz o tem dobrze, Ty, coś stworzył anioły i kobiety! A dla mnie jednak co znaczy w tej chwili piękność? co warta niewinność? Tyle tylko, ile się mogę od tej piękności i niewinności dowiedzieć. Niechaj każda istota piękna, czysta, doskonała, umiera, byleby tylko usta jej wprzód mówiły. Niechaj przepadną rozkosze całego świata, miłość, namiętność, uniesienie, bylebym ja mógł zawsze stąpać krokiem pewnym i świadomym! A teraz ty, dziewczę, coś potęgą mej woli nabrało przez sen kilku sekund tyle siły, jakbyś przespało lat dwadzieścia, teraz obudź się, a raczej pogrąż się znów w stan jasnowidzenia. Potrzeba mi, ażebyś jeszcze mówiła, ale tym razem będziesz mówiła tylko dla mnie.
I Balsamo, wyciągając znów ręce ku Andrei, zmusił dziewczę, ażeby się wyprostowało pod tym wszechpotężnym prądem.
Widząc ją przygotowaną i uległą, wyjął z pugilaresu papier, złożony we czworo, w którym był zawinięty pukiel włosów czarnych, jak smoła. Perfumy, jakiemi były skropione, poplamiły papier.
Balsamo włożył pukiel włosów do ręki Andrei.
— Patrz! — zażądał.
— O! jeszcze! — wyrzekło dziewczę z wyraźnym bólem. — O! nie, nie, pozostaw mnie pan w spokoju, cierpię zanadto. O! mój Boże! mój Boże! przed chwilą było mi tak dobrze!
— Patrz! — odrzekł Balsamo, bez litości dotykając pałeczką stalową piersi dziewczęcia.
Andrea załamała ręce; starała się oprzeć eksperymentom tyrana. Na usta jej wystąpiła piana, jak niegdyś u Pythji, siedzącej na świętym trójnogu.
— O! widzęl widzę! — zawołała z rozpaczą, gdy jej wola została przełamana.
— Co widzisz?
— Kobietę.
— O! — wyszeptał Balsamo z dziką radością — wiedza więc nie jest czczym wyrazem, jak cnota; Mesmer zwyciężył Brutusa. No, opisz mi tę kobietę, ażebym się dowiedział, czy dobrze widzisz.
— Cera ciemna, oczy niebieskie, włosy czarne, ręce nerwowe.
— Co teraz porabia?
— Jedzie, pędzi, unosi ją koń wspaniały, okryty potem.
— W którą stronę?
— Tam, tam — rzekło dziewczę, wskazując na wschód.
— Dokąd ta droga prowadzi? czy do Chalons?
— Tak.
— To dobrze — rzekł Balsamo — i ja tam się udaję. Do Paryża zmierza, jak i ja. To dobrze, odnajdę ją w Paryżu. Teraz odpocznij — wyrzekł do Andrei, odbierając jej pukiel, którego nie wypuściła z ręki.
Ręce Andrei opadły bezwładnie.
— Teraz — rozkazał Balsamo — powróć do fortepianu.
Andrea postąpiła krok ku drzwiom, lecz nogi osłabione wskutek niezmiernego zmęczenia, odmówiły jej posłuszeństwa. Zachwiała się.
— Nabierz sił i idź dalej — podchwycił Balsamo, poddając ją znów działaniu prądu magnetycznego.
Andrea naśladowała szlachetnego rumaka, który wysila się by spełnić wolę swego pana.
Poszła.

Balsamo otworzył drzwi od swego pokoju, Andrea zaś, wciąż uśpiona, zeszła zwolna po schodach.

X
NICOLINA LEGAY

Cały czas, przez jaki trwały doświadczenia Balsama, Gilbert spędził w niewysłowionych cierpieniach.
Stojąc u stóp klatki schodowej, bo już nie śmiał dostać się pode drzwi i podsłuchiwać, o czem mówiono w pokoju czerwonym, wpadł wreszcie w rozpacz, która, przy skłonnym do uniesień charakterze Gilberta, doprowadzić musiała do wybuchu.
Rozpacz tę powiększało poczucie słabości i niższości.
Balsamo był wprawdzie tylko człowiekiem, bo Gilbert, obdarzony umysłem silnym i niezależnym a przytem początkujący filozof, nie nazbyt wierzył w czarowników.
Lecz człowiek to był potężny, a on Gilbert słaby; człowiek to był odważny, a Gilbert takim jeszcze nie był. Dwadzieścia razy Gilbert chciał iść na schody, choćby się miał nawet spotkać z baronem. Dwadzieścia razy nogi ugięły się pod nim i nie ruszył z miejsca.
Wtedy w głowie powstała mu myśl, ażeby poszukać drabiny, której La Brie, zarazem kucharz, lokaj i ogrodnik, używał, przy oplataniu ściany bluszczem i dzikiem winem. Przystawiwszy drabinę do galerji schodów i wszedłszy na nią, niezawodnie słyszałby wybornie wszystko, czego tak gorąco pragnął się dowiedzieć.
Z przedpokoju wydostał się na podwórze i pobiegł do miejsca, gdzie zwykle drabina leżała pod ścianą. Kiedy jednak nachylił się, ażeby ją podnieść, zdawało mu się, że słyszy jakiś szmer od strony domu; obrócił się.
Źrenicami rozszerzonemi w ciemności, zobaczył w ciemnej framudze otwartych drzwi jakąś postać ludzką, ale przesunęła się tak szybko i cicho, jakby była raczej widmem, niż istotą żyjącą.
Zostawił drabinę na miejscu, a sam z bijącem sercem poszedł do zamku.
Wyobraźnie pewnego typu są nieodzownie zabobonne; zwykle zdarza się to najbogatszym z nich i najbardziej egzaltownym; przypuszczają możebność bajki równie jak rzeczywistości, świat realny uważając za zbyt pospolity, a mają pociąg doniemożliwości, a przynajmniej do idealności. Dlatego tęsknią do ciemnych lasów, że w zmroku ich kryją się duchy lub dobre genjusze. Tak samo starożytni, którzy byli tak wielkimi poetami, śnili o podobnych rzeczach wśród jasnego dnia. Że jednak ich słońce płonie ogniście, a nasze jest tylko słabem jego odbiciem, z którego ogniska mamy tylko odblask, wyklucza pojęcie wszelkich widm i upiorów, wyobrażali sobie oni wesołe driady i oready powiewne.
Gilbert, dziecko kraju chmurnego, gdzie pojęcia zawsze są posępne, myślał, że to duch jakiś.
I, jakkolwiek niedowiarkiem był, przypomniał sobie, co mu powiedziała owa kobieta, uciekająca od Balsama; czyż czarownik nie mógł wywołać jakiego upiora, który miał władzę popchnąć do złego nawet anioła czystości?...
Jednakże drugą myślą Gilberta była zawsze refleksja. Przywołał na pomoc wszystkie argumenty uczonych przeciw istnieniu duchów i artykuł o widmach, w słowniku filozoficznym przywrócił mu niejaką odwagę, choć zarazem obudził postrach, i to bardziej uzasadniony.
Jeżeli kogoś zobaczył, musiała to być istota żyjąca, a nadto chciała ona widocznie kogoś śledzić.
Strach wskazał mu pana de Taverney; sumienie podszepnęło inne imię.
Spojrzał w okno drugiego piętra w pawilonie. Powiedzieliśmy już, że u Nicoliny nie świeciło się wcale.
Najmniejszego hałasu, ani światła w całym domu, oprócz w pokoju cudzoziemca.
Patrzył, nadsłuchiwał, i przekonany był teraz w zupełności, iż mu się tylko przywidziała owa postać, że, mówiąc technicznie, było to tylko złudzenie optyczne.
Lecz kiedy przystawił drabinę i wszedł już na pierwszy jej szczebel, drzwi od pokoju Balsama otworzyły się i zamknęły, przepuszczając Andreę, która zeszła po schodach bez światła i bez szmeru, jakgdyby kierowała i podtrzymywała ją moc jakaś nadprzyrodzona.
Tak doszła do sieni, minęła Gilberta, o którego otarła się suknią i poszła dalej.
Pan de Taverney spał, La Brie także się położył, Nicolina znajdowała się w innym pawilonie, drzwi u Balsama były zamknięte, wszystko zabezpieczało młodzieńca od wszelkiej niespodzianki.
Uczynił gwałtowny wysiłek dla zapanowania nad sobą samym i podążył za Andreą, krok w krok.
Andrea przeszła przedpokój i udała się do salonu.
Gilbert podążył za nią z rozdartem sercem. Jednakże przy otwartych drzwiach zatrzymał się.
Andrea usiadła na taboreciku przy fortepianie, na którym paliła się świeca.
Gilbert szarpał sobie pierś paznokciami; w tem samem miejscu przed pół godziną ucałował suknię i rękę tej kobiety, a ona nie rozgniewała się na niego wcale; jakież on miał wtedy nadzieje, jakże się czuł szczęśliwym!
Zapewne pobłażliwość dziewczęcia była owocem zepsucia, o jakiem czytał Gilbert w romansach, stanowiących księgozbiór barona.
— Gdyby tak nawet było! — szepnął pod wpływem tej myśli — błogosławić będę to zepsucie, czy też słabość. Skoro anioł rzuca na wiatr swą szatą niewinności, niech i mnie dostanie się z mej kilka strzępków!...
Tym razem postanowienie Gilberta było niezachwiane, rzucił się do salonu.
Ale, gdy miał już przestąpić próg, ręka czyjaś wysunęła się z cienia i pochwyciła go energicznie za ramię.
Gilbert obrócił się przerażony, zdawało mu się, że serce wyskoczy mu z piersi.
— A! mam cię nareszcie, bezwstydniku! — szepnął mu do ucha głos gniewny — teraz wyprzyj się jeszcze, że nie masz z nią schadzek, spróbuj kłamać, że jej nie kochasz...
Gilbert nie miał nawet siły, ażeby ramię wyrwać z tego uścisku.
A jednak nie było to tak trudno. Przytrzymywała go tylko dłoń młodej dziewczyny.
Była to Nicolina Legay.
— Czegóż chcesz? — spytał tylko zniecierpliwiony.
— A! chcesz, ażebym zapytała się głośno? podchwyciła Nicolina groźnie.
— Nie, nie, chcę ażebyś milczała — odparł Gilbert z zaciśniętemi zębami, pociągając Nicolinę za sobą do przedpokoju.
— To chodź ze mną.
Tego tylko chciał Gilbert, bo, idąc z Nicoliną, oddalał się od Andrei.
— Dobrze, idę z tobą.
I poszedł za Nicoliną, która go zaprowadziła na dół i zamknęła drzwi za sobą.
— Ale — odezwał się Gilbert panienka wróci do swego pokoju i zawoła cię, ażebyś ją rozebrała do spania, a ciebie nie będzie.
— Jeżeli myślisz, że o to się w tej chwili troszczę, to się grubo mylisz. A co mnie to obchodzi, czy będzie wołała, czy nie! Ja muszę się z tobą rozmówić.
— Mogłabyś, Nicolino, odłożyć do jutra, co masz mi do powiedzenia; panienka nie lubi żartować, wiesz o tem dobrze.
— O jej! nie radzę jej się złościć, szczególniej na mnie!
— Nicolino, jutro, przyrzekam ci...
— Przyrzekasz! Piękne są te twoje obietnice, można na nie liczyć! A czyś nie przyrzekał, że będziesz na mnie czekał dziś o szóstej, przy Czerwonym Dworze? A gdzieżeś bywał o tym czasie? innej zupełnie stronie, boś przyprowadził podróżnego.
— Nicolino, pomyśl tylko, że cię odprawią ze służby, jeżeli zauważą...
— A ciebie to nie wypędzą, ciebie, kochanka panny; nie?... baron ani się zawaha.
— Mnie?... — wyrzekł Gilbert, próbując się bronie — żadnej racji nie ma, ażeby mnie wypędzać.
— Doprawdy! więc chcesz, ażeby pan ci pozwalał umizgać się do córki? Nie przypuszczam, ażeby był takim filozofem.
Gilbert mógł jednem słowem dowieść Nicolinie, że, chociaż sam był winien, jednak w tej winie Andrea nie miała najmniejszego udziału. Dość mu było opowiedzieć, co widział, wszystko, co się wydawało tak nieprawdopodobnem, a Nicolina, dzięki dobrej opinji, jaką kobiety mają nawzajem o sobie, byłaby we wszystko uwierzyła z pewnością. Wszelako pewna myśl głębsza powstrzymała młodzieńca w chwili wyznania.
Na takich tajemnicach, jaką była tajemnica Andrei, ludzie się bogacą, czy kiedy pragną skarbu miłości, czy gdy pożądają skarbów bardziej materjalnych i pewnych.
Gilbert pragnął skarbów miłości, obliczył, że gniew Nicoliny było to niebezpieczeństwo mniejsze niż pragnienie posiadania Andrei. Natychmiast wybrał jedno z dwojga i postanowił zamilczeć o szczególnej przygodzie nocnej.
— Więc dobrze, ponieważ chcesz koniecznie, to porozumiejmy się z sobą.
— O, to można zrobić prędko! — zawołała Nicolina, której charakter odmienny, niż Gilberta, me pozwalał panować nad zmysłami — ale masz słuszność, tu nam niedobrze, chodźmy do mego pokoju.
— Do twego pokoju! — zawołał Gilbert przestraszony — ależ to niepodobna.
— Dlaczego?
— Bo nas może kto zejść.
— Cóż znowu! — odparła Nicolina z pogardliwym uśmiechem. — Panna! ho! ho! ona musi być zazdrosna o pięknego panicza! Tem gorzej dla niej, bo ludzi, których zna się tajemnice, można się nie obawiać. O! panna Andrea miałaby być zazdrosną o Nicolinę! Co za zaszczyt dla mnie! I śmiech wymuszony, straszny jak huczenie burzy, przeraził Gilberta bardziej od wszelkiej pogróżki.
— Nie panny się boję, Nicolino, lękam się o ciebie.
— A tak! mówiłeś mi nieraz, że gdzie niema skandalu, tam niema nic złego. Filozofowie są nieraz obłudni, dlatego też wyznaczasz sobie z panną schadzki po nocy! No! no! dość już tych wykrętów!... Chodź do mego pokoju, ja tak chcę.
— Nicolino! — zawołał, zgrzytając zębami.
— Cóż takiego? — podchwyciła dziewczyna.
— Strzeż się!
I zamierzył się.
— O! nie boję się. Biłeś mnie już raz, kiedy byłeś o mnie zazdrosny. Wtedy mnie kochałeś. Było to w tydzień po naszym dniu miodowym i pozwoliłam się bić. Ale dziś nie pozwolę, bo mnie już nie kochasz, bo dziś ja jestem zazdrosna.
— I cóż mi zrobisz? — rzekł Gilbert, chwytając dziewczynę za rękę.
— O! będę tak krzyczała, że panna zapyta cię jakiem prawem dajesz Nicolinie, co dla niej tylko powinieneś mieć teraz. Puść mnie, radzę ci.
Gilbert puścił rękę Nicoliny.
Potem, wziąwszy drabinę i ciągnąc ją ostrożnie, przystawił do pawilonu tak, ażeby dostała do okna Nicoliny.
— Widzisz, co to jest przeznaczenie — rzekła; — drabina, po której prawdopodobnie miano się zakraść do pokoju panny, posłuży poprostu do wyjścia z poddasza Nicoliny Legay. To dla mnie pochlebne.
Nicolina czuła swą przewagę i przyśpieszała gorączkowo chwilę triumfu, jak zwykle kobiety, które nieraz potem drogo opłacają to zwycięstwo przedwcześnie otrąbione.
Gilbert czuł, jak fałszywe było jego położenie i starał się zebrać wszystkie siły do walki, którą przeczuwał.
I, jako człowiek przezorny, przedewszystkiem upewnił się co do dwóch rzeczy.
Po pierwsze, przechodząc pod oknem, ujrzał, że panna Taverney pozostawała wciąż w salonie.
Po drugie, przyszedłszy do Nicoliny, sprawdził, że można było, bez obawy złamania karku, skoczyć ze szczytu drabiny na ziemię.
Pod względem prostoty, pokój Nicoliny nie różnił się od innych mieszkań zamku.
Było to właściwie poddasze, którego mur zniknął pod obiciem szarem z zielonemi floresami. Łóżko drewniane i duża geranja, stojąca w okienku, stanowiły umeblowanie pokoju, do którego Nicolina dodała jeszcze dużą skrzynię, pożyczoną jej przez Andreę, która służyła zarazem za komodę i stół.
Nicolina usiadła na brzegu łóżka, Gilbert na krawędzi skrzyni.
Nicolina, idąc po schodach, uspokoiła się. Teraz, panując nad sobą, czuła się silną. Gilbert, przeciwnie, drżący jeszcze od wewnętrznych wzruszeń, nie mógł odzyskać zimnej krwi i czuł, jak gniew w nim rośnie, w miarę, jak pod działaniem woli zdawał się przygasać u młodej dziewczyny.
Na chwilę zapanowała cisza, Nicolina patrzyła na Gilberta okiem płomiennem i gniewnem.
— Więc to tak — odezwała się — kochasz się w pannie, a mnie oszukujesz?
— Kto ci powiedział, że się kocham w pannie? — odparł Gilbert.
— No, przecie masz z nią schadzkę?
— A któż ci powiedział, że to z nią mam schadzkę?
— Do kogo więc miałeś interes w zamku? Może do czarnoksiężnika?
— A może! Wiesz, że jestem ambitny.
— Powiedz raczej, zawistny.
— To ten sam wyraz, tylko tłumaczony w dobrem lub w złem znaczeniu.
— Nie bawmy się w czcze słówka. Nie kochasz mnie już, wszak prawda?
— I owszem, kocham cię zawsze.
— Więc czego odemnie stronisz?
— Bo, gdy się spotkamy, zawsze kłócisz się ze mną.
— Dlatego, że się tylko spotykamy.
— Wiesz, że zawsze byłem dziki i lubiłem samotność.
— Tak, wiem, że szukasz samotności, wchodząc po drabinie.
Gilbert czuł się pobitym na tym pierwszym punkcie.
— No, no, bądź szczerym, jeżeli możesz, Gilbercie, i przyznaj się, że mnie już nie kochasz, albo że kochasz nas obie?
— A gdyby tak było — rzekł Gilbert — cóżbyś na to powiedziała?
— Powiedziałabym, że to potworne.
— Czyż tak?
— Tak, i że to tylko wina twego serca!
— Nie, ale naszego społeczeństwa. Są kraje, gdzie, jak wiesz, każdy mężczyzna ma po siedm lub ośm żon.
— To nie są chrześcijanie — odparła Nicolina niecierpliwie.
— To są filozofowie! — wyniośle odpowiedział Gilbert.
— O! panie filozofie! więc uważałbyś za dobre, gdybym jak ty, postarała się o drugiego jeszcze kochanka?
— Nie chciałbym być względem ciebie niesprawiedliwym i tyranem, nie chciałbym powściągać popędów twego serca... Przedewszystkiem, niech się nikt nie krępuje... Zmień przedmiot miłości, Nicolino! nie mógłbym cię zmusić do wierności, która, zdaniem mojem, obca jest naturze ludzkiej.
— A!... — zawołała Nicolina — widzisz, że mnie nie kochasz! Czy przynajmniej masz dobrą pamięć, panie filozofie? — dodała z uśmiechem ironicznym.
— Jak kiedy — odpowiedział Gilbert.
— Czy przypominasz sobie, coś mi powiedział, kiedy przed pięciu miesiącami przyjechałam tu z panną z klasztoru?
— Nie, ale przypomnij mi.
— Powiedziałeś do mnie: „Jestem biedny“. Było to tego dnia, kiedy czytaliśmy razem Tanzai w ruinach zamku.
— Cóż dalej?
— Wtedy bardzo drżałeś!
— Być może; jestem z natury lękliwy, ale czynię co mogę, ażeby się wyleczyć z tej wady, jak i z innych.
— Tak, a skoro się poprawisz ze wszystkich swych wad — rzekła Nicolina ze śmiechem — będziesz doskonałym.
— A przynajmniej silnym, bo mądrość daje siłę.
— Gdzieś to wyczytał, proszę?
Co ci do tego? Cóż ci jeszcze mówiłem w ruinach?
Nicolina czuła, że coraz bardziej traci grunt pod nogami.
— A! mówiłeś: „Jestem biedny, Nicolino, nikt mnie nie kocha, nikt nawet nie pomyśli, że i ja mam tutaj coś“ i uderzyłeś się po sercu.
— Mylisz się, Nicolino, jeżeli, mówiąc to uderzyłem się, to nie po sercu, ale po głowie. Serce jest tylko pompą tłoczącą, przeznaczoną do rozprowadzania krwi po ciele. Przeczyta, w „Słowniku filozoficznym“ art. „Serce”.
I Gilbert wyprostował się dumnie. Wobec Balsama upokorzony, nadawał sobie ton wyniosły wobec Nicoliny.
— Masz słuszność, Gilbercie, musiałeś uderzyć się po głowie. Powiedziałeś więc wtedy, uderzając się po głowie: „Traktują mnie tu, jak psa podwórzowego, a nawet Mahon lepiej się ma odemnie“. A ja ci wtedy odpowiedziałam, ze niesłusznie nie kochają ciebie, że gdybyś był moim bratem, tobym cię kochała. Zdaje mi się, że odpowiedziałam ci to z serca, a nie z głowy Ale może się omyliłam: ja nie czytałam „Słownika filozoficznego“.
— Szkoda, żeś nie czytała, Nicolino.
— Wtedy objąłeś mnie. „Nicolino, jesteś sierotą, rzekłeś do mnie, ja jestem także sierotą. Nasza nędza i poniżenie czynią nas rodzeństwem — kochajmy się więc Nicolino, jakbyśmy byli nimi rzeczywiście. Zresztą, gdybyśmy nimi naprawdę byli, społeczeństwo zabroniłoby nam kochać się tak, jak chcę, ażebyś mnie kochała“. Wtedy mnie pocałowałeś.
— Być może.
— Czy myślałeś tak, jak mówiłeś?
— Zapewne. Zawsze się myśli, co się mówi w danej chwili.
— A dziś?
— Dziś, jestem starszy o pięć miesięcy, poznałem rzeczy, o których nie wiedziałem i odgaduję inne, których jeszcze nie znam. Dzisiaj myślę inaczej.
— Jesteś więc fałszywym, kłamcą, obłudnikiem zawołała Nicolina unosząc się.
— Nie większym, niż podróżny, którego pytają w głębi doliny, co myśli o krajobrazie, i któremu to samo pytanie zadają, gdy wszedł na szczyt góry, która mu zasłaniała widnokrąg.
— Więc się ze mną nie ożenisz?
— Nigdy ci nie powiedziałem, że się z tobą ożenię odrzekł Gilbert z pogardą.
— Ho! ho! zawołała dziewczyna zrozpaczona — zdaje mi się, że Nicolina Legay warta jest Sebastjana Gilberta.
— Wszyscy ludzie są sobie równi — rzekł Gilbert — tylko natura lub wykształcenie dają im odmienną wartość i różne zdolności. Według tego, czy mniej czy więcej rozwijają się te zdolności, oddalają się jedni od drugich.
— A ponieważ ty masz je bardziej rozwinięte niż ja, więc oddalasz się odemnie?
— Naturalnie. Jeszcze nie rozumujesz, ale już rozumiesz.
— Tak, tak! — wykrzyknęła Nicolina zrozpaczona — tak, rozumiem.
— Co rozumiesz?
— Że jesteś nieuczciwym człowiekiem.
— Być może. Wielu ludzi rodzi się z instynktami złemi, lecz wola je poprawia. Pan Rousseau także się urodził ze złemi popędami, jednak się poprawił. Będę naśladował pana Rousseau.
— O! mój Boże, mój Boże! — rzekła Nicolina — jak mogłam kochać takiego człowieka?
— To też nie kochałaś mnie — podchwycił zimno Gilbert — podobałem ci się tylko i nic więcej. Przybyłaś z Nancy i widziałaś tylko seminarzystów, którzy ci się wydawali smiesznymi, albo wojskowych, których się bałaś. Myśmy byli oboje młodzi, oboje niewinni, i oboje pragnęliśmy już takimi nie być. Głos natury odzywał się w nas nieprzeparcie. Przez dwa miesiące żyliśmy, zamiast wegetować. Ale czyż dla tego, że dzięki sobie wzajemnie byliśmy szczęśliwi przez dwa miesiące, mamy się nawzajem unieszczęśliwić na zawsze. Cóż znowu, Nicolino.
— Czy to filozofję mi wykładasz? — podchwyciła Nicolina.
— Tak — odpowiedział Gilbert.
— Więc dla filozofów niema nic świętego?
— I owszem, rozum.
— Tak, więc ja, która co chciałam zostać uczciwą dziewczyną...
— Przepraszam, ale na to już za późno.
Nicolina zbladła, potem się zarumieniła.
— Kobieta zawsze jest uczciwą, pocieszałeś mnie, kiedy jest wierną temu, którego jej serce wybrało. Przypominasz sobie tę teorję o małżeństwach?
— Mówiłem o związkach, Nicolino, gdyż nigdy się nie ożenię.
— Nie ożenisz się nigdy?
— Nigdy. Chcę być uczonym i filozofem. Owoż wiedza wymaga odosobnienia duchowego, a filozof ja — fizycznego.
— Panie Gilbercie — rzekła Nicolina — jesteś nędznikiem i sądzę, że więcej warta jestem od ciebie.
— Skończmy — rzekł Gilbert, powstając — bo tracimy czas daremnie, ty na wymyślanie, a ja na słuchanie. Kochałaś mnie, bo ci się podobało, nieprawdaż?
— Naturalnie.
— Więc to jeszcze nie racja, ażebym został unieszczęśliwiony dlatego żeś ty uczyniła coś, co ci się podobało.
— Głupiec! — rzekła Nicolina — myśli, że mnie przekonał i udaje, że się nie boi.
— Ciebie się mam bać, Nicolino?
— Tak? A cóż ty możesz mi zrobić? Zazdrość cię zaślepia.\
— Zazdrość!... ja mam być zazdrosną? — podchwyciła młoda dziewczyna, śmiejąc się nerwowo, — O! grubo się mylisz, jeżeli mnie masz za zazdrosną. O co byłabym zazdrosną, proszę? Gdybym miała takie białe ręce jak panna, a mieć je będę jeszcze, kiedy przestanę pracować, to czy mi się nie równać z naszą panną. Spojrzyj, jakie mam włosy — i dziewczyna odwiązała wstążkę, która je przytrzymywała — mogą mnie okryć od stóp do głowy jakby płaszczem. Jestem zgrabna, dobrze zbudowana. — I Nicolina objęła rękami swą kibić. — Zęby mam jak perły. — I przyjrzała się zębom w lusterku ponad łóżkiem. — Kiedy się do kogo uśmiechnę i popatrzę w pewien szczególny sposób, zawsze się zarumieni, zadrży i ugnie się pod mojem spojrzeniem. Jesteś moim pierwszym kochankiem, to prawda, ale nie pierwszy z ciebie człowiek, którego bałamuciłam. O, Gilbercie — mówiła dalej młoda dziewczyna, której urywany śmiech był bardziej złowróżbny niż gwałtowne groźby — wierzaj mi, nie zmuszaj mnie do wojny z tobą; nie sprowadzaj mnie z tej wąskiej ścieżki, na której mnie zatrzymuje jeszcze mgliste wspomnienie rad mojej matki i echo jakichś moich modlitw dziecięcych. Gdy raz zrzucę z siebie wstyd wszelki, strzeż się wtedy, Gilbercie, bo będziesz miał sobie do wyrzucenia nietylko nieszczęścia, jakie stąd dla ciebie wynikną, ale i te, jakie spadną na innych.
— Ho! ho! — odrzekł Gilbert — widzę, żeś teraz porządnie zhardziała Nicolino i przekonany jestem, że...
— Że co?
— Że gdybym chciał się teraz ożenić z tobą...
— To co?
— Tobyś mi odmówiła.
Nicolina zamyśliła się; potem z zaciśniętemi pięściami, zgrzytając zębami, wyrzekła: \
— Zdaje mi się, że masz słuszność, Gilbercie; zdaje mi się, że zaczynam wdrapywać się na tę górę, o której mi mówiłeś; zdaje mi się, że i ja mam jakieś wyższe przeznaczenie, że za mało dla mnie byłoby zostać żoną uczonego lub filozofa. Teraz idź, Gilbercie, na swą drabinę, a nie skręć karku, chociaż zaczynam przypuszczać, że byłoby to wielkiem szczęściem dla innych, a może i dla ciebie.
I młoda dziewczyna, obróciwszy się tyłem do Gilberta, zaczęła się rozbierać, jakby go wcale nie było.
Gilbert pozostał przez chwilę nieruchomy, niezdecydowany, bo podniecona zarówno poezją gniewu, jak i ogniem zazdrości, Nicolina wyglądała zachwycająco.
Ale Gilbert postanowił już sobie niezachwianie zerwać z Nicoliną.
Nicolina mogła szkodzić zarówno jego miłości, jak i ambitnym planom.
Oparł się.
Po chwili Nicolina, nie słysząc poza sobą żadnego szmeru, obróciła się; w pokoju nie było nikogo.
— Poszedł! — wyszeptała — poszedł!
Przystąpiła do okna; wszędzie zalegały ciemności, nigdzie nie błyszczało światełko.
— A panna? — rzekła Nicolina.
I młoda dziewczyna zeszła po schodach na palcach, stanęła pode drzwiami swej pani i nadsłuchiwała.
— Aha! — wyrzekła — sama się rozebrała i śpi. Do jutra więc. O! dowiem się, czy ona go kocha!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO




ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom II
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer. Poznań — Fiszer i Majewski


Drukarnia „Rola“ J. Buriana, Mazowiecka 11


XI
PANI I POKOJOWA

Stan, w jakim Nicolina powróciła do siebie, dalekim był od spokoju, jaki starała się okazywać. Była to dziewczyna próżna, zarozumiała, i łatwo mogąca się stać niebezpieczną, zwłaszcza, że posiadała wyobraźnię bardzo bujną, a głowę miała przewróconą książkami, jakie czytała bez żadnego zgoła wyboru.
Pogardliwy uśmiech, z jakim przyjęła zniewagę, wyrządzoną jej przez Gilberta, odbijał głębokie rany jej serca. Lubo była lekkomyślną, lubo żadnych zasad nie posiadała, zobojętnienie Gilberta, któremu się oddała bez zastrzeżeń, poniżyło ją we własnych oczach; pragnęła pomścić wyrządzoną sobie zniewagę. Ciężko była ukarana za swój błąd, lecz nie upadła pod ciosem. Była młoda, pełna ochoty do życia i miała zdolność łatwego zapominania, ułożywszy więc plan zemsty, zasnęła.
Pannę de Taverney surowiej naturalnie sądziła niż Gilberta. Ta dumna panna, która w klasztorze mówiła wy księżniczkom udzielnym, a ty hrabiankom i margrabiankom, a do osób niżej stojących wcale nie mówiła, ta statua marmurowa, inna z pozoru, a w gruncie rzeczy aż zanadto tkliwa, zdawała się jej nędzną i śmieszną gdy zstąpiła z piedestału dla takiego wiejskiego Pigmaljona jak Gilbert.
Trzeba zaznaczyć, że Nicolina dzięki sprytowi, właściwemu kobietom, czuła się tylko umysłowo niższą od Gilberta, lecz wyższą odeń pod każdym innym względem. Przewaga pierwsza kazała jej nie zważać na to, że ona, pokojowa barona, oddaje się chłopu prostemu.
Cóż dopiero jej pani, jeżeli rzeczywiście łączyły ją z Gilbertem ściślejsze stosunki?...
Nicolina wywnioskowała, że opowiedzieć baronowi o tem, co podpatrzyła, byłoby niedorzecznością, bo baron wypoliczkowałby chłopaka, a potem śmiałby się z tego wszystkiego. Gilbert przytem uważałby podobną zemstę za godną pogardy. Ale skazać tegoż Gilberta na cierpienia z powodu Andrei, pozyskać siłą poznanej tajemnicy władzę nad nimi i widzieć jak się rumienią pod wzrokiem pokojówki, stać się ich panią wszechwładną, wreszcie zmusić Gilberta do żałowania przeszłości, oto co pochlebiało dumie pokojówki, oto co się jej korzystnem zdawało i co przeprowadzić postanowiła.
Było już dość późno, gdy się obudziła świeża, lekka i rzeźwa. Ubrała się starannie jak zawsze, przejrzała w lustrze i przyszła do przekonania, że oczy ma dziś znacznie piękniejsze niż zwykle. Przekonała się również, że wargi jej nie zbladły, że różowiły się jak wiśnie w cieniu zadartego noska, że szyjka, starannie zawsze przed słońcem zakryta, miała białość liiji, że bogactwu gorsu i wcięciu figurki nic zgoła wyrównać nie jest w możności.
Widząc się tak piękną, Nicolina osądziła, iż potrafi łatwo wzbudzić zazdrość w Andrei i udała się do jej pokoju, będąc raz na zawsze upoważniona do budzenia jej, jeżeli się sama nie obudzi o siódmej rano.
Andrea leżała wyciągnięta na łóżku. Była blada, a czoło miała zlane potem obficie. Oddychała z trudnością i od czasu do czasu rzucała się w ciężkim śnie z niewyraźnym jękiem.
Nicolina wpatrywała się w śpiącą z wielką uwagą i musiała przyznać, że piękność to, z którą niepodobna iść w zawody.
Podeszła do okna i podniosła sztory.
Fala światła zalała pokój; powieki Andrei zadrżały.
Zbudziła się i chciała podnieść, ale uczuła nadzwyczajne znużenie i ból tak ostry, że padła na poduszki bezwładnie.
— Boże Wielki! co pani jest? — zawołała Nicolina.
— Musi być już dość późno... — odezwała się Andrea, przecierając oczy.
— Istotnie, spała pani o całą godzinę dłużej niż zwykle.
— Co mi jest? — szepnęła Andrea, spoglądając dokoła, jakby się chciała upewnić gdzie jest. — Czuję się zupełnie rozbita. Boli mnie w piersi.
Nicolina spojrzała na nią bystro.
— Widocznie zaziębiła się pani w nocy.
— W nocy? — odrzekła Andrea zdziwiona — Ach! — zawołała, spostrzegłszy nieład w ubraniu — to ja nie rozbierałam się widać wcale; a to znowu co znaczy?
— Czy ja wiem, niech pani raczy przypomnieć sobie.
— Nic a nic nie pamiętam — powiedziała Andrea, chwytając się za głowę. — Co mi jest? Czym zmysły straciła, czy co...
Wyprostowała się i zaczęła znowu rozglądać się dokoła nieprzytomnie. A po chwili z widocznym wysiłkiem dodała:
— A tak! przypominam sobie, byłam wczoraj bardzo zmęczona i wyczerpana... Zapewne to skutek burzy, a potem...
Nicolina wskazała na łóżko, pogniecione, ale nierozebrane.
Andrea myślała tymczasem o nieznajomym, który tak dziwnie patrzył był na nią.
— A potem?... — podchwyciła Nicolina z udanem współczuciem. — Pani coś bodaj przypomniała sobie...
— Potem — rzekła Andrea — usnęłam na taborecie przy fortepianie i odtąd nic już zgoła nie pamiętam. Zapewne powróciłam rozespana, rzuciłam się na łóżko w ubraniu i tak zasnęłam znowu.
— Trzeba mnie było przywołać — rzekła Nicolina słodziutko — jestem przecie pokojówką pani.
— Widocznie nie miałam siły — odparła Andrea ze szczerością nieudaną.
— Hipokrytka! — mruknęła Nicolina, a głośno dodała:
— Pani bardzo długo siedziała przy fortepianie, bo dobrze już było późno, gdy posłyszałam szelest i zeszłam na dół. — Urwała, mając nadzieję, że znak jakiś lub rumieniec zdradzi jej panią. Andrea pozostała jednak całkiem spokojna; na jej pięknej twarzy, jak w przezroczem zwierciadle, odbijała się wyraźnie piękna jej dusza.
— Zeszłam na dół... — powtórzyła Nicolina.
— No i co? — zapytała Andrea.
— I nie zastałam pani przy fortepianie.
Andrea podniosła głowę; w jej pięknych oczach malowało się zdziwienie.
— Nic a nic nie pojmuję! — powiedziała.
— Tak jednak było, jak mówię.
— Mówisz, że nie byłam w salonie, kiedy ani na krok nigdzie się stąd nie ruszałam.
— Wybaczy pani... — powiedziała Nicolina.
— Więc gdzież byłam?
— Pani musi to lepiej wiedzieć ode mnie — odrzekła Nicolina, wzruszając ramionami.
— Mylisz się, moja Nicolino — zauważyła Andrea ze słodyczą. — Nie wstawałam wcale z taboretu. Przypominam sobie to tylko jedynie, że doznawałam zimna, że byłam trochę ociężała i że było mi bardzo trudno chodzić...
— O! — rzekła Nicolina złośliwie — o ile ja widziałam, to chodziła pani doskonale.
— Widziałaś mnie?
— Na własne oczy, proszę pani...
— A przed chwilą utrzymywałaś, że nie zastałaś mnie w salonie?
— Nie w salonie też widziałam panią.
— Gdzież zatem?
— W przedsionku przy schodach.
— Co? — zawołała Andrea.
— Przecież znam chyba panią — rzekła Nicolina z udanym dobrodusznym uśmiechem.
— A ja pewna jestem, żem się nigdzie nie ruszała z salonu, — odparła stanowczo Andrea.
— Ja zaś jestem pewna, — oświadczyła Nicolina — żem widziała panią w przedsionku. Myślałam nawet — dodała, wpatrując się bacznie w Andreę, — że pani wracała z ogrodu. Tak było pięknie po burzy. Miło jest przechadzać się w nocy po parku, powietrze daleko jest świeższe, kwiaty pachną daleko silniej, nieprawdaż, proszę pani?
— Wiesz dobrze, że nie poszłabym za nic w świecie w nocy do ogrodu — odparła Andrea ze śmiechem — bom zanadto na to bojaźliwa!
— Można mieć przecie towarzystwo — odpowiedziała złośliwie Nicolina.
— Co takiego?... — zapytała Andrea, nie domyślając się, że jest badaną przez Nicolinę. Ta ostatnia uczuła, że nie wypada zapuszczać się głębiej. Zimna krew Andrei wydała się jej szczytem obłudy i prawie ją przeraziła.
Postanowiła zmienić rozmowę.
— Wspomniała pani przed chwilą, że się czuje cierpiącą... — zaczęła.
— Rzeczywiście — odpowiedziała Andrea — czuję się osłabiona i zmęczona i to bez przyczyny. Wczorajszy wieczór spędziłam przecie tak samo jak zawsze. Może ja zachoruję?
— O, proszę pani — odezwała się Nicolina — bywają nieraz zmartwienia...
— Co? zmartwienia?...
— Sprowadzają one ten sam zwykle skutek co największe zmęczenie. Znam ja się na tem proszę pani.
— Alboż ty masz jakie zmartwienie, moja Nicolino?
— O! i jakie jeszcze, proszę pani — odpowiedziała służąca, spuszczając obłudnie oczy.
Andrea powstała z łóżka i zaczęła się przebierać.
— Opowiedzże mi, jakie to mianowicie masz zmartwienia? — rzekła do pokojówki.
— Właśnie miałam ten zamiar — odezwała się Nicolina i urwała...
— Mów,, mów... coś taka wylękniona!
— Ja wylękniona, a pani zmęczona; o my obydwie bardzo cierpimy.
To „my“ dotknęło Andreę, więc zmarszczyła brwi surowo.
— Ach! — wykrzyknęła.
Nicolina nie zmieszała się wcale tym wykrzyknikiem.
— Skoro pani życzy sobie — odpowiedziała — to zaczynam.
— Ciekawam co to takiego — rzekła Andrea.
— Mam wielką ochotę wyjść zamąż. proszę pani — odezwała się Nicolina.
— Toż nie masz jeszcze lat siedemnastu?
— Pani ma szesnaście dopiero.
— Więc cóż z tego?
— A jednak nieraz pani myśli zapewne o mężu.
— Skądże to przypuszczenie? — zapytała szorstko Andrea.
Nicolina chciała odpowiedzieć takim samym tonem, ale znała Andreę i wiedziała, że w takim razie nic się już więcej nie dowie.
— Naprawdę, to nie mogę przecie wiedzieć, co pani myśli, boć jestem chłopką tylko i mogę się chłopskim tylko rządzić rozumem.
— Cóż zatem?
— Przypuszczam że pokochać kogoś i starać się być pokochaną, to rzecz całkiem naturalna.
— Zapewne, cóż dalej?
— Otóż kocham kogoś, proszę pani.
— A ten ktoś, czy kocha cię także?...
— Zdaje mi się, proszę pani.
Pomyślała, że wypada jej wyraźniej nieco określić swój stosunek i dodała:
— Jestem nawet pewną tego, proszę pani...
— No to dobrze; widocznie nie tracisz w Taverney czasu napróżno.
— Bo muszę myśleć o swojej przyszłości. Pani zupełnie co innego, na panią łatwo może spaść majątek po jakim bogatym krewnym, ale ja nie mam krewnych i czego sama sobie nie zdobędę, tego z pewnością nie będę miała.
Objaśnienie to wydało się tak szczerem Andrei, że zapomniała o niestosownem zachowywaniu się pokojówki i, dając folgę zwykłej swej dobroci, zapytała:
— No, a za kogo chcesz wyjść zamąż, moja droga?
— Za kogoś, kogo pani zna doskonale.
— Znam? — powtórzyła baronówna.
— Doskonale.
— Któż to zatem?
— Obawiam się, czy mój wybór podoba się panience.
— Mnie?
— A no tak, panience.
— Więc go chyba za niestosowny uważasz?
— Wcale nie, proszę pani...
— Mów zatem szczerze — dobra pani obowiązana jest dbać o dobro swojej sługi, a ja zupełnie jestem zadowolona z ciebie.
— Dziękuję pokornie panience!...
— Mów tylko prędko, co masz powiedzieć, i dokończ mnie sznurować.
Nicolina zebrała całą odwagę i całą swoją przenikliwość.
— Ha, dobrze — rzekła — powiem, skoro pani każe. Kocham Gilberta, proszę pani.
Ku wielkiemu jej zdziwieniu, Andrea ani drgnęła nawet.
— Gilberta, syna mojej mamki?
— Tak jest, proszę pani.
— Za niego więc chcesz wyjść?
— Za niego, proszę pani.
— A on cię kocha?
Nicolina przypuszczała, że nadeszła chwila stanowcza.
— Przynajmniej powtarzał mi to Bóg wie ile razy.
— No to idź za niego — oświadczyła spokojnie Andrea — ja nic a nic nie mam przeciwko temu. Tyś sierota, on sierota, możecie więc sami rozporządzać sobą.
— Zapewne — wyjąkała Nicolina i osłupiała.
— Jakto, czy panienka naprawdę pozwala?
— Z całego serca, pomimo żeście tacy jeszcze młodzi...
— Będziemy za to dłużej żyć ze sobą.
— Czy tylko będziecie mieli z czego żyć?
— Będziemy pracować, proszę pani.
— Cóż on będzie robił, naprzykład, kiedy jest do niczego...
Nicolina straciła cierpliwość; to, jak jej się zdawało, udawanie oburzyło ją okrutnie.
— Panienka — rzekła — pozwoli sobie powiedzieć, że bardzo źle traktuje biednego Gilberta.
— Na nic innego nie zasługuje ten próżniak.
— O pani! on ciągle czyta i bardzo się pragnie kształcić.
— Nie jest dobry — dodała Andrea.
— Nie dla panienki chyba, — odrzekła złośliwie Nicolina.
— Jak to rozumiesz?
— Pani to chyba wie najlepiej, skoro mu każe polować.
— Ja?
— Nieraz o dziesięć mil od domu...
— Prawda, przyznaję, że nigdy nie zwracałam najmniejszej nawet uwagi...
— Na zwierzynę? — podchwyciła szyderczo Nicolina.
Andrea rozśmiałaby się była może z tego żartu i nie domyśliła żółci ukrytej w sarkazmie pokojówki, ale znajdowała się, jak wiemy, w niezwykłem usposobieniu umysłu. Nerwy jej drżały jak struny przeciągnięte, dreszcze ją przechodziły; najmniejszy wysiłek umysłowy sprawiał jej utrudzenie.
— Co znaczy ten jakiś dowcip? — zapytała, odzyskując naraz jasność myśli.
— Ja nie jestem wcale dowcipna, panienko — odpowiedziała Nicolina — ja biedna dziewczyna wiejska, mówię to tylko, co widzę własnemi oczyma.
— Cóż więc takiego widziałaś?
— Że Gilbert taki jest uprzedzający dla pani.
— Gilbert jest sługą i spełnia tylko powinność swoją, cóż dalej?
— Nie jest on służącym, bo żadnej płacy nie pobiera.
— Syn dawnych dzierżawców naszych, służy za życie i mieszkanie, ale nic nie robi za to. Do czego ty zmierzasz jednakże i dlaczego usiłujesz bronić tego chłopaka, na którego nikt nie napada przecie?...
— O! wiem, że pani nań nie napada — odpowiedziała Nicolina ze zjadliwym uśmiechem — przeciwnie!...
— Co to jest?... co to za półsłówka jakieś, których wcale nie rozumiem.
— Bo widocznie nie chce panienka rozumieć.
— Dosyć tego... moja panno — oświadczyła Andrea surowo, wytłumacz mi się natychmiast.
— Pani wie z pewnością lepiej, niż ja, o co chodzi...
— Nic nie wiem, a przedewszystkiem nie myślę się niczego domyślać, bo nie mam czasu ani ochoty wdawać się w jakieś dyskusje z tobą. Rozumiesz?!.. Chcesz mego pozwolenia na małżeństwo? tak czy nie?
— Chcę, aby pani nie miała mi za złe, że Gilbert mnie pokochał.
— A mnie to co obchodzi, czy on cię kocha, czy nie kocha? Co to jest, moja panno?...
Nicolina stanęła na palcach jak młody kogut.
Złość długo hamowana, wybuchła tem gwałtowniej.
— Zapewne raczyła pani oświadczyć już to samo Gilbertowi?
— Czyż ja wdaję się w jakie rozmowy z tym twoim Gilbertem, moja panno, zwarjowałaś czy co?...
— Jeżeli pani z nim nie rozmawia, to chyba od bardzo niedawna.
Andera zbliżyła się do Nicoliny i zmierzyła ją od stóp do głów pogardliwie.
— Całą godzinę już prawisz mi impertynencje jakieś; dość tego, mów natychmiast, co to znaczy...
— Ależ... — bąknęła Nicolina zmieszana trochę.
— Utrzymujesz, że rozmawiałam z Gilbertem.
— Tak proszę pani, utrzymuję.
To, co uważała za rzecz nieprawdopodobną, obecnie przyszło Andrei do głowy.
— Ta biedaczka bawi się w zazdrość — krzyknęła i parsknęła gwałtownym śmiechem. Bądźże spokojna, panno Legay, tak mnie mało obchodzi twój Gilbert, że nie umiałabym powiedzieć, jakiego koloru ma oczy!
Andrea była gotowa przebaczyć śmiesznej dziewczynie nie impertynencję już, ale szaleństwo.
Nie tego jednakże pragnęła Nicolina, nie żądała ona bynajmniej przebaczenia.
— Zapewne — odrzekła — w nocy niepodobna dojrzyć koloru.
— Co takiego? — Krzyknęła Andrea zaczynając coś rozumieć, ale nie mogąc w to uwierzyć.
— Powiadam, że jeżeli rozmawia pani z Gilbertem tylko w nocy, tak, jak to wczoraj miało miejsce, to niema w tem nic nadzwyczajnego, że pani dobrze rysów twarzy jego nie rozróżnia.
— Wytłumacz mi się natychmiast! — zawołała Andrea śmiertelnie blada.
— To bardzo łatwo, proszę pani — rzekła Nicolina, straciwszy zimną krew. — Widziałam dzisiejszej nocy...
— Czekaj — przerwała Andrea, woła mnie ktoś z dołu.
Rzeczywiście głos jakiś zawołał:
— Andrea! Andrea!
— To pan baron i ten nieznajomy, który tu nocował.
— Zejdź, powiedz, że nie mogę się odezwać, bo jestem słaba i znużona i wracaj mi natychmiast, abym mogła skończyć tę dziwaczną rozmowę z tobą.
— Andreo! — zawołał znów baron — pan de Balsamo pragnie cię powitać!
— Idź — powtórzyła Andrea, pokazując pokojówce drzwi z gestem królowej.
Nicolina spełniła rozkaz bez słowa.
Skoro tylko wyszła za drzwi, Andreę owładnęło znowu jakieś niewytłumaczone uczucie i, lubo postanowiła się nie ukazać, pociągnięta siłą jakąś nieprzezwyciężoną, podeszła do okna i spostrzegła pana Balsamo, kłaniającego się uniżenie a jednocześnie patrzącego w nią natarczywie.
Zachwiała się i była zmuszoną oprzeć się o okiennicę, aby nie stracić równowagi.
— Dzień dobry panu!... — zawołała w chwili, gdy Nicolina oznajmiała właśnie baronowi, że panna. de Taverney czuje się słabą i odpowiedzieć nie może.
Pokojówka nie była w stanie zdać sobie sprawy z tej kapryśnej sprzeczności.
Prawie jednocześnie Andrea wyczerpana, padła na fotel..

Balsamo ciągle się w nią wpatrywał.

XII
O BRZASKU

Podróżny wstał bardzo rano aby obejrzeć powóz i dowiedzieć się o zdrowiu Aithotasa.
W zamku spali jeszcze wszyscy w najlepsze, z wyjątkiem Gilberta, który ukryty poza kratami okna swojego pokoju, położonego obok drzwi wchodowych, śledził ciekawie każde poruszenie Balsama.
Balsamo, po wyjściu z powozu, zamknął przedział, zajmowany przez mistrza i zanim Gilbert zjawił się w alei ogrodowej, odszedł już dosyć daleko.
Zadziwiony on był nadzwyczajnie zmianą, jaką światło dzienne sprawiło w tem ponurem, jak mu się zdawało wczoraj, otoczeniu. Nieduży zamek, zbudowany z białego i czerwonego kamienia, otaczały wysokie olchy i niezliczone krzewy jaśminu.
Balsamo zwrócił się w prawo i po chwili znalazł się w gęstwinie róż i jaśminów, wydających po wczorajszej burzy zapach rozkoszny. Dotarł aż do końca ogrodu i ujrzał ruiny starego zamczyska. Napół ocalała wieża sterczała pośród gruzów i kamieni, po których wiły się girlandy bluszczu i dzikiego wina. Rzuciła je tam ręka natury, jakby dla wskazania człowiekowi, iż życie i wśród ruin się rozwija.
Siedmiomorgowa posiadłość Taverney’ów, poznana bliżej, nie była pozbawiona wdzięku. Dom przypominał grotę, której wejście upiększyła natura kwiatami i ljanami, ale której nagość zewnętrzna, przeraża i odpycha zbłąkanego i szukającego przytułku wędrowca.
Powracając po godzinnej przechadzce do mieszkania, Balsamo spostrzegł, że baron, owinięty w szlafrok, wyszedł drzwiami środkowemi, że chodził po ogrodzie, oczyszczał róże ze ślimaków.
Pospieszył zaraz ku niemu.
— Panie baronie — rzekł z wyszukaną grzecznością — pozwól mi złożyć sobie uszanowanie, a zarazem przeproszenie. Nie powinienem był wychodzić z pokoju, bez złożenia panu uszanowania, ale uroczy widok z okna oczarował mnie i wywabił. Pragnąłem zblizka poznać piękny ogród i wspaniałe ruiny.
— Ruiny są naprawdę wspaniałe — odparł baron, aby grzecznością za grzeczność gościa zapłacić — ale jedyna też to rzecz godna tutaj uwagi.
— Wszak to był zamek kiedyś? — zapytał Balsamo.
— Tak, był to mój zamek, a właściwie zamek moich przodków. Nazywano go „Maison-Rouge“ i długie lata nazwę jego dodawaliśmy do kamieni Taverney. Do „Maison-Rouge“ przywiązany jest tytuł barona. Ale nie mówmy, kochany gościu, o przeszłości, której wrócić niema sposobu.
Balsamo skłonił się na znak zgody.
— Ja także zaczął baron — powinienbym pana przeprosić. Dom mój ubogi, uprzedziłem pana...
— Bardzo mi w nim dobrze, baronie.
— Psia to buda, kochany gościu, psia buda, raj tu dla szczurów jedynie, które lisy, jaszczurki i węże wypędziły z ruin. Ale, jeżeli jesteś pan czarnoksiężnikiem, czy czemś podobnem, powinienbyś uderzeniem laski podnieść z gruzów „Czerwony dwór“, a przedewszystkiem wrócić mu dwa tysiące morgów łąk i lasów, które go otaczały. Założę się, że zamiast pomyśleć o tem, spałeś noc całą przez grzeczność, w obrzydliwem łóżku.
— Co też pan baron mówi?...
— No, no, nie politykuj, kochany gościu. Znam przecie dobrze to sławetne łoże i wiem, że jest obrzydliwe; syn mój sypiał na niem...
— Przysięgam, baronie, że wydało mi się wyśmienitem. Zawstydza mnie pan doprawdy swą uprzejmością i troskliwością... i chciałbym z całego serca odsłużyć się czemkolwiek.
Jowialny starzec nie omieszkał skorzystać z tego, co posłyszał.
— Spróbuj, kochany panie — rzekł, wskazując na La Brie’ego, który niósł szklankę czystej wody na przepysznym talerzu z porcelany saskiej. — Sposobność właśnie się nadarza; uczyń, co Chrystus na godach w Kanie Galilejskiej uczynił, przemień wodę na Burgunda lub Chambertaine’a. Będzie to w tej chwili największa usługa, jaką mi oddać możesz.
Balsamo uśmiechnął się; starzec wziął to za odmowę i wypił wodę duszkiem.
— Najszlachetniejszy to z żywiołów — rzekł Balsamo, — Wszak i Duch Boży unosił się przed stworzeniem świata, nad wodami. Działaniu wody nic się oprzeć nie jest w stanie, przebija kamień, a kiedyś rozmiękczy nawet djamenty.
— No, to i mnie rozmiękczy — powiedział baron.
— Cóż, napijesz się ze mną, kochany gościu? Trunek ten ma tę wyższość nad winem, że jest produktem miejscowym i że nieprędko go zbraknie. Nie tak jak maraskina!...
— Gdybyście, panie baronie, kazali i dla mnie przynieść szklankę, może wywdzięczając się za tę grzeczność, znalazłbym sposób być użytecznym panu.
— Ależ z największą chęcią.
— La Brie, czy słyszysz gawronie? — zawołał baron.
La Brie podążył spełnić rozkaz otrzymany.
— Jakto — rzekł baron, zwracając się do Balsama — czyżby woda, którą pijam co rano, miała naprawdę jakie własności tajemnicze, których się nie domyślałem? Od lat dziesięciu uprawiam alchemję, jak pan Jourdain literaturę, a nie wiedziałbym nawet o tem?
— Nie wiem, czem się zajmowałeś, panie baronie, — odpowiedział poważnie Balsamo — ale wiem, co ja czynię.
Potem, zwróciwszy się do La Brie, który już powrócił — dodał:
— Dziękuję ci, sługo poczciwy, — wziął szklankę, podniósł do oczu i zaczął patrzeć na wodę, mieniącą się kolorami tęczy.
— Co też tak ciekawego można ujrzeć w szklance wody? — zapytał baron.
— Można, można, panie baronie — odpowiedział Balsamo — można zawsze, a dziś w szczególności.
I zdwoił uwagę, a baron śledził go mimowoli wzrokiem.
La Brie osłupiały podsuwał talerz.
— Cóż widzisz, kochany gościu? — odezwał się drwiąco de Taverney. — Mów, bo naprawdę usycham z ciekawości. Może spadek jaki dla mnie, nowy Maison-Rouge, Przydałoby się bardzo...
— Widzę wezwanie, abyś był w pogotowiu, baronie.
— Naprawdę! czy będę napadnięty?
— Nie; ale dziś rano czekają pana odwiedziny.
— Więc zmówiliście się z kimś na mnie? To źle, to bardzo źle, mój panie. Nie dadzą nam kuropatw dzisiaj...
— To co mówię, szanowny gospodarzu, mówię zupełnie serjo — odparł Balsamo — a rzecz to wielkiego znaczenia. Ktoś zbliża się w tej chwili ku Taverney.
— Wielki Boże, cóż to za jakieś odwiedziny? — Objaśnij mnie, gościu kochany, błagam cię o to; jak bowiem przekonać się mogłeś z kwaśnego przyjęcia, każdy przybywający jest poprostu klęską dla mnie. Mów wyraźniej, czarowniku drogi, jeżeli możesz.
— Mogę — i chętnie to uczynię.
Balsamo spojrzał bystro na mieniącą się opalem powierzchnię wody.
— Czy widzisz co? — nastawał baron.
— Doskonale.
— Więc mów, mów!
— Widzę, że przybędzie osoba wielce dostojna.
— Naprawdę? i ta osoba przybędzie bez zaproszenia?
— Sama się zaprosiła, a jedzie w towarzystwie syna pańskiego.
— Filipa?
— W jego własnej osobie.
Baron wpadł w wesołość, bardzo ubliżającą czarownikowi.
— Ha! ha! ha! — śmiał się starzec, — w towarzystwie mego syna... ha! ha! ha!...
— Ja mówię poważnie, baronie.
— Więc pan znasz mego syna?
— Nie znam go wcale.
— I mój syn jest obecnie?...
— O pół mili, o ćwierć mili może!..
— Od Tavemey?
— No tak...
— Kochany panie, syn mój stoi w Strasburgu z garnizonem i chybaby zdezerterował, a że tego nigdy nie uczyni, na to przysięgam ci uroczyście.
— A jednak jedzie, — rzekł Balsamo, patrząc w szklankę.
— A ten ktoś, kto z nim podąża — zapytał baron — mężczyzna to czy kobieta?
— Dama, panie baronie, bardzo wielka dama. To coś szczególnego, nadzwyczajnego!
— I ważnego — dodał baron.
— Tak, na honor.
— Ale, cóż takiego u licha?
— Dobrzebyś pan uczynił oddalając służącą, tę małą, tę nic dobrego, jak mi pan powiedziałeś.
— Dlaczego mam ją oddalić?
— Bo Nicolina Legay bardzo jest podobna do osoby, która przybywa.
— Mówiłeś pan, że to wielka dama, a teraz znów powiadasz, że do Nicoliny podobna. Wpadasz pan w sprzeczności.
— Dlaczego? Kupiłem niegdyś niewolnicę, tak podobną do Kleopatry, że był projekt wysłania jej do Rzymu, aby figurowała w orszaku triumfalnym Oktawjusza.
— Masz tobie, znów cię napada — powiedział baron.
— Rób pan zresztą, co się panu żywnie podoba, kochany gospodarzu, bo wyłącznie pana to dotyczy i od pana zależy.
— Dlaczego jednak podobieństwo z Nicoliną obrażać ma tę jakąś damę?...
— Przypuśćmy, że jesteś pan królem Francji, czego panu wcale nie życzę, albo delfinem, czego ci jeszcze mniej życzę — otóż, czy byłbyś zadowolony, gdybyś w jakim domu spotkał lokaja podobnego z twarzy do twojej dostojnej fizjonomji?
— Do djabła — rzekł baron — z tego ważnego argumentu wypływa, że...
— Że bardzo wielka dama, która tu przybędzie, może być także niezbyt zadowolona, zobaczywszy swój portret w krótkiej spódniczce i chusteczce płóciennej.
— Dobrze, dobrze — rzekł baron, śmiejąc się ciągle — pomyślimy więc o tem w swoim czasie.
Najbardziej, kochany panie, cieszę się z tego, że będę mógł ujrzeć mego syna. Kochany Filip! Cóż za traf szczęśliwy sprowadza go tak niespodzianie... I baron śmiał się coraz zawzięciej.
— A więc — odezwał się poważnie Balsamo — przepowiednia moja nie jest panu nieprzyjemną?... — Cieszę się bardzo, na honor, lubo na pańskiem miejscu...
— Co takiego na mojem miejscu?
— Wydałbym co prędzej stosowne rozkazy...
— Naprawdę?
— Naturalnie, że naprawdę...
— Pomyślę o tem, kochany gościu, pomyślę...
— Czas już na to wielki.
— Czy pan mówisz na serjo?
— Ależ najzupełniej na serjo, baronie. Jeżeli chcesz pan przyjąć godnie dostojną damę, która zaszczyci cię swoją obecnością, to niema ani chwili do stracenia.
Baron wzruszył ramionami.
— Wątpisz pan, jak widzę? — zapytał Balsomo.
— Uprzedziłem cię, gościu kochany, że masz doczynienia z niedowiarkiem zatwardziałym...
Rzekłszy to, baron podszedł pod okna pokoju córki, ażeby ją powiadomić o przepowiedni Balsama i zawołał:
— Andreo! Andreo!
Wiemy już, co młoda panienka odpowiedziała na wezwanie ojca, wiemy także jaki urok rzuciło na nią spojrzenie tajemniczego podróżnego.
Nicolina była świadkiem tej sceny i patrzyła ze zdumieniem na La Brie, który wykrzywiał się cudacznie.
— Djabelnie mi coś trudno w to wszystko uwierzyć — powtarzał baron — i jeśli nie zobaczę...
— Ponieważ koniecznie chcesz pan tego — rzekł Balsamo — to spojrzyj w kierunku drogi, po której pędzi oto w galopie jeździec na spienionym koniu.
— O! o! — krzyknął baron, — a tak prawda... widzę rzeczywiście...
— Pan Filip!... — zawołała Nicolina, wspinając się na palce.
— Młody nasz pan!... — dodał La Brie uradowany.
— Mój brat, mój brat kochany! — wykrzyknęła Andrea, wyciągając ręce przez okno.
— Czyżby to był syn pański, kochany baronie? — zapytał Balsamo obojętnie.
— Tak, tak, to on — odrzekł baron osłupiały.
— Więc już początek przepowiedni, — powiedział Balsamo.
— Czy pan zatem jesteś naprawdę czarownikiem? — zapytał baron.
Uśmiech triumfu ukazał się na twarzy nieznajomego.
Jeździec zbliżał się coraz bardziej i niebawem ujrzano w alei spienionego konia, otoczonego chmurą pary.
— Młody oficer, zbryzgany błotem, z twarzą ożywioną, zeskoczył z siodła i podbiegł uściskać ojca.
— Do djabła! — zawołał baron zachwiany w swojem niedowiarstwie. — Co to jest do djabła?...
— To ja, mój ojcze — odezwał się Filip, widząc zdumienie w twarzy rodzica — to ja, we własnej swojej osobie.
— Widzę przecie, że ty — odpowiedział de Taverney — widzę dobrze, do licha! Ale co za traf cię sprowadza?
— Wielki honor nas czeka, drogi ojcze.
Starzec podniósł głowę.
— Dostojne odwiedziny spotkają niebawem Taverney. Za godzinę najdalej Marja-Antonina-Józefa, arcyksiężniczka austrjacka, małżonka delfina Francji, znajdzie się tutaj.
Baron opuścił ręce: o tyle pokorny, o ile wpierw sarkastyczny, zwrócił się do Balsama:
— Wybacz mi pan — powiedział.
— Panie — odrzekł Balsamo, kłaniając się z szacunkiem — zostawiam cię z twoim synem. Po długiem rozłączeniu będziecie zapewne mieli dużo do pomówienia ze sobą.

Potem skłonił się Andrei, podbiegłej na powitanie brata; a dawszy znak Nicolinie i La Brie’emu, znikł wraz z nimi w alei.

XIII
FILIP DE TAVERNEY

Filip de Taverney, kawaler de Maison-Rouge, nie był wcale podobny do siostry, lubo równie był pięknym mężczyzną, jak ona kobietą. Słodko i dumnie zarazem patrzące oczy, klasyczny owal twarzy, wysoki wzrost i kształtna postać, składały się na całość, prawdziwe pociągającą.
Jak wszystkie umysły wyższe, którym życie nie daje tego, na co zasługują, smutnym był, ale nie ponurym.
Słodycz swoją zawdzięczał temu właśnie przygnębieniu, bo gdyby nie ono, byłby z pewnością wyniosłym i nieprzystępnym. Potrzeba przestawania z biednymi, równymi mu faktycznie, jak i z dostojnymi, równymi mu z urodzenia, zmiękczyła twardą, a przytem wrażliwą naturę, którą obdarzyło go niebo. Lew, stając się popularnym, zachowuje zawsze jednak swoją powagę.
Zaledwie Filip uściskał ojca, Andrea, dzięki temu szczęśliwemu wydarzeniu, zbudzona z magnetycznego odrętwienia, rzuciła się w objęcia brata.
Ująwszy ręce ojca i siostry, Filip poprowadził ich do salonu, w którym znaleźli się sami.
— Nie dasz mi wiary, kochany ojcze, i ty, siostrzyczko droga — rzekł, sadzając ich obok siebie — a jednak nic nad to prawdziwszego. Jeszcze chwil kilka a małżonka delfina Francji znajdzie się w ubogiem naszem domostwie.
— Jeżeli tak, to za jakąbądź cenę potrzeba przeszkodzić temu, do licha! — zawołał baron — w przeciwnym bowiem razie, zostaniemy fatalnie i na zawsze skompromitowani. Jeżeli arcyksiężniczka pragnie tu przypatrzeć się bliżej arystokracji francuskiej, to jej okrutnie żałuję.
Co jednak, powiedz mi, chłopcze, skłoniło ją do wyboru mojego domu?
— O! to cała historja, ojcze!...
— Opowiedz ją nam — wtrąciła Andrea.
— To historja, któraby tych nawet, co oddawna zapomnieli, że Bóg jest naszym opiekunem i zbawcą, skłoniła do składnia mu dzięków gorących.
Baron wydął wargi, jak człowiek wątpiący aby Wszechmocny władca wszechrzeczy chciał się mieszać w jego sprawy. Andrea, widząc radość Filipa, o niczem nie wątpiła, ściskała rękę brata i była mu wdzięczna za dobrą nowinę.
— Braciszku, dobry mój braciszku — szeptała.
— Braciszku, dobry braciszku! — powtórzył baron. — Ta na honor ma taką minę, jakgdyby naprawdę była kontenta z tego, co nas spotyka.
— Czyż nie widzisz, ojcze, jaki Filip jest uszczęśliwiony!
— Bo pan Filip był i jest entuzjastą; ale ja, co na szczęście czy nieszczęście, biorę każdą rzecz pod rozwagę, ja — powiedział Taverney, obejmując smutnym wzrokiem umeblowanie salonu — nic w tem pocieszającego nie widzę.
— Zmienisz zaraz zdanie, kochany ojcze — powiedział młodzieniec — skoro tylko opowiem ci wszystko; co mi się przytrafiło.
— Opowiadajże więc co prędzej, — mruknął starzec.
— Opowiadaj, Filipie — dorzuciła Andrea.
— A więc, stałem, jak wiecie, w Strasburgu z garnizonem. A jak także zapewne wiecie, Jej Wysokość przez Strasburg przejeżdżała...
— Tu się nie wie o niczem w tej przeklętej dziurze! — bąknął Taverney.
— Więc przez Strasburg, braciszku, małżonka księcia delfina...
— Tak jest. Czekaliśmy na nią na esplanadzie od rana, deszcz lał ulewny i przemoczył nas do nitki. Nie było żadnej pewnej wiadomości co do godziny, o której Jej Wysokość przybyć miała. Major wysłał mnie na zwiady. Ujechałem blisko milę. Naraz, na zakręcie drogi, spotkałem pierwszych jeźdźców orszaku. Zamieniłem z nimi słów kilka; poprzedzali Jej Królewską Wysokość, która, wychyliwszy się z karety, zapytała, kto jestem.
Przywoływano mnie, ale że mi pilno było, zawróciłem galopem. Znużenie, wywołane sześciogodzinnem wartowaniem, zniknęło, jak zaczarowane.
— A Jej Wysokość? — zapytała Andrea.
— Młoda jak ty, a piękna jak anioł — odpowiedział młodzieniec.
— Powiedzno Filipie... — odezwał się wahająco baron.
— Co, mój ojcze?
— Czy księżna nie jest przypadkiem podobna do kogoś, kogo ty znasz?
— Kogo ja znam?
— I to dobrze...
— Nikt do niej podobnym być nie może! — zawołał Filip z zapałem.
— Poszukaj.
Filip zamyślił się.
— Nie, nie... — odpowiedział.
— No... do Nicoliny, naprzykład.
— A to szczególne! — zawołał zdziwony. — Tak jest, Nicolina ma naprawdę coś przypominającego dostojną podróżną. Tak... tak..., ale skąd dowiedziałeś się o tem, mój ojcze?
— Od czarownika.
— Od czarownika? — zapytał zdziwiony Filip.
— Który mi jednocześnie i twój przyjazd przepowiedział.
— Od tego cudzoziemca? nieśmiało zapytała Andrea.
— Czy to nie ten, który w chwili mego przybycia stał z wami i usunął się dyskretnie, gdy się zbliżyłem.
— Ten właśnie, ale skończ najpierw swoje opowiadanie, proszę cię.
— Lepiejby może było zarządzić jakie przygotowania? — odezwała się Andrea.
Ale baron powstrzymał ją, ująwszy za rękę.
— Im się bardziej będziemy przygotowywać, tem śmieszniej się wydamy — rzekł. — Kończ, Filipie, kończ.
— Powróciłem do Strasburga i złożyłem raport majorowi; wezwano gubernatora, pana de Stainville, ażeby przybył natychmiast.
Skoro tylko stanął na esplanadzie i skoro ustawiliśmy się w szeregi, ukazał się orszak. Popędziliśmy ku bramie kehl’skiej. Ja byłem przy boku gubernatora.
— Pan de Stainville — powiedział baron — poczekajno, ja znałem bodaj Stainville’a.
— Szwagier pana de Choiseul, ministra.
— To, to; kończ, kończ — zawołał baron.
— Młodziutka księżna lubi widocznie młode twarze, bo, z roztargnieniem wysłuchawszy przemowy gubernatora, utkwiła wzrok we mnie, chociaż przez szacunek stałem w oddali.
— Czy to ten pan — zapytała, wskazując na mnie — wysłany był na moje spotkanie?
— Tak jest, Wasza Wysokość — odpowiedział pan de Stainville.
— Zbliż się pan, proszę — powiedziała.
Zbliżyłem się w tej chwili.
— Nazwisko pańskie? — zapytała prześlicznym głosikiem.
— Kawaler Taverney Maison-Rouge, — jąkając się, odpowiedziałem.
— Zapisz mi to nazwisko, moja droga — powiedziała Jej Wysokość, zwracając się do starszej damy.
— Dowiedziałem się później, że była to ochmistrzyni księżnej, hrabina Langershausen.
Następnie dostojna pani zwróciła się znowu do mnie i rzekła:
— Ah! jakże wam strasznie dokuczyć musiała ta fatalna pogoda dzisiejsza. Przykro mi, doprawdy, że to dla mnie wycierpieliście tyle.
— Jaka to wielka uprzejmość, co za prześliczne słowa! — zawołała Andrea, składając ręce.
— Zatrzymałem je też w żywej pamięci — odpowiedział Filip zachwycony.
— Bardzo dobrze! doskonale! — mruczał baron ze szczególniejszym uśmiechem, zdradzającym jednocześnie próżność ojcowską, i to złe wyobrażenie, jakie miał o kobietach wogóle, a o królowych w szczególności.
— Cóż dalej, Filipie?
— Co ty odpowiedziałeś? — zapytała Andrea.
— Nie odpowiedziałem nic; skłoniłem się tylko do samej ziemi.
— Jakto? nic nie odpowiedziałeś?... — zawołał baron.
— Tchu mi zabrakło, mój ojcze. Wszystka krew napłynęła mi do serca, które biło jak młotem...
— Spytajno mnie, czy ja w twoim wieku nie miałem nic do powiedzenia, gdy mnie przedstawiano księżniczce Leszczyńskiej?
— Zawsze odznaczasz się dowcipem i przytomnością umysłu, mój ojcze — rzekł Filip z ukłonem.
Andrea uścisnęła mu rękę.
— Korzystając z odjazdu jej Królewskiej Mości ciągnął Filip — powróciłem na kwaterę, ażeby zmienić ubranie, bo rzeczywiście przemoczony i zbryzgany błotem, znajdowałem się w stanie godnym pożałowania.
— Biedny braciszek! — wyszeptała Andrea.
— Jej Wysokość — kończy Filip — zatrzymała się w ratuszu i tam przyjmowała życzenia, i następnie zasiadła do stołu.
— Jeden z moich przyjaciół, ten sam major, który wysłał mnie był na zwiady, powiadomił mnie, że księżniczka kilka razy spoglądała do koła, jakby szukając kogoś wpośród oficerów, asystujących przy obiedzie.
— „Nie widzę tu — odezwała się nareszcie — młodego oficera, który był wysłany dzisiaj na moje spotkanie. Czy nie powiadomiono go, że pragnęłam mu podziękować?
„Major zbliżył się natychmiast.
— „Wasza Królewska Wysokość — rzekł — porucznik de Traverney zmuszony był udać się do siebie, aby zmienić ubranie i następnie, jak przystało, przedstawić się Waszej Wysokości“.
Powróciłem za chwilę, a w pięć minut potem znalazłem się na sali. Księżna zaraz mnie spostrzegła.
Dała mi znak, abym się zbliżył.
— „Czy nie miałbyś pan nic przeciwko temu — zapytała — aby mi towarzyszyć do Paryża?
— Byłoby to największem szczęściem dla mnie — odpowiedziałem — ale służę w garnizonie w Strasburgu...
— To znaczy?...
— Że nie zależę od siebie, Wasza Królewska Wysokość.
— A od kogóż pan zależy?
— Od naczelnego dowódcy.
— „Dobrze, to ja z nim tę rzecz załatwię“.
Pożegnała mnie ręką i odszedłem.
Wieczorem przywołała dowódcę.
— Panie — rzekła — mam pewien kaprys do zaspokojenia.
— Racz go Wasza Wysokość wyjawić, a stanie się dla mnie rozkazem.
— Źle się jednak wyraziłam, nazwawszy to kaprysem, to ślub pewien, który chce spełnić.
— Tem świętszym będzie dla mnie.
— Otóż uczyniłam ślub powołania do moich usług pierwszego francuza, którego spotkam wstępując na tę ziemię; przyrzekłam i jemu i całej jego rodzinie zapewnić szczęście możliwe, o ile to tylko jest w mocy książąt panujących.
— Książęta są przedstawicelami Boga na ziemi — odparł dowódca. — A któż jest ten, kto miał szczęście pierwszy spotkać Waszą Wysokość?
— Pan de Taverney, Maison-Rouge, ów młody porucznik, który uprzedził was o mojem przybyciu.
— Zazdrościć mu będziemy wszyscy — odpowiedział gubernator — ale nie staniemy wpoprzek jego szczęściu, zwolnimy go z przysięgi i pojedzie z Waszą Książęcą Mością.
— Istotnie, w dniu, w którym Jej Wysokość opuszczała Strasburg, otrzymałem rozkaz przyłączenia się do jej orszaku. Od tej chwili nie odstąpiłem ani na chwilę drzwiczek karety.
— Ej! ej! — odezwał się baron z tym samym uśmiechem, szczególne to, ale możliwe.
— Co? mój ojcze... — zapytał naiwnie młody człowiek.
— Oh! Znam ja się na tem doskonale — rzekł baron — znam się, znam...
— Z tem wszystkiem, braciszku drogi, — odezwała się Andrea — nie widzę w tem przyczyny, dla której Jej Wysokość postanowiła odwiedzić Taverney.
— Wczoraj wieczorem, około jedenastej, przybyliśmy do Nancy i przy pochodniach przejeżdżaliśmy przez miasto. Jej Wysokość mnie przywołała.
— „Panie de Taverney — rzekła — niechaj eskorta pośpieszy.
Dałem znak, że księżna życzy sobie jechać prędzej.
— Jutro chcę wyruszyć bardzo rano — dodała.
— Wasza Wysokość życzy sobie jutro przebyć większą przestrzeń? — zapytałem.
— Nie, ale chcę się zatrzymać w drodze.
Na te słowa, coś, jakby przeczucie, ścisnęło mi serce.
— W drodze? — powtórzyłem.
— Tak — odpowiedziała Jej Wysokość.
— Zamilkłem.
— Nie domyślasz się pan, gdzie mianowicie pragnę się zatrzymać? — zapytała z uśmiechem.
— Nie, Wasza Wysokość.
— W Taverney, łaskawy panie.
— W Taverney! — wyrzekłem.
— Tak, bo chcę poznać pańskiego ojca i siostrę.
— Wasza Królewska Wysokość!...
— Zapytywałam już o to i dowiedziałem się, że mieszkają o dwieście kroków od drogi, którą przebywać mamy. Wydasz pan rozkaz, aby się zatrzymano w Taverney.
Pot wystąpił mi na skronie i ze drżeniem w głosie, łatwem do zrozumienia, pośpieszyłem powiedzieć Jej Królewskej Wysokści:
— Dom mego ojca nie jest godnym, aby przyjąć wielką księżnę.
— A to dlaczego? — zapytała.
— Bo biedni jesteśmy.
— Pewna jestem, że przyjęcie im prostsze, tem będzie serdeczniejsze. Bądź co bądź, znajdzie się tam przecie filiżanka mleka dla przyjaciółki, która chce choć na chwilę zapomnieć, że jest Arcyksiężniczką Austrjacką i Delfinową Francji.
— O! Wasza Wysokość!... — zawołałem z ukłonem, bo uszanowanie wzbraniało mi więcej mówić.
— Miałem nadzieję, że Jej Królewska Wysokość zapomni o tym projekcie, stało się jednak inaczej.
W Pont-à-Mousson, przy przeprzęgu, księżna raczyła mnie zapytać, jak daleko do Taverney, zmuszony więc byłem odpowiedzieć, że trzy mile zaledwie.
— Niedołęgo! — krzyknął baron.
— Księżna jakby odgadła moje zakłopotanie, dodała zaraz: „bądź pan spokojny, pobyt mój u was długo nie potrwa; a jeżeli, jak pan grozi, przyjęcie przykrość mi sprawi, tem lepiej, bo będziemy w takim razie skwitowani z tego, co wycierpieliście przy wjeździe moim do Strasburga“.
— Jak się oprzeć tak uroczym słowom, drogi ojcze!
— O! niepodobna — wtrąciła Andrea. — Jej Wysokość tak jest widocznie dobra, szlachetna i względna, że naprawdę zadowoli się mojemi kwiatami i filiżanką mleka.
— Ale — mruknął baron — nie zadowolą jej z pewnością ani moje fotele, na których kości łamać można, ani brudne i postrzępione obicia. Djabli nadali z tymi kaprysami! Pysznie wyglądać będzie Francja rządzona przez tak ekscentryczną kobietę.
— Ależ, kochany ojcze, jak możesz wyrażać się w ten sposób o księżnie, która nam czyni zaszczyt najwyższy.
— I poniża mnie i pognębia nim okrutnie! — krzyknął starzec. — Komu teraz przyjdzie Taverney do głowy? Nikomu! Nazwisko to drzemie pod gruzami Maison-Rouge. Miałem nadzieję, że zbudzi się w danej chwili, ale omyliłem się widocznie. Gazety, polujące tak chciwie na wszystko, co śmieszne, toż to będą miały uciechę z tych odwiedzin wielkiej księżniczki w brudnej chałupie Taverney!
— Na Boga! wiem, co uczynię!
Baron w taki sposób wymówił te słowa, że oboje młodzi zadrżeli.
— Co chcesz uczynić, mój ojcze? — zapylał Filip.
— A to — wycedził przez zęby baron — jeżeli hrabia de Medina — mógł podpalić swój pałac, aby pocałować królowę, ja mogę puścić z dymem tę budę, aby się uwolnić od przyjmowania małżonki Delfina. Dobrze! niechaj przybywa księżniczka.
Młodzi dosłyszeli te tylko ostatnie wyrazy i z niepokojem patrzyli na siebie.
— Dobrze! dobrze!... niechaj przybywa!... powtarzał de Taverney.
— Nadjedzie lada chwila — powiedział Filip — Udałem się laskiem Pierrefitte, aby stanąć choć na kilka minut przed przybyciem orszaku. Bardzo już niedaleko być muszą.
— Niema zatem czasu do stracenia — powiedział baron.
I wybiegł z salonu tak żywo, jak gdyby miał lat dwadzieścia, popędził do kuchni, chwycił gorejącą głownię i rzucił się w stronę stodół pełnych suchej paszy i słomy. Gdy miał dokonać zamachu, Balsamo schwycił go za ramię.
— Co pan robisz? — zawołał, wyrywając z ręki starca płonące polano. — Arcyksiężniczka Austrjacka nie jest konetablem de Bourbon, który obecnością swoją znieważa domy, tak, że lepiej je palić, niż dozwolić przestąpienia ich progów.
— Starzec drżący i blady, zatrzymał się ale nie uśmiechnął jak zwykle.
— Spiesz się pan, spiesz się baronie, zaledwie masz czas na to, aby zrzucić szlafrok i ubrać się przyzwoicie. Przy oblężeniu Philipsburga pan de Taverney nosił wielki krzyż Ś-go Ludwika, a przy takiem udekorowaniu niema ubrania, któreby nie wydało się strojnem i bogatem.
— Z tem wszystkiem, dobry gościu, Jej Wysokość dostrzeże to, co ukrywałem nawet przed panem; dostrzeże że jestem nieszczęśliwy.
— Uspokój się baronie; zajmiemy się tak, że nie spostrzeże nawet, czy dom wasz stary czy nowy, ubogi czy bogaty. Co zrobią nieprzyjaciele Jej Królewskiej Wysokości, a ma ich wszakże dosyć, jeżeli przyjaciele palić będą swoje zamki, aby Jej pod swoim nie przyjąć dachem? Nie uprzedzajmy nieszczęśliwych wypadków, przyjdzie kolej i na nie.
Pan de Taverney usłuchał gościa z rezygnacją, jakiej dał już przedtem dowód i powrócił do dzieci, które zaniepokojone, wszędzie go poszukiwały.

Balsamo odszedł w swoją stronę w milczeniu, jakby jakieś wielkie dzieło oczekiwało na niego.

XIV
MARJA-ANTONINA-JÓZEFA
Arcyksiężniczka Austrjacka

Słusznie powiedział Balsamo, że nie było czasu do stracenia; głośny turkot powozów, tętent koni i wrzawa głosów rozlegały się na drodze do domu barona de Taverney, tak zwykle spokojnej.
Ujrzano trzy karety z których jedna, ozdobiona złoceniami i postaciami mitologicznemi w płaskorzeźbie była jednak, pomimo swej okazałości, niemniej zakurzona i zabłocona od innych. Karety zatrzymały się przed bramą, otwartą przez Gilberta, którego rozszerzone źrenice i drżenie gorączkowe znamionowały żywe wzruszenie na widok tylu wielkości.
Dwudziestu kawalerów, młodych i świetnych, ustawiło się szeregiem przy głównym powozie, gdy z niego wysiadła przy pomocy mężczyzny, ubranego czarno i udekorowanego orderami, młoda dziewica lat piętnastu czy szesnastu, uczesana bez pudru; prostota ta nie przeszkadzała wzniesieniu włosów na pół łokcia ponad czołem.
Marja-Antonina, ona to bowiem była, przybywała do Francji, poprzedzona sławą piękności, jaką niezawsze posiadały księżniczki, przeznaczone aby dzielić tron z królami francuskimi.
Trudno było coś stanowczego powiedzieć o jej oczach, które, nie będąc właściwie pięknemi, przybierały, według jej upodobania, jak najrozmaitsze i jak najsprzeczniejsze spojrzenia to dobroci, to znów pogardy; nosek miała kształtny, wargę górną ładną, lecz warga dolna, spuścizna arystokratyczna po siedemnastu cesarzach, zbyt gruba i najczęściej odęta, nie nadawała się wcale do tej ładnej twarzy, chyba, gdy twarz ta chciała wyrazić gniew lub oburzenie.
Płeć jej była zachwycająca: widać było, że krew krążyła pod delikatną tkanką skóry; gors, szyja, ramiona odznaczały się niezwykłym wdziękiem; ręce były prawdziwie królewskie.
Zwykły jej chód był stanowczy, szlachetny, nieco prędki, ale miała jeszcze inny, miękki, kołyszący się i, można powiedzieć, pieszczotliwy. Żadna kobieta nie kłaniała się z większym wdziękiem, żadna królowa nie czyniła tego umiejętniej. Skłaniała głowę raz jeden dla dziesięciu osób, a jednak tym jednym ruchem składała każdemu ukłon odpowiedni.
Tego dnia Marja-Antonina miała spojrzenie kobiece, uśmiech kobiety i to kobiety szczęśliwej. Spokój jak najzupełniejszy panował na jej twarzy, dobroć czarująca ożywiała jej oczy.
Miała na sobie suknię z białego atłasu, a piękne ramiona obnażone, dźwigały płaszczyk z gęstych koronek.
Zaledwie stanęła na ziemi, obróciła się i pomogła wysiąść jednej ze swych dam honorowych, którą wiek uczynił już ociężałą; potem, nieprzyjąwszy ramienia, które jej podawał udekorowany jegomość, swobodnie poszła, wciągając powietrze i rozglądając się dokoła, jak gdyby chciała wykorzystać najzupłeniej rzadkie chwile wolności, na jakie sobie pozwalała.
— O! jakie ładne położenie, ładne drzewa, śliczny dworek! — wyrzekła. — Jak oni tu muszą być szczęśliwi przy tak miłem powietrzu, pod temi cienistemi drzewami!
W tejże chwili nadszedł Filip Taverney a za nim Andrea, którą z długiemi włosy, zaplecionemi w warkocze, ubraną w suknię jedwabną, popielatą prowadził pod rękę baron, we wspaniałym stroju, z niebieskiego aksamitu, będącym pozostałością dawnych czasów. Zbytecznie dodawać, że według zalecenia Balsama, baron nie zapomniał włożyć orderu św. Ludwika.
Delfinowa zatrzymała się, jak tylko zobaczyła nadchodzące osoby.
Dokoła młodej księżny ustawił się jej dwór. Oficerowie, trzymając konie za uzdeczki, stali dumnie z kapeluszami w ręku i szeptali po cichu.
Filip de Taverney zbliżył się do delfinowej, blady ze wzruszenia, ze szlachetną melancholją.
— Jeżeli — rzekł — Wasza Królewska Wysokość pozwoli, będę miał zaszczyt przedstawić jej pana barona de Taverney Maison-Rouge, ojca mego i pannę Klarę-Andreę de Taverney, moją siostrę.
Baron ukłonił się głęboko, jak człowiek przywykły do kłaniania się królowym; Andrea rozwinęła cały wdzięk dystyngowanej nieśmiałości i grzeczności przymilnej obok prawdziwego szacunku.
Marja-Antonina przyglądała się młodemu rodzeństwu, a przypomniawszy sobie, co Filip mówił o niedostatku ojca, odgadywała ich zmartwienie.
— Pani — odezwał się baron głosem pełnym godności, Wasza Królewska Mość zbyt wielki zaszczyt wyświadcza zamkowi Taverney’ów; tak skromna siedziba nie godna jest przyjęcia takiej szlachetności i wdzięku.
— Wiem, że jestem u starego wojaka francuskiego — odpowiedziała delfinowa — a matka moja, cesarzowa Marja-Teresa, która wiele prowadziła wojen, powiedziała mi, że w waszym kraju najbogatsi w sławę, są prawie zawsze najubożsi w pieniądze.
I z niezrównanym wdziękiem podała piękną rękę Andrei, która ucałowała ją, przyklęknąwszy.
Tymczasem baron, ciągle zajęty trapiącą go myślą, niepokoił się bardzo tą wielką ilością ludzi, którzy mieli zapełnić jego domek, gdzie im nawet braknie stołków do siedzenia.
Nagle wydobyła go z kłopotu delfinowa.
— Panowie — rzekła, zwracając się ku osobom, które stanowiły jej ekskortę — nie powinniście ponosić trudów skutkiem moich fantazyj, ani też osiągać korzyści z przywileju delfinowej. Zaczekajcie więc na mnie tutaj, proszę, ja za pół godziny powrócę. Pójdzie ze mną ochmistrzyni Langershausen — odezwała się po niemiecku do tej ze swoich dam, która jej pomogła wysiąść z powozu. — I pan z nami także — dodała do dostojnika ubranego na czarno.
Pan ten, w stroju pełnym prostoty, wyglądał niezwykle dystyngowanie; miał lat trzydzieści zaledwie, piękne oblicze i nader ujmujące ruchy. Usunął się przed idącą księżną.
Marja-Antonina wzięła ze sobą Andreę i skinęła na Filipa, ażeby szedł przy siostrze.
Baron znalazł się obok osoby widocznie dostojnej, którą delfinowa zaszczyciła pozwoleniem towarzyszenia sobie.
— Pan więc jesteś Taverney z Maison Rouge? odezwał się tenże do barona, przyglądając się z arystokratyczną impertynencją swemu wspaniałemu żabotowi z koronek angielskich.
— Czy mam tytułować panem czy Jego Książęcą Mością? — zapytał baron również impertynencko.
— Może pan mówić poprostu, książę — odpowiedział tenże — albo jego przewielebność, jeżeli pan wolisz.
— Dobrze! Ja zatem, Wasza Przewielebność, jestem Taverney de Maison Rouge prawdziwy — odparł baron tonem szyderczym, jaki go rzadko opuszczał.
Przewielebność, z taktem, właściwym wielkim panom, spostrzegł, że ma do czynienia z czemś lepszem od przeciętnego hołysza.
— Czy to pańskie mieszkanie letnie? — zapytał dalej.
— Letnie i zimowe — odparł baron, pragnąc skończyć z niemiłemi wypytywaniami, łącząc jednak z każdą odpowiedzią głęboki ukłon.
Filip też od czasu do czasu oglądał się za ojcem niespokojnie. Jakby na ironję dwór był coraz bliżej a tam już niemiłosiernie występowało ubóstwo.
Już baron z rezygnacją wskazywał ręką próg, tak rzadko nawiedzany przez gości, gdy delfinowa, zwracając się ku niemu, wyrzekła:
— Pan mi wybaczy, że nie wejdę do domu; tak lubię drzewa cieniste, iż pod niemi przepędziłabym całe życie. Sprzykrzyłam sobie zupełnie pokoje. W pokojach przyjmują mnie zawsze od dwóch tygodni, a ja tak lubię świeże powietrze, cień i zapach kwiatów!...
Poczem, zwracając się do Andrei, dodała:
— Wszak każesz mi pani przynieść pod te drzewa filiżankę mleka, prawda?
— Wasza Królewska Mość!... — rzekł baron, blednąc — nie śmielibyśmy ofiarować ci tak skromnego posiłku.
— To najlepiej lubię, i świeże jaja. Nabiał i jajka świeże były moją ulubioną ucztą w Schönbrunie.
Wtem La Brie rozpromieniony i dumny z nowej wspaniałej liberji, trzymając serwetę w garści, ukazał się przed altanką z jaśminu, której cień od kilku chwil nęcił delfinową.
— Podano do stołu Wasza Królewska Mość! — rzekł z niepodobnym do oddania wyrazem zadowolenia, a zarazem szacunku.
— O! ależ to ja u czarodzieja się znajduję! — zawołała księżna ze śmiechem.
I poszła, a raczej pobiegła ku uroczemu schronieniu.
Baron, bardzo niespokojny, zapomniał o etykiecie i, opuściwszy towarzystwo pana w czarnem ubraniu, podążał szybko za delfinową.
Filip i Andrea spoglądali po sobie z wyrazem zdziwienia i niepokoju, lecz niepokój przeważał widocznie.
Delfinową, przybywszy pod zielone sklepienie wydała okrzyk zdziwienia.
Baron, który stanął tuż za nią, odetchnął z ulgą.
Andrei opadły ręce, a usta jej zdawały się mówić:
— Mój Boże, co to znaczy?
Młoda delfinową z pod oka zauważyła całą tę pantominę; umysł miała zdolny do zrozumienia tych tajemnic, jeżeli wpierw sercem ich nie odgadła.
Pod pnącemi się gałązkami winogronu, kwitnącego jaśminu i powoju, które tysiącami wici łączyły się z sobą wzajemnie, stał stół okrągły, lśniący śnieżystą białością obrusa i serwet, oraz porcelanowym i kryształowym serwisem.
Dziesięć nakryć oczekiwało na dziesięć osób.
Zastawa wyszukana, ale o dziwnym składzie zwróciła najpierw uwagę delfinowej.
Były tu owoce podzwrotnikowe, smażone w cukrze, konfitury ze wszystkich krajów, biszkopty z Alepu, pomarańcze maltańskie, cytryny, granaty niezwykłej wielkości, a wszystko spoczywało na okazałych paterach. Wreszcie najdroższe i najszlachetniejsze wina, migotały wszelkiemi odcieniami rubinu i topazu w czterech prześlicznych karafinkach, rżniętych na sposób perski.
Mleko, którego żądała delfinowa, napełniało piękny dzbanek porcelanowy.
Delfinowa spojrzała dokoła siebie i zobaczyła wybladłe i przerażone twarze gospodarstwa.
Orszak księżny podziwiał i cieszył się, nic me rozumiejąc i nie starając się zrozumieć.
— Więc się pan mnie spodziewałeś? — spytała delfinowa barona de Taverney.
— Ja, pani?... — wyjąkał tenże.
— Naturalnie. Przecie w dziesięć minut nie można się było tak przygotować, a ja jestem u pana dopiero od dziesięciu minut.
I dokończyła zdania, patrząc na La Brie’ego z taką miną, jakgdyby chciała powiedzieć;
— Zwłaszcza, kiedy się ma tylko jednego służącego.
— Pani odpowiedział baron — rzeczywiście spodziewałem się Waszej Królewskiej Mości, a raczej uprzedzony byłem o Jej przyjeździe.
Delfinowa zwróciła się do Filipa.
— Więc pan pisałeś? — zapytała.
— Nie, Wasza Wysokość.
— Nikt nie wiedział, że mam się zatrzymać u pana, nawet ja sama przecie nie wiedziałam, bo kryłam to pragnienie przed sobą, ażeby me sprawić ambarasu, jaki sprawiam, i powiedziałam o tem dopiero tej nocy synowi pańskiemu, który był jeszcze przy mnie przed godziną i wyprzedził mnie zaledwie o kilka minut.
— W istocie, zaledwie o kwadrans.
— Więc to chyba jakaś wróżka zwiastowała to państwu; może matka chrzestna panienki — dodała delfinowa, z uśmiechem spoglądając na Andreę.
— Pani — rzekł on, podając krzesło księżnie to nie wróżka oznajmiła nam tę dobrą nowinę, to...
— To? powtórzyła księżna, widząc, ze się baron waha.
— To czarownik!
— Czarownik? Jakto?
— Nic nie wiem, bo nie znam się wcale na czarach; ale, bądź co bądź, jemu to zawdzięczam, że mogę Waszą Królewską Mość przyjąć tak prawie, jakby należało.
— W takim razie nie możemy się tknąć niczego odrzekła delfinową — skoro to wszystko, co mamy przed oczyma na stole, jest dziełem sztuki czarnoksięskiej... Jego Przewielebność zanadto się pospieszyła, otwierając ten pasztet strassburski, którego niewątpliwie jeść nie będziemy — dodała, zwracając się do dostojnika, ubranego czarno. A ty, droga moja przyjaciółko — rzekła do swej ochmistrzyni, — nie dowierzaj temu winu cypryjskiemu i czyń tak, jak ja.
To mówiąc, delfinową nalała sobie z karafki, okrągłej jak kula, troszkę wody do złotego kubka.
— Rzeczywiście — wyrzekła Andrea z pewną zgrozą Jej Królewska Mość może ma słuszność.
Filip drżał ze zdziwienia, i nie wiedząc nic o tem, co się działo w przeddzień, spoglądał kolejno to na ojca, to na siostrę, usiłując w spojrzeniach ich odgadnąć, co sami odgadywali.
— To się sprzeciwia dogmatom — wyrzekła delfinową — i pan kardynał naraża się na grzech.
— Pani odparł prałat — my, książęta Kościoła, jesteśmy zbyt ludzcy, ażebyśmy mieli palić na stosie poczciwych czarnoksiężników, żywiących nas tak dobremi rzeczami.
— Nie żartuj, Ekscelencjo — wtrącił baron. — Przysięgam Waszej Przewielebności, że twórcą tego wszystkiego jest czarownik, prawdziwy czarownik, który mi prawie przed godziną przepowiedział przyjazd Jej Królewskiej Mości i mego syna.
— Przed godziną? — spytała delfinowa.
— Tak, co najwyżej.
— I w ciągu godziny zdążyłeś pan kazać do tego stołu nakryć, zastawić go owocami z czterech części świata i sprowadzić wina z Węgier, Konstancji, Cypru i Malagi? W takim razie jesteś pan czarownikiem większym od swego czarownika.
— Nie, pani; to on, zawsze on.
— Jakto? zawsze on?
— Tak, za jego wolą wyrósł z pod ziemi ten stół, cały nakryty i zastawiony, jak państwo go widzicie.
— Słowo pan na to dajesz? — zapytała księżna.
— Słowo honoru! — odpowiedział baron.
— O! — rzekł kardynał tonem poważnym, odsuwając talerz — myślałem, że pan żartujesz.
— Nie, Wasza Przewielebność.
— Więc pan masz u siebie czarownika, prawdziwego czarownika?...
— Prawdziwego czarownika! i wcale nie dziwiłbym się, gdyby złoto, składające serwis, było jego własną robotą.
— To znałby kamień filozoficzny! — zawołał kardynał, a oczy zaświeciły mu pożądliwie.
— O! jak to na rękę panu kardynałowi — rzekła księżna — on przecie całe życie go szukał i nie mógł znaleźć.
— Wyznaję Waszej Królewskiej Mości! — odpowiedziała światowa przewielebność — że najbardziej mnie zajmują rzeczy nadprzyrodzone i najciekawsze dla mnie są rzeczy najniebezpieczniejsze.
— A! dotknęłam zdaje się czułej struny — podchwyciła delfinowa. — Każdy wielki człowiek ma swoje tajemnice, zwłaszcza gdy jest dyplomatą; ja również uprzedzam cię, panie kardynale, jestem bardzo biegłą w sztuce czarodziejskiej i odgaduję czasami rzeczy, jeżeli nie niemożebne i nie nadprzyrodzone, to przynajmniej nieprawdopodobne.
Była to widocznie zagadka, zrozumiała tylko dla kardynała, bo zaraz się zmieszał.
Należy dodać, że w oku delfinowej tak zwykle łagodnem, przemknęła w tej chwili jedna z tych błyskawic, które zwiastowały burzę wewnętrzną.
Jednakże błyskawica minęła odosobniona, burza nie zerwała się wcale, delfinowa powściągnęła się i podchwyciła:
— No, panie de Taverney, dla uzupełnienia uroczystości pokaż nam swego czarownika, gdzież on jest? w jakiem pudełku go schowałeś?
— Pani — odpowiedział baron — to on raczej mnie i cały mój dom schowałby w pudełku.
— Doprawdy, podrażniłeś pan moją ciekawość; chcę go koniecznie zobaczyć.
Ton, jakim wyrzeczone były te słowa, pomimo wdzięku, jaki zawsze nadawała Marja-Antonina swojej mowie, nie dopuszczał żadnego oporu.
Baron, który stał z synem i córką przy stole, dla usługiwania delfinowej, zrozumiał to wybornie. Skinął na La Brieego, który zamiast usługiwać, przyglądał się znakomitym gościom, jakby chciał zapłacić sobie tym widokiem od dwudziestu lat zalegające zasługi.
Służący podniósł głowę.
— Idź uprzedzić pana barona Józefa Balsamo — rzekł Taverney — że Jej Królewska Mość, pani delfinową, pragnie go zobaczyć.
— Józef Balsamo! — wyrzekła delfinową — co za dziwne nazwisko!
— Józef Balsamo! — powtórzył kardynał zamyślony — zdaje mi się, że znam to nazwisko.
Pięć minut upłynęło, a nikt milczenia nie przerwał.
Nagle Andrea drgnęła; usłyszała wpierw, niż było to dla innych uszu możliwe, kroki zbliżające się wśród zarośli.

Gałęzie krzaków rozchyliły się i Józef Balsamo ukazał się tuż przed Marją-Antoniną.

XV
CZARY

Balsamo skłonił się uniżenie. Zaraz jednak, podnosząc głowę, pełną inteligencji i wyrazu, wpatrzył się badawczo, choć z uszanowaniem, jasnem swem spojrzeniem w delfinową i czekał w milczeniu, aż go zapyta.
— Jeżeli to pan jesteś, o którym nam mówił pan de Taverney — rzekła Marja-Antonina — to zbliż się pan, niech zobaczymy, jak wygląda czarownik.
Balsamo przystąpił jeszcze bliżej i po raz drugi się skłonił.
— Pan się trudnisz przepowiadaniem? — rzekła delfinowa, spoglądając na Balsama z ciekawością, większą może, niż chciała mu okazać, popijając mleko.
— Trudnić się tem nie trudnię, ale przepowiadam — odrzekł Balsamo.
— Wychowani zostaliśmy w świętej wierze — podchwyciła delfinowa — i jedyne tajemnice, w które wierzymy, są tajemnicami religji katolickiej.
— Godne czci niezawodnie — odpowiedział Balsamo z głęboką powagą. — Ale oto pan kardynał de Rohan powie Waszej Królewskiej Mości, jakkolwiek jest książęciem Kościoła, że nietylko te jedynie tajemnice zasługują na poważanie.
Kardynał drgnął. Nazwiska nie powiedział nikomu, nikt go też nie wymienił, a jednak cudzoziemiec je znał.
Marja-Antonina jednak jakby nie zauważyła tej okoliczności i mówiła dalej:
— Przyznasz pan jednak, że te są jedyne, które nie dadzą się zaprzeczyć?
— Pani — odpowiedział Balsamo, z tem samem wciąż uszanowaniem, ale też i z tą samą stanowczością — obok wiary jest pewność.
— Mówisz pan trochę niejasno, panie czarowniku; jestem dobrą Francuzką z serca, ale jeszcze nie z wykształcenia i nie rozumiem dobrze wszelkich subtelności języka; powiedziano mi wprawdzie, że pan de Bievre nauczy mnie tego, ale tymczasem będę pana prosiła, ażebyś był mniej zagadkowym, jeżeli chcesz, abym cię rozumiała.
— A ja — odparł Balsamo, wstrząsając głową z uśmiechem melancholijnym — prosić będę Waszą Królewską Wysokość, ażeby pozwoliła mi pozostać niejasnym. Zbyt przykro byłoby mi odsłonić tak dostojnej księżnie przyszłość, która, być może, nie odpowiada jej nadziejom.
— Ho! ho! to już coś poważniejszego — wyrzekła Marja-Antonina — pan chcesz podrażnić moją ciekawość, spodziewając się, iż będę się domagała postawienia horoskopu.
— Niech mnie Bóg strzeże, żebym został do tego zmuszonym — odrzekł Balsamo zimno.
— A tak? — podchwyciła delfinową ze śmiechem — bo to sprawiłoby panu niemały kłopot.
Ale śmiech księżny umilkł, nie wywołując echa wśród dworzan.
Wszyscy czuli na sobie oddziaływanie tego szczególnego człowieka, który był obecnie celem powszechnej uwagi.
— No, przyznaj się pan szczerze — podjęła delfinową.
Balsamo skłonił się, nic nie odpowiedziawszy.
— To pan jednak przepowiedziałeś przybycie moje panu de Taverney? — podchwyciła Marja-Antonina z lekką niecierpliwością.
— Tak, pani, to ja.
— Jakże to było, baronie? — spytała delfinowa, uczuwając potrzebę, ażeby inny jeszcze głos wmieszał się do dziwacznego djalogu, którego rozpoczęcia może żałowała, lecz którego nie chciała jednak przerwać.
— O! mój Boże! — odpowiedział baron — najprościej w świecie, patrzył tylko w szklankę z wodą.
— Naprawdę? — spytała delfinową, zwracając się do Balsama.
— Tak, pani — odrzekł tenże,.
— To pańskie medjum? No, przynajmniej niewinne; oby pańskie słowa były równie przejrzyste.
Kardynał uśmiechnął się.
Baron zbliżył się.
— Wasza Wysokość niczego się już nie nauczy od pana de Bievre — wyrzekł,.
— O! mój drogi gospodarzu! — odezwała się wesoło — nie pochlebiaj mi, albo praw mi lepsze komplimenta. Powiedziałam coś bardzo oklepanego, jak mi się zdaje. Powróćmy do pana.
I Marja-Antonina zwróciła się w stronę Balsama, ku któremu zdawała się ciągnąć ją nieprzeparta siła, pomimo jej woli, jak często ciągnie nas ku sobie miejsce, gdzie nas czeka jakieś nieszczęście.
— Jeżeli dla barona wyczytałeś pan przyszłość w szklance wody, czybyś pan nie mógł wyczytać przyszłości mojej w karafce?
— Wybornie — odrzekł Balsamo.
— Dlaczego więc odmówił pan przed chwilą?
— Bo przyszłość jest niepewna, a gdybym widział w niej jaką chmurę...
Balsamo zamilkł.
— Więc cóż? — zapytała delfinowa.
— Żal byłoby mi wtedy, jak już miałem zaszczyt powiedzieć, zasmucić Waszą Królewską Mość.
— Pan mnie już znałeś wprzód? gdzieżeś mnie pan widział po raz pierwszy?
— Miałem zaszczyt widzieć Waszą Królewską Mość jeszcze dzieckiem w jej kraju rodzinnym, obok jej dostojnej matki.
— Widziałeś pan moją matkę?
— Miałem ten zaszczyt; wspaniała to i potężna królowa.
— Cesarzowa, mój panie.
— Chciałem powiedzieć królowa z serca i z rozumu, a jednak...
— Zastrzeżenia i to względem mojej matki! — zawołała delfinowa z pogardą.
— Największe serca nie są wolne od słabości, zwłaszcza, kiedy im się zdaje, że chodzi o szczęście ich dzieci.
— Historja, mam nadzieję — rzekła Marja-Antonina — nie zapisze ani jednej słabostki Marji-Teresy.
— Bo historja nie będzie wiedziała tego, czego mogłaby się dowiedzieć tylko od cesarzowej Marji-Teresy, od Waszej Królewskiej Mości i ode mnie.
— Mamy jakąś tajemnicę we troje? — rzekła delfinowa z pogardliwym uśmiechem.
— We troje — odpowiedział Balsamo spokojnie — tak, we troje.
— Jakaż to tajemnica?
— Jeżeli ją powiem, to już tajemnicą nie będzie.
— Mniejsza o to, powiedz pan.
— Wasza Królewska Mość tego pragnie?
— Chcę.
Balsamo skłonił się.
— Jest w pałacu Schoöbruńskim — rzekł — pewien gabinet, który nazywają saskim, z powodu wspaniałych wazonów porcelanowych, jakie się w nim znajdują.
— Tak — odparła delfinową — i cóż dalej?
— Gabinet ten należał do osobistego apartamentu Jego Cesarskiej Mości, cesarzowej Marji-Teresy.
— Tak.
— W tym gabinecie pisuje zwykle swe listy osobiste.
— Tak.
— Na ślicznem biurku, podarowanem cesarzowi Franciszkowi I przez króla Ludwika XV.
— Dotąd wszystko, co pan mówisz, jest prawdą, lecz każdy może wiedzieć o tych szczegółach.
— Niech Wasza Królewska Mość raczy być cierpliwą. Pewnego dnia, było to zrana około godziny siódmej, cesarzowa jeszcze nie wstała, gdy Wasza Królewska Mość weszła do gabinetu skrytemi drzwiczkami, bo z pośród dostojnych cór Jej Cesarskiej Mości, Wasza Królewska Mość jest najukochańsza.
— Cóż dalej?
— Wasza Królewska Mość zbliżyła się do biurka. Wasza Królewska Mość musi to pamiętać, było to właśnie przed pięciu laty.
— Mów pan dalej.
— Wasza Królewska Mość zbliżyła się do biurka; leżał na niem list otwarty, który cesarzowa napisała w przeddzień.
— I cóż?
— Cóż? Wasza Królewska Mość przeczytała ten list.
Delfinowa zlekka się zarumieniła.
— A przeczytawszy... Wasza Królewska Mość była niezadowolona, z kilku wyrażeń, bo wzięła pióro i własną ręką...
Delfinowa zdawała się z niepokojem oczekiwać dalszego ciągu.
Balsamo mówił dalej:
— Przekreśliła trzy wyrazy.
— I jakież to były te trzy wyrazy? — żywo zawołała delfinowa.
— Były one na samym początku listu.
— Nie pytam o ich miejsce, gdzie się znajdowały, ale o ich znaczenie.
— Zbyt serdeczne wynurzenie uczuć, jak dla osoby, do której list był adresowany; to właśnie owa słabość, o jaką w danej okoliczności może być pomówiona dostojna matka Waszej Królewskiej Mości.
— Więc pamiętasz pan te trzy wyrazy?
— Pamiętam.
— Mógłbyś mi je pan powtórzyć?
— Dosłownie.
— Więc mi je pan powtórz.
— Głośno?
— Tak.
Moja droga przyjaciółko.
Marja-Antonina zbladła i przygryzła sobie wargi.
— Teraz rzekł Balsamo — czy chce Wasza Królewska Mość, ażebym jej powiedział, do kogo list ten był pisany?
— Nie, napisz mi pan to.
Balsamo wyjął z kieszeni notes z klamerką złotą, napisał kilka wyrazów ołówkiem, oprawnym w tenże metal, wydarł ćwiartkę papieru i, skłoniwszy się, podał ją księżnie, Marja-Antonina wzięła arkusik papieru i przeczytała:
„List adresowany był do kochanki Ludwika XV, pani margrabiny de Pompadour“.
Delfinowa podniosła zdumione oczy na tego człowieka, przemawiającego tak stanowczo, bez żadnego wzruszenia, na człowieka, który, choć się jej kłaniał, zdawał się od niej być wyższym, potężniejszym.
— Wszystko to prawda — powiedziała — i, chociaż nie pojmuję, jakim sposobem pochwyciłeś te szczegóły, nie umiem kłamać i powtarzam głośno, że to prawda.
— Niech zatem Wasza Wysokość — rzekł Balsamo — pozwoli mi oddalić się i niech poprzestanie łaskawie na tej próbie.
— Nie!... — odpowiedziała księżna — pragnę dowiedzieć się wszystkiego. Mówiłeś mi pan o przeszłości, proszę mi coś i o przyszłości powiedzieć.
Arcyksiężna wypowiedziała tych kilka słów z gorączkowem wzruszeniem, które napróżno ukryć usiłowała.
— Jestem gotów — powiedział Balsamo — spełnić rozkaz Waszej Wysokości, ośmielam się jednakże raz jeszcze błagać, abym nie był do tego zmuszanym.
— Nigdy dotąd nie powtarzałam po dwakroć chcą, a panu już to powiedziałam.
— Pozwól mi, Wasza Wysokość, poradzić się przynajmniej wyroczni — rzekł Balsamo błagalnie. — Niech się dowiem, czy wolno mi ujawnić tę przyszłość Waszej Królewskiej Mości.
— Czy dobra, czy zła, chcę ją wiedzieć, rozumiesz pan, chcę — odrzekła Marja-Antonina z wzrastającą niecierpliwością. W dobrą nie uwierzę, bo ją wezmę za pochlebstwo; złą uważać będę za przestrogę, za którą będę panu obowiązana. Zaczynaj pan!...
Arcyksiężna wypowiedziała te wyrazy tonem, niedopuszczającym żadnej perswazji ni zwłoki.
Balsamo wziął karafkę kulistą, z krótką i wąską szyjką, o której już mówiliśmy i postawił ją na złotym talerzu.
Oświetlona w ten sposób woda mieniła się kolorami tęczy i, jak się zdawało, przedstawiała jakieś znaczenie dla bacznie wpatrującego się w nią wróżbity.
Podniósł on karafkę, przez chwilę popatrzył na nią, znowu postawił na stole, potrząsając głową.
— I cóż? — zapytała arcyksiężna.
— Nie mogę mówić — odpowiedział Balsamo.
Twarz księżniczki przybrała wyraz, mówiący: „Bądź spokojny; wiem dobrze, w jaki sposób rozwiązuje się języki tym, którzy milczeć usiłują“.
— Nic zatem nie masz mi pan do powiedzenia? — zapytała głośno.
— Są rzeczy, których nienależy mówić książętom — odpowiedział Balsamo tonem, wyrażającym, że postanowił oprzeć się nawet rozkazom księżnej.
— Zwłaszcza — odpowiedziała małżonka delfina — jeżeli się nic nie wie.
— Nie, Wasza Wysokość, nie to mnie powstrzymuje.
Arcyksiężna pogardliwie się uśmiechnęła.
Balsamo był jakby zakłopotany.
Kardynał śmiał mu się w oczy, a baron szepnął:
— No, no, mój czarowniku, utraciłeś już widzę władzę i teraz czeka nas tylko widok tych złotych filiżanek, zmieniających się, jakby w bajce wschodniej, w liście winogradu.
— Wolałabym — odpowiedziała Marja-Antonina — zwyczajne liście winne, niż całą tę paradę, urządzoną przez tego pana, dlatego tylko, aby mi był przedstawionym.
— Wasza Wysokość — rzekł Balsamo śmiertelnie blady — raczy sobie przypomnieć łaskawie, że wcale o ten zaszczyt nie prosiłem.
— O! nie trudno się było domyślić, że cię zechcę zobaczyć.
— Przebacz mu, Wasza Wysokość, — odezwała się Andrea — sądził, że dobrze robi.
— A ja ci mówię, że bardzo zawinił — odparła księżniczka w sposób, aby ją usłyszał Balsamo tylko i Andrea. — Nie wolno mu było wywyższać się kosztem biednego starca. Delfinowej Francji przyjemniej byłoby napić się z cynowego kubka szlachcica, niż ze złotej czary szarlatana.
Balsamo wyprostował się i wstrząsnął, jakby ukąszony przez żmiję.
— Arcyksiężno — powiedział drżącym głosem — gotów jestem odkryć przyszłość, jeżeli Wasza Wysokość w swem zaślepieniu koniecznie tego żąda.
Wypowiedział to tonem tak pewnym i groźnym zarazem, że obecnym ścięła się krew w żyłach.
Arcyksiężna pobladła.
Gieb ihm kein Gehoer, meine Tochter[4] — odezwała się ochmistrzyni po niemiecku.
Lass sie hoeren, sie hat wissen wollen, und so soli sie wissen[5] — tym samym językiem odpowiedział Balsamo.
Słowa, wypowiedziane w narzeczu obcem, które zaledwie kilka osób zrozumiało, jeszcze więcej dodały tajemniczości położeniu.
— Owszem — rzekła arcyksiężna, sprzeciwiając się naleganiom ochmistrzyni — owszem, chcę, aby mówił. Gdybym mu teraz milczeć kazała, sądziłby, że mnie nastraszył.
Balsamo posłyszał te słowa i ponury lecz przelotny uśmiech zarysował się na jego ustach.
— Oto — szepnął fanfaronada.
— Mów pan — rzekła delfinowa — słucham.
— Wasza Wysokość nakazuje, abym mówił?
— Nigdy nie zmieniam postanowienia!
— Powiem to samej tylko Waszej Wysokości.
— Dobrze — odparła arcyksiężna. — Oddalcie się.
I na znak, dający do zrozumienia, że rozkaz dotyczył wszystkich, dwór się usunął.
— Jest to równie dobry sposób jak i każdy inny, zmierzający do uzyskania prywatnego posłuchania — powiedziała delfinową. — Nieprawdaż?
— Nie usiłuj, Wasza Wysokość, rozgniewać mnie odrzekł Balsamo. — Jestem jedynie narzędziem, którem Bóg się posługuje, aby cię oświecić. Nie obrażaj fortuny, bo ona mścić się umie. Ja jestem tłumaczem tylko jej wybryków. Nie racz, Wasza Wysokość, pamiętać mi ociągania się mojego, nie czyń mnie odpowiedzialnym za nieszczęścia, których mam być zwiastunem.
— Są zatem i nieszczęścia? — powiedziała arcyksiężna, ułagodzona pełnym szacunku zachowaniem się Balsama, i rozbrojona jego pozornem poddaniem.
— Tak, Wasza Wysokość, i to bardzo wielkie nieszczęścia.
— Mów wszystko.
— Jestem gotów.
— A więc?
— Racz zapytać, Wasza Wysokość.
— Czy rodzina moja będzie szczęśliwą?
— Ta, którą Wasza Wysokść opuściła, czy ta, która was oczekuje?
— Prawdziwa moja rodzina, matka Marja-Teiesa, brat Józef i siostra Karolina.
— Nieszczęścia wasze ich nie dosięgną.
— Więc te nieszczęścia będą moim tylko udziałem?
— Waszym i nowej rodziny Waszej.
— Czy można wiedzieć, jakiego to rodzaju nieszczęścia?
— W tej chwili.
— Rodzina królewska składa się z trojga książąt?...
— Tak jest.
— Książę de Berry, hrabia Prowancji i hrabia d’Artois.
— Istotnie.
— Jaki los tych książąt?
— Wszyscy trzej panować będą.
— Ja więc nie będę miała dzieci?
— Owszem.
— Ale nie synów?
— Będą i synowie pomiędzy dziećmi Waszej Wysokości.
— Pomrą zatem?...
— Jednego opłakiwać będziecie że umarł, drugiego, że pozostał przy życiu.
— Czy małżonek mój będzie mnie kochał?
— Będzie.
— Bardzo?
— Bardzo.
— Jakież nieszczęścia dosięgnąć mnie zatem mogą, jeżeli będę miała miłość męża i opiekę rodziny?
— Zabraknie wam jednej i drugiej.
— Pozostanie nu miłość i opieka ludu.
— Miłość i opieka ludu!.,. To ocean podczas ciszy... Widziała Wasza Wysokość ocean podczas burzy?...
— Czyniąc dobrze, zapobiegnę zerwaniu się burzy, a jeśli wybuchnie, pójdę razem z nią.
— Im wyżej piętrzą się bałwany, tem głębsza otchłań pod niemi.
— Bóg mnie obroni.
— Bóg nie broni tych, których skazał.
— Co pan mówisz, czyż nie będę królową?
— Dałby Bóg, abyś nią Wasza Wysokość nie była!
Młoda kobieta uśmiechnęła się pogardliwie.
— Racz posłuchać mnie dalej arcyksiężno, odezwał się Balsamo.
— Słucham — odpowiedziała delfinowa.
— Czy Wasza Wysokość zauważyła obicie w pokoju, w którym spędziła pierwszą noc, po wyjeździe do Francji?
— Pamiętam je — odpowiedziała delfinowa.
— Co przedstawiało to obicie?
— Rzeź!... Rzeź niewiniątek.
— Czy straszne oblicza siepaczy, nie pozostały w pamięci Waszej Królewskiej Mości?
— Przyznaję.
— A w czasie burzy nic Wasza Wysokość nie zauważyła?
— Piorun zgruchotał drzewo po lewej stronie karety, które, upadając, o mało nie zmiażdżyło mego powozu.
— To są właśnie przepowiednie — powiedział ponurym głosem Balsamo.
— Przepowiednie nieszczęścia?
— Trudno je inaczej tłumaczyć.
Arcyksiężna zwiesiła głowę na piersi i po chwili skupionego milczenia zapytała.
— Jaką śmiercią umrze mój mąż?
— Bez głowy.
— Hrabia Prowancji?
— Bez nóg.
— Hrabia d’Artois?
— Bez dworu.
— A ja?
Balsamo potrząsnął głową.
— Słucham... — rzekła delfinową — powiedz mi pan!
— Nie mam nic więcej do powiedzenia.
— A ja chcę, żebyś pan mówił!... — zawołała księżna, drżąc cała.
— Na litość! Wasza Wysokość!
— Mów!
— Nigdy! za nic nie powiem!...
— Mów pan — rzekła tonem groźby arcyksiężna — mów pan, albo powiem, że wyprawiasz śmieszną komedję. A niewolno, przypominam, robić sobie igraszki z córki Marji-Teresy, z kobiety... która trzyma w swych dłoniach losy trzydziestu miljonów ludzi.
Balsamo pozostał milczący.
— Zatem, nic nie wiesz pan więcej — powtórzyła księżniczka, wzruszając pogardliwie ramionami. — Wyobraźnia już się wyczerpała.
— Wiem wszystko — odrzekł Balsamo — a ponieważ Wasza Wysokość koniecznie tego żąda...
— Tak, żądam tego!
Balsamo wziął karafkę, umieścił ją w ciemnej wnęce sztucznej groty; potem, ująwszy rękę arcyksiężniczki, pociągnął ją pod cieniste sklepienie.
— Czy Wasza Wysokość gotowa na wszystko? — zapytał księżny, którą te przygotowania przejęły dziwnym lękiem.
— Tak.
— A więc na kolana, Księżno, i proś Boga, by oszczędził ci straszliwego końca, który zaraz ujrzysz.
Delfinowa machinalnie usłuchała i osunęła się na klęczki.
Gdy Balsamo swą różdżką dotknął kulistej powierzchni kryształu, we wnętrzu karafki zarysował się obraz ponury i okropny...
Delfinowa chciała się porwać z klęczek, lecz zachwiała się, wydała przeraźliwy krzyk i upadła zemdlona.
Po kilku minutach przyszła do przytomności, przesunęła ręką po czole, jakby chcąc zebrać wspomnienia i nagle wykrzyknęła z akcentem niewymownego przerażenia:
— Karafka!!!
Baron podał ją. Woda była przeźrocza i czysta, szkło bez najmniejszej plamy.

Balsamo znikł.

XVI
ODJAZD

Pierwszą osobą, która spostrzegła zemdlenie delfinowej, był, jakeśmy powiedzieli, baron de Taverney.
Stał on blisko na czatach, zaniepokojony niemniej od innych tem, co może się dziać między nią a czarownikiem.
Usłyszał krzyk, jaki wydała Jej Królewska Wysokość, widział wybiegającego Balsamo i poskoczył na ratunek.
Pierwszemi słowy delfinowej było żądanie pokazania jej karafki, następnem zaś, ażeby nie uczyniono nic złego czarownikowi.
Polecenie to wydane zostało w porę, bo już Filip de Taverney rzucił się w ślad za nim, jak lew gniewny, gdy go głos delfinowej zatrzymał.
Dama honorowa zbliżyła się do niej i poczęła wypytywać; na wszystkie pytania odpowiedziała jednak tylko, że Balsamo w niczem jej nie uchybił, i że widoczni# zmęczona długą podróżą i burzą dnia poprzedniego, zaskoczona została atakiem nerwowym.
Odpowiedzi te przetłumaczone zostały panu de Rohan, który czekał objaśnień, nie śmiał jednak o nie prosić.
U dworu trzeba się nieraz zadawalać odpowiedzią połowiczną, odpowiedź delfinowej nie była wystarczającą dla nikogo, lecz zdawała się zaspakajać wszystkich.
Filip zbliżył się do niej.
— Powolny rozkazom Waszej Królewskiej Mości — rzekł — przychodzę z żalem przypomnieć, że pół godziny, przez które chciała tu się zatrzymać, już upłynęło... i że konie są gotowe...
— Dobrze — rzekła z pełnym wdzięku ruchem — ale — dodała — cofam swe pierwotne postanowienie. Nie jestem zdolna odjechać teraz. Gdybym się przespała kilka godzin, zdaje mi się, że wypoczynek powróciłby mi siły.
Baron zbladł. Andrea spojrzała na ojca z niepokojem.
— Wasza Wysokość wie, jak schronienie to jest jej niegodne — wyjąkał baron de Taverney.
— O! proszę pana — odpowiedziała delfinowa głosem kobiety bliskiej zemdlenia — wszystko będzie dobre dla mnie, bylebym mogła wypocząć.
Andrea znikła natychmiast, ażeby przygotować pokój.
Nie był on ani największy, ani najozdobniejszy, lecz w pokoju młodej dziewczyny z arystokratycznego rodu, jaką była Andrea, choćby nawet tak biednej, jak ona, znajdzie się zawsze coś miluchnego, co widokiem swym sprawić może przyjemność innej kobiecie.
Każdy się cisnął do delfinowej, lecz ona z uśmiechem smutnym skinęła ręką, jakby nie miała sił powiedzieć, że chce być sama.
Wówczas wszyscy oddalili się po raz drugi Marja-Antonina patrzyła za odchodzącymi, dopóki nie znikli jej z oczu, poczem zadumana opuściła pobladłą twarz na piękną rękę.
Bo czyż nie były strasznemi te przepowiednie, towarzyszące jej wjazdowi do Francji?
Pokój, w którym zatrzymała się w Strassburgu, stanąwszy po raz pierwszy na ziemi, której miała być królową, przedstawiał na obiciu swem rzeź niewiniątek; burza, która w przeddzień wywróciła drzewo tuż przy jej powozie, a wreszcie te wróżby, dokonane przez człowieka tak niezwykłego, wróżby z tak tajemniczem po nich zjawiskiem, o którem, delfinowa postanowiła nie mówić nikomu!
W dziesięć niespełna minut powróciła Andrea.
Wracała, aby oznajmić, że pokój gotowy.
Nie sądząc, ażeby zakaz i jej dotyczył, Andrea weszła do altanki.
Przez kilka minut stała nieruchomo przed księżną, nie śmiejąc mówić, bo Jej Królewska Wysokość zdawała się pogrążoną w głębokiej zadumie.
Wreszcie Marja-Antonina podniosła głowę i z uśmiechem spojrzała na Andreę.
— Pokój Waszej Królewskiej Mości już gotów... błagamy ją tylko...
Delfinową nie pozwoliła dziewczęciu dokończyć.
— Bardzo pani dziękuję — rzekła. — Zawołaj z łaski swej hrabiny Langershausen i bądź nam przewodniczką.
Andrea wykonała zlecenie; stara dama honorowa zbliżyła się śpiesznie.
— Czy pani rozumie po niemiecku? — spytała Marja-Antonina.
— Rozumiem, Wasza Wysokość — odpowiedziała Andrea — a nawet trochę mówię.
— Doskonale! — wykrzyknęła delfinową z radością. — O! to wybornie się nadaje do mych projektów!
Andrea nie śmiała pytać dostojnego gościa, jakie są te projekty, jakkolwiek była wielce tego ciekawa.
Delfinową oparła się na ramieniu pani Langershausen i szła drobnym krokiem. Kolana zdawały się pod nią uginać.
Gdy wychodziła z altany, usłyszała głos pana de Rohan, jak mówił:
— Jakto! panie de Stainville, chcesz pan mówić z Jej Królewską Wysokością pomimo zakazu?
— Muszę — odpowiedział gubernator głosem stanowczym i przebaczy mi, jestem tego pewny.
— Doprawdy, nie wiem, czy powinienem...
— Pozwól przyjść naszemu gubernatorowi, panie de Rohan — wyrzekła delfinowa, ukazując się w otworze altany, jak pod łukiem triumfalnym zieleni; — panie de Stainville proszę.
Wszyscy uchylili głowy przed rozkazem Marji-Antoniny i usunęli się, ustępując miejsca szwagrowi wszechpotężnego ministra, który rządził wtedy Francją.
Pan de Stainville spojrzał dokoła, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że wiadomość jest poufna.
Marja Antonina zrozumiała, że gubernator pragnie z nią pomówić na osobności, zanim jednak skinęła, że chce pozostać sama, wszyscy się już oddalili.
— Depesza przyszła z Wersalu — wyrzekł, półgłosem p. de Stainville, podając delfinowej list, który zasłaniał swym haftowanym kapeluszem.
Delfinowa wzięła list i wyczytała na kopercie:
„Do pana barona Stainville, gubernatora Strassburga.
— List jest nie do mnie, lecz do pana — wyrzekła — rozpieczętuj go pan i przeczytaj, jeżeli zawiera coś, co mogłoby mnie obchodzić.
— List jest rzeczywiście adresowany do mnie, ale w tem miejscu na kopercie znajduje się znak umówiony ze szwagrem moim p. de Choiseul, wskazujący, że przeznaczony jest on tylko dla Waszej Wysokości.
— A! prawda! krzyżyk, nie zauważyłam go; daj pan.
Księżna otworzyła list i przeczytała co następuje:
„Przedstawienie pani Dubarry u dworu jest postanowione, jeżeli tylko znajdzie matkę chrzestną. Mamy pewne nadzieje, że jej nie znajdzie. Ale najlepszym sposobem, aby przeszkodzić tej prezentacji, byłoby przyśpieszenie przyjazdu Jej Królewskiej Wysokości. Gdy Jej Królewska Wysokość przybędzie do Wersalu, nikt nie ośmieli się pomyśleć o takim skandalu.
— Bardzo dobrze! — wyrzekła delfinowa — nie okazując ani najmniejszego śladu, iżby ten list choć cokolwiek ją obchodził.
— Wasza Królewska Wysokość spocznie? — spytała lękliwie Andrea.
— Nie! dziękuję pani — odrzekła arcvksiężna — orzeźwiło mnie świeże powietrze; widzicie, jak jestem teraz silna i jak czuję się dobrze.
Usunęła ramię hrabiny i postąpiła kilka kroków z taką szybkością i siłą, jakby jej nic nie było.
— Książę! — zawołała — jadę! P. de Rohan spojrzał ze zdziwieniem na pana de Stainville, jakby pytając go o wytłumaczenie tej nagłej zmiany.
— Jego Wysokość Delfin się niecierpliwi — szepnął gubernator do ucha kardynałowi.
Kłamstwo nodsunięte zostało z taką zręcznością, że pan de Rohan uważając tę wiadomość za bardzo drażliwą, zachował ją przy sobie.
Co do Andrei, ojciec przyzwyczaił ją do poszanowania dla wszelkiego kaprysu głowy ukoronowanej, nie zdziwiła ją więc zmiana zamiarów Marji-Antoniny.
Delfinową też, zwróciwszy się do niej, zobaczyła na jej twarzy tylko wyraz niewysłowionej słodyczy.
— Dziękuję pani — rzekła — gościnność wasza żywo mnie wzruszyła.
Poczem zwracając się do barona:
— Dowiedz się pan — dodała — że wyjeżdżając z Wiednia, uczyniłam ślub, iż zajmę się losem pierwszego francuza, którego spotkam na granicy Francji. Tym francuzem jest syn pański. Ale na tem się nie zatrzymam... panienka... Jakże na imię pańskiej córce?...
— Andrea, Wasza Wysokość.
— Nie chcę więc, ażeby panna Andrea została zapomniana...
— O! Wasza Wysokość — wyszeptało dziewczę.
— Tak, chcę z niej uczynić damę honorową; wszak jesteśmy w stanie wylegitymować ją odpowiednio, nieprawdaż? — mówiła dalej delfinowa, zwracając się do Taverney’a.
— O! Wasza Wysokość! — zawołał baron, widząc swe marzenia spełnione — o to niema obawy, bo szczycić się zawsze mogliśmy bardziej imieniem swem rodowem, niż majątkiem... ale takie szczęście...
— Należy się wam... Brat bronić będzie króla w wojsku, siostra mnie będzie dopomagać, ojciec dawać będzie synowi rady, jak być honorowym, córce jak być cnotliwą. Wszak godnych będę miała służebników, nieprawdaż? — mówiła dalej Marja-Antonina, zwracając się do młodzieńca, który za całą odpowiedź przyklęknął, bo wzruszenie stłumiło mu głos.
— Ale... — szepnął baron, gdyż on pierwszy ze wszystkich odzyskał zdolność spokojniejszego myślenia.
— Tak, pojmuję — odrzekła delfinowa — macie poczynić jakieś przygotowania, nieprawdaż?
— Bezwątpienia, Wasza Wysokość — odpowiedział Taverney.
— Przypuszczam jednak, że przygotowania te nie potrwają długo.
Smutny uśmiech, jaki przemknął po ustach Andrei i Filipa, a uwydatnił się z goryczą u barona, powstrzymał ją w tej rozmowie, która stawała się bolesną dla miłości własnej Taverney’ów.
— Zapewne że nie, o ile wnoszę z chęci waszej przypodobania mi się dodała delfinowa. — Zresztą, czekajcie, zostawię wam tu jedną z moich karet, pojedziecie nią za mną. Panie gubernatorze, dopomóż mi pan...
Gubernator zbliżył się.
— Zostawiam jedną z karet panu de Taverney, którego zabieram do Paryża z panną Andreą — wyrzekła delfinowa. — Wyszukasz kogo do towarzyszenia tej karecie, która nie przestanie należeć do mego orszaku.
— Natychmiast, Wasza Wysokość. Zbliż się, panie de Beausire.
Z pośród eskorty wyszedł młodzieniec lat dwudziestu czterech do pięciu, o chodzie pewnym, oku żywem i inteligentnem, i przystąpił z kapeluszem w ręku.
— Zachowasz pan karetę dla pana de Taverney — wyrzekł gubernator — i będziesz mu towarzyszył.
— Postaraj się pan, ażeby się z nami połączyli prędko — odezwała się delfinowa — upoważniam pana do częstszej zmiany koni w drodze.
Baron i jego dzieci zaczęli dziękować księżnej.
— Wszak nie jest bardzo przykrym dla pana ten odjazd? — spytała delfinowa.
— Jesteśmy na rozkazy Waszej Wysokości — odpowiedział baron.
— Do widzenia! do widzenia! — odrzekła Marja-Antonina z uśmiechem. — Do powozów panowie!... a pan, panie Filipie, na koń!

Filip ucałował rękę ojca, uściskał siostrę i wskoczył na siodło.

XVII
PODARUNEK

W kwadrans później w alei zamkowej nie pozostał nikt z całej tej kawalkady, która się rozproszyła jak kurzawa na drodze. Tylko przed pawilonem siedział młodzieniec, który pożądliwem okiem ścigał ostatnie kłęby kurzu, jakie wzniecały już daleko na gościńcu biegnące szybko konie.
Młodzieńcem tym był Gilbert. Baron, zostawszy sam z Andreą, nie był w stanie jeszcze przyjść do słowa.
Dziwny widok przedstawiał salon zamkowy.
Andrea ze złożonemi rękoma rozmyślała o tylu dziwnych wypadkach, niespodziewanych, nagłych, które przerwały jej życie tak spokojne.
Zdawało jej się, że śni.
Baron marszczył brwi i poprawiał żabot.
Nicolina, oparłszy się o drzwi, przypatrywała się swym państwu.
La Brie ze zwieszonemi rękoma przypatrywał się Nicolinie.
Pierwszy ocknął się baron.
— Zbrodniarzu! — krzyknął na La Briego — stoisz jak słup, a ten szlachcic, ten przedstawiciel dworu królewskiego, czeka za drzwiami.
La Brie odskoczył na bok, potknął się i znikł, kulejąc.
Po chwili wrócił.
— Proszę pana, ten szlachcic tam jest.
— Co porabia?
— Daje jeść swemu koniowi.
— To daj mu pokój. A kareta?
— Kareta stoi w alei.
— Zaprzężona?
— W cztery konie. O! piękne bestje! proszę pana! Objadają granaty, które tam rosną.
— Konie królewskie mają prawo jeść, co im się spodoba. A czarownik?
— Czarownik, proszę pana, znikł.
— I stół zostawił cały zastawiony — rzekł baron to nieprawdopodobne. Niezawodnie powróci, albo kogoś przyśle po niego.
— Chyba nie — odrzekł La Brie — Gilbert widział, jak odjeżdżał ze swoim furgonem.
— Gilbert widział, jak odjeżdżał z furgonem? — powtórzył baron zamyślony.
— Tak, proszę pana.
— Ten próżniak Gilbert wszystko musi zobaczyć. Spakuj kufer!
— Już zapakowany, proszę pana.
— Jakto? jakim sposobem?
— A tak, jak tylko usłyszałem rozkaz pani delfinowej, wszedłem do pokoju pana barona i spakowałem jego ubranie i bieliznę.
— A kto ci się kazał w to mieszać, hultaju?
— Myślałem, proszę pana, że dobrze robię, uprzedzając pańskie życzenia.
— Głupiec z ciebie! No, pomóż panience.
— Dziękuję ojcu, mam Nicolinę.
Baron zaczął się znów namyślać.
— Ależ potrójny idjoto!... — wrzasnął na La Brie’ego — jedna rzecz jest niemożliwa!
— Jaka?
— A tyś o niej nie pomyślał, bo ty o niczem nie myślisz.
— Niech pan powie.
— Żeby Jej Królewska Mość odjechała, nic nie zostawiwszy panu de Beausire, a czarownik znikł, nie powiedziawszy ani słowa Gilbertowi.
W tej chwili na podwórzu odezwało się gwizdnięcie.
— Proszę pana — odezwał się La Brie.
— Cóż takiego?
— Ktoś woła.
— Któż taki?
— Ten pan.
— Przedstawiciel króla?
— A tak i Gilbert także chodzi tak, jakby miał coś do powiedzenia.
— No, to idź bydlę!
La Brie spełnił rozkaz z właściwym sobie pośpiechem.
— Mój ojcze — rzekła Andrea, zbliżając się do barona — pojmuję, co cię udręcza w tej chwili. Wiesz, że mam trzydzieści luidorów i ten piękny zegarek, wysadzany brylantami, który królowa Marja Leszczyńska podarowała mej matce.
— Tak, to dobrze, moje dziecko, ale zachowaj to, zachowaj, potrzeba ci będzie pięknej sukni na pierwszy występ u dworu. Teraz niech ja sobie głowę łamię. Sza!... La Brie powraca.
— Proszę pana!... — zawołał La Brie, wchodząc i trzymając w jednej ręce list, a w drugiej kilka monet złotych — proszę pana, widzi pan, co delfinowa zostawiła dla mnie, dziesięć luidorów, proszę pana! dziesięć luidorów!...
— A ten list, ośle.
— A! ten list to do pana od czarownika.
— Od czarownika; któż ci go oddał?
— Gilbert.
— A co, czy nie mówiłem; prędzej, daj że go prędzej.
— Baron wyrwał list La Brie’emu, otworzył pośpiesznie i przeczytał pocichu:
„Panie baronie!... odkąd tak dostojna osoba dotknęła się owego serwisu w ogrodzie, należy on do pana, zachowaj go jak relikwję i pomyśl czasem o wdzięcznym ci gościu“.

Józef Balsamo.

— La Brie! — wykrzyknął baron po chwilowym namyśle.
— Co? proszę pana.
— Czy w Bar-le-Duc jest dobry złotnik?
— A jest, proszę pana; ten, który zlutował puhar srebrny panny Andrei.
— To dobrze. Andreo, odstawisz na bok kubek, którym piła Jej Królewska Wysokość, a resztę serwisu każesz zanieść do karety. A ty, bałwanie, pobiegnij do piwnicy, i podaj temu szlachcicowi dobrego wina, jeżeli jeszcze coś zostało?
— Tylko butelka, proszę pana — odparł La Brie z głębokim smutkiem.
— Więcej nie trzeba.
La Brie wyszedł.
— No, Andreo — mówił dalej baron, ujmując dziewczę za obie ręce — odwagi, moje dziecko. Jedziemy na dwór, tam wiele jest wakujących tytułów, wiele opactw do rozdania, dużo pułków bez pułkowników. Dwór, to piękny kraj, zawsze oświecony słońcem. Staraj się być tam, gdzie ono świeci, bo jesteś piękna. Tak, moje dziecko, a teraz idź.
Andrea wyszła, nadstawiwszy czoło baronowi.
Nicolina podążyła za nią.
— Hej! ty, potworze, La Brie! — zawołał Taverney, wychodząc ostatni — a pamiętaj o panu szlachcicu, rozumiesz?
— Rozumiem, proszę pana — odpowiedział La Brie z głębi piwnicy.
— A ja — dodał baron, drepcąc po pokoju — ja uporządkuję swoje papiery... — Za godzinę musimy być już zdala od tej budy, Andreo, słyszysz? Nareszcie wydobędę się z Taverney i to z honorem. Co za dzielny człowiek z tego czarownika. — Doprawdy, staję się zabobonnym, jak djabeł. — Spieszże się u licha, La Brie!
— Proszę pana, musiałem iść po ciemku, bo w zamku nie ma już ani jednej świecy.

— Zdaje się, że już ostatni czas, aby się stąd wynieść — rzekł baron.

XVIII
DWADZIEŚCIA PIĘĆ LUIDORÓW NICOLINY

Powróciwszy do swego pokoju, Andrea zajęła się zaraz przygotowaniami do podróży. Nicolina pomagała jej z takim zapałem, że rozproszyła niebawem chmurę, jaka zawisła pomiędzy nią a jej panią, z powodu nieporozumienia porannego.
Andrea, spoglądając na swą pokojówkę z pod oka, uśmiechała się przyjaźnie.
— Dobra to w gruncie rzeczy dziewczyna — mówiła sobie w duszy, dobra, wierna i wdzięczna, a że ma swoje słabości, to i któż ich nie ma na świecie?... Zapomnijmy!
Nicolina ze swej strony nie spuszczała z oczu fizjognomji pani i spostrzegła w tej chwili dobroć, malującą się na tej pięknej i spokojnej twarzyczce.
— Jakżem ja głupia — myślała — o mało, że o tego łotrzyka Gilberta, nie naraziłam się dobrej panience, która zabierze mnie do Paryża, gdzie tak łatwo zrobić karjerę.
— Zapakuj-no moje koronki do pudła — oderwała się Andrea.
— Do pudła, panienko? — a do jakiego?... — zapytała pokojówka.
— Czy ja wiem! Czy nie mamy żadnego?
— I owszem, jest to, które mi panienka podarowała... mam je u siebie w pokoju.
I pobiegła z taką gotowością, że ostatecznie zjednała sobie Andreę.
— Ależ to twoja własność, — powiedziała panna de Taverney, zobaczywszy powracającą Nicolinę — możesz sama go potrzebować, moja droga.
— Skoro panience przydać się może, służę z całego serca.
— Pamiętaj, że chcesz iść na swoje gospodarstwo — odpowiedziała Andrea — i że w takim razie nigdy się niema zadużo sprzętów.
Nicolina zarumieniła się po uszy.
— Pudło to — odezwała się znowu Andrea — będzie ci potrzebne do ułożenia ślubnego stroju.
— O! panienko — odpowiedziała wesoło potrząsając głową Nicolina — mój strój ślubny niewiele mi zajmie miejsca.
— Dlaczego? Chcę abyś, wychodząc zamąż, była szczęśliwa, a nawet bogata.
— Bogata? — proszę panienki.
— Naturalnie, bogata, względnie.
— Czy panienka znalazła dla mnie jakiego zamożnego dzierżawcę?
— Nie; ale znalazłam posag dla ciebie.
— Napnwdę, panienko?
— Wiesz, co się znajduje w mojej sakiewce?
— Wiem panienko, — dwadzieścia pięć luidorów w złocie.
— Otóż te dwadzieścia pięć luidorów, tobie przeznaczam, Nicolino.
— Ależ to majątek panienko!... — zawołała promieniejąca Nicolina.
— Tem lepiej, moja droga, jeżeli takie masz przekonanie.
— Panienka daruje mi te pieniądze?
— Już ci je darowałam.
Zdziwionej i wzruszonej Nicolinie łzy zakręciły się w oczach. Chwyciła ręce Andrei i gorąco wycałowała.
— Chyba mąż będzie zadowolony? — zapytała panna de Taverney.
— Z pewnością; że będzie bardzo zadowolony, panienko — odpowiedziała Nicolina.
I zaczęła zaraz rozmyślać, że Gilbert dlatego najpewniej tak się względem niej znalazł, iż się obawiał nędzy, a teraz, gdy się stała bogatą, stanie się może bardziej pożądaną.
Postanowiła że ofiaruje zaraz Gilbertowi część skarbu Andrei, pewna, że w ten sposób przywiąże go do siebie i uchroni od złego. Była to prawdziwie szlachetna strona projektu. Kto wie jednak, czy jaki złośliwy komentator tych marzeń, nie dopatrzyłby w szlachetności owej, maleńkiego ziarenka próżności mimowolnej, a może chęci upokorzenia tego, który ją poniżył.
Tymczasem zapewnijmy pesymistów, że w obecnej chwili, suma dobrych chęci Nicoliny przenosiła o wiele jej złe pragnienia.
Andrea patrzyła bacznie na zamyśloną dziewczynę. — Biedne dziecko! — westchnęła, a mogłaby być taka szczęśliwa!
Nicolina, posłyszawszy te słowa, zadrżała.
Słowa te ukazały jej, płochej dziewczynie, całe Eldorado jedwabiu, brylantów, koronek i miłości, o których Andrea, lubująca się w życiu cichem, ani żartem nie marzyła nawet.
Nicolina odwróciła jednak zaraz oczy od tego obłoku ze złota i purpury, przesuwającego się na horyzoncie.
Oparła się pokusie.
— Może, proszę panienki, będę nareszcie szczęśliwa, rzekła; może zdobędę sobie skromne chociażby szczęście!
— Zastanów się dobrze, moje dziecko.
— O panienko, dobrze się zastanawiałam.
— Daj ci Boże abyś była szczęśliwą, ale nie bądź już odtąd szaloną.
— O, panienko, korzystam ze sposobności i przyznaję, że byłam naprawdę szalona, a przedewszystkiem, że bardzo zgrzeszyłam względem panienki, ale niech mi pani przebaczy. Gdy kochamy...
— Więc tak bardzo kochasz Gilberta?
— Tak, panienko, kocha... kochałam go, odpowiedziała Nicolina.
— Dla mnie trudne to do uwierzenia, powiedziała z uśmiechem Andrea; ale jest widocznie coś, co ci się w tym chłopcu podobało? Skoro go tylko zobaczę, muszę się przypatrzeć uważnie temu pożeraczowi serc.
Nicolina patrzyła na Andreę, i nie wiedziała, jak sobie to wszystko tłumaczyć. Czy to głęboka hipokryzja, czy też szczerość prawdziwa? Być może, iż piękna Andrea nie zwracała uwagi na Gilberta, pomyślała, lubo faktem jest, że on bardzo patrzył na Andreę.
Postanowiła koniecznie dokładniej się poinformować i zapytała:
— Czy Gilbert nie pojedzie z nami do Paryża, panienko?
— A to po co? odpowiedziała Andrea.
— A no...
— Gilbert nie jest służącym; a nie może być rezydentem w domu paryskim. Tu w Taverney, kochana Nicolino, ludzie są niby ptaszyny świegocące w cieniu mojego ogródka i w żywopłotach alei. Ziemia tu uboga, ale żywi. Rezydent w Paryżu za drogo kosztuje, tam nie trzyma się nikogo bez zajęcia.
— Gdybym go poślubiła jednakże, panienko... wyjąkała Nicolina.
— Gdybyś go poślubiła, zostałabyś z nim w Taverney, odpowiedziała Andrea tonem stanowczym i pilnowalibyście tu tego domu, który matka moja tak bardzo lubiła.
Nicolina uczuła się oszołomioną; w słowach Andrei, niepodobna było najmniejszej dopatrzyć tajemnicy.
Zrzekła się Gilberta bez żadnej myśli ukrytej, bez cienia żalu; ustępowała innej tego, którego w przeddzień zaszczycała swojemi względami. To niepojęte doprawdy.
— Bezwątpienia, wielkie panie są inaczej zupełnie stworzone — pomyślała Nicolina — i dlatego to tak mało prawdziwych zmartwień, a tak wiele intryg widziałam w klasztorze.
Andrea odgadła to wahanie się Nicoliny, tę jej chwiejność pomiędzy dążeniem do paryskich rozkoszy, a spokojną miernością w Taverney i słodko ale poważnie powiedziała:
— Nicolino, postanowienie jakie musisz powziąć teraz, może decydować o całem twojem życiu, rozważ więc wszystko moja droga, pozostawiam ci na to godzinę czasu. Termin to krótki, co prawda, ale wiem, że orjentujesz się bardzo szybko: albo służba i Paryż, albo mąż i Taverney. Nie chcę zamężnej pokojowej...
— Godzinę mi tylko pozostawia panienka do namysłu?
— Godzinę tylko.
— Dobrze, panienko, więcej mi nie potrzeba.
— Spakuj wszystkie moje rzeczy, dołącz do nich rzeczy mojej matki, które są dla mnie relikwjami i powracaj zaraz oznajmić mi swoje postanowienie, jakiekolwiek ono będzie. Daję ci dwadzieścia pięć luidorów. Jeżeli wyjdziesz za mąż, będą one twoim posagiem, jeżeli pojedziesz ze mną, będzie to twoja pensja za pierwsze dwa lata.
Nicolina wzięła sakiewkę i ucałowała rękę Andrei.
Nie chciała stracić ani sekundy z udzielonej jej godziny, wypadła z pokoju, zbiegła szybko ze schodów, przebiegła przez podwórze i znikła w alei.
Andrea patrzyła za nią i myślała:
— Biedna zbłąkana, któraby tak łatwo szczęśliwą być mogła! Czy miłość jest rzeczywiście tak słodka?...
W pięć minut potem, Nicolina stukała do okna Gilberta, mianowanego przez Andreę rezydentem, a próżniakiem przez barona.
Gilbert, odwrócony do okna plecami, szperał w czemś w głębi pokoju.
Posłyszawszy odgłos paluszków Nicoliny na szybie, porzucił swoje zajęcie, jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku, i szybko zwrócił się do niej.
— A! to ty, Nicolino?
— Tak, to ja jeszcze — odpowiedziała przez szybę z uśmiechniętą, wyzywającą miną.
— Bardzo mi przyjemnie — powiedział Gilbert otwierając okno.
Nicolina, rozczulona tem powitaniem, podała rękę chłopakowi, który ją uścisnął.
— Dobrze idzie — pomyślała — nie pojadę do Paryża.
Myśli jej towarzyszyło westchnienie.
— Wiesz — rzekła opierając się łokciami na oknie — wiesz, że państwo wyjeżdżają z Taverney.
— Wiem — odpowiedział Gilbert.
— A wiesz dokąd jadą?
— Do Paryża.
— Wiesz, że i ja jadę także?
— Nie, o tem nie wiedziałem.
— A cóż ty na to?
— Jeżeli ci to sprawia przyjemność, to i owszem, winszuję...
— Jak, jak powiedziałeś?
— Powiedziałem: jeżeli sprawia ci to przyjemność — to ci szczerze winszuję.
— To zależy — odpowiedziała Nicolina.
— A więc znowu masz mi coś do powiedzenia?
— Chcę ci powiedzieć, że od ciebie tylko zależy, ażeby mi się nie podobało.
— Nie rozumiem — odparł Gilbert, siadając w ten sposób na oknie, że kolanami dotykał rąk Nicoliny, i że mogli prowadzić rozmowę, ukryci w bluszczach otaczających ich głowy.
Nicolina spojrzała czule na Gilberta, a on uczynił szyją i ramionami ruch, mający oznaczać, że nic zgoła nie rozumie.
— Skoro tak... to dobrze... Skoro wszystko ci wypowiedzieć trzeba, to słuchajże.
— Słucham — odpowiedział zimno.
— Panienka chce, abym pojechała z nią do Paryża.
— Szlachetnie!... — powiedział Gilbert.
— Jeżeli tylko...
— Jeżeli tylko?... — powtórzył chłopak.
— Jeżeli tylko nie będę miała sposobności wyjść tu zamąż.
— Więc ciągle ci o to chodzi? — zapytał Gilbert niewzruszony.
— Zwłaszcza odkąd stałam się bogatą — odpowiedziała Nicolina.
— Stałaś się bogatą? — powtórzył Gilbert z flegmą, która była dowodem, że Nicolina myliła się w swych przypuszczeniach.
— Bardzo bogatą, Gilbercie.
— Doprawdy?
— Doprawdy.
— Jakim-że to cudem się stało?
— Panienka mnie wyposażyła.
— Winszuję ci, Nicolino.
— Patrz — powiedziała ta ostatnia, i wysypała na rękę dwadzieścia pięć luidorów.
I patrzyła w oczy Gilbertowi, i usiłowała pochwycić w nich choćby promyk radości, albo co najmniej chciwości.
Ale on ani mrugnął nawet.
— Ładny grosz, słowo daję! — powiedział.
— To wcale jeszcze nie wszystko, pan baron będzie bogaty, mają odbudować zamek Maison-Rouge i upiększyć Taverney.
— Wierzę temu.
— A wtedy zamek będzie musiał być strzeżony.
— Bez wątpienia.
— Panienka ofiarowała miejsce...
— Miejsce stróża dla szczęśliwego małżonka Nicoliny — dokończył Gilbert z ironją tak wyraźną, iż dotkliwie uderzyła delikatny słuch dziewczyny.
Zapanowała nad sobą jednakże.
— Czy tym szczęśliwym małżonkiem Nicoliny, nie mógłby zostać ktoś, kogo ty znasz, Gilbercie?
— O kim chcesz mówić, Nicolino?
— Mój kochany... albo jesteś naprawdę półgłówkiem, albo ja nie mówię po francusku? — zawołała z gniewem dziewczyna, gra ta bowiem niecierpliwić ją zaczynała.
— Rozumiem cię najwyborniej — odpowiedział Gilbert — proponujesz mi, abym został twoim mężem, wszak tak, panno Legay?
— Tak, panie Gilbercie.
— I to, zostawszy bogatą, żywisz jeszcze takie względem mnie zamiary, no, no, bardzo ci jestem wdzięczny.
— Doprawdy?
— Bezwątpienia.
— A zatem — zawołała Nicolina — daj mi rękę.
— Ja?
— Przystajesz, nieprawda?
— Odmawiam.
Nicolina odskoczyła.
— Słuchaj — powiedziała — masz złe serce, albo co najmniej źle w głowie i, wierzaj mi, że to twoje znalezienie się, nie przyniesie ci szczęścia. Gdybym kochała cię jeszcze, a nie powodowała się tylko uczciwością i honorem, zdruzgotałbyś mi serce. Chciałam, aby nie powiedziano, że Nicolina, zostawszy bogatą, pogardziła Gilbertem, ale teraz mój panie, wszystko skończone między nami.
Gilbert uczynił gest, wyrażający najzupełniejszą obojętność.
— Nie możesz mieć wątpliwości, co o tobie myślę — dodała Nicolina. — Ja, której charakter równie jest jak twój niepodległy, przystawałam na zagrzebanie się tutaj, kiedy czeka mnie Paryż! Paryż, który będzie teraz sceną dla mnie, rozumiesz? Decydowałam się mieć przed oczami dni, lata, życie całe, tę zimną i nieprzeniknioną twarz, poza którą tyle kryje się niskich myśli! Było to poświęcenie; nie rozumiałeś go, tem gorzej dla ciebie. Nie mówię, że mnie będziesz żałował, ale mówię, że odrazę mieć będziesz do mnie i że rumienić się będziesz, widząc mnie tam, dokąd mnie powiedzie dzisiejsza twoja pogarda. Mogłabym zostać jeszcze uczciwą; brakło mi tylko ręki przyjaznej, aby się zatrzymać nad brzegiem przepaści nad którą stoję i w którą wpadnę. Wołałam: pomóż mi! podtrzymaj, a tyś mnie odepchnął, Gilbercie!... Staczam się w otchłań i ginę. Bogu zdasz rachunek z tej zbrodni. Żegnaj, Gilbercie, żegnaj!...
I dumne dziewczę odeszło bez gniewu, bez zniecierpliwienia, okazawszy w końcu szlachetną, jak wszystkie natury wybrane, głębię swej duszy.

Gilbert zamknął spokojnie okno i powrócił do swego tajemniczego zajęcia, które przerwało przyjście Nicoliny.

XIX
POŻEGNANIE TAVERNEY

Nicolina, przed wejściem do swej pani, zatrzymała się na schodach, aby powściągnąć wrzący w niej gniew.
Baron spotkał ją nieruchomą, zamyśloną, ze zmarszczonemi brwiami. I chociaż sam był zajęty, gdy zobaczył ją tak ładną, pocałował, jak gdyby był panem Richelieu w trzydziestym roku życia.
Nicolina, ocknąwszy się na ten umizg barona, udała się prędko do Andrei, która kończyła już pakować kuferek.
— I cóż! — odezwała się panna de Taverney — namyśliłaś się?
— Już proszę pani — odpowiedziała Nicolina jak najswobodniej.
— Wychodzisz za mąż?
— Nie, przeciwnie.
— Tak? a cóż ta wielka miłość?
— Nigdy nie będzie tyle warta, co dobroć, jaką mnie pani obdarza w każdej chwili. Należę do pani i chcę do niej należeć zawsze. Znam panią, której służę, a czy mogę wiedzieć jakiegobym pana sobie wzięła?
Andreę ucieszyły te oznaki przywiązania, jakich się nie spodziewała po trzpiotowatej Nicolinie. Ani się domyśliła, czego jej życzy ta sama Nicolina.
Andrea uśmiechnęła się z zadowoleniem, że znalazła istotę ludzką lepszą, niż przypuszczała.
— Dobrze, że jesteś do mnie przywiązaną Nicolino, — odpowiedziała — tego ci nie zapomnę. Powierz mi swój los, moje dziecko, a jeżeli spotka mnie jakie nieszczęście, będziesz miała także w niem udział.
— O! jestem całkiem oddana panience.
— Bez żalu?
— Oddałam się na oślep.
— To nie odpowiedź — rzekła Andrea. Nie chcę, ażebyś mi kiedy wymawiała, żeś poszła za mną na oślep.
— Nikomu nic wyrzucać nie będę, prócz siebie, proszę pani.
— Więc się porozumiałaś ze swoim konkurentem?
Nicolina zarumieniła się.
— Już — odpowiedziała.
— Tak, widziałam, jakieś z nim rozmawiała.
Nicolina przygryzła usta. Miała okno naprzeciw pokoju Andrei i wiedziała dobrze, że stamtąd widać było także okno Gilberta.
— Tak, prawda — odpowiedziała.
— I powiedziałaś mu?
— Powiedziałam mu — odparła Nicolma, zauważywszy, że ją Andrea bada.
Znowu się w niej obudziły podejrzenia; pomyślała, że to fałszywy manewr nieprzyjaciela i starała się zająć stanowisko odporne.
— Tak — dodała — powiedziałam mu, że go już nie chcę.
Widocznie tak miało być, że te dwie kobiety, z których jedna była czysta jak brylant, a druga z naturalną skłonnością do występku, nie zrozumieją się nigdy.
Andrea nadal brała docinki Nicoliny za przymilanie się. W tymże czasie baron uzupełniał swoje pakunki: wziął jeszcze starą szpadę, którą miał pod Fontenoy, pergaminy, stwierdzające jego przywilej jeżdżenia karetami Jej Królewskiej Mości, zbiór Gazet i różne listy.
Wszystko to stanowiło pokaźniejszą część jego dobytku.
Jak Biaz, wszystko to mógł wziąć pod pachę.
W alei zastano pana delegata, który podczas wszystkich tych przygotowań wysączył butelkę do ostatniej kropli.
Delegatowi wpadła w oko wysmukła kibić i toczona nóżka Nicoliny i chodził wciąż od stawu do kasztanów, w nadziei zobaczenia jeszcze tej pięknej dziewczyny, która zaledwie co się ukazała i znikła mu z przed oczu.
P. de Beausire — wiemy już, że się tak nazywał — wyrwany został z rozmyślań głosem barona, proszącego go o karetę.
Poskoczył, skłonił się panu de Taverney i głosem donośnym rozkazał stangretowi zajechać w aleję.
Kareta wtoczyła się. La Brie ułożył z tyłu walizę z niewysłowionym wyrazem radości i dumy.
— Pojadę więc karetą królewską — wyszeptał w uniesieniu, myśląc, że jest sam.
— Za karetą, mój przyjacielu — odezwał się Beausire z protekcyjnym uśmiechem.
— Jakto! zabierasz, ojcze, La Brie’ego? — zapytała Andrea barona — a któż będzie pilnował Taverney‘u?
— A ten próżniak-filozof.
— Gilbert?
— Tak, czyż nie ma strzelby?
— Ale z czego będzie żył?
— Ze strzelby! i pysznie będzie jadał: kuropatw, jarząbków i cietrzewi nie brak w Taverney.
Andrea spojrzała na Nicolinę, ta zaczęła się śmiać.
— To go tak żałujesz, niedobra! — rzekła Andrea żartobliwie.
— O! on jest bardzo sprytny — odpowiedziała Nicolina — nie umrze z głodu.
— Trzeba mu jednak zostawić parę luidorów — odezwała się Andrea do barona.
— Ażeby go popsuć... I tak już z niego wielkie ladaco!
— No, ale potrzebuje żyć.
— Jak będzie krzyczał, to zawsze mu coś dadzą.
— O! — rzekła Nicolina — niech państwo będą spokojni, on krzyczeć nie będzie.
— W każdym razie — rzekła Andrea — niech mu ojciec zostawi trochę pieniędzy.
— On ich nie przyjmie!
— Nie przyjmie? To taki dumny ten twój pan Gilbert?!
— O! proszę pani, już nie mój, chwała Bogu!
— Dosyć, dosyć — przerwał Taverney — niech djabli porwą Gilberta! kareta czeka, siadajmy moja córko.
Andrea nic nie odrzekła, pożegnała wzrokiem zameczek i wsiadła do ciężkiej karety.
Pan de Taverney zajął miejsce obok niej, La Brie we wspaniałej liberji i Nicolina z taką miną, jakgdyby wcale nie znała Gilberta, usadowili się na koźle. Woźnica, jako pocztyljon, dosiadł jednego z koni.
— A pan oficer królewski gdzie się podzieje? — zawołał Taverney.
— Konno pojedzie, panie baronie, konno, — odpowiedział Beausire, zerkając na Nicolinę, rumieniącą się z radości, że prostego chłopa odrazu zastąpił elegancki kawaler.
Po chwili ciężka landara ruszyła i drzewa alei, tej ukochanej przez Andreę alei, znikały jedno za drugiem, pochylając się z wiatrem, jakgdyby żegnały dziedziców.
Przy bramie wjazdowej Gilbert stał wyprostowany, nieruchomy. Z gołą głową, zdawał się wcale nie patrzyć, a jednak widział Andreę.
Ona, wychyliwszy się oknem karety, pragnęła patrzyć jeszcze dłużej na dom swój rodzinny.
— Zatrzymajmy się trochę!... — zawołał pan de Taverney do woźnicy.
A gdy kareta stanęła:
— Widzisz, panie próżniaku — odezwał się wesoło do Gilberta — teraz będzie ci dobrze; zostaniesz sam, jak prawdziwy filozof, nic nie będziesz robił, nikt na ciebie nie będzie gderał. Pilnuj przynajmniej, ażeby czasem wszystko się nie spaliło, gdy będziesz się wylegiwał i pamiętaj o Mahonie.
Gilbert skłonił się w milczeniu. Poczuł na sobie wzrok Nicoliny; bał się zobaczyć dziewczynę triumfującą, ironiczną — bał się tego, jak dotknięcia rozpalonego żelaza.
— Ruszaj! zawołał p. Taverney do woźnicy.
Nicolina jednak nie śmiała się, jak przypuszczał Gilbert, i owszem, potrzebowała całej siły woli, ażeby nie pożałować głośno biednego chłopca, którego porzucono bez chleba, bez widoków na przyszłość i bez żadnej pociechy; aż musiał spojrzeć na pana de Beausire, który tak ładnie wyglądał na koniu.
Ponieważ zaś Nicolina patrzyła na pana Beausire, nie mogła widzieć, iż Gilbert pożerał oczami Andreę.
Lecz Andrea nic nie widziała, prócz domu, w którym się urodziła i w którym umarła jej matka.
Nakoniec kareta się oddaliła. Gilbert, już przed chwilą tak mało obchodzący podróżnych, teraz stał się dla nich niczem.
Taverney, Andrea, Nicolina i La Brie — wstępowali teraz w świat nowy. Wszyscy myśleli o tem, co ich czeka.
Baron rachował, że w Bar-le-Duc zaciągnie z łatwością pożyczkę na serwis Balsama.
Andrea odmawiała cicho modlitwę, jakiej ją matka nauczyła, dla odpędzenia szatana pychy i ambicji.
Nicolina poprawiała chusteczkę, zsuwaną przez wiatr, za mało jednak jeszcze, niż tego pragnął pan de Beausire.
La Brie rachował w głębi kieszeni dziesięć luidorów, danych mu przez królową i dwa, które dostał od Balsama.
Pan de Beausire galopował.
Gilbert zamknął wielką bramę w Taverney, zawiasy zgrzytnęły, jak zwykle, z braku oliwy.
Następnie pobiegł do swej stancyjki, wyjął z komody dębowej gotowe zawiniątko i założył je na koniec laski dereniowej. Rozrzucił pościel, rozdarł siennik i wyciągnął papier, w którym zawinięty był talar błyszczący. Były to oszczędności Gilberta, składane przeszło od trzech lat.
Obejrzał talar, jakby dla przekonania się, czy go kto nie zamienił, i zawinąwszy znowu w papier, włożył do kieszeni.
Mahon wył i szarpał się na łańcuchu; biedne zwierzę żaliło się, widząc, że je opuszczają kolejno wszyscy przyjaciele i z właściwym sobie instynktem zgadując, że Gilbert to samo uczyni.
— Cicho bądź! — krzyknął Gilbert — cicho, Mahońn.
Potem, jakby mu się nasunęło na myśl podobieństwo losu:
— A mnie czy nie opuszczono, jak psa? — dodał — dlaczegóż by i ciebie nie miano porzucić, jak człowieka?
Później, zastanawiając się, wyrzekł:
— Przynajmniej jednak zostawiono mi wolność, mogę żyć, jak mi się spodoba.
Dobrze więc, dla ciebie, Mahoń, uczynię to, co dla mnie zrobiono, ani mniej, ani więcej.
Pobiegł do budy i uwolnił psa z łańcuha:
— Wolny jesteś — powiedział — teraz sam sobie dawaj radę.
Mahon poskoczył ku domowi, a zastawszy wszystkie drzwi pozamykane, puścił się w stronę ruin i znikł wśród nich.
— Dobrze — powiedział Golbert — zobaczymy, czyj instynkt jest lepszy, psa czy człowieka.
To powiedziawszy, wyszedł zaraz furtką, zamknął ją na dwa spusty, klucz przerzucił przez mur, do stawu, ze zręcznością, jaką posiadają chłopi w ciskaniu kamieni.
A jednak Gilbert, opuszczając Taverney, uczuł coś podobnego, jak Andrea. Z tą różnicą, że Andrea żałowała przeszłości, w Gilbercie zaś budziła się nadzieja lepszej przyszłości.
— Żegnaj! — zawołał, zwracając się i ogarniając po raz ostatni wzrokiem zamek, którego dach wyglądał pośród gałęzi sykomorów — żegnaj, miejsce cierpień i nienawiści, gdzie chleba kawałek rzucano mi, jak złodziejowi; żegnaj i bądź przeklęte! Serce mi skacze z radości, czując, że stanę się wolnym z chwilą, gdy te mury opuszczę; żegnaj, ty więzienie, piekło, jaskinio tyranów, — żegnaj na wieki!

Rzuciwszy to przekleństwo, mniej może poetyczne, lecz niemniej doniosłe od innych, Gilbert popędził za karetą, której turkot słychać było jeszcze w oddali.

XX
TALAR GILBERTA

Po półgodzinnym zapamiętałym biegu Gilbert wydał okrzyk radości, bo na ćwierć mili przed sobą dostrzegł karetę barona, wjeżdżającą stępa pod górę. Uczuł się dumnym, bo pomyślał, że temi środkami, jakie miał do rozporządzenia: młodością, siłą i rozumem, dorównać mógł bogactwu i potędze arystokracji. Słusznie mógłby teraz pan de Taverney nazwać Gilberta filozofem, gdyby go zobaczył na gościńcu, jak z kijem w ręce, ze szczupłym węzełkiem, zawieszonym na guziku, sadził wielkiemi krokami, skakał przez krzaki, dla skrócenia drogi, i zatrzymywał się pod górą, jak gdyby chciał powiedzieć koniom:
— Biegniecie tak wolno, że muszę na was czekać!
Rzeczywiście był filozofem, jeżeli filozof ją nazywa się pogarda dla wszystkiego, co ułatwia i uprzyjemnia życie.
Wprawdzie nie był on przyzwyczajony do miękkiego życia, lecz iluż to ludzi staje się przez miłość zniewieściałymi!
Trzeba przyznać, że był to widok piękny, godny Boga, stwórcy istot energicznych i rozumnych, widok tego młodzieńca, kurzem okrytego, który pędził dwie czy trzy godziny, dopóki nie zrównał się z karetą, i z rozkoszą wypoczywał, gdy konie już ustawały. Każdy podziwiałby go gdyby mógł śledzić go okiem i myślą, jak my; a kto wie, czyby nawet dumna Andrea, zobaczywszy go, nie była wzruszona; kto wie, czy obojętności, z jaką słuchała gdy go obwiniono o lenistwo, nie zmieniłaby na uznanie jego energji?
Tak minął dzień pierwszy.
Baron zatrzymał się godzinę w Bar-le-Duc, co dozwoliło Gilbertowi nietylko zrównać się z nim, lecz nawet prześcignąć; Gilbert, usłyszawszy rozkaz barona, że kareta zatrzymać się ma przed złotnikiem, wyszedł za miasto, następnie zaś, gdy zobaczył nadjeżdżającą landarę, rzucił się w zarośla. Gdy przejechała, pogonił za nią, jak przedtem.
Nad wieczorem, w małej wiosce Brillon, baron przyłączył się do powozów delfinowej; mieszkańcy tej wioski, zebrani na wzgórku, wydawali okrzyki radosne, błogosławiąc swą przyszłą panią. Gilbert zjadł w ciągu dnia tylko kawałek chleba, wziętego z Taverney, lecz napił się za to do woli z czarującego strumienia, przecinającego drogę; brzegi jego tak ładnie były przystrojone tatarakiem i żółtą łotocią, iż na żądanie Andrei kareta się zatrzymała. Andrea wysiadła i, zaczerpnąwszy wody złotym kubkiem delfinowej, który wyprosiła dla siebie u ojca, piła z rozkoszą.
Gilbert, ukryty za przydrożną olchą, widział to wszystko.
Skoro tylko podróżni oddalili się, przyszedł na to miejsce, stanął na tej samej, co Andrea kępie, jak Djogenes ręką czerpiąc wodę, pił z tego samego strumienia, w którym gasiła pragnienie panna de Taverney.
I orzeźwiony podążył dalej.
To tylko niepokoiło chłopaka, że nie wiedział, czy delfinowa będzie w drodze nocowała. Wydawało się to prawdopodobnem, bo po znużeniu, na jakie uskarżała się w Taverney, potrzebowała spoczynku. Gdyby tak było, Gilbert byłby uratowany.
W takim razie zatrzymanoby się pewnie w Saint-Dizier. Dwie godziny snu w stodole wystarczyłyby, aby wrócić sprężystość jego nogom, które już zaczynały sztywnieć; potem puściłby się znowu w drogę i, idąc w nocy wolniejszym krokiem, wyprzedziłby ich o jakie pięć lub sześć mil. A tak dobrze się idzie w piękną noc majową, mając lat ośmnaście!
Nadszedł wieczór i spowijał widnokrąg w mroki coraz gęściejsze, które wreszcie przysłoniły drogę, jaką biegł Gilbert.
Wkrótce widział przed sobą tylko wielką latarnię karety, z której padająca smuga światła podobna była do błędnego widma, wciąż biegnącego brzegiem drogi.
Po wieczorze, nastała noc. Przebyto mil dwanaście; dojechawszy do Combles, powozy zatrzymały się na chwilę.
Gilbert przekonany był, że niebo mu sprzyja. Zbliżył się, ażeby usłyszeć głos Andrei. Kareta stała w miejscu; wśliznął się w zagłębienie bramy i patrzył. Widział Andreę przy blasku pochodni, słyszał jak pytała, która godzina. Głos jakiś odpowiedział: „Jedenasta“. W chwili tej Gilbert nie czuł znużenia i byłby z pogardą odmówił, gdyby go proszono aby wsiadł do której z karet.
Bo w gorącej jego wyobraźni stanął już Wersal, złocisty, olśniewający; Wersal, miasto wielkich królów. A za Wersalem — Paryż, ponury, mroczny, niezmierzony; Paryż, miasto ludu!
I tych obrazów, które umysł jego radowały, nie byłby zamienił nawet za wszystkie skarby Peru.
Dwie rzeczy wyrwały go z ekstazy: turkot odjeżdżających powozów, i gwałtowne uderzenie się o pług na drodze zapomniany.
Żołądek jego także zaczął upominać się o swoje prawa.
— Na szczęście — rzekł do siebie — mam pieniądze, jestem bogaty.
Gilbert, jak wiadomo, miał talara.
Aż do północy jechały karety.

0 północy przybyto do Saint-Dizier. Gilbert miał nadzieję, że się tam prześpi.
W ciągu dwunastu godzin przebył okrągłe szesnaście mil.
Usiadł nad rowem.
A w Saint-Dizier zatrzymano się tylko po to, ażeby przeprząc konie. Znowu usłyszał odgłos oddalających się dzwonków. Dostojni podróżni odetchnęli tylko chwilę pośród światła i kwiatów, przygotowanych na ich przyjęcie.
Teraz Gilbert musiał zebrać całą swą odwagę.
Wstał siłą woli, starając się zapomnieć że przed dziesięcioma już minutami nogi uginały się pod nim.
— Dobrze — powiedział — jedźcie, jedźcie! Ja także zatrzymam się tutaj, kupię kawałek chleba i słoniny, wypiję szklankę wina; wydam pięć su i za te pieniądze lepiej się posilę, aniżeli wy, panowie.
Wyraz, „panowie“ wymówił Gilbert ze zwykłą sobie emfazą.
Jak sobie obiecał, wszedł do miasta, gdzie po przejeździe orszaku zaczęto zamykać drzwi i okiennice domów.
Filozof nasz ujrzał przyzwoicie wyglądającą oberżę, wystrojone służące, lokai odświętnie ubranych z kwiatami w butonierce, choć to była już pierwsza nad ranem.
Spostrzegł na wzorzystych półmiskach fajansowych potrawy z drobiu, na których tylko resztki pozostawili zgłodniali dworzanie arcyksiężnej.
Śmiało wszedł do oberży: zasuwano ostatnie drzwi; schylił się, ażeby dostać się do kuchni.
Zastał tam właścicielkę zajazdu, doglądającą wszystkiego i obliczającą zyski.
— Przepraszam panią — odezwał się — proszę, jeśli łaska, o kawałek chleba i szynki.
— Niema szynki — odpowiedziała gospodyni. — Może chcesz kurczęcia?
— O nie, prosiłbym o szynkę, bo mam na nią apetyt; nie lubię kurczęcia.
— Przykro mi, mój chłopcze, lecz niemam nic innego. Wierzaj mi jednak — z uśmiechem dodała — dla ciebie kurczę nie będzie droższe od szynki: weź sobie połówkę całą za dziesięć su, będziesz miał zapas na jutro. Myśleliśmy, że Jej Królewska Wysokość zatrzyma się u pana burmistrza i że wszystko się sprzeda; ale przejechała tylko i wszystko, cośmy przygotowali, zmarnowane.
Ktoby sądził że Gilbert skorzysta ze sposobności i z dobroci gospodyni, i zechce sobie wyprawić ucztę, dowiódłby tylko nieznajomości jego charakteru.
— Dziękuję — rzekł — zadawalam się małem, nie jestem ani księciem ani lokajem.
— To ci je tak dam, mój mały Artabanie — odrzekła poczciwa kobieta i idź z Bogiem.
— Żebrakiem też nie jestem, moja dobra kobieto — odparł upokorzony. — Kupuję i płacę.
I, łącząc czyn ze słowami, Gilbert z dumą sięgnął do kieszeni od spodni, w której ręka jego zniknęła do łokcia.
Lecz daremnie, blednąc, szukał w tej kieszeni obszernej; wyciągnął z niej tylko papierek, w którym zawinięta była moneta. Podrzucany w biegu pieniądz przedarł zleżały papier, następnie przetarte płótno kieszeni i wypadł. Pieniądz został na drodze, prawdopodobnie nad strumieniem, którego nurty tak zachwyciły Gilberta.
Biedny chłopak zapłacił sześć franków za wodę, której własną dłonią zaczerpnął. Djogenes, filozofujący o bezużyteczności drewnianych czarek, nie miał przynajmniej w ubraniu kieszeni dziurawej, ani pieniędzy, które mógłby zgubić.
Bladość i pomieszanie Gilberta wzruszyły poczciwą kobiecinę. Niejeden triumfowałby, widząc ukaranego pyszałka; jej zaś żal się zrobiło na widok cierpienia, malującego się na zmienionej twarzy młodzieńca.
— Słuchaj, biedny mój chłopcze, posil się i przenocuj tutaj; a jutro, jeżeli koniecznie tego potrzeba, pójdziesz dalej.
— O! tak, tak, koniecznie mi potrzeba — powiedział — ale nie jutro lecz natychmiast.
I, zabrawszy tłomoczek, nie słuchając już więcej, wybiegł z domu, ażeby wstyd i boleść ukryć w ciemnościach.
Drzwi się zamknęły. W miasteczku pogasły ostatnie światła, psy nawet, całym dniem znużone, szczekać przestały.
Pozostał sam, zupełnie sam na świecie, nikt bowiem nie jest więcej osamotniony na ziemi, niż człowiek, który rozstanie się z ostatnim talarem, zwłaszcza, jeżeli to był jedyny, jaki kiedykolwiek posiadał!
Noc była wokoło: co począć? Zawahał się.
Powracać i szukać zguby byłoby to daremnem; rozłączyłoby go nadto na zawsze, lub na bardzo długo, z karetami, których już nie mógłby dopędzić.
Postanowił iść dalej i ruszył w drogę; lecz zaledwie milę uszedł, pochwycił go w swe szpony głód. Przytłumiony na chwilę moralnem cierpieniem, jeszcze straszniej szarpać mu zaczął teraz wnętrzności, zwłaszcza, że krew, szybkim biegiem podniecona, żywiej krążyła w żyłach nieszczęśliwego.
Jednocześnie z głodem, towarzyszka jego, bezsilność, ogarniać poczęła wszystkie członki Gilberta.
Z nadludzkim wysiłkiem raz jeszcze dopędził karety. Lecz mogło się zdawać, że wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Karety przeprzęgano tylko i to tak szybko, że zyskał zaledwie pięć minut spoczynku.
Biegł jednakże dalej. Na horyzoncie zaczynało świtaj. Ponad ciemną ławą oparów wychylało się słońce w całym blasku i majestacie władczym; zapowiadał się jeden z tych gorących dni majowych, jakie poprzedzają lato. Czyż podobna, ażeby Gilbert wytrzymać mógł skwar południa?
Na chwilę zabłysła mu myśl pochlebiająca jego miłości własnej, że konie, ludzie i sam Bóg sprzysięgli się przeciw niemu. Jak Ajax, wyciągnął pięść ku niebu, a jeżeli nie zawołał jak on: „Wbrew woli bogów postawię na swojem“; to jedynie dlatego, że lepiej znał „Umową społeczną“, aniżeli „Odysseę“.
Jak przewidywał, nadeszła chwila, w której zrozumiał niedostateczność sił swoich i okropność położenia. Straszna to była walka dumy z bezsilnością wskutek czego na chwilę energja Gilberta podwoiła się do rozpaczy. Ostatnim wysiłkiem zbli żył się do niknących już z oczu karet, które z poza tumanów kurzu dziwnie się przedstawiły jego krwią zaszłym oczom; turkot ich rozlegał mu się w uszach, mieszając się z tętnem jego arteryj.
Z otwartemi ustami, osłupiałem wejrzeniem, z włosami przylepionemi do spoconego czoła, wydawał się doskonale wykonanym automatem, wykonywającym ruchy prawie ludzkie, tylko nieco sztywniejsze. Od wczoraj przebył dwadzieścia do dwudziestu dwóch mil; nareszcie nadeszła chwila, w której nogi jego, pod wpływem znużenia, odmówiły mu posłuszeństwa; oczy jego, nic już nie widziały; zdawało mu się że ziemia z pod nóg mu się usuwa; chciał krzyczeć, lecz mu zabrakło głosu; czując że pada, jak warjat chwycił rękami powietrze, ażeby się zatrzymać.
Głos mu się nareszcie przedarł przez gardło wściekłym okrzykiem i Gilbert, zwracając, się w stronę Paryża, to jest w kierunku, w którym sądził, że się znajduje miasto, strasznemi przekleństwy zaryczał na tych, którzy go zwyciężyli, mimo jego sił i odwagi. Potem, uchwyciwszy się oburącz za włosy, zatoczył się i runął na środku drogi z tą jedynie pociechą, że jak bohater starożytny, walczył do ostatniej chwili.
Upadł z groźbą jeszcze w oku i zaciśniętemi pięściami.
Potem oczy jego przymknęły się, muskuły się wyprężyły; zemdlał.
— Z drogi! z drogi, szaleńcze! — krzyknął.
w chwili gdy upadł, głos zachrypięty, a towarzyszyło mu klaskanie z bata.
Gilbert nie słyszał.
— Z drogi! bo cię przejadę! do licha!
I jakby na zachętę, jednocześnie z tem wołaniem świsnął w powietrzu bat.
Bat smagnął Gilberta boleśnie.
Ale on nie czuł nic i leżał już prawie pod kopytami koni, które pędziły boczną drogą ku głównej, pomiędzy Thiéblemont i Varelére. W swem oszołomieniu nie spostrzegł ich wcale.
Z powozu, unoszonego przez rumaki, jak piórko przez huragan, słyszeć się dał przeraźliwy krzyk.
Pocztyljon czynił nadludzkie wysiłki; lecz pomimo tego, nie mógł powstrzymać pierwszego konia, który przeskoczył ponad Gilbertem. Udało mu się jednak zatrzymać dwa inne. Z karety wychyliła się jakaś kobieta.
— O! mój Boże! — zawołała — więc to nieszczęśliwe dziecko stratowane?
— Tak, proszę pani — odpowiedział pocztyljon — daremnie usiłując rozróżnić coś w kurzawie, wzniecanej kopytami końskiemi — tak się zdaje.
— Biedny szaleniec! biedne dziecię! Ani kroku dalej! Stój! Stój!
I, otworzywszy drzwiczki, podróżna wyskoczyła z karety.
Pocztyljon zsiadł już z konia i wyciągnął z pomiędzy kół ciało Gilberta, myśląc, że ma doczynienia z trupem.
Podróżna pomagała mu ze wszystkich sił swoich.
— To ma szczęście! — zawołał — ani zadrapanią, ani jednego kopnięcia.
— Jednakże zemdlał.
Ze strachu, pewnie. Niech sobie poleży nad rowem, a ponieważ pani pilno, pędźmy dalej.
— Nie! nie mogę opuścić tego młodzieńca w takim stanie.
— Ii! nic mu nie będzie, sam przyjdzie do siebie.
— Nie, nie. Taki młody, biedaczek! Zapewna uciekł ze szkół i puścił się w podróż zanadto uciążliwą na jego siły. Patrz, jaki blady: byłby umarł. Nie, ja go nie opuszczę. Połóż go na przedniej ławeczce w karecie.
Pocztyljon usłuchał. Dama wsiadła do karety, Gilbert został ułożony na miękkiej poduszce w poprzek karety, z głową opartą o ścianę ekwipaża równie miękko wysłaną.
— Ruszaj teraz!... — zawołała młoda dama — a jeżeli powetujesz te dziesięć straconych minut, dostaniesz pistola.

Pocztyljon trzasnął batem ponad głową, a konie, znając ten groźny sygnał, puściły się wyciągniętym galopem.

XXI
GILBERT PRZESTAJE ŻAŁOWAĆ SWOJEGO TALARA

Gdy Gilbert po kilku minutach odzyskał zmysły, zdziwił się niepomału, ujrzawszy się u nóg młodej damy, pilnie w niego wpatrzonej.
Była to kobieta lat około dwudziestu pięciu, o dużych siwych oczach, nosku zadartym i cerze spalonej na południowem słońcu. Małe wydatne usta z wyrazem kapryśnym nadawały jej fizjonomji otwartej i wesołej cechę sprytu i przezorności. Z rękawów aksamitnych fioletowych ze złotemi guziczkami, wysuwały się ręce prześliczne, a fałdy sukni jedwabnej popielatej w kwiaty, cały prawie powóz zapełniały.
Skąd znaleźć się mógł w powozie, unoszonym szybkim biegiem koni pocztowych?...
Dama miała, twarz uśmiechniętą z wyrazem przychylnego zajęcia, Gilbert więc począł się jej przypatrywać dla przekonania się, czy nie śni.
— No cóż, moje dziecię — zapytała nieznajoma po chwili — czy czujesz się lepiej trochę?
— Gdzie ja jestem? zapytał Gilbert.
— W zupełnie bezpiecznem miejscu, mój kochanku — odrzekła dama z akcentem południowym. A przed chwilą, doprawdy, mogłeś być zmiażdżony pod kołami mojej karety. Co to się stało, żeś upadł tak na środku drogi?
— Słabo mi się zrobiło.
— Z jakiego powodu?
— Za długo szedłem piechotą.
— Od jak dawna jesteś w podróży?
— Od wczoraj, od czwartej po południu.
— Ile mil przez ten czas zrobiłeś?
— Szesnaście do ośmnastu zapewne.
— Jakto, w przeciągu czternastu godzin?
— Tak, pani... nie szedłem, ale biegłem bezustanku.
— Dokąd tak pędziłeś?
— Do Wersalu zdążam, proszę pani.
— A skąd?
— Z Taverney.
— Gdzie leży owo Tavemey?
— To zamek, proszę pani, pomiędzy Pierrefiitte a Bar-le-Duc.
— Nie miałeś chyba czasu na posiłek?
— Nie tylko czasu, ale i środków nie miałem potemu...
— Dlaczegóż to?
— Zgubiłem pieniądze w drodze.
— Zatem nic od wczoraj nie jadłeś?
— Oprócz paru kęsów chleba, jakie miałem przy sobie.
— Biedne dziecko, dlaczego nie poprosiłeś kogokolwiek o posiłek?
Gilbert zarumienił się i uśmiechnął.
— Za dumny jestem na to, proszę pani.
— Bardzo piękną jest szlachetna duma, ale gdy się umiera z głodu...
— Lepiej umrzeć, niż się poniżyć...
Młoda dama spojrzała z uwielbieniem na młodego chłopaka.
— Kto jesteś, mój przyjacielu, że w ten sposób przemawiasz?
— Sierotą jestem.
— Nazywasz się?
— Gilbert.
— Gilbert — a dalej co?
— Nic a nic...
— A! a! — zawołała młoda kobieta, coraz bardziej zdziwiona.
Gilbert wywarł na niej wrażenie; zrozumiał to i był zadowolony, że z powodzeniem pozował na Jana Jakóba Rousseau.
— Za młodyś, mój przyjacielu, na takie dalekie wycieczki — zaczęła znowu dama.
— Zostawiono mnie samego w starym, opuszczonym przez właścicieli zamku. Poszedłem za ich przykładem, opuściłem go również.
— W jakim celu?
— Świat jest wielki i, jak powiadają, znajdzie się zawsze na nim dosyć miejsca dla każdego.
— Rozumiem — szepnęła dama — zapewne to dziecko naturalne.
Mówisz, że zgubiłeś pieniądze? — dodała głośno.
— Tak, zgubiłem, proszę pani.
— A wiele miałeś?.
— Miałem talara tylko, — odpowiedział Gilbert, zawstydzony, że musi zdradzać swoją nędzę, a niechcąc udawać bogatszego, aby nie ściągać jakiego podejrzenia na siebie. — Tak... miałem talara tylko, ale toby mi było wystarczyło zupełnie.
— Wystarczyłby ci jeden talar na taką długą drogę? Chyba na suchy chleb i to na parę dni zaledwie. Wiesz przecie jak daleko z Bar-le-Duc do Paryża?
— Wiem, proszę pani.
— Sześćdziesiąt mil prawie!...
— Nie myślałem o odległości. Powiedziałem sobie: muszę tam pójść i poszedłem; mam przecie dobre nogi.
— Choć dobre, ale jednakże się męczą, jak widzisz.
— Nie, to nie nogi zesłabły, ale mi nadziei zbrakło.
— Rzeczywiście, zdawało mi się, że jesteś zrozpaczony.
Gilbert gorzko się uśmiechnął.
— Biłeś się po głowie, włosy sobie wyrywałeś?
— Czy naprawdę, proszę pani? — zapytał Gilbert zmieszany.
— Naprawdę, moje dziecko!... Dlatego nawet zapewne, nie zauważyłeś nadjeżdżającego powozu.
Gilbert uznał, iż wyznanie całej prawdy może mu dodać uroku. Czuł instynktownie, że położenie, w jakiem się znajduje, jest szczególniej zajmujące dla kobiety.
— Byłem istotnie zrozpaczony — powiedział.
— Z jakiego powodu? — zapytała dama.
— Nie mogłem nadążyć za powozem, za którym goniłem.
— Doprawdy! — powiedziała, uśmiechając się kobieta — ależ to cała historja jak widzę. Czy miłość nie gra tu czasem jakiej roli?...
Gilbert nie umiał zapanować nad sobą i zarumienił się cały.
— Cóż to był za powóz, mój ty mały Katonie.
— Ze świty delfinowej.
— Co mówisz? — wykrzyknęła dama — czy księżna już nas wyprzedziła?
— O, i dawno, proszę pani.
— Myślałam, że jest w Nancy zaledwie. Czyż nie oddają jej honorów po drodze?
— Oddają, ale Jej Wysokość spieszy widoczne bardzo.
— Spieszy się? Kto ci o tem powiedział?
— Tak przypuszczam...
— Skąd to przypuszczenie?
— Stąd, że w Taverney miała wypocząć przez trzy godziny, a była wszystkiego zaledwie trzy kwadranse.
— Może otrzymała jakie listy z Paryża?
— Widziałem, że przybył z listem jakiś pan w ubraniu, pokrytem haftami.
— Nie znasz nazwiska tego pana?
— Wiem tylko, że jest komendantem Strassburga.
— A... pan Stainville, szwagier pana de Choiseul! Pecioro! Prędzej, prędzej, pocztyljonie, pospieszaj!
W odpowiedzi rozległ się trzask bata i powóz potoczył się z niesłychaną szybkością.
— Mówisz — podjęła dama — że nas delfinowa wyprzedziła?
— Tak, proszę pani.
— Zatrzyma się przecie na śniadanie — powiedziała dama — to my ją znowu wyprzedzimy, Chybaby w nocy... Czy zatrzymywała się gdzie tej nocy?
— W Saint-Dizier, proszę pani.
— O której godzinie?
— Około jedenastej.
— Na kolację, to dobrze, musi posilić się znów rano! Pocztyljonie! jakie jest pierwsze znaczniejsze miasto na naszej drodze?
— Vitry, proszę pani.
— Daleko jesteśmy od niego?
— O trzy mile.
— Gdzie przeprzęg?
— W Vauclére.
— Dobrze, jedź, a jak spostrzeżesz szereg powozów, uprzedź mnie w tej chwili.
Podczas tej rozmowy młodej damy z pocztyljonem, Gilbert osłabł znowu, pobladł i zmrużył oczy.
— Nieszczęśliwy chłopiec! znów mu widzę niedobrze! — zawołała dama. Ale... bo i ja też doprawdy!... Każę mu rozpowiadać, a on z głodu umiera! Trzeba było przedewszystkiem posilić go i napoić.
I żeby nagrodzić czas stracony, wyciągnęła z torebki powozowej cyzelowany flakon, od szyjki którego zwieszał się pozłacany kubeczek na złotym łańcuszku.
— Wypij parę kropel wina — powiedziała, napełniając szklankę i podając ją Gilbertowi.
Nie dał się on prosić tym razem.
Byłże to wpływ rączki, która mu napój podawała? czy pragnienie gwałtowniejsze, niż to, którego doświadczał w Saint-Dizier?
— Dobrze — rzekła dama — a teraz zjedz biszkopcik. Za godzinę lub dwie, dostaniesz coś pożywniejszego.
— Dziękuję — powiedział Gilbert.
I zjadł biszkopt.
— Teraz, gdyś się wzmocnił troszeczkę, podjęła dama — jeżeli masz zaufanie do mnie, powiedz mi, co cię skłoniło do ścigania powozu, który, jak mówisz, należy do kogoś ze świty Jej Królewskiej Wysokości?
— Wyznam pani całą prawdę w dwóch słowach — rzekł Gilbert. — Byłem w domu pana de Taverney, w chwili, gdy księżna tam przybyła i rozkazała baronowi jechać z sobą do Paryża. Ponieważ sierotą jestem, nikt o mnie nie pamiętał i pozostawiono mnie samego, bez pieniędzy i żywności. Przysiągłem sobie wtedy, że skoro wszyscy podążają w paradnych karetach do Wersalu, ja, bez koni, bez powozu, na swoich ośmnastoletnich nogach, dostanę się tam razem z nimi. Gdybym nie był zgubił pieniędzy, byłbym się posilił w nocy, a rano orszak dogonił.
— Ależ to doprawdy odwaga! — zawołała dama — winszuję ci, mój chłopcze. Zdaje mi się jednak, że zapomniałeś o jednej, bardzo ważnej rzeczy...
— O jakiej, proszę pani?...
— Że w Wersalu nie można żyć samą odwagą.
— To pójdę do Paryża.
— Paryż jest pod tym względem bardzo podobny do Wersalu.
— Jeśli nie można żyć odwagą, to się żyje pracą, proszę pani.
— Zapewne, moje dziecko, ale jaką pracą? Twoje ręce nie na wyrobnika i nie na tragarza?
— Chcę się uczyć, proszę pani.
— Wydajesz mi się i teraz już uczonym.
— Chyba dlatego, iż wiem, że nic nie umiem — sentencjonalnie odpowiedział Gilbert, przypominając sobie słowa Sokratesa.
— Czy mogę cię zapytać, która nauka pociąga cię najbardziej?
— Myślę, proszę pani — odpowiedział Gilbert — że najlepsza jest ta, która uczy, jak być użytecznym bliźnim swoim. Z drugiej strony człowiek jest istotą tak nic nie znaczącą, że powinien badać tajemnicę słabości swoich, ażeby poznać tajemnicę siły swojej. Chcę poznać, dlaczego mój żołądek nie dozwolił dźwigać mnie nogom moim tego ranka, chcę się dowiedzieć, czy to samo osłabienie żołądka ma wpływ i na umysł także, czy ono sprowadziło na mnie rozstrój, gniew i zmartwienie, które mnie zwyciężyły i powaliły.
— Będziesz wybornym doktorem, przypuszczam, skoro już wcale dobrze rozprawiasz o medycynie! Za dziesięć lat obiecuję ci praktykę szeroką.
— Daj Boże, proszę pani, abym zasłużył na ton honor.
Pocztyljon się zatrzymał. Przybyli na stację, nie spotkawszy żadnego powozu.
Dowiedzieli się tylko, że delfinowa przejeżdżała przed kwadransem i że ma zamiar zatrzymać się w Vitry, dla zmiany koni i posiłku rannego.
Nowy pocztyljon dosiadł konia i zaczął jechać dosyć wolno.
Skoro minęli ostatni dom miasteczka, dama się odezwała:
— Słuchajno, przyjacielu, czy podejmujesz się dogonić powozy delfinowej?...
— Najchętniej, proszę pani.
— Zanim przybędzie do Vitry?
— Jej Wysokość jechała kłusem wyciągnie tym.
— Więc gdybyś ty pojechał galopem...
Pocztyljon spojrzał na podróżną.
— Potrójny napiwek! — zawołała.
— Trzeba było odrazu to powiedzieć! — krzyknął pocztyljon — bylibyśmy już z ćwierć mili ujechali...
— Masz talara na zadatek i powetuj czas stracony.
Pocztyljon schował pieniądz, pochylił się na koźle, zaciął konie i powóz, jak wiatr poleciał. W czasie zmiany koni, Gilbert wysiadł, umył twarz i ręce i przygładził włosy, gęste i bardzo piękne.
— Ten chłopiec — myślała dama — wcale nie brzydki będzie na doktora.
I uśmiechnęła się do Gilberta.
Zaczerwienił się, jak gdyby odgadł, co ten uśmiech sprowadziło na usta jego towarzyszki podróży.
Skończywszy z pocztyljonem, dama zwróciła się do niego. Bawiły ją, jego paradoksy, jego zapalczywość i sentencje przezeń wygłaszane.
Wychylała się chwilami, aby popatrzeć na drogę, a gdy rączką dotknęła czoło Gilberta, lub nóżką go trąciła, śmiała się, że przyszły lekarz się rumieni i spuszcza skromnie oczy.
Ujechano tak milę całą. Naraz młoda kobieta wydała okrzyk radości i rzuciła się na przednie siedzenie, tak nieuważnie, iż nakryła sobą Gilberta.
Ujrzała nareszcie ostatni furgon eskorty, wlokącej się ciężko pod górę, a na przedzie karety — z których podróżni powysiadali.
Gilbert wydostał się z pod fałd sukni kwiecistej, wsunął głowę pod ramię damy i, ukląkłszy na siedzeniu, szukał wzrokiem pałającym Andrei.
Zdawało mu się, że rozpoznaje Nicolinę po białym czepeczku.
— Co teraz poczniemy, proszę pani? — zapytał pocztyljon.
— Trzeba całą kawalkadę wyminąć.
— Nie można!... Nie wolno wymijać delfinowej.
— A to dlaczego?
— Nie wolno! Gdybym się ośmielił wyprzedzić konie królewskie, miałbym się dopiero zpyszna! poszedłbym z pewnością na galery!
— Słuchajno, rób jak chcesz, ale ja muszę ich wyminąć.
— Czy pani nie należy do świty? — zapytał Gilbert, przypuszczający dotąd, że młoda dama spóźniła się i dlatego tak śpieszy.
— Chęć nabycia wiedzy jest chwalebną, ale ciekawość niezawsze — odpowiedziała dama.
— Niechaj mi pani wybaczy — odpowiedział Gilbert zaczerwieniony.
— No więc cóż zrobimy? — zapytała podróżna pocztyljona.
— A no, pojedziemy za nimi aż do Vitry, a tam, jeżeli Jej Wysokość się zatrzyma, porosimy, aby nam pozwolono przejechać.
— Ba! zapytają kto jestem i dowiedzą się wszystkiego...
— Nie, nie, to na nic; szukaj innego sposobu.
— Proszę pani — rzekł Gilbert — jabym się ośmielił dać pewną radę...
— Dawaj ją, dawaj, mój drogi, jeżeli dobra skorzystamy z niej z pewnością.
— Gdyby objechać dokoła Vitry, to dopięlibyśmy celu bez uchybienia delfinowej.
— Prawda!... — zawołała młoda kobieta. — No, pocztyljonie, czy nie znasz jakiej drogi bocznej?...
— Aby gdzie dojechać?
— Dokąd ci się podoba, byleby tylko pozostawić delfinową poza nami.
— Jest, co prawda, na prawo droga do Marolle, która okrąża Vitry i łączy się z głównym traktem pod la Chaussée.
— Brawo! — zawołała dama; — o to tylko mi chodzi.
— Tylko — proszą pani — rzekł poczytljon — ja tym sposobem nadkładam kawał drogi.
— Dostaniesz dwa luidory, jeżeli będę w la Chaussée wcześniej od delfinowej.
— Nie obawia się pani, że się powóz pogruchoce?
— Ja się niczego nie obawiam. Jeżeli się powóz rozleci, pojadę dalej na koniu.
Z traktu głównego zjechali na wąską drogę, biegnącą ponad brzegiem mętnej rzeczułki, wpadającej do Marny, pomiędzy la Chaussée i Mutigny.
Pocztyljon czynił co mógł, aby spełnić żądanie podróżnej.
Gilbert dwadzieścia razy padał na swoją towarzyszkę, tyleż razy dama znalazła się w objęciach młodego chłopaka.
Potrafił on być grzecznym i nie być natrętnym. Potrafił wzbronić ustom uśmiechu lubo oczy jego mówiły młodej kobiecie, że jest zachwycony.
Poufałość przychodzi szybko w podróży i samotności; Gilbertowi po dwóch godzinach jazdy zdawało się, że zna młodą damę od lat dziesięciu, a ona, ze swej strony, gotowaby była przysiąc, iż zna Gilberta od urodzenia.
Około jedenastej dostali się na trakt główny, prowadzący z Vitry do Châlons. Od kurjera, spotkanego na drodze, dowiedzieli się, że księżna jadła śniadanie w Vitry i że czując się znużoną, odpocznie tam ze dwie godziny. Kurjer pędził do stacji następnej, aby konie i służba były w pogotowiu na ci wartą po południu.
Wiadomości te uradowały podróżną.
Dała pocztyljonowi dwa luidory obiecane, a zwracając się do Gilberta, powiedziała:
— No! na honor; nam także należy się coś. Zjemy obiad na pierwszym przeprzęgu.

Sądzone było jednak, że i na tym przeprzęgu będą musieli obejść się bez jedzenia.

XXII
KIM BYŁA TA DAMA?

Na szczycie wzgórza, które przebywał w tej chwili powóz pocztowy, widniała wioska la Chaussée, gdzie miano zmienić konie.
Była to śliczna grupa domków, słomą krytych, to rozrzuconych ponad drogą, to wyglądających z gęstwiny drzew, to ukazujących się tu i tam nad strumieniem, o którym wspomnieliśmy już poprzednio.
Ale co przedewszystkiem zwracało w tej wiosce uwagę, to człowiek jakiś, stojący pośrodku drogi tak nieruchomo, jakgdyby go wyższa jakaś siła przykuła do miejsca. Człowiek ten pożerał gościniec oczami i spoglądał pożądliwie na przywiązanego u okienka chaty prześlicznego siwego konia, który zdradzał rżeniem i tupaniem zniecierpliwienie. Siodło, jakie miał na grzbiecie, wskazywało, że wyczekiwał na swego pana.
Nieznajomy, zmęczony daremnem wpatrywaniem się w gościniec, podchodził coraz do tego konia i głaskał go ręką po grzbiecie, lub dotykał końcami palców drobnej jego nóżki. Koń wierzgał za każdym razem, ale nieznajomy zawsze zręcznie unikał ciosu, powracał na swój punkt obserwacyjny i badał znowu pustą dotąd drogę.
Nie mogąc dostrzec nikogo, zaczął nareszcie bębnić w okiennicę.
— Hola! jest tam kto! — zawołał.
— A kto tam stuka? — odezwał się w odpowiedzi gruby głos męski.
I jednocześnie otworzyła się okiennica.
— Jeżeli to koń na sprzedaż, panie — przemówił nieznajomy — znalazłby się nabywca.
— Widzisz pan przecież, że niema zaplecionego w słomę ogona — odpowiedział gospodarz chaty i zamknął z powrotem okiennicę.
Widocznie odpowiedź ta nie wystarczyła nieznajomemu, bo znowu kołatać zaczął.
Był to człowiek lat czterdziestu, wysoki, tęgi, z twarzą czerwoną, żylastemi rękami, w szerokich koronkowych mankietach. Kapelusz z galonami miał według mody oficerów prowincjonalnych, nałożony napoprzek.
Zastukał po raz trzeci i zniecierpliwiony zawołał:
— A wiesz co, przyjacielu, że wcale do uprzejmych nie należysz; ostrzegam cię, że jeżeli nie otworzysz okiennicy, to ją wywalę natychmiast.
Groźba poskutkowała i ukazało się to samo co przedtem oblicze.
— Kiedy już raz się powiedziało, że koń nie jest na sprzedanie, to chyba dosyć, u djabła.
— Ale ja potrzebuję wierzchowca.
— To idź pan po niego na pocztę. Mają ich tam coś sześćdziesiąt, a wszystkie z królewskich stajen. Jest w czem wybierać. Właściciel tego konia ma go tylko jednego.
— Kiedy ja chcę koniecznie tego!
— Masz pan dobry gust, jak widzę, zachciało ci się araba!
— Chcę go koniecznie kupić.
— Wierzę, ale cóż, kiedy on nie do sprzedania.
— Czyj że on?
— Za bardzoś pan ciekawy.
— A ty za bardzoś ostrożny, mój bracie.
— Należy do osoby, która tu mieszka u mnie, a kocha to zwierzę, jak dziecko.
— Chciałbym pomówić z tą osobą.
— Nie można, bo śpi.
— Czy to mężczyzna, czy kobieta?
— Kobieta.
— Powiedzże zatem tej kobiecie, że dam pięćset pistolów za jej konia.
— O! o! — powiedział wieśniak, robiąc naraz wielkie oczy — pięćset pistolów! to bardzo ładny grosz!
— Dodaj także, jeżeli ci się podoba, że to król ma ochotę na tego konia.
— Król?
— We własnej osobie.
— Ee!... przecież pan nie jesteś królem?
— Nie, ale go przedstawiam.
— Króla? — zapytał wieśniak, zdejmując kapelusz.
— No, śpiesz się, przyjacielu, bo bardzo pilno królowi.
I znowu spojrzał badawczo na drogę.
— No, to dobrze! jak tylko się ta pani obudzi, to jej zaraz powiem o tem, może pan być spokojny.
— Ba; ale ja nie mam czasu czekać.
— Cóż zrobić zatem?
— Obudzić ją do licha.
— Nie śmiałbym.
— No, to ja ją sam obudzę, poczekaj.
I rzekomy przedstawiciel króla podszedł do drugiej okiennicy, aby w nią srebrną gałką szpicruty zakołatać.
Lecz natychmiast opuścił podniesioną rękę, nie dotknąwszy okiennicy, bo dostrzegł w tejże chwili powóz pędzący ostatnim wysiłkiem wyczerpanych koni.
Wprawnem okiem poznał odrazu malowidło powozu i puścił się na jego spotkanie z szybkością, jakaby przyniosła zaszczyt arabskiemu biegunowi, którego tak bardzo posiadać pragnął.
Był to powóz pocztowy, a w nim podróżna, anioł opiekuńczy Gilberta.
Pocztyljon niepewny, czy konie zdołają iść, spostrzegłszy człowieka, dającego mu znaki, był zadowolony że może stanąć.
— Chon! droga Chon! — wołał nieznajomy — więc jesteś nareszcie? Witaj!
— Jestem, Janie — odpowiedziała podróżna, powitana niezwykłem imieniem. — A ty co tutaj robisz?
— A to piękne pytanie! Czekam naturalnie na ciebie.
Powiedziawszy to, człowiek o kształtach herkulesowych wskoczył na stopień powozu i po przez okno objął ramionami młodą kobietę, okrywając ją pocałunkami.
Wtem spostrzegł Gilberta, który, nie znając stosunku, jaki łączył z sobą te dwie osobistości, świeżo wprowadzone na widownię, zrobił bardzo markotną minę.
— O! — zawołał — a to co?
— Najzabawniejszy z młodych filozofów — odpowiedziała panna Chon, nie troszcząc się, czy rani, czy też pochlebia swemu protegowanemu.
— Skąd go u licha wyrwałaś?
— Znalazłam na drodze. Ale tu nie o to chodzi.
— To prawda! — odrzekł ten, którego Janem nazwano. — Cóż nasza stara hrabina de Bearn?
— Załatwione.
— Jak to?
— Przyjedzie.
— Przyjedzie?
— No, tak, przyjedzie — powtórzyła panna Chon.
— Cóżeś jej nagadała?
— Że jestem córką jej adwokata, pana Flageot, że przejeżdżałam przez Verdun i miałam od ojca polecenie powiadomienia jej, że proces rozpoczęty.
— To wszystko?
— Rozumie się. Dodałam tylko, że to rozpoczęcie wymaga niezbędnie obecności jej w Paryżu.
— Cóż ona na to?
— Wytrzeszczyła szare swoje oczki, zażyła tabaki i, oświadczywszy że p. Flageot jest najznakomitszym człowiekiem na świecie, wydała rozkazy do wyjazdu.
— To wspaniałe, Chon! Czynię cię nadzwyczajnym moim pełnomocnikiem. A teraz, zapraszam na śniadanie.
— Bardzo dobrze, bo to nieszczęśliwe chłopię umiera z głodu; tylko co tchu, rozumiesz?
— A to dlaczego?
— Bo jadą za nami.
— Ta stara pieniaczka? Dość nam będzie wyprzedzić ją o dwie godziny, bo tylko tyle potrzeba czasu do pomówienia z p. de Maupeau.
— Nie ona, delfinowa.
— Delfinowa? E, gdzie tam... musi być jeszcze w Nancy.
— Jest już w Vitry.
— O trzy mile?...
— Ani mniej, ani więcej.
— No, to zmienia postać rzeczy! Ruszaj, pocztyljonie.
— Dokąd, panie?
— Na pocztę.
— Czy pan wsiada, czy wysiada?
— Zostaję, gdzie jestem, ruszaj!
Powóz się potoczył; w pięć minut potem stanął przed biurem pocztowem.
— Żywo! żywo! wołała Chon — kotlety, kurczę, jaja, butelka burgunda, cokolwiek bądź, co mają... bo natychmiast musimy jechać dalej.
— Wybacz pani!... — powiedział właściciel poczty, ukazując się na progu — jeżeli pani zaraz chce wyjeżdżać, to tylko swemi końmi chyba.
— Jakto? — zawołał Jan, ciężko ze stopnia zeskakując.
— Tak jest, chyba temi, które państwa tu przywiozły.
— Co to, to nie — odezwał się pocztyljon — dwie stacje już przebyły; dość spojrzeć, jak wyglądają.
— Prawda — powiedziała Chon — niepodobna, aby poszły dalej.
— Co panu szkodzi dać nam świeże konie?
— Nie mam ani jednego do dyspozycji.
— Jakto? jest przecie przepis, do djabła!
— Przepis nakazuje mi trzymać na stajni piętnaście koni.
— A więc?...
— A ja mam ich ośmnaście.
— Zatem więcej, niż potrzeba, bo my tylko trzech żądamy.
— Tak, ale ich niema.
— Wszystkich ośmnastu?
— Wszystkich.
— Cóż u stu tysięcy piorunów! — zaklął podróżny.
— Wicehrabio! — odezwała się młoda kobieta.
— Tak, tak, Chon — zawołał krzykacz — masz rację, bądź spokojna, pohamujemy się. A kiedyż pańskie szkapy powrócą? — zapytał wicehrabia, zwracając się do poczmistrza.
— Nic nie wiem, panie! to zależy od pocztyljonów; może za godzinę, za dwie może...
— Czy pan wiesz, — odezwał się wicehrabia Jan, nasuwając na lewe ucho kapelusz i wystawiając naprzód prawą nogę, — czy pan wiesz, że ja nigdy nie żartuję?
— Bardzo mi przykro i wolałbym, aby usposobienie pana było skłonniejszem do żartów.
— Zobaczymy!... Natychmiast zaprzęgać! — zawołał pan Jan — albo, słowo honoru, że źle będzie.
— Chodź pan ze mną do stajni i jeżeli choć jednego konia znajdziesz u żłobu, zabieraj go sobie darmo.
— Hipokryta! A jeżeli znajdę ich sześćdziesiąt?
— Byłoby to zupełnie to samo co ani jednego, bo wszystkie te sześćdziesiąt koni należą do króla.
— Więc cóż stąd?
— To, że się tych koni nie wynajmuje.
— Więc do czegóż one służą?
— Do użytku delfinowej.
— Jakto! sześćdziesiąt koni dla niej, a dla mnie ani jednego?
— Pojmujesz pan przecież?...
— Nic nie pojmuję, oprócz tego, że mi pilno.
— To trudno, panie.
— Ponieważ — ciągnął wicehrabia, nie troszcząc się o pocztmistrza, ponieważ Jej Wysokość nie prędzej tu przybędzie, jak wieczorem...
— Co takiego?... — zapytał osłupiały pocztmistrz.
— Konie, które my weźmiemy, powrócą przed przybyciem delfinowej.
— Panie — wykrzyknął pocztmistrz — czyżbyś pan wypadkiem?...
— Czekaj no pan do djabła! — wrzasnął wicehrabia, wchodząc do stajni.
— Ależ, panie!
— Chcę trzy tylko, nie żądam ośmiu, jak Jej Królewska Wysokość, choć mam może prawo do tego; trzy mi wystarczą.
— Ale ja nie dam ani jednego — zawołał pocztmistrz, stając pomiędzy końmi a wicehrabią.
— Gburze jakiś — rzekł wicehrabia, blednąc z gniewu — czy ty wiesz, kto ja jestem?
— Wicehrabio — wołała Chon — tylko na miłość boską! bez skandalu!
— Masz słuszność, dobra Chon, masz słuszność.
I po chwilowym namyśle odezwał się znowu:
— No dalej, do rzeczy, bez gadania!
I, zwracając się do gospodarza z najuprzejmiejszą w świecie miną, dodał:
— Bądź spokojny, drogi przyjacielu, nie narażę cię na najmniejszą odpowiedzialność.
— Jakim sposobem? zapytał pocztmistrz, nie dość jeszcze uspokojony, pomimo uprzejmej fizjognomji mówiącego.
— Sam sobie usłużę. Oto te trzy konie zabieram.
— Jakto, zabieram?
— No, zabieram.
— I pan to nazywasz uwolnieniem mnie od odpowiedzialności?
— Rozumie się, nie dałeś pan, tylko ci zabrano.
— Powiadam, że to być nie może.
— Zobaczymy, gdzie uprząż?
— Niech mi się nikt nie waży! — krzyknął właściciel poczty do dwóch czy trzech parobków, wałęsających się po podwórzu.
— A! durnie!
— Janie! drogi Janie! woła Chon, która przez otwartą bramę widziała i słyszała wszystko, co się tam działo. — Daj pokój awanturom, mój drogi! Kto ma misję do spełnienia, ten musi wiele znosić.
— Zgadzam się na wszystko, oprócz opóźnienia — odpowiedział Jan, z najwyższą na jaką się mógł zdobyć flegmą. — Że zaś za długo byłoby czekać na pomoc tych łajdaków, sam się zatem załatwię.
I, czyn do groźby dodając, zdjął z kołków trzy uprzęże i włożył je na konie.
— Litości, Janie! — krzyczała Chon, składając ręce — litości!
— Czy chcesz dojechać, czy nie? — zapytał wicehrabia, zgrzytając zębami.
— Rozumie się, że chcę! wszystko będzie przecie stracone jeżeli nie zdążymy!
— A zatem, dajże mi pokój!
I, okiełznawszy trzy konie wcale nie najgorzej ciągnął je za sobą do powozu.
— Zastanów się pan, pomyśl! — wołał pocztmistrz — że dopuszczasz się obrazy majestatu.
— Nie kradnę ich błaźnie, wypożyczam tylko. Wio, kare, wio!
Poczmistrz rzucił się do lejców, ale wicehrabia odepchnął go gwałtownie.
— Bracie mój, bracie! — wołała panna Chon.
— A! to jej brat — mruknął w głębi karety Gilbert i odetchnął swobodniej.
W tym czasie naprzeciw otworzyło się okno i ukazała się zachwycająca główka kobieca, wystraszona hałasem.
— A! to pani — powiedział, zmieniając ton głosu, Jan.
— Jakto, ja? — złą francuszczyzną odpowiedziała młoda kobieta.
— Więc pani już wstałaś? Tem lepiej. Czy nie zechcesz mi pani sprzedać swego konia?
— Mojego konia?
— Tak, tego arabczyka co stoi tam uwiązany, u okiennicy. Daję pięćset pistolów za niego.
— Koń mój nie do zbycia — odpowiedziała młoda kobieta i zamknęła okno.
— No, nie mam szczęścia dzisiaj — mruknął Jan — ani sprzedać, ani wynająć mi nie chcą. Do licha! zabieram araba, jeśli go sprzedać nie zechcą, pozabijam meklemburczyki, jeżeli ich nie wynajmę. Chodź tu Patrycy!
Lokaj podróżnej zeskoczył z wysokiego kozła powozu.
— Zaprzęgaj — rzekł Jan do niego.
— Do mnie stajenni, do mnie! — krzyczał gospodarz.
Dwóch masztalerzy nadbiegło.
— Janie! wicehrabio! — wołała panna Chon, miotając się w powozie, który napróżno usiłowała otworzyć — czyś oszalał! pozabijają nas tu wszystkich!
— Pozabijają? Prędzej my ich porąbiemy, mam nadzieję! Jest nas trzech przeciwko trzem.
— Nuże, młody filozofie, — wrzasnął Jan na Gilberta, tak osłupiałego, że ani drgnął nawet. — Wysiadaj! bierz się do laski, do kamieni, lub do pięści. No wysiadajże do djabła, wyglądasz jak marmurek.
Gilbert niespokojnym i błagalnym wzrokiem badał swoją protektorkę, która chwyciła go za rękę.
Pocztmistrz krzyczał z całego gardła i szarpał konie w swoją stronę, a Jan w swoją stronę.
Kłótnia dobiegła wreszcie końca.
Wicehrabia Jan, wzburzony do ostateczności, poczęstował pocztmistrza kułakiem tak potężnym, że ten potoczył się w kałużę, pomiędzy wystraszone kaczki i gęsi.
— Ratunku! — wrzasnął — zbóje! mordercy!
Tymczasem wicehrabia, znający wartość czasu, pośpieszał z zaprzęganiem.
— Ratunku! zbójcy! mordercy! w imię króla! — krzyczał ciągle pocztmistrz, usiłując skupić przy sobie dwóch ogłupiałych masztalerzy.
— Kto tu wzywa pomocy w imię króla? — zawołał jakiś jeździec, wpadając galopem na dziedziniec pocztowy i zatrzymując spienionego konia tuż przy aktorach tej sceny.

— Pan Filip de Taverney! — mruknął Gilbert wciskając się wgłąb powozu. Bystra Chon pochwyciła nazwisko młodego człowieka.

XXIII
WICEHRABIA JAN

Młody porucznik żandarmów delfina, gdyż on to był właśnie, zeskoczył z konia, zauważywszy dziwną scenę, która wywołała zbiegowisko dzieci i kobiet, dokoła stacji pocztowej w la Chaussée.
Pocztmistrz, ujrzawszy Filipa, rzucił się ku niemu, jako ku nieoczekiwanemu obrońcy, zesłanemu przez Opatrzność.
— Panie oficerze! — zawołał patrzaj-no pan co się tu dzieje?
— Co? — odrzekł zimno Filip — powiedz mi pan z łaski swojej.
— Chcą mi przemocą zabierać konie, przygotowane dla jej wysokości, księżny delfinowej.
Filip spojrzał, jak człowiek, któremu prawią rzeczy, niepodobne do wiary.
— Kto chce zabierać konie? — zapytał.
— A ten oto pan — powiedział pocztmistrz i wskazał na wicehrabiego Jana.
— Ten pan? — powtórzył Filip.
— No ja — oświadczył niedbale wicehrabia.
— Alboś pan zatem nie przy zdrowych zmysłach, albo też nie jesteś szlachcicem — rzekł Taverney.
— Ani jedno, ani drugie, kochany poruczniku, głowę mam, a przed chwilą wysiadłem z karety królewskiej.
— Jakto! i pomimo tego ośmielasz się pan żądać koni Jej Królewskiej Mości?
— Jest ich sześćdziesiąt tutaj, a Jej Wysokość potrzebuje tylko ośmiu; jeżeli wezmę trzy pierwsze lepsze, niepodobna, abym natrafił na te akuratnie, które miały służyć delfinowej.
— Wszystko to prawda, ale i to także prawda, iż te konie, od pierwszego do ostatniego, należą do dworu i nikomu ich tknąć nie wolno.
— Ja, poruczniku, jestem innego zdania — oświadczył wicehrabia — i zapewniam cię, że przy tem zdaniu pozostanę. Cóż to, czy mam iść piechotą, ja, gdy błazny lokaje paradować będą czwórkami? Niechaj do wszystkich djabłów przestaną kpy na trzech koniach, to zupełnie na przeprząg wystarczy.
— Jeżeli lokaje paradują czwórkami — powiedział Filip, dając znak ręką, aby się wicehrabia nie upierał — to dlatego, że taka jest wola królewska. Każ pan swemu służącemu odprowadzić te konie na miejsce.
Słowa te, wymówione grzecznie, ale stanowczo, nie mogły wywołać nic innego, jak tylko odpowiedź podobną.
— Byłbyś w prawie, kochany poruczniku, przemawiać w ten sposób, gdyby do atrybucyj pańskich należała opieka nad temi zwierzętami; o ile jednak wiem, do straży królewskiej nie należą dotąd obowiązki masztalerzy. Zamknij pan oczy, każ ludziom swoim uczynić to samo i... szczęśliwej drogi!
— Mylisz się, łaskawy panie, nie piastuję godności masztalerza, ale to, co robię w tej chwili, do mnie należy, bo Jej Wysokość mnie osobiście poleciła czuwać nad przeprzęgami.
— To zmienia postać rzeczy — odpowiedział Jan — pozwól sobie jednak powiedzieć, mój panie oficerze, że podjąłeś się nędznej roli, i jeżeli ta młoda dama zaczyna w ten sposób traktować naszą armję...
— O kim pan mówisz w ten sposób? — przerwał Filip.
— O kimżeby! o Austrjaczce.
Młody oficer zbladł jak chusta.
— Jak śmiesz?... wrzasnął.
— Nietylko śmiem mówić, ale i czynić także — odparł zuchwale Jan. — Hej, Patrycy, zaprzęgaj, mój przyjacielu, a spiesz się, bo mi pilno...
Filip schwycił konia za uzdę.
— Panie — odezwał się głosem spokojnym — zrobisz mi zapewne tę przyjemność i objaśnisz, kto jesteś, wszak prawda?
— Czy zależy panu na tem?
— Bardzo.
— Zatem, wicehrabia Jan Dubarry.
— Jakto! jesteś pan bratem?...
— Tej, która jutro każe cię wpakować do Bastylji, mój panie oficerze, jeżeli choćby jeszcze jedno słowo piśniesz.
Powiedziawszy to, wicehrabia rzucił się do powozu.
Filip zbliżył się do drzwiczek.
— Panie Janie Dubarry, wyświadczysz mi, jestem pewny, ten honor, że natychmiast wysiądziesz.
— A zapewne, mam właśnie czas na to — odpowiedział wicehrabia, ciągnąc drzwiczki do siebie.
— Jeżeli pan nie uczynisz tego w tej chwili — krzyknął Filip — to daję słowo honoru, że pana szpadą poczęstuję.
I wyciągnął szpadę z pochwy.
— Co to! — zawołała Chon — ależ to napaść, morderstwo! Daj pokój, Janie, ustąp, wyrzeknij się tych koni.
— Ośmielasz się grozić, młodzieńcze! — ryknął wicehrabia, chwytając za swoją szpadę, leżącą na przedniem siedzeniu.
— Po groźbie nastąpi kara, jeśli jeszcze sekundę, jedną sekundę choćby zechcesz się pan opierać, rozumiesz pan?... — powiedział oficer i wzniósł ostrze w górę.
— Wcale stąd nie wyjedziemy — szepnęła Chon do ucha Janowi — jeżeli nie potrafisz ująć tego pana łagodnością.
— Ani uprzejmość, ani gwałt nie powstrzymają mnie od spełnienia powinności — rzekł, kłaniając się grzecznie Filip, posłyszawszy polecenie młodej kobiety — poradź pani uległość temu panu, albo w imieniu króla, którego reprezentuję, zabiję go, jeżeli zechce walczyć ze mną, lub każę aresztować, jeżeli nie przyjmie wyzwania.
— Oświadczam panu po raz dziesiąty, że pomimo stawianych mi przeszkód, pojadę — zawył wicehrabia, wyskakując z karety.
— Zobaczymy — odparł Filip, stając w pozycji obronnej.
— Panie poruczniku — odezwał się brygadjer, dowodzący sześciu ludźmi eskorty Filipa — panie poruczniku, czy potrzeba?...
— Stać w miejscu — zawołał porucznik, — to sprawa osobista. Jestem panie wicehrabio, na pańskie rozkazy!
Panna Chon lamentowała; Gilbert byłby rad, aby kareta stała się głęboką, jak studnia, aby mógł się lepiej ukryć.
Jan zaatakował. Był to widocznie gracz w robieniu bronią, ale złość go zaślepiała. Filip wydawał się także mistrzem fechtunku.
Wicehrabia zrywał się, nacierał, skakał to w prawo, to w lewo, a krzyczał i rzucał się, jakby dowodził oddziałem.
Filip przeciwnie, z zębami zaciśniętemi, z okiem rozszerzonem, stał spokojny i nieruchomy, jak statua, obserwując ruchy przeciwnika.
Zamilkli wszyscy, nawet panna Chon.
Upłynęło już kilka minut, wszystkie podejścia, okrzyki, cofanki pana Jana spełzły na niczem, Filip niezmieszany badał taktykę przeciwnika.
Naraz wicehrabia krzyknął i w tył odskoczył, jednocześnie krew mu się pokazała na mankiecie i spłynęła po palcach. Filip przebił mu rękę.
— Jesteś pan ranny, wicehrabio — powiedział.
— Czuję to dobrze — zawołał Jan, blednąc i upuszczając szpadę.
Filip podniósł ją i oddał przeciwnikowi.
— Dajmy pokój, szanowny panie — rzekł — i strzeż się pan odtąd popełniania podobnych szaleństw.
— Jeśli je do stu piorunów popełniam — ryknął wicehrabia — to i płacę za nie. Chodź, chodź coprędzej, biedna kochana Chonchon, — dorzucił zwracając się do siostry, która wyskoczyła z karety, aby mu pomóc.
— Przyzna szanowna pani — odezwał się Filip — że nie ja winienem temu, co się stało; żałuję bardzo, iż byłem zmuszony dobywać szpady w obecności kobiety.
Wicehrabia pokazał mu pięść, a on w odpowiedzi wzruszył pogardliwie ramionami.
— A! doprawdy... — zawołał pocztmistrz — oto trzy konie powracają. Courtin! Courtin! — zakładaj je natychmiast do powozu tego pana.
— Ależ, panie... — rzekł pocztyljon.
— Milczeć! — odparł pocztmistrz. — Temu panu bardzo pilno...
Wicehrabia klął na czem świat stoi.
— Bądź pan dobrej myśli, kochany panie — zawołał pocztmistrz — oto konie przybyły.
— Żeby ciebie jasny piorun — mruczał Dubarry — mogły były przyjść przed godziną, obłudniku!
I tupał nogami i przypatrywał się przebitej ręce, którą Chon bandażowała chusteczką. Filip tymczasem dosiadł konia i wydawał rozkazy, jakby nic nie zaszło.
— Odjeżdżajmy bracie, odjeżdżajmy — mówiła Chon, ciągnąc Dubarry’ego do powozu.
— A mój arabczyk? — zawołał tenże — ale mniejsza, niech go djabli porwą — nie mam dziś widocznie szczęścia.
Wsiadł do karety.
— Masz tobie — mruknął, spostrzegłszy Gilberta — teraz znowu nie będę mógł poczciwie nóg wyciągnąć.
— Panie — rzekł młody chłopak — przykro mi bardzo, że panu przeszkadzam.
— No, no, mój bracie — powiedziała Chon, zostaw-no mi w spokoju mojego filozofa.
— Niech sobie idzie na kozioł! — zawołał Jan.
Gilbert poczerwieniał.
— Nie jestem lokajem pańskim — odpowiedział.
— Pątrzaj go! co za figura!... — krzyknął Jan.
—: Wysiądę — powiedział chłopak.
— A to wysiadaj, do stu djabłów — wyrzekł zniecierpliwiony Dubarry.
— Nie, nie! zostań, usiądź naprzeciw mnie, w ten sposób nie będziesz zawadzał memu bratu — rzekła Chon, wstrzymując Gilberta za rękę. A do ucha szepnęła wicehrabiemu:
— On zna tego, który cię zranił.
Radość zajaśniała w oczach Jana.
— Bardzo dobrze, niech zostanie. Słuchaj-no, jak się nazywa ten oficer?... — zapytał.
— Filip de Taverney.
W tej właśnie chwili Filip przejeżdżał obok powozu.
— Aha! jesteś sługusie królewski — zawołał Jan — czujesz się zapewne bardzo dumnym; ale poczekaj, przyjdzie kolej na ciebie.
— Zobaczymy! — odrzekł Filip niewzruszony.
— Tak, tak, zobaczymy, panie Filipie de Taverney! — zawołał wicehrabia, czekając, jakie wrażenie uczyni na młodym człowieku jego imię i nazwisko, wymówione niespodzianie.
Filip zmieszał się na chwilę, ale zaraz, zdejmując kapelusz, skłonił się grzecznie i powiedział:
— Szczęśliwej podróży, panie Janie Dubarry!
— Niech pioruny biją! — mówił wicehrabia, wykrzywiając się straszliwie — boli mnie łapa, moja Chon kochana, boli okropnie.
— Zawezwiemy na pierwszej stacji doktora, a ten chłopiec musi zjeść nareszcie śniadanie — odpowiedziała Chon.
— A toć i my nic także nie jedliśmy — dorzuci! Jan. — Ten ból djabelski pozbawił mnie apetytu, pić tylko chce mi się strasznie!
— Wypijesz szklankę la Côte?
— Daj, wypiję.
— Pani — rzekł Gilbert — gdybym śmiał uczynić uwagę...
— No, no, i owszem. — Trunki w pańskiem położeniu są bardzo szkodliwe.
— Naprawdę? — zapytał Dubarry, a następnie zwracając się do Chon, dodał:
— Czy to doktór ten twój filozof?
— Nie jestem doktorem, lecz nim będę, jeśli Bóg pozwoli — odpowiedział Gilbert — czytałem jednakże rozprawkę, wydaną do użytku wojskowych, że raniony nie powinien używać żadnych trunków, ani wina, ani kawy.
— Czytałeś? A no dobrze, to nie będę pił.
— Jeżeli pan wicehrabia pozwoli mi chusteczkę swoją, to zmoczę ją w wodzie w tym oto potoku i obwinę mu rękę skaleczoną.
— Zrób tak, zrób, mój kochany, proszę cię o to — powiedziała Chon. — Pocztyljonie! zatrzymaj konie!
Stanęli. Gilbert poszedł zmoczyć chustkę.
— Ten chłopiec nie pozwoli nam pomówić ze sobą swobodnie! — zauważył Dubarry.
— Będziemy mówili naszem narzeczem prowansalskiem.
— Mam wielką ochotę kazać jechać, a jego razem z chusteczką zostawić.
— Daj-no pokój, on może nam być bardzo użytecznym.
— W czem?
— Objaśnił mnie już o paru rzeczach wielkiej wagi.
— A o czem mianowicie?
— Przedewszystkiem, powiedział mi o delfinowej, a przed chwilą wymienił znowu nazwisko twego przeciwnika.
— Niechże sobie jedzie, kiedy żądasz.
Gilbert przyniósł chustkę zmoczoną i przyłożył ją na ranę, co naturalnie sprawiło znaczną ulgę wicehrabiemu.
— Na honor! — rzekł — ten mały miał wielką rację — czuję się daleko lepiej; teraz już i pogadać jestem w stanie.
Gilbert przymknął oczy, lecz nadstawił uszu, zawiódł się jednak w oczekiwaniu.
Chon opowiadała bratu djalektem barwnym, pełnym życia i śpiewnym, jakim mówi lud w Prowancji.
Gilbert nic nie rozumiał i lubo potrafił panować nad sobą, nie mógł utaić wyrazu niezadowolenia. Spostrzegła to panna Chon i na pociechę przesłała mu słodki uśmiech.
Uśmiech ten dał poznać Gilbertowi, że nim nie pogardzają. Toć on, robak ziemny zdobył wdzięczność wicehrabiego, szczycącego się przyjaźnią króla.
Gdyby Andrea mogła go widzieć w tym powozie!
O Nicolinie nie pomyślał wcale.
Brat z siostrą rozmawiali w dalszym ciągu.
— Znów coś nowego! — zawołał nagle wicehrabia, wychylając się oknem i patrząc za siebie.
— Co takiego? — zapytała Chon.
— Koń arabski pędzi za nami!
— Jaki koń arabski?
— Ten, co go kupić chciałem!
— Kobieta jakaś na nim siedzi. Co za przepyszne stworzenie!
— O kim mówisz?... O kobiecie, czy o koniu?
— O kobiecie.
— Zawołaj na nią Chon; ciebie się mniej przestraszy, niżeli mnie. Dam jej tysiąc pistolów za araba.
— A co dasz za nią samą? — zapytała Chon z uśmiechem.
— Gotów jestem zrujnować się dla niej... Wołajże na nią!
— Pani! proszę pani! — zawołała Chon.
Ale młoda dama o czarnych wielkich oczach, otulona płaszczem białym, w nasuniętym na czoło szarym kapeluszu z długiemi piórami, przemknęła jak strzała bokiem drogi, wołając:
Avanti Dżerid! Avanti!
— Włoszka — szepnął wicehrabia — cudowna istota! Gdyby nie ręka, wyskoczyłbym i pobiegł za nią.
— Ja ją znam — odezwał się Gilbert.
— Jesteś chyba kroniką okolicy? Wszystkich znasz!...
— Jak się nazywa ta dama? — zapytała Chon.
— Lorenza.
— Co za jedna?
— Żona czarnoksiężnika.
— Czarnoksiężnika?
— Barona Józefa Balsamo.
Brat i siostra spojrzeli na siebie.
Wzrok siostry mówił:
— A co, czy nie dobrze zrobiłam, żem zatrzymała chłopca?
— Tak, na honor — odpowiedział brat.

KONIEC TOMU DRUGIEGO




ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom III
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer. Poznań — Fiszer i Majewski


Drukarnia „Rola“ J. Buriana, Mazowiecka 11


XXIV
PRZYJĘCIE PORANNE U PANI HRABINY DUBARRY

Pozwolą czytelnicy nasi, że, pozostawiwszy pannę Chon i wicehrabiego Jana w powozie pocztowym na drodze do Châlons, zaznajomimy ich tymczasem z osobistością inną, do tej samej należącą rodziny.
W apartamentach wersalskich, zajmowanych przez panią Adelajdę, córkę Ludwika XV, pomieścił król i panią hrabinę Dubarry, swoją, od niespełna roku, kochankę. Przepiękna, zręczna, ruchliwa, wesołego usposobienia, a niewyczerpana w pomysłach, przeistoczyła ona cichy dotąd zamek w wirujący światek, którego mieszkańcy o tyle byli tolerowani, o ile ruszali się jak najwięcej i najweselej. Z apartamentu szczupłego zaiste w porównaniu z władzą, jaka w nim się mieściła, wychodziły co chwila rozkazy do uczty, lub hasło wycieczki jakiejś; ale co szczególniej dziwnem wydawać się musiało wspaniałym schodom tej części pałacu, to ten ogromny a ciągły napływ odwiedzających, którzy od godziny dziewiątej z rana, strojni i błyszczący, tłoczyli się pokornie w przedpokoju faworyty.
Nazajutrz po scenie, jaka miała miejsce w wiosce la Chaussée i którą opowiedzieliśmy wyżej, około dziewiątej z rana, Joanna de Vaubernier, owinięta w muślinowy haftowany peniuar z pod którego mglistych koronek można było widzieć wspaniałe nóżki i alabastrowe ramiona, Joanna de Vaubernier, późniejsza panna Lange, a nareszcie hrabina Dubarry, dzięki swemu dawnemu protektorowi, panu Janowi Dubarry, wstawała z pościeli, nie powiemy — podobna do Wenus, bo z pewnością piękniejsza od tamtej dla każdego, kto rzeczywistość przekłada nad urojenie. Ciemno-blond włosy opadające w rozkosznych kędziorach, atłasowej białości skóra z błękitnemi żyłkami, spojrzenie to omdlewające, to bystre naprzemian, maleńkie, cudnie wykrojone karminowe usteczka, osłaniające dwa rzędy pereł; dołeczki na policzkach, na bródce i na paluszkach; piersi jakby u Wenus z Milo, oto, co trzeba było podziwiać w pani Dubarry, podczas porannego przyjęcia; oto, co uwielbiał Jego Królewska Mość, król Ludwik XV, wybrany z wybranych i mający możność widzenia tego cudu w każdej bezwzględnie porze.
Upłynęło chwil kilka od przebudzenia się faworyty. O ósmej zadzwoniła, aby odsłonięto ciężkie portjery i dozwolono wkroczyć do pokoju jej pierwszemu dworakowi, światłu dziennemu.
Nie było już senności ani niepewności w jej błyszczących, jak świetne karbunkuły oczach, gdy przeglądała się z uśmiechem w lusterku ręcznem, oprawnem w złote, perłami sadzone ramki. Zaraz też prześliczna istota wysunęła się z pościeli i postawiła na gronostajowym kobiercu nóżki, prawdziwe nóżki kopciuszka, na które czekały ręce trzymające dwa pantofelki a każdy z nich mógłby wzbogacić rodzinę drwala z lasów rodzinnych Joanny.
Podczas gdy zachwycający posąg przeciągał się i coraz bardziej ożywiał, na wspaniałe ramiona zarzucono okrycie z koronek Malines, a na zachwycające nóżki wciągano różowe pończoszki jedwabne.
— Czy od Chon niema żadnych wiadomości? — zapytała hrabina na wstępie pokojowej.
— Żadnych, proszę pani.
— Ani od wicehrabiego Jana?
— Ani od niego, proszę pani.
— A czy Bischi także nic nie miała?
— Posyłano dzisiaj do siostry pani hrabiny.
— Żadnych listów?
— Żadnych, pani hrabino.
— A! jakież to nużące to czekanie — rzekła z prześlicznem skrzywieniem — czyż nigdy nie wynajdą sposobu korespondowania na odległość stu mil w jednej chwili? Daję słowo, że żałuję bardzo tych, co dziś pierwsi w ręce mi wpadną! Jakże tam, czy mój przedpokój przybrany?
— Pani hrabina pyta o to?
— Ba! moja Doro, delfinowa nadciąga, nicby dziwnego nie było, gdybym dla tego słońca została opuszczoną. Wszak jestem biedną, małą gwiazdeczką tylko. A kogo tam mamy dzisiaj?... zobaczmy!
— Pani Aiguillon, książę de Soubise, pan de Sartines, pan prezydent de Maupeou.
— A książę de Richelieu?
— Niema go jeszcze, proszę pani.
— Nie był wczoraj także! Mówiłam ci wszakże, Doro, że obawia się skompromitować. Poślesz zaraz kurjera do pałacu hanowerskiego, niech się dowie, czy książę nie chory?
— Dobrze, pani hrabino. Czy pani przyjmie wszystkich razem, czy udzieli każdemu osobnego posłuchania?
— Muszę pomówić z panem de Sartines, niechaj sam tutaj wejdzie.
Zaledwie rozkaz ten zakomunikowany został pokojowcowi, stojącemu w przedpokoju, zjawił się zaraz naczelnik policji, czarno ubrany i łagodzący ostrość wejrzenia swoich siwych oczu, najsłodszym możliwie uśmiechem.
— Dzień dobry, mój nieprzyjacielu! — zawołała, nie patrząc na niego hrabina.
— Ja nieprzyjaciel pani — ja?
— Ależ tak bezwątpienia. Świat dla mnie dzieli się na dwie klasy: na przyjaciół i nieprzyjaciół; obojętnych albo nie liczę, albo ich do szeregu nieprzyjaciół dołączam.
— I ma pani słuszność zupełną. Proszę mi jednak powiedzieć, dlaczego, pomimo znanego mojego poświęcenia dla pani, zasłużyłem na miano nieprzyjaciela?
— Dlatego, żeś pan pozwalał drukować, rozpowszechniać, sprzedawać i dopuszczać do króla stosy całe wierszydeł i pamfletów, wymierzonych przeciwko mnie. To niegodziwe! to ohydnie, to głupio!
— Ależ pani, nie ja przecie jestem za to odpowiedzialnym.
— Owszem, pan, bo wiesz dobrze, co za nędznik robi to wszystko.
— Gdyby autorem był tylko jeden człowiek, nie mielibyśmy potrzeby ciągać go do Bastylji, bo sam umarłby ze zmęczenia wykonawszy tak olbrzymią pracę.
— Czy pan wiesz, że to co w tej chwili usłyszałam, nie jest wcale uprzejme?
— Gdybym był nieprzyjacielem pani, nie powiedziałbym ci tego z pewnością.
— Może to i prawda, nie mówmy więc już o tem.
Jesteśmy zatem w jak najlepszych stosunkach... bardzo mi to przyjemnie; ale jest coś jednakże co mnie bardzo niepokoi.
— Cóż takiego?
— Ta pańska gwałtowna przyjaźń z Choiseul’ami.
— Pani, pan de Choiseul jest pierwszym ministrem; on wydaje rozkazy, a ja święcie je spełniać muszę.
— Jeżeli zatem pan de Choiseul wyda rozkaz, abyś pozwalał na to, iżby mnie prześladowano, nękano, iżby mnie do grobu wpędzano, pozwolisz pan działać prześladowcom moim?... Ślicznie dziękuję.
— Pomówmy poważnie hrabino — rzekł p. de Sartines, siadając swobodnie i bez obawy gniewu faworyty — pomówmy poważnie, a przedewszystkiem przypomnijmy sobie, co trzy dni temu zrobiłem był dla pani?
— Kazałeś mnie pan zawiadomić, że z Chanteloup wysłano kurjera o przyśpieszenie przyjazdu delfinowej.
— Czy to dowód nieprzyjaźni czy przyjaźni?...
— Ale w tej sprawie prezentacji jakeś się pan względem mnie zachowywał?
— Tak, jak mogłem najlepiej.
— Ej, panie de Sartines, nie jesteś pan zamadto szczerym.
— Uchybiasz mi hrabino! Któż wynalazł w głębi knajpy, i to w niespełna dwie godziny, wicehrabiego Jana, którego pani wysłać gdzieś potrzebowałaś?... Domyślam się nawet dokąd...
— Ba! Byłoby może lepiej posłać na zgubę mojego szwagra — rzekła, śmiejąc się pani Dubarry — zgubić człowieka sprzymierzonego z rodziną królewską Francji.
— Bądź co bądź, zrobiłem przysługę pani.
— Tak, ale to trzy dni temu... to onegdaj, a czyś zrobił co dla mnie wczoraj?
— Wczoraj?
— Napróżno będziesz pan sobie przypominał, dzień wczorajszy przeznaczyłeś pan na przysługi dla innych.
— Nic a nic nie rozumiem pani.
— Ale ja rozumiem doskonale. Zobaczymy to zresztą zaraz. Cóżeś pan porabiał wczoraj?
— Rano czy wieczorem?
— Najpierw rano.
— Rano pracowałem jak zazwyczaj.
— Do której?
— Do dziesiątej.
— Następnie? — Posłałem zaproszenie na obiad jednemu z moich ljońskich przyjaciół, który zrobił zakład, że przyjedzie do Paryża, tak, iż nic nie będę o tem wiedział. Jeden z moich lokai oczekiwał go tymczasem przy rogatce...
— A po obiedzie?
— Przesłałem ministrowi policji Jego Cesarskiej Mości cesarza austrjackiego wiadomość o sławnym rozbójniku, którego nie mogli odnaleźć.
— A który przebywał...
— W Wiedniu.
— Przedstawiasz pan zatem nietylko paryską policję, ale i cudzoziemskich dworów?
— Czasami... tak jest, proszę pani.
— Dobrze, zanotuję to sobie. A po wyprawieniu kurjera, co porabiałeś?
— Poszedłem do opery.
— Aby popatrzeć na małą Guimard? Oj, panie Sartines!
— Wcale nie po to, ale dlatego tylko, aby kazać zaaresztować pewnego rzezimieszka, którego zostawiałem w spokoju dopóki operował po kieszeniach mniej dostojnych, ale którego nie mogłem tolerować gdy się zwrócił ku wielkim panom...
— A po operze?
— Po operze?
— Tak! wiem, że to bardzo niedyskretne pytanie, ale cóż robić?...
— Po operze?... Zaraz, niechno przypomnę sobie.
— W tym punkcie widocznie pamięć pana zawodzi.
— Wcale nie. Po operze?... A! już wiem.
— Cóż zatem?...
— Zaszedłem na górę do pewnej damy oddającej się grze i zawiozłem ją do For l’Evêque.
— Swoim powozem?
— Nie, fiakrem.
— A potem?
— Jakto, potem? To wszystko.
— Nie, to nie wszystko.
— Wsiadłem do mojego fiakra.
— A kogo pan w nim znalazłeś?...
Pan de Sartines zaczerwienił się nagle.
— Ach! — zawołała hrabina, klaszcząc ślicznemi rączkami — przecie miałam zaszczyt wywołać rumieniec na twarzy pana ministra policji.
— Pani... — wybełkotał pan de Sartines.
— Chcesz pan, to ja panu powiem kto to był w tym fiakrze: księżna de Grammont, nieprawdaż?
— Księżna de Grammont? — zawołał minister policji.
— Tak, to ona była i prosiła pana o ułatwienie jej wstępu do apartamentów króla
— Na honor! — wykrzyknął pan de Sartines — składam tekę moją w rączki pani. Nie ja, lecz pani jesteś ministrem policji.
— W rzeczy samej, panie de Sartines, mam swoją policję: strzeż się pan zatem!... Śliczna rzecz!... księżna de Grammont w fiakrze, o północy z panem ministrem policji i to w fiakrze stępa jadącym w dodatku... A czy pan wiesz co kazałam natychmiast zrobić?
— Nie, ale boję się strasznie. Szczęście, że było bardzo późno.
— To nic a nic nie szkodzi: owszem zemsta najłatwiejsza w nocy.
— I cóż pani uczyniła?
— Tak samo, jak sekretną policję, mam i literatów swoich, wstrętnych gryzmołów, brudnych jak łachmany, żarłocznych jak łasice.
— Źle ich pani żywi widocznie...
— Nie żywię ich wcale. Gdyby utyli staliby się głupimi, jak pan de Soubise; u tłuściochów zanika żółć; to wiadome.
— Proszę kończyć, drżeniem mnie pani przejmuje.
— Przypomniałam sobie o wszystkich złośliwościach, na jakie pan Choiseul’om względem mnie pozwalasz. To mi dodało bodźca, poleciłam więc moim poetom do opracowania tematy następujące: 1-o Pan de Sartines przebrany za prokuratora, odwiedza młode niewiniątko, zamieszkałe na czwartem piętrze, przy ulicy de l’Arbre-Sec i wylicza temu niewiniątku co miesiąc nędzną sumkę trzystu liwrów.
— To dobry uczynek, który pani spaczyć pragniesz.
— 2-o Pan de Sartines, przebrany za wielebnego, dostaje się do klasztoru Karmelitanek przy ulicy Ś-go Antoniego.
— Zanosiłem dobrym siostrzyczkom wieści ze Wschodu.
— 3-o Pan de Sartines przebrany za porucznika policji, przejeżdża się fiakrem o północy sam na sam z księżną de Grammont.
— Ależ, hrabino — rzekł pan de Sartines przerażony — czyżbyś chciała lekceważyć do tego stopnia moją administrację?
— A dlaczegóż pan pozwala lekceważyć moją? — śmiejąc się powiedziała hrabina. — Ale zaraz proszę poczekać,..
— Czekam.
— Moje zuchy zabrały się odrazu do roboty i odebrałam oto dzisiaj jeden epigramat, jedną piosenkę i wodewil...
— Litości hrabino!...
— Trzy śliczne sztuczki. Uraczyłam niemi dziś króla, jak również nowym paszkwilem przeciw niemu, któremu pan pozwala kursować.
— Gdzież pani go odkryła? — zapytał pan de Sartines, z westchnieniem składając ręce.
— E! mój Boże! nie potrzebuję tego szukać, codzień przysyłają mi uprzejmie wszystko, co jest najlepszego w tym rodzaju. Udzielam nawet panu tych codziennych przesyłek.
— O! pani...
— Więc też i jutro odbierzesz pan epigramat, piosenkę i wodewil, o których mówiłam.
— Czemu nie zaraz?
— Bo potrzebuję czasu na rozdanie ich. O! bardzo pana ubawię. Ja śmiałam się z tego dziś rano przez trzy kwadranse.
Król aż się rozchorował ze śmiechu i dlatego się spóźnia.
— Zgubiony jestem! — wykrzyknął pan de Sartines, uderzając się po peruce.
— Nie, nie jesteś pan zgubiony; śpiewają tylko o panu ot i wszystko. Czyż mnie zgubiła „Piękna Burbonka?” Nie. Wściekam się tylko! i dlatego chcę, ażeby inni wściekali się również. O! przepyszne wiersze! Tak byłam z nich zadowolona, że kazałam dać białego wina moim podjadkom literackim i w tej chwili muszą być pijani na umór.
— Hrabino! hrabino!
— Najpierw powiem panu epigramat.
— Łaski!

— Francjo, jakiż twój los,
Samicy być poddaną!...

— E! nie, mylę się, to ten, który pozwoliłeś puścić przeciw mnie. Jest ich tyle, że mi się myli, ale czekaj pan, czekaj, już wiem:
Pewien malarz proszony o namalowanie
Satyrycznej reklamy na perfumy tanie
Namalował słój szklany, do wnętrza którego
Wsadził Sartina, Terraya, Maupego
I taki napis umieścił z kolei
„Oto dobry i tani ocet trzech złodziei“.
— A! jakaż pani okrutna! — w tygrysa mnie przemienisz!
— Teraz, przejdźmy do piosenki; oto pani Grammont mówi:
Gdyby ci się mój panie z policji zechciało
Donieść królowi, że mam piękne ciało,
Wyświadczyłbyś mi przysługę niemałą!
— Pani! pani! — wykrzyknął oszalały pan de Sartines.
— O! uspokój się pan, tylko dziesięć tysięcy egzemplarzy odbito. Ale najlepszy jest wodewil.
— Więc pani masz drukarnię?
— Piękne pytanie! Czyż pan de Choiseul jej nie ma?
— Niech się strzeże wasz drukarz!
— O! spróbuj pan — pozwolenie jest na moje imię.
— To wstrętne! I król śmieje się z tych wszystkich szkaradzieństw?
— A jakże! On sam dostarcza rymów, gdy ich braknie moim pająkom.
— O! Pani wie, że jestem jej użyteczny, i tak mnie pani traktuje?
— Wiem, że mnie pan zdradzasz. Księżna de Choiseul pragnie mojego upadku.
— Pani, ona mnie w pole wyprowadziła — przysięgam.
— Więc się pan przyznajesz?
— Muszę.
— Dlaczegoś mnie pan nie ostrzegł?
— Właśnie w tym celu przyszedłem?
— E! nie wierzę.
— Słowo honoru!
— Zakładam się podwójnie.
— Więc błagam o przebaczenie — powiedział minister policji, padając na kolana.
— Dobrze pan robisz.
— Niech będzie między nami pokój, na imię boskie, pani hrabino.
— Jakto pan mężczyzna, minister, boisz się kilku nędznych wierszydeł?
— O! gdybym się mógł obawiać tego tylko.
— A nie zastanowiłeś się pan, ile przykrych godzin sprowadzić mi może jedna piosenka, mnie, która jestem kobietą?...
— Jesteś pani królową.
— Tak, królową nie przedstawioną u dworu.
— Przysięgam pani, że nigdy jej nie wyrządziłem nic złego.
— Nie, ale pan na krzywdzenie mnie zezwalałeś.
— O ile można jak najmniej.
— Nie chcę temu wierzyć.
— Niech pani wierzy.
— Teraz więc należy czynić inaczej, zamiast źle należy czynić dobrze.
— Dopomóż mi pani, a z pewnością tego dopnę.
— Czy pan jesteś po mojej stronie?... tak, czy nie?
— Tak.
— Czy poświęcenie pańskie sięga tak daleko, że dopomożesz mi pan, ażebym została przedstawiona u dworu?
— Pani sama zakreśli granice mej ofiarności.
— Pamiętaj pan, drukarnia moja zawsze gotowa; dzień i noc jest czynną, a za dwadzieścia cztery godziny moi pismacy będą głodni, gdy zaś chcą jeść, to kąsają.
— Będę grzeczny. Czego sobie życzysz hrabino?
— Ażeby mi w niczem nie przeszkadzano, co przedsięwezmę.
— Co się mnie tyczy, obowiązuję się!
— O! to bardzo źle powiedziane — rzekła hrabina tupiąc nogą — to wygląda po grecku, czy po kartagińsku.
— Hrabino!...
— Ja też nie przystaję na taki wykręt. Pan pozostaniesz biernym, ale pan de Choiseul będzie działać! Ja tak nie chcę, rozumiesz pan? Wszystko albo nic. Wydasz mi pan Choiseul’ów, skrępowanych, obezwładnionych, upadłych, albo ja pana skrępuję i unicestwię. Strzeż się pan, piosenki nie są moją jedyną bronią, uprzedzam.
— Nie groź pani — rzekł pan de Sartines w zamyśleniu — bo to przedstawienie u dworu tak się trudnem stało, że pani nie może mieć o tem pojęcia.
— Nie byłoby trudne, gdyby nie stawiano przeszkód.
— Niestety!
— Czy możesz je pan usunąć?
— Nie jestem sam; trzeba nam stu osób przynajmniej. — Znajdą się.
— Potrzeba na to miljona...
— To już rzecz Terraya.
— Przyzwolenie króla...
— Będę je miała.
— Nie da napewno.
— To je wezmę.
— Potem, kiedy to wszystko mieć pani będzie, potrzeba jeszcze chrzestnej matki.
— Już się o nią staram.
— Daremnie; przeciw pani jest zmowa...
— W Wersalu?
— Tak, wszystkie damy odmówią, żeby się przypodobać pani de Choiseul, pani de Grammont, delfinowej, wreszcie całej tej partji skromnisiów.
— Najprzód partja skromnisiów musi zmienić nazwę, jeżeli pani de Grammont do niej należy.
— Daremnie się pani upiera, niech mi pani wierzy.
— Jestem już u celu.
— Więc to dlatego wyprawiłaś pani swoją siostrę do Verdun?
— Tak, więc pan wiesz o tem — odrzekła hrabina z niezadowoleniem.
— Pani, ja mam także swoją policję, — zauważył, śmiejąc się pan de Sartines.
— I swoich szpiegów?
— I szpiegów.
— U mnie?
— U pani.
— W stajniach moich czy w kuchniach?
— W przedpokojach, w salonie, w buduarze, w pokoju sypialnym, pod poduszką nawet...
— Dobrze! więc jako pierwszy zakład przymierza, wymień mi pan tych szpiegów.
— O! nie chcę różnić pani z jej przyjaciółmi, hrabino.
— A zatem, wojna!
— Wojna? Co pani mówi!
— Mówię co myślę. Idź pan sobie, niechcę pana widzieć więcej.
— Tym razem biorę panią za świadka. Czyż mogę zdradzać tajemnicę... stanu?
— Tajemnicę alkowy.
— To wszystko jedno; bo tam się teraz nasz rząd znajduje.
— Chcę się dowiedzieć, jakiego szpiega mam u siebie.
— Co pani z nim uczyni...
— Wypędzę go.
— Trzeba cały dom wymieść.
— Wiesz pan, że to przerażające, co od pana słyszę?
— A nadewszystko prawdziwe. Bez tego niepodobna byłoby rządzić, pani dobrze wiesz o tem, bo pani jesteś wyborną dyplomatką.
Pani Dubarry oparła się łokciem o stoliczek z laki.
— Masz pan słuszność — odrzekła — dajmy pokój. Warunki przymierza?
— Niech je pani pozostawi, po stronie pani zwycięstwo.
— Jestem wspaniałomyślna jak Semiramis, Czego pan żądasz?
— Nigdy nie będziesz pani mówiła z królem o reklamacjach z powodu mąki, o reklamacjach, którym, zdradzając mnie, przyrzekłaś poparcie.
— Zgoda; zabierz pan wszystkie prośby, jakie odebrałam w tej sprawie; są w szkatułce.
— W zamian niech pani przyjmie te referaty parów królestwa, o przedstawieniach u dworu,.
— To ten wniosek, który miałeś pan podać królowi...
— Tak.
— Dobrze, nie oddasz pan, ale cóż im powiesz?
— Powiem, że oddałem królowi. Tym sposobem zyska się na czasie, a zanadto zręczną jesteś, pani, ażebyś nie potrafiła skorzystać z tej zwłoki.
W tej chwili podwoje się otworzyły i szwajcar wszedł, wołając:
— Jego Królewska Mość.

Dwoje sprzymierzonych odwróciło się z pośpiechem, ażeby oddać ukłon Jego Królewskiej Mości Ludwikowi XV.

XXV
KRÓL LUDWIK XV

Ludwik XV wkroczył, z głową podniesioną, spojrzeniem wesołem, z uśmiechem na ustach.
Przez drzwi otwarte widniały dwa rzędy pochylonych kornie głów dworzan. Pragnęli oni w dwójnasób dostać się teraz do apartamentu ulubienicy, widząc że Jego Królewska Mość zaszczycił ją odwiedzinami swojemi.
Podwoje się zawarły, król nie dał nikomu znaku, aby szedł za nim i znalazł się sam, w obecności hrabiny i pana de Sartines.
Pokojówka zaufana i mały murzynek, nie liczyli się wcale.
— Dzień dobry, hrabino — odezwał się król, całując w rękę panią Dubarry. — Dzięki Bogu, wyglądamy dziś doskonale!
— Dzień dobry, Sartines! Czyż pracujecie tutaj? Mój Boże! jaka moc papierów! Schowajcie to wszystko natychmiast! Och! hrabino! co za piękna fontanna!
I z kapryśną ciekawością człowieka znudzonego i przesyconego, Ludwik XV utkwił wzrok w olbrzymi wyrób chiński, zdobiący dopiero od wczoraj, kąt sypialni hrabiny.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedziała pani Dubarry — jest to, jak Wasza Królewska Mość widzi, fontanna chińska.
Woda spadająca za otwarciem kranu, wprawia w ruch rybki szklane, a pod działaniem maszynerji ptaszki porcelanowe śpiewają; następnie otwierają się drzwi pagody i przesuwa się cały szereg mandarynów.
— To bardzo ładne, hrabino.
W tej chwili ukazał się murzynek, ubrany fantastycznie. Miał turban z piórami sterczącemi w górę, kaftan z materji złocistej, obnażone ręce hebanowe, spodnie atłasowe białe, przetykane złotem, sięgające do kolan i pas o jaskrawych kolorach, za którym zatknięty był sztylet błyszczący od drogich kamieni.
— U! — zawołał król, — jaki ten Zamor dziś wspaniały!
Murzyn zatrzymał się przed lustrem.
— Najjaśniejszy Panie! ma on prosić Waszą Królewską Mość o łaskę.
— Pani — odrzekł Ludwik XV, uśmiechając się łaskawie, — Zamor wydaje mi się bardzo wymagającym.
— Dlaczego Najjaśniejszy Panie?
— Przecie pani mu już wyświadczyła największą łaskę, jakiej mógł zapragnąć.
— Jaką?
— Taką jak i mnie.
— Nie rozumiem, Najjaśniejszy Panie.
— Uczyniłaś go pani swoim niewolnikiem.
Pan de Sartines skłonił się uśmiechnięty, a jednocześnie przygryzł wargi.
— Wasza Królewska Mość, jest bardzo uprzejmy I — zawołała hrabina.
A nachylając się do ucha króla:
— Francjo, uwielbiam cię! — dodała pocichu.
Teraz król się uśmiechnął.
— No cóż! zapytał, czego pani żądasz dla Zamora?
— Nagrody za długą i gorliwą jego służbę.
— Ma dopiero lat dwanaście?
— Za długą i gorliwą służbę w przyszłości.
— A! A!
— Na honor! tak, Najjaśniejszy Panie; od tak dawna ludzie odbierają nagrodę za zasługi przeszłe, że czas byłby zacząć nagradzać przyszłe; nieprawdaż?
— Dobra myśl! — powiedział król — co pan o tem myśli, panie de Sartines?
— Myślę, iż w takim razie wszystkie poświęcenia znalazłyby nagrodę i dlatego projekt ten popieram.
— Czegóż, hrabino, żądasz dla Zamora?
— Znacie Najjaśniejszy Panie pawilon mój w Luciennes?
— To jest... słyszałem tylko o nim.
— Wasza to wina, sto razy prosiłam, abyście raczyli tam przybyć.
— Zna pani etykietę, kochana hrabino, król nie może nocować gdzie indziej tylko w zamkach królewskich z wyjątkiem, gdy jest w podróży.
— Właśnie o taką łaskę, chcę prosić. Wyniesiemy Luciennes do godności zamku królewskiego i zamianujemy rządcą Zamora.
— Ależ to będzie parodja hrabino.
— Przepadam za parodjami, Najjaśniejszy Panie!
— Oburzą się.
— Niech się oburzają! Tym razem będą mieli prawo.
— Tem lepiej, tyle razy oburzali się bez powodu! Zamor, uklęknij i podziękuj Jego Królewskiej Mości.
— Za co? — zapytał Ludwik XV.
Murzyn uklęknął.
— Za nagrodę jaką mu dajecie, za to, że nosił tren mojej sukni i doprowadzał tem do wściekłości wszystkie skromnisie dworu Waszej Królewskiej Mości.
— Doprawdy! — rzekł Ludwik XV — ten murzyn jest szkaradny.
I wybuchnął śmiechem.
— Powstań, Zamorze — dodała hrabina, jesteś mianowany.
— Ależ, pani...
— Już ja się podejmuję wyprawić listy, dyplomy i wszystko co potrzebnej to moja rzecz. Wasza zaś Najjaśniejszy Panie, abyście mogli bez uchybienia etykiecie, pojechać do Luciennes. Od dziś, mój królu, posiadacie o jeden więcej zamek królewski.
— Cóż, Sartines! znasz sposób, ażeby jej odmówić czegokolwiek.
— Może jest, ale go jeszcze nie odkryto.
— Jeżeli się jednak znajdzie, zaręczam Najjaśniejszy Panie, że to pan de Sartines go odkryje.
— Jakto, pani? — zapytał drżąc naczelnik policji.
— Wystawcie sobie, Najjaśniejszy Panie, — już od trzech miesięcy, napróżno żądam od pana de Sartines jednej rzeczy.
— A czego pani żąda? — podchwycił król.
— O, wie on dobrze!
— Ja pani? przysięgam...
— Czy to wchodzi w jego atrybucje? — zapytał król.
— Jeżeli nie w jego to w jego następcy.
— Pani, — zawołał de Sartines, — doprawdy pani mnie zatrważasz.
— Więc czego żądasz pani od niego? — rzekł król.
— Chcę, ażeby mi wyszukał czarownika.
Pan de Sartines odetchnął swobodniej.
— Czy po to, ażeby go spalić? — podchwycił król. — Zaczekajcie do zimy, teraz tak gorąco!
— Nie, Najjaśniejszy Panie, ażeby mu ofiarować złotą różdżkę czarnoksięską.
— Więc czarownik ten przepowiedział pani nieszczęście, które panią ominęło, hrabino?
— Przeciwnie Najjaśniejszy Panie, wywróżył mi szczęście.
— I sprawdziło się?
— Prawie.
— Opowiedz mi hrabino — rzekł Ludwik XV, wyciągając się w fotelu, z miną człowieka, który nie jest pewny czy się zabawi, ale ryzykuje.
— Będę posłuszną Najjaśniejszy Panie, lecz przyłożycie się do nagrody.
— Całą biorę na siebie.
— O tak to co innego, to słowa prawdziwie królewskie.
— Słucham tedy.
— Zaczynam, Była sobie pewnego razu...
— Zaczyna się jak cudowna bajka,.
— Bo też nią jest, Najjaśniejszy Panie.
— Tem lepiej, przepadam za cudownością!
— Była sobie jednego razu biedna dziewczyna, która nic nie posiadała; ani powozów, ani paziów, ani murzyna, ani papugi, ani małpki nawet.
— Ani króla, — dodał Ludwik XV.
— O! Najjaśniejszy Panie!
— I co robiła ta młoda dziewczyna?
— Biegała... uwijała się.
— Jakto uwijała się?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, po ulicach Paryża, piechotą jak zwykła śmiertelniczka. Tylko biegała szybko, bo była ładna i bała się ażeby jej nie zaczepiano.
— Młoda dziewczyna była zatem cnotliwą Lukrecją? — zapytał król.
— Wasza Królewska Mość wie dobrze, że od roku... nie wiem którego, od założenia Rzymu już ich nie ma...
— O! mój Boże, hrabino, czyś nie została uczoną?
— Gdybym się stała uczoną, zacytowałabym choćby fałszywą datę, byle się tylko popisać.
— Racja — powiedział król, mów pani dalej.
— Biegała więc, biegała, i raz przechodząc przez Tuileries, zauważyła że ktoś ją ściga.
— A! do djabła! — przerwał król — i pewno się zatrzymała?
— Jakże złą opinję macie o kobietach, Najjaśniejszy Panie. Widać, że znaliście tylko margrabiny, księżny i...
— I księżny krwi królewskiej, nieprawda?
— Zanadto jestem grzeczną, aby przeczyć Waszej Królewskiej Mości. Ale najbardziej trwożyła dziewczynę mgła gęsta, która się stawała zupełnie nieprzejrzystą.
— Sartines, czy wiesz z czego mgła powstaje?
Naczelnik policji, zapytany niespodzianie, drgnął.
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie.
— To dobrze bo i ja nie wiem, odparł król.
— Słucham, kochana hrabino, opowiadaj.\
— Wzięła więc nogi za pas, wybiegła z ogrodu i znalazła się na placu, który ma honor nosić imię Waszej Królewskiej Mości, gdy naraz nieznajomy, który ją ścigał, stanął przed nią. Krzyknęła.
— Czyż był taki brzydki?
— Przeciwnie Najjaśniejszy Panie, był to młody człowiek, cery śniadej, z oczyma pełnemi wyrazu i głosem dźwięcznym.
— I twoja bohaterka przeraziła się, hrabino? Dziwi mnie to bardzo.
— Uspokoiła się nieco, gdy mu się przypatrzyła, jednak nie czuła się pewną. Gdyby nieznajomy miał złe zamiary, nie mogła spodziewać się z nikąd pomocy, to też błagalnie złożywszy ręce:
— O panie, rzekła, nie czyń mi nic złego.
Nieznajomy skłonił głowę z prześlicznym uśmiechem.
— Bóg mi świadkiem, iż nie mam złych zamiarów.
— Czego więc chcesz pan odemnie?
— Obietnicy.
— Cóż ja przyrzec mogę?
— Że Spełnisz pierwszą prośbę, jaką będę miał do ciebie.
— Kiedy? zapytała dziewczyna ciekawie.
— Jak będziesz królową.
— Cóż na to dziewczyna?
— Myślała, że to żarty. Przyrzekła.
— A czarownik?
— Znikł w tej chwili.
— I pan de Sartines nie chce odszukać czarownika?
— Nie odmawiam, Najjaśniejszy Panie, ale nie mogę.
— A! panie naczelniku, takie słowo, nie powinno się znajdować w słowniku policyjnym odrzekła hrabina.
— Już jesteśmy na tropie.
— O, tak się zawsze mówi.
— Nie pani. Lecz tak niejasne dostałem od pani wskazówki...
— Jakto? młody, piękny, płeć ciemna, włosy czarne, oczy prześliczne, głos dźwięczny.
— Do licha! z jakim ogniem mówisz o nim, hrabino! Sartines, zabraniam ci go szukać!
— Nie macie racji, Najjaśniejszy Panie, ponieważ chcę go tylko zapytać o rzecz bardzo prostą.
— To o panią chodzi?
— Naturalnie.
— O cóż go pani chce spytać jeszcze? Przepowiednia jego już się spełniła.
— Tak sądzicie Najjaśniejszy Panie?
— Bezwątpienia. Jesteście królową.
— Prawie.
— Zatem nic więcej wam nie powie.
— Musi mi jeszcze powiedzieć, kiedy ta królowa będzie przedstawiona publicznie. Za mało jest panować w nocy Najjaśniejszy Panie, należy panować trochę i przy świetle dziennem.
— Od kogóż to zależy?
— Od was.
— Tak, bezwątpienia. Trzeba tylko znaleść damę, któraby się podjęła panią wprowadzić.
— Pomiędzy temi lafiryndami z waszego dworu?... One wszystkie są zaprzedane Choiseul’om i Praslin’om.
— Więc, zdaje się, mieliśmy już nie mówić o tem.
— Ja tego nie przyrzekałam, Najjaśniejszy Panie.
— Więc teraz to ja panią proszę o rzecz jedną:
— O jaką?
— Zostaw ich hrabino w spokoju, a sama poprzestań na swem stanowisku, Wierzaj mi, jest ono dla ciebie najlepsze.
— Biedne sprawy zagraniczne! biedna marynarka!
— Na miłość Boską! hrabino, nie bawmy się razem w politykę.
— Dobrze, lecz kto mi zabroni, ażebym sama się w nią bawiła?
— O! baw się pani sama, ile chcesz!
W tej chwili weszła Dora i szepnęła coś do ucha swej pani.
— O! — wykrzyknęła hrabina.
— Co się stało? — zapytał król?
— Chon powróciła, Najjaśniejszy Panie, i pragnie złożyć swe hołdy Waszej Królewskiej Mości.
— Niech wejdzie! niech wejdzie! Od kilku dni czułem, że mi czegoś brak, a sam nie wiedziałem czego.
— Dziękuję, Najjaśniejszy Panie — rzekła Chon, wchodząc.
Poczem szepnęła do ucha hrabiny:
— Wszystko zrobione.
Hrabina nie mogła powstrzymać okrzyku radości.
— Cóż tam nowego? — zapytał Ludwik XV.
— Nic, Najjaśniejszy Panie, cieszę się z powrotu siostry.
— I ja także. Dzień dobry, mała Chon, jak się miewasz?
— Wasza Królewska Mość raczy pozwolić, ażebym pomówiła z siostrą — zapytała Chon.
— I owszem, moje dziecię. Zapytam przez ten czas pana de Sartines, skąd powracasz?
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się de Sartines, jakby nie słyszał — czy Wasza Królewska Mość raczy mi udzielić chwilki czasu?
— Na co?
— Na pomówienie o sprawie wielkiego znaczenia.
— Tak mało mam czasu, panie Sartines — odrzekł Ludwik XV.
— Dwa słowa tylko, Najjaśniejszy Panie.
— O czem chcesz mówić?
— O jasnowidzących wróżbitach, fabrykujących cuda.
— A! o tych szarlatanach! — Dajcie im patenty na kuglarzy, a nie będą straszni.
— Ośmielam się powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że kwestja to poważniejsza, niżby się zdawało. Co chwila powstają nowe loże masońskie. Najjaśniejszy Panie, to już nie stowarzyszenie — to sekta, z którą się łączą wszyscy nieprzyjaciele monarchji: ideolodzy, encyklopedyści i filozofowie. Przygotowują oni wielką owację dla p. Voltaire’a.
— Podobno jest umierający?
— On? Nie, Najjaśniejszy Panie, nie taki on głupi!
— Słyszałem, że się spowiadał?
— To tylko fortel.
— W habicie kapucyna.
— To bluźnierstwo, Najjaśniejszy Panie! — wszystko to wichrzy, pisze, mówi, burzy się i grozi. Z kilku słów, które się wymknęły stowarzyszonym, można wnosić, iż oczekują przybycia wodza!
— Skoro ten wódz przybędzie, panie Sartines, pochwycicie go, zamknięcie w Bastylji i będzie po wszystkiem.
— Ci ludzie mają wiele środków, Najjaśniejszy Panie.
— Czyż mniej ich miałbyś pan, który jesteś naczelnikiem policji całego królestwa?
— Uzyskano od Waszej Królewskiej Mości dekret na wygnanie jezuitów; z filozofami trzeba było to samo zrobić! Ci mędrcy, którymi tak pogardzacie, Najjaśniejszy Panie... — ciągnął de Sartines.
— Więc co?
— Zgubią monarchję.
— A ile im na to potrzeba będzie czasu?
Szef policji spojrzał zdziwiony na Ludwika XV.
— Alboż można to wiedzieć Najjaśniejszy Panie?... — piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści lat może.
— Kochany przyjacielu — odrzekł Ludwik XV, — mnie za lat piętnaście już nie będzie; pomówię o tem z moim następcą.
I król zwrócił się do pani Dubarry, która zdawała się na to czekać.
— O mój Boże! — zawołała z westchnieniem — co ty mi Chon powiadasz?
— No cóż takiego powiedziała? — zapytał król — takie zasmucone macie twarze!
— O! Najjaśniejszy Panie, bo jest czego.
— No, mówcie, co się stało?
— Biedny brat!
— Nieszczęśliwy Jan!
— Czy trzeba mu będzie odjąć?
— Mam nadzieję, że nie.
— Odjąć mu, ale co? — zapytał Ludwik XV.
— Rękę, Najjaśniejszy Panie.
— Odjąć rękę wicehrabiemu? poco?
— Bo jest ciężko ranny.
— Ciężko ranny w rękę?
— O mój Boże, tak, Najjaśniejszy Panie.
— Zapewne w jakim tłoku, awanturze lub w szulerni!...
— Nie, Najjaśniejszy Panie, na głównym gościńcu.
— Jakże się to stało?
— Chciano go zamordować.
— Biedny wicehrabia! — zawołał Ludwik XV. — Zamordować go chciano, słyszysz Sartines?
Pan de Sartines, mniej z pozoru zaniepokojony niż król, w rzeczywistości bardziej wzruszony, zbliżył się do sióstr.
— Czy podobna, żeby takie nieszczęście przytrafić się mogło? — zapytał.
— Niestety tak jest — odpowiedziała Chon zapłakana.
— Morderstwo!... jakże to było?
— Zasadzka.
— Zasadzka!... panie Sartines — powiedział król — to do ciebie należy wiedzieć o tem...
— Niechże nam pani opowie, błagam tylko, ażeby pani przy słusznym żalu nie przesadziła faktu. Będziemy surowsi, znając prawdę.
— O! ja widziałam wszystko na własne oczy! — zawołała Chon.
— Mów więc co widziałaś, duża Chon? — zapytał król.
— Widziałam człowieka, który rzucił się na mojego brata, zmusił go do wydobycia szpady i ranił niebezpiecznie.
— Człowiek ten był sam jeden? — zapytał pan de Sartines.
— Wcale nie, było z nim sześciu.
— Biedny wicehrabia! — rzekł król, patrząc na hrabinę i badając, czy żal jej szczery, aby dostosować się do tego. — Biedny! zmuszony był bić się.
Król spostrzegł, że hrabina mocno jest zmartwiona.
— I został raniony — dorzucił tonem współczującym.
— Z jakiegoż powodu nastąpiło to zajście? — zapytał szef policji, starając się dojść prawdy.
— Z bardzo błahego: dla jakichś koni pocztowych. Wicehrabia chciał odwieźć mnie do siostry, której obiecałam wrócić dziś rano, a tam upierano się, że mu koni wziąć nie wolno.
— To woła o pomstę — powiedział król — prawda, Sartines?
— Z pewnością, Najjaśniejszy Panie — odrzekł naczelnik policji — muszę też zasięgnąć wiadomości. — Jak się nazywa napastnik? co to za jeden?
— Był to wojskowy, oficer przybocznej gwardji delfina, jak mi się zdaje. A nazywa się Baverney, Faverney, Taverney; tak... tak... Taverney.
— Pani — wyrzekł de Sartines — jutrzejszą noc przepędzi on w Bastylji.
— O! nic z tego nie będzie! — rzekła hrabina, zachowująca dotychczas milczenie.
— Jakto? — odezwał się król. — Dlaczego nie mianoby uwięzić awanturnika? Wiecie dobrze, iż nie cierpię wojskowych.
— A ja, Najjaśniejszy Panie, utrzymuję, że nic nie zrobią człowiekowi, który zranił pana Dubarry.
— Wytłumacz się, hrabino.
— Bardzo łatwo. Znajdzie obrońcę.
— Kogo?
— Tego, z czyjej namowy działał.
— I ten ktoś będzie go przeciw nam bronił? Bardzo śmiało odzywasz się, hrabino.
— Pani... — wyjąkał de Sartines, chcąc zażegnać burzę.
— Tak, przeciwko wam; nic w tem niema dziwnego. Alboż jesteście wszechwładnym?
Król uczuł pocisk i nasrożył się.
— Czyż mamy w tem dopatrywać sprawy stanu i szukać tak głębokich powodów w nędznym pojedynku?
— Widzicie Najjaśniejszy Panie i wy mnie już opuszczacie! Morderstwo jest obecnie już tylko, podług was, pojedynkiem, ponieważ domyślacie się skąd napaść pochodzi.
— Dobrze, jesteśmy w domu — powiedział król, odkręcając kran fontanny. Woda wytrysła, a ptaki zaczęły śpiewać, rybki pływać i mandaryni spacerować.
— Nie wiecie zatem, Najjaśniejszy Panie, skąd padł ten cios? — zapytała hrabina, tarmosząc za uszy Zamora, siedzącego u jej nóg.
— Nie, na honor — odpowiedział Ludwik XV.
— I nie domyślacie się?
— Przysięgam. A pani, hrabino?
— Wiem, Najjaśniejszy Panie, i jestem pewna, że nie będzie to dla was nowością.
— Hrabino, hrabino — podchwycił Ludwik XV starając się przybrać wyraz godności — pomyśl, iż kłamstwo zadajesz królowi?
— Najjaśniejszy Panie, jestem za żywą, to prawda; lecz sądzicie, że pozwolę spokojnie panu de Choiseul zabić mego brata?
— A więc to o pana de Choiseul chodzi! — rzekł król tonem, jakgdyby nie spodziewał się usłyszeć tego nazwiska.
— O! jeżeli nie chcecie w nim widzieć mego nieprzyjaciela najzawziętszego, to ja widzę to co dzień i bardzo dobrze, bo nawet nie zadaje sobie trudu ukrywać swojej nienawiści.
— Od nienawiści daleko do morderstwa, kochana hrabino.
— Dla Choiseul’ów to wszystko jedno
— Droga przyjaciółko, otóż znów sprawy stanu wracają.
— Boże! mój Boże! Panie de Sartines, czy podobna to wytrzymać!
— Ależ nie, jeżeli pani myśli...
— Myślę, że mnie nie bronicie, a nawet zaniedbujecie! — zawołała gwałtownie hrabina.
— Nie gniewaj się hrabino — rzekł Ludwik XV — bronić was będziemy tak dobrze, że...
— Tak dobrze?
— Że napastnik biednego Jana drogo za to zapłaci.
— Tak, rozumiem, skruszycie narzędzie, a uściśniecie rękę.
— Czyż nie będzie sprawiedliwem ukarać tego, co zadał cios, to jest pana de Taverney...?
— Bezwątpienia; ale będzie to tylko sprawiedliwem; uczynilibyście to samo dla pierwszego lepszego handlarza z ulicy Saint-Honore, któregoby żołnierz poturbował na widowisku. Ale ja uprzedzam, nie chcę być traktowaną jak wszyscy. Jeżeli dla waszych ukochanych czynicie tyle tylko, co i dla obojętnych, wolę być nieznaną i opuszczoną, jak ci ostatni; przynajmniej nie posiadają oni nieprzyjaciół, którzy ich zabijają.
— Ach, hrabino, hrabino — wyrzekł ze smutkiem Ludwik XV — wstałem dziś wesół, szczęśliwy; zepsułaś mi tak miły poranek!
— Wybornie! a dla mnie to miły poranek? dla mnie, której rodzinę zabijają?
Król, pomimo obawy, jaką wzbudzała w nim hrabina, nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Tak to mnie żałujecie? zawołała,.
— No, no, nie gniewaj się hrabino!
— Otóż ja chcę się gniewać!
— Niesłusznie się pani gniewasz, jesteś zachwycająca z uśmiechem na ustach, a gniew czyni cię brzydką.
— Nie dbam oto; piękność nie chroni mnie od intryg nienawistnych.
— Co znowu, hrabino?
— Wybierajcie, albo ja albo wasz Choiseul!
— Kochana ślicznotko, wybór niemożliwy: jesteście mi oboje potrzebni.
— W takim razie usuwam się.
— Wy?
— Tak, zostawiam wolne pole nieprzyjaciołom. O! umrę ze zmartwienia, ale pan de Choiseul będzie zadowolony i to was pocieszy.
— Przysięgam wam, hrabino, że on nic do was nie ma, a nawet sprzyja wam. Przedewszystkiem zacny to człowiek — dorzucił król, starając się aby de Sartines usłyszał te słowa.
— Zacny człowiek! Do rozpaczy przywodzicie mnie, Najjaśniejszy Panie. Zacny człowiek, który każe ludzi mordować.
— O! nie wiemy tego napewno! — odrzekł król.
— Zresztą — ośmielił się odezwać naczelnik policji — sprzeczka między wojskowymi to rzecz taka zwyczajna!
— I pan także, panie de Sartines — odrzekła hrabina.
Naczelnik policji zrozumiał i cofnął się przed gniewem hrabiny.
Nastąpiła cisza groźna.
— Widzisz Chon — rzekł król, przerywając milczenie — oto twoje dzieło.
Chon spuściła oczy z udanym smutkiem.
— Król wybaczy — odezwała się, — że w przystępie żalu siostra nie mogła zapanować nad sobą.
— No, hrabino — rzekł król — nie miej urazy...
— Nie mam już, Najjaśniejszy Panie... tylko... jadę do Luciennes a z Luciennes do Boulogne.
— Nad morze? — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, opuszczam kraj, gdzie król boi się ministra.
— Pani! — podchwycił Ludwik XV obrażony.
— Najjaśniejszy Panie, ażeby nie ubliżać więcej Waszej Królewskiej Mości, oddalam się.
Hrabina podniosła się, spoglądając z pod oka, jakie to sprawia wrażenie.
Ludwik XV westchnął ciężko, co miało znaczyć:
— Nudzę się tutaj okrutnie.
Chon odgadła znaczenie westchnienia i zrozumiała, iż siostra nie powinna dalej kłótni posuwać. Powstrzymała ją za suknię i zbliżając się do króla rzekła:
— Najjaśniejszy panie, przywiązanie do brata za daleko siostrę moją uniosło... To moja wina i chcę ją naprawić. Jako najpokorniejsza poddana Waszej Królewskiej Mości, żądam sprawiedliwości dla brata mojego, nie obwiniam nikogo: mądrość króla potrafi sama to ocenić.
— Mój Boże, ja też tego tylko żądam, ale niechże to będzie sprawiedliwie. Jeżeli ów człowiek nie popełnił zbrodni, niech mu jej nie wyrzucają; jeżeli zaś popełnił, niechaj go ukarzą.
Ludwik XV patrzył na hrabinę, mówiącą te słowa i starał się odzyskać wesołość.
Hrabina uczuła litość dla monarchy, który wszędzie był znudzony i smutny, prócz u niej.
Zawróciła się ode drzwi:
— Czy żądam czego innego? — powiedziała z rezygnacją czarującą. — Tylko niechże nie odrzucają moich podejrzeń.
— Podejrzenia pani są dla mnie święte, hrabino — wykrzyknął król — i nawet zaczynam już w nie wierzyć. Myślę właśnie o sposobie bardzo prostym, aby dojść prawdy.
— O jakim, Najjaśniejszy Panie?
— Niech wezwą tu pana de Choiseul.
— Wasza Królewska Mość wie dobrze, że nigdy on tu nie przychodzi. Pogardza mieszkaniem przyjaciółki króla. Siostra jego innego jest zdania, chciałaby, ażeby to o nią szło...
Król roześmiał się.
— Pan de Choiseul naśladuje Delfina. Nie chce się kompromitować — ciągnęła hrabina ośmielona.
— Delfin jest nabożny, hrabino.
— A pan de Choiseul jest świętoszek, Najjaśniejszy Panie.
— Powiadam ci, droga przyjaciółko, że będziesz miała przyjemność ujrzeć go tutaj. W sprawie państwowej musi przyjść i wytłumaczyć się w obecności Chon, która była świadkiem naocznym. Niech mi zaraz poszukają pana de Choiseul.
— A mnie niech przyniosą małpką moją. Doro, moją małpką — zawołała hrabina.
Na te słowa, skierowane do pokojowej, która sprzątała w gabinecie toaletowym, które mogły być słyszane w przedpokoju, ponieważ wymówione zostały w chwili, gdy sługa, wysłany do pana Choiseul, otwierał drzwi, odezwał się jednocześnie głos złamany i ochrypły:
— Małpka, pani hrabiny, to ja nią być muszę: biegnę, jestem!
Ukazał się mały garbusek, ubrany bogato.
— Książę de Tresmes! — zawołała hrabina niecierpliwie — nie kazałam pana prosić, mości książę.
— Pani żądała swojej małpki — powiedział książę, kłaniając się królowi, hrabinie i panu de Sartines — a ponieważ na dworze królewskim nie znam małpy brzydszej od siebie, przybiegłem na wezwanie.
I książę śmiał się, pokazując zęby tak długie, że i hrabina nie mogła wstrzymać się od śmiechu.
— Mogę pozostać? — zapytał książę, jakby to była największa dla niego łaska.
— Zapytaj króla, mości książę, on jest tu panem.
Książę zwrócił się do króla z miną błagalną.
— Zostańcie, książę — wyrzekł król — rad z tej rozrywki.
Znowu drzwi się rozwarły.
— A! — rzekł król z chmurą na czole — czy to już pan de Choiseul?
— Nie, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział pokojowiec — to jego książęca mość Delfin, który ma ważny interes.
Hrabina podskoczyła uradowana, bo myślała, że Delfin przychodzi do niej, lecz Chon, która wszystko przewidywała, zmarszczyła brwi.
— A gdzież jest Jego Wysokość Delfin — zapytał król niecierpliwie.
— U Waszej Królewskiej Mości, czeka tam powrotu Najjaśniejszego Pana,.
— O! nigdy spokoju mi nie dadzą, — zawołał król gniewnie, W tej chwili jednak pomyślał, że audjencja, której żąda Delfin, oszczędzi mu przynajmniej przykrej sceny z panem de Choiseul.
— Powracam do siebie. Do widzenia hrabino. Widzisz, jaki jestem nieszczęśliwy, jak mnie prześladują.
— Wasza Królewska Mość odchodzi? — zawołała hrabina — w chwili, gdy ma przyjść pan de Choiseul?
— Król jest największym niewolnikiem. O! gdyby, panowie filozofowie, wiedzieli, co to jest być królem, a do tego królem Francji!
— Ależ zostańcie, Najjaśniejszy Panie!
— Nie mogę pozwolić czekać delfinowi i tak powiadają, że kocham tylko córki.
— Cóż ja powiem panu de Choiseul?
— Powiedzcie mu, hrabino, żeby do mnie przyszedł.
Ażeby przerwać dalsze uwagi, król pocałował rękę hrabiny, trzęsącej się ze złości, i znikł prędko, jak zwykle, gdy bał się stracić owoce wygranej, okupionej swoją chytrością mieszczańską.
— Znów nam się wymknął! — krzyknęła hrabina gniewnie.
Ale król nie słyszał nic; drzwi zamknęły się za nim i właśnie mijał przedpokój, mówiąc:
— Wejdźcie, panowie, wejdźcie. Hrabina zgadza się przyjąć was. Lecz zastaniecie ją bardzo zmartwioną wypadkiem, jaki spotkał biednego Jana.
Dworzanie spojrzeli po sobie zdziwieni. Nieświadomi byli wypadku, o jakim król wspomniał.
Wielu z nich spodziewało się, że Jan nie żyje.

Ułożyli fizjonomję stosownie do okoliczności. Najweselsi stali się najsmutniejszymi i tak weszli do pokojów hrabiny.

XXVI
SALA ZEGAROWA

W obszernej sali pałacu wersalskiego, zwanej zegarową, młodzieniec o różowej twarzy, łagodnem wejrzeniu, ruchach trochę pospolitych, przechadzał się z opuszczonemi rękami i pochyloną głową. Wyglądał na szesnaście do siedemnastu lat. Na piersiach miał gwiazdę djamentową, której ogień potęgował kolor fjoletowy jego ubrania; wstęga jej zwieszała się ku biodru, na niej zaś ciężki order przygniatał białą kamizelkę atłasową, haftowaną srebrem. W obliczu tem poważnem i dobrotliwem, wyniosłem i zarazem pogodnem, łatwo dawał poznać się pierwotny charakterystyczny typ Burbonów.
Jednakże były i pewne różnice. Ludwik August, książę Berry, delfin Francji, on to bowiem był, miał nos Burbonów, choć nieco dłuższy i więcej orli, niż jego poprzednicy; czoło bardziej obniżone i wklęsłe niż u Ludwika XV, a podwójny podbródek jego dziada był u niego tak wydatny, że stanowił prawie jedną trzecią twarzy.
Nadto chód jego był niezręczny i powolny; kształtna figura zdawała się być krępowaną ruchami nóg i ramion. Tylko ręce, a nadewszystko palce, posiadały ruchliwość, giętkość i siłę. Delfin w milczeniu mierzył krokami salę zegarową, tę samą, w której przed ośmiu laty, Ludwik XV złożył w ręce pani de Pompadour wyrok parlamentu, skazujący jezuitów na wygnanie z królestwa. Przechadzał się zamyślony.
Widocznie jednak znużony oczekiwaniem a raczej pochłaniającą go myślą, rozejrzał się po wszystkich z kolei zegarach, zdobiących salę i przyglądał się im szczegółowo.
Stanął nareszcie przed wielkim zegarem, umieszczonym w głębi sali, którego zręczny mechanizm wskazywał dnie, miesiące, lata, zmiany księżycowe, bieg planet, wszystko, co tę inną więcej jeszcze podziwu godną machinę, człowiekiem zwaną — interesuje w ruchu postępowym życia ku śmierci.
Delfin z lubością wpatrywał się w ten zegar, który był zawsze przedmiotem jego podziwu, i to na prawo to na lewo, przychylał dla przyjrzenia się kółkom, których ostre, cienkie jak igły ząbki chwytały cieńszą jeszcze sprężynę.
Naraz zatrzymała się wskazówka w której książę utkwił oczy.
W tejże chwili miedziane kółka jakby zaczarowane zaprzestały równomiernego obrotu, stalowe osie zatrzymały się w wydrążeniach rubinowych i cisza głęboka zaległa machinę, w której przed chwilą tyle było ruchu i szmeru. Nie było już ani drgania, ani wahania, ani drżących dźwięków, ani biegu wskazówek, ani ruchu kółek.
Machina zmartwiała, zegar skonał. Czy ziarnko piasku, jak atom maleńkie, dostało się do zębatego kółka, czy też poprostu genjusz tej zadziwiającej machiny, odwiecznym ruchem znużony, zapragnął spocząć?
Na widok tego nagłego skonu, tej apopleksji piorunującej, delfin zapomniał, po co tu przyszedł i jak dawno czekał.
Otworzył drzwiczki kryształowe pagody, w której drzemał duch zegara i wsunął głowę w otwór machiny, ażeby przypatrzyć się jej zbliska.
Lecz na samym wstępie olbrzymie wahadło przeszkodziło mu w obserwacji.
Ostrożnie tedy zapuścił w otwór palce i odczepił wahadło.
Nie wystarczyło to jednak, i daremnie ze wszystkich stron zaglądał; przyczyna letargu pozostała niedostrzeżona dla jego oczu.
Wtedy książę zaczął przypuszczać, że zegarmistrz pałacowy zapomniał nakręcić zegara i że ten poprostu stanął. Wziął więc klucz zawieszony na kółku i z widoczną wprawą nakręcił sprężynę. Po trzech atoli obrotach, trzeba było tego zaniechać, widocznie mechanizm uległ jakiemuś wypadkowi niewiadomemu; sprężyna, chociaż naciągnięta, nie działała.
Delfin dobył z kieszeni stalowy pilniczek, oprawny w konchę perłową i końcem ostrza popchnął jedno z kółek. Na pół sekundy maszynerja ruszyła się i znowu stanęła.
Końcem pilnika książę odśrubowywać zaczął niektóre kółka i starannie je układał na konsoli.
I tak wpadając w zapał, dalej rozbierał skomplikowną machinę, przepatrywał najsekretniejsze, najbardziej tajemnicze jej zakątki.
Nagle wydał radosny okrzyk, odkrył bowiem, że walec, działający spiralnie, rozluźnił sprężynę i zatrzymał koło rozpędowe.
Począł więc sprężynę zaciskać.
Z kółkiem w lewej, pilnikiem w prawej ręce, nachylił głowę do wnętrza.
Gdy tak cały oddany był temu zajęciu, drzwi się otworzyły i głos czyjś zawołał:
— Król!
Lecz Ludwik wsłuchiwał się tylko w melodyjne tik, tak, pod jego ręką zrodzone, jak biegły lekarz w uderzenia serca, któremu powraca życie.
Król rozejrzał się na wszystkie strony, przez chwilę nie widział delfina, którego rozstawione nogi dostrzec tylko było można, bo stan wraz z głową ukryte były w otworze zegara.
Zbliżył się uśmiechnięty i zlekka uderzył w ramię swego potomka.
— Co tam robisz, u djabła? — zapytał.
Ludwik wysunął śpiesznie głowę, z wszelką jednak oględnością, aby w niczem nie uszkodzić pięknego sprzętu, którego naprawę przedsięwziął.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział młodzieniec, cały spłoniony ze wstydu, że go złapano na uczynku — zabawiałem się, czekając waszego przyjścia.
— Rujnowaniem mojego zegara. Śliczna zabawka!
— Przeciwnie, Najjaśniejszy Panie, naprawiłem go. Główne koło nie działało z powodu tego walca, który Wasza Królewska Mość tam widzi. Ścisnąłem sprężynę i teraz idzie.
— Ależ oślepniesz jeszcze. — Za wszystkie skarby świata nie włożyłbym głowy do tego gniazda os.
— O! Najjaśniejszy Panie, ja się znam na tem: sam rozbieram, składam i oczyszczam przepyszny zegar, ofiarowany mi przez Waszą Królewską Mość w dniu, kiedy skończyłem lat czternaście.
— Dobrze! lecz porzuć chwilowo tę mechanikę, — Chcesz pomówić ze mną?
— Ja? — zapytał, — rumieniąc się młodzieniec.
— No, tak chyba, skoro kazałeś mi powiedzieć, że mnie oczekujesz.
— Prawda, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział delfin, spuszczając oczy.
— Zatem! czego chciałeś odemnie? Jeżeli nic mi nie masz do powiedzenia, odjeżdżam do Marly.
I już, według zwyczaju, Ludwik XV usiłował się wymknąć.
Delfin złożył pilnik i kółka na fotelu, co znaczyło, że w rzeczy samej miał królowi coś ważnego powiedzieć, skoro przerywał tak interesujące zajęcie.
— Potrzebujesz pieniędzy? — niecierpliwie zapytał król. — Jeżeli tak, zaczekaj, przyślę ci.
I Ludwik XV znowu ku drzwiom postąpił.
— O! nie, Najjaśniejszy Panie — odparł młody Ludwik — mam jeszcze tysiąc talarów z miesięcznej mojej pensji.
— Jaki on oszczędny! — zauważył król — pan de Lavanguyon dobrze mi go wychował! sądzę że mu dał wszystkie cnoty, których mnie brakuje.
Młodzieniec z trudnością się przemógł.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział, — czy pani delfinowa bardzo jeszcze daleko?
— Czy nie wiesz tego tak dobrze, jak i ja?
— Ja? zapytał zmieszany delfin.
— Bezwątpienia; czytano nam wczoraj biuletyn z podróży; poniedziałek miała w Nancy przepędzić; teraz więc znajdować się musi mniej więcej o czterdzieści pięć mil od Paryża.
— Czy Wasza Królewska Mość nie uważa, że pani delfinowa jedzie bardzo powoli?
— Ależ nie, nie — odrzekł Ludwik XV — przeciwnie, myślę, że bardzo szybko, jak na kobietę, zwłaszcza przy tych wszystkich uroczystych owacjach; na dwa dni robi co najmniej dziesięć mil.
— Najjaśniejszy Panie, to bardzo mało... odpowiedział nieśmiało delfin.
Ludwik XV coraz bardziej zdziwiony był tą niecierpliwością, której nie podejrzewał.
— A! ze znaczącym uśmiechem zawołał tak ci pilno?
Delfin jeszcze mocniej się zarumienił.
— Zapewniam was, Najjaśniejszy Panie, ze mam inny powód, niż Wasza Królewska Mość przypuszcza.
— Tem gorzej, chciałbym, żeby to był właśnie ten powód. Do djabła! masz lat szesnaście, a utrzymują, że księżniczka jest ładna; wolno ci zatem być niecierpliwym. Ale bądź cierpliwy, delfinowa twoja prędzej czy później przybędzie.
— Wasza Królewska Mość pozwoli może skrócić ceremonję przyjęcia na drodze? — ciągnął dalej delfin.
— Niepodobna. Minęła już dwa czy trzy miasta, gdzie powinnaby była odpocząć.
— Zatem to się nigdy nie skończy — dorzucił delfin trwożliwie... i zdaje mi się...
— Co ci się zdaje? mów...
— Sądzę, że źle się wywiązuje obsługa.
— Jaka obsługa?
— Konwój podróżny.
— Czyż tak? Posłałem trzydzieści tysięcy koni do rozstawienia na drodze, trzydzieści karet, sześćdziesiąt furgonów, nie wiem już ile wozów pod żywność; gdyby te wozy, karety, furgony i konie ustawiono w jeden szereg, zajęłoby to drogę od Paryża do Strassburga. Więc jak możesz sądzić, że taka obsługa może nie wystarczać.
— Pomimo całej dobroci Waszej Królewskiej Mości jestem prawie pewny tego, co mówię, może być tylko, że użyłem złego wyrażenia, to jest zamiast powiedzieć, że obsługa źle działa, powinienem był się wyrazić, że jest niedobrze zorganizowana.
Król podniósł głowę i utkwił wzrok w oczach delfina. Zaczynał pojmować, że w tych kilku słowach, przez niego wypowiedzianych, kryje się wiele rzeczy.
— Trzydzieści tysięcy koni — powtórzył król, trzydzieści karet, sześćdziesiąt furgonów, dwa pułki, przeznaczone na służbę... Pytam cię, panie mędrku, czy widziałeś kiedy delfinową odbywającą wjazd swój do Francji z takim orszakiem?...
Przyznaję, Najjaśniejszy Panie, że wszystko to zarządzone po królewsku, tak, jak tylko Wasza Królewska Mość potrafi; lecz czy Wasza Królewska Mość poleciła, aby te konie, te karety, jednem słowem wszystko co wchodzi w skład konwoju, było wyłącznie na usługi pani delfinowej i jej świty?
Król popatrzył na Ludwika po raz trzeci; podejrzenie niejasne ubodło go w serce, nieokreślone wspomnienie zaczęło przeświecać w jego umyśle, jednocześnie podobieństwo niejakie tego, co powiedział delfin, z czemś nieprzyjemnem, doznanem przedtem, przemknęło mu przez głowę.
— Co za pytanie! — rzekł król — rozumie się, że to wszystko dla delfinowej, mogę więc twierdzić, że nie omieszka wkrótce tu przybyć.
— Ale czegóż tak patrzysz na mnie? — dodał głosem stanowczym, który wydał się delfinowi groźnym — czy chcesz może zabawiać się studiowaniem moich rysów, jak przed chwilą sprężyn zegarowych?
Delfin, otwierający już usta, aby mówić, zamilkł ostatecznie na to napomnienie.
— Zatem! — powiedział król z żywością — sądzę, że już nic więcej nie masz mi do powiedzenia, co?... Zadowolony jesteś, nieprawdaż?... Delfinowa twoja przybywa, obsługa jej świetnie urządzona, bogaty jesteś jak Krezus, wszystko więc jak najlepiej. Teraz więc niech cię nic więcej nie niepokoi i bądź tak łaskaw naprawić mi zegar.
Delfin nie ruszył się z miejsca.
— Czy wiesz — powiedział, śmiejąc się, Ludwik XV, — że mam ochotę dać ci urząd pierwszego pałacowego zegarmistrza, rozumie się, z pensją.
Delfin spuścił głowę, i, onieśmielony wzrokiem królewskim, wziął z fotela pilniczek i kółko.
Przez ten czas Ludwik XV powoli dążył ku drzwiom.
— Co on, u djabła, chciał mi dać do zrozumienia, przez tę źle zorganizowaną obsługę? — myślał król, patrząc na niego. Dobrze, dobrze, jeszcze jedna scena, delfin niezadowolony!
W istocie, delfin zazwyczaj tak cierpliwy, tupnął nogą w posadzkę.
— O! psuje się — mruknął ze śmiechem Ludwik XV — trzeba stanowczo uciekać.

W chwili jednak, gdy drzwi otwierał, spotkał na progu pana de Choiseul, który mu się głową pokłonił.

XXVII
DWÓR KRÓLA SŁABEGO CHARAKTERU

Ludwik XV cofnął się na widok nowej osobistości, która mu nie pozwalała opuścić sali.
— A! na honor, zapomniałem o nim! Dobrze, że się zjawił; zapłaci mi za innych.
Nareszcie przychodzisz pan! — zawołał. — Kazaliśmy pana szukać, czy wiesz o tem?
— Najjaśniejszy Panie — odrzekł chłodno minister — właśnie miałem się udać do Waszej Królewskiej Mości, gdy otrzymałem rozkaz.
— Chcę z panem pomówić o sprawach nader ważnych — zaczął Ludwik XV, marszcząc brwi, aby onieśmielić ministra..
Na nieszczęście, pan de Choiseul był człowiekiem w całem królestwie najśmielszym.
— Ja także, jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli, mam mówić o sprawach wielkiej doniosłości — odpowiedział z ukłonem, a jednocześnie zamienił spojrzenie z delfinem, do połowy ukrytym za zegarem.
Król to spostrzegł.
— Doskonale! — pomyślał — i z tej strony także? Z trzech stron mnie osaczyli; niepodobna umknąć.
— Wiesz pan już z pewnością — powiedział król — że biedny wicehrabia Jan o mało nie został zamordowany.
— To jest otrzymał ranę w ramię. Miałem właśnie mówić o tem z Waszą Królewską Mością.
— Tak, rozumiem, miał pan zamiar uprzedzić pogłoski?
— Chciałem uprzedzić objaśnienia, Najjaśniejszy Panie.
— Znasz więc wszystkie szczegóły, panie ministrze? — zapytał król znacząco.
— Dokładnie.
— O! — dorzucił król — mówiono mi już o tem.
Pan de Choiseul stał niewzruszony. Delfin z pochyloną głową, zajęty zegarem, nie tracił ani słowa z rozmowy.
— Opowiem wam teraz, jak to było — rzekł król.
— Czy Wasza Królewska Mość dobrze jest powiadomiony? — zapytał pan de Choiseul.
— O! co do tego...
— Słuchamy, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto? Słuchamy? — powtórzył król.
— Jego Królewska Wysokość Delfin i ja...
— Delfin? — powtórzył znów król, przenosząc wzrok z Choiseula pełnego uszanowania, na Ludwika Augusta, zajętego zegarem.
— Co to może delfina obchodzić?
— Obchodzi Jego Wysokość — ciągnął Choiseul, kłaniając się młodemu księciu — bo dotyczy także Jej Wysokości Delfinowej.
— Delfinowej? — zawołał król, zadrżawszy.
— Bezwątpienia; nie wiedzieliście o tem Najjaśniejszy Panie?... W takim razie, Wasza Królewska Mość źle był powiadomiony.
— Jej Książęca Mość Delfinowa i Jan Dubarry? — powiedział król — a!... to będzie ciekawe, Dalej, dalej, panie de Choiseul, wytłumacz się, a przedewszystkiem nie ukrywaj nic przedemną, chociażby nawet sama delfinowa raniła szpadą pana Dubarry.
— Najjaśniejszy Panie, to wcale nie delfinowa — mówił spokojnie Choiseul — ale jeden z oficerów jej eskorty.
— A! — rzekł surowo — a pan go znasz zapewne, panie de Choiseul?
— Nie znam, lecz Wasza Królewska Mość powinna go znać, jeśli pamięta o wiernych sługach swoich; oficer, którego imię w osobie ojca jego głośne było pod Philipsburg, Fontenoy, Mahon; jest to Taverney de Maison Rouge.
Delfin zdawał się połykać to nazwisko, aby lepiej zachować je w pamięci.
— De Maison Rouge! — powiedział Ludwik XV. — Znam ich dobrze. Dlaczego bił się z Janem, którego lubię? Może dlatego właśnie... Zawiści, nieuzasadnione niesnaski, stronnictwa!
— Czy Wasza Królewska Mość raczy posłuchać dalej? — wtrącił pan de Choiseul.
Ludwik XV zrozumiał, iż chcąc wyjść obronnie z całej sprawy, powinien unieść się gniewem.
— Ja widzę w tem spisek na mój spokój, prześladowanie zorganizowane przeciw rodzinie mojej!
— O! Najjaśniejszy Panie! młodzieniec, broniąc delfinowej, synowej waszej, nie zasłużył na ten zarzut.
Delfin wyprostował się i skrzyżował ręce.
— Ja zaś — powiedział — czuję wdzięczność dla człowieka, który narażał swoje życie, stając w obronie kobiety, która za dwa tygodnie będzie moją żoną.
— Naraził życie, naraził życie! — mruknął król — wartoby poznać co nim powodowało?
— Powód? Powód był taki — podjął pan de Choiseul. — Wicehrabia Jan Dubarry, dla pośpiechu w podróży, zapragnął wziąć dla siebie na przeprzęgu konie, przeznaczone dla Jej Wysokości delfinowej, aby ją wyprzedzić.
Król zagryzł usta i zbladł; stanęło mu w myśli, co już o tem słyszał.
— To niepodobna; znam całe zajście, źle jesteście poinformowani — szepnął Ludwik XV, aby zyskać na czasie.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, to co mam zaszczyt mówić Waszej Królewskiej Mości, jest prawdą najrzetelniejszą. Wicehrabia Jan Dubarry ośmielił się wziąć przemocą konie, przeznaczone dla delfinowej; znieważył zarządzającego pocztą; a gdy kawaler Filip de Taverney przybył, wysłany przez Jej Królewską Wysokość; gdy wezwał go w tonie przyzwoitym i zgodnym...
— A tak! — odburknął król.
— Po wielu perswazjach w tonie przyzwoitym i zgodnym, powtarzam to, Najjaśniejszy Panie...
— A ja poręczam — dodał delfin.
— Ty także wiesz o tem? — powiedział król zadziwiony.
— Doskonale, Najjaśniejszy Panie.
Pan de Choiseul skłonił się rozpromieniony.
— Wasza Wysokość raczy może mówić dalej? — powiedział. — Jego Królewska Mość lepiej uwierzy słowom syna, niż moim.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — ciągnął delfin, nie okazując takiej wdzięczności za obronę arcyksiężniczki, jakiej minister mógł się spodziewać — wiedziałem o wszystkiem i przyszedłem powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że pan Dubarry nietylko znieważył delfinową, wprawiając w kłopot jej służbę, ale opierał się jeszcze gwałtownie oficerowi mego pułku, spełniającemu swój obowiązek.
Król wstrząsnął głową.
— Trzeba znać wszystkie szczegóły — wyrzekł.
— Nie mam żadnej wątpliwości — dodał łagodnie delfin — że pan Dubarry dobył szpady.
— Pierwszy? — zapytał Ludwik XV.
Delfin zarumieniony spojrzał na pana de Choiseul; a ten przyszedł mu w pomoc, mówiąc:
— Najjaśniejszy Panie, szpady zostały skrzyżowane pomiędzy dwoma ludźmi, z których jeden znieważał, drugi bronił delfinowej.
— Tak, lecz który z nich wpierw napastował? — zapytał król. — Znam Jana, on jak baranek łagodny.
— Napastnikiem, jak się zdaje, był nie mający słuszności — powiedział delfin ze zwykłem umiarkowaniem.
— Sprawa to delikatna — odezwał się Ludwik XV — dlaczego napastnikiem musiał być ten, który nie miał słuszności... A jeżeli oficer był zuchwały?
Delfin zbladł, lecz nie rzekł słowa.
— Prędki, chcę mówić — dodał poprawiając się.
— Sądzę — podjął de Choiseul, — że sługa gorliwy nie może się mylić.
— Jakim sposobem dowiedzieliście się o wypadku? — zapytał król delfina nie tracąc z oczu pana de Choiseul, którego to nagłe zapytanie zmieszało niewymownie.
— Otrzymałem list, Najjaśniejszy Panie — odrzekł delfin.
— List? od kogo?
— Od kogoś, kto się zajmuje delfinową i nie chce, aby jej ubliżano.
— Zaczynają się znów korespondencje sekretne — zawołał król — spiski i zmowy na mój spokój; wracają czasy pani Pompadour.
— Nie, Najjaśniejszy Panie — podchwycił de Choiseul, — jest to obraza majestatu. Ukarzemy winnych i na tem koniec.
Na wzmiankę o ukaraniu, Ludwik XV ujrzał już hrabinę wściekłą i Chon najeżoną; ujrzał spokój domowy zakłócony, spokój, którego ciągle poszukiwał, a nigdy nie mógł osiągnąć; widział wojnę domową z obliczem wykrzywionem i oczami zapłakanemi.
— Mówicie o ukaraniu! — zawołał — a ja nie wysłuchałem jeszcze stron i nie mogłem osądzić gdzie słuszność! Krok gwałtowny, wyrok królewski potajemny! W piękną sprawę wciągnąć mnie chcecie!
— Najjaśniejszy Panie, któż nadal szanować będzie delfinową, jeśli surowa sprawiedliwość nie zostanie wymierzona, na pierwszej osobie, która jej ubliżyła?...
— Bezwątpienia, Najjaśniejszy Panie — dodał delfin — byłby to skandal!
— O! przez Boga żywego! — rzekł król, — zacznijcie więc karać wszystkie obrazy, jakie widzimy ciągle, a życie mi przejdzie na podpisywaniu wyroków: podpisuję ich i tak już za wiele!
— Trzeba koniecznie, Najjaśniejszy Panie.
— Błagam Waszą Królewską Mość... — rzekł delfin..
— Więc uważacie, że nie dość jeszcze ukarany jest, będąc rannym?
— Nie dosyć, Najjaśniejszy Panie, albowiem i on mógł także ranić pana de Taverney.
— A gdyby tak się stało, czegobyście żądali?
— Żądałbym jego głowy.
— Nic gorszego nie spotkało pana de Montgomery za śmierć króla Henryka II — powiedział Ludwik XV.
— Zabił króla wypadkiem, Najjaśniejszy Panie, a Jan Dubarry uchybił delfinowej rozmyślnie.
— A pan — rzekł Ludwik XV, zwracając się do delfina — żądasz także głowy Jana?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, nie jestem za karą śmierci; Wasza Królewska Mość wie o tem dobrze — dodał delfin łagodnie. — Zadowolę się rozkazem opuszczenia kraju.
Król zadrżał.
— Wygnanie za kłótnię w oberży! Ludwiku, jesteś surowy, pomimo przekonań filantropijnych. Wprawdzie jesteś matematykiem, a matematyk...
— Wasza Królewska Mość raczy dokończyć?
— A matematyk świat poświęci dla rachunku.
Król skierował się ku drzwiom, które się rozwarły, a na progu ukazał się pokojowiec.
— Najjaśniejszy Panie, Jej Królewska Wysokość, księżna Ludwika, oczekuje w galerji, aby złożyć pożegnanie królowi.
— Pożegnanie! — rzekł Ludwik XV przerażony — a ona dokąd jedzie?
— Jej Wysokość utrzymuje, iż posiada pozwolenie Waszej Królewskiej Mości na opuszczenie zamku.
— Nowa awantura! Otóż i moja bigotka zaczyna hece wyprawiać. Doprawdy, jestem najnieszczęśliwszy z ludzi!
— I wyszedł pośpiesznie.
— Król opuścił nas bez odpowiedzi — rzekł Choiseul do Delfina — co zatem Wasza Wysokość postanawia?
— A! bije nareszcie — zawołał młody książę, przysłuchując się z radością, udaną czy prawdziwą, dzwonieniu zegara puszczonego w ruch.

Minister zmarszczył brwi i wyszedł, cofając się z sali zegarowej, gdzie delfin pozostał sam.

XXVIII
KSIĘŻNA LUDWIKA FRANCUSKA

Najstarsza córka króla oczekiwała na ojca w wielkiej galerji Lebrun, w której Ludwik XV ukazał się w chwili, gdy grupy dworzan zaczęły się zbierać w przedsieniu. Powzięte przez księżniczkę postanowienie było przedmiotem ogólnych uwag i szeptów.
Księżna Ludwika, postawy majestatycznej i urody królewskiej, księżna, na której czystem czole nierzadko zalegała chmura smutku, imponowała otoczeniu cnotą i poszanowaniem władzy, przymiotami od lat pięćdziesięciu bardzo rzadkiemi we Francji.
To też w czasie ogólnej do władców nienawiści, ją jednak szczerze kochano. Cnotliwą była, ale nie surową, świeciła dobremi uczynkami, brzydziła się miłostkami.
Ludwik XV obawiał się jej, ale ją szanował. Dumny był z niej nawet, i jej też jedynie nie uszczęśliwiał złośliwemi zarzutami i ubliżającą poufałością, na jaką sobie pozwalał w rodzinie.
Młodsze trzy: Adelajdę, Wiktorję i Zofję, nazywał zawsze Ochłapek, Łachmanek i Gałganek, Ludwikę zawsze tytułował „Madame“.
Od czasu gdy Terenjusz i Kondeusz unieśli do grobu rycerskość i waleczność, a Marja Leszczyńska godność majestatu, otoczenie tronu skarlało. Księżna Ludwika, charakteru prawdziwie królewskiego, bohaterskiego, była dumą korony francuskiej, posiadającej tę jedną już tylko perłę czystą w pośród klejnotów fałszywych.
Nie można powiedzieć, aby Ludwik XV kochał Ludwikę, bo on siebie tylko kochał, ale więcej mu szło o nią, niż o inne.
Gdy wszedł, ujrzał ją na środku galerji, wspartą o stolik inkrustowany. Była w czarnem ubraniu, piękne włosy bez pudru pokrywała koronką, wysoko piętrząca się ponad głową, czoło miała pogodne, ale smutniejsze niż zwykle. Wodziła wzrokiem po szeregach portretów, porozwieszanych na ścianach.
Król zastanowił się, widząc z jaką ciekawością i uwagą przypatrywano się tej scenie.
Galerja jednak była długa, zgromadzonym wolno było patrzeć, ale słyszeć nie mogli.
Księżna zbliżyła się i ucałowała rękę rodzica z szacunkiem.
— Mówiono mi, że wyjeżdżasz? odezwał się Ludwik XV. — Czy do Pikardji?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, — odpowiedziała księżna.
— A! — rzekł król, podnosząc głos — udajesz się zapewne w pielgrzymkę do Noirmonticos.
— Nie, Najjaśniejszy Panie; usuwam się do klasztoru Karmelitek w Saint-Denis, jak już o tem wiecie.
Król zapanował nad sobą, ale serce mu zabiło.
— Nie, nie moja córko! — powiedział nie opuścisz mnie, nie wierzę! to niepodobieństwo!
— Dawno już postanowiłam to sobie, mój ojcze; Wasza Królewska Mość raczyłeś udzielić swego pozwolenia, nie racz że cofać go teraz.
— Daliśmy to zezwolenie po długiej walce ze sobą, ale byliśmy przekonani, iż w ostatniej chwili nie będziesz miała serca nas porzucić. Nie możesz zagrzebać się w klasztorze, nieszczęście tylko, lub zmiana położenia popchnąć do tego mogą. Córka króla Francji biedną nie jest, a jeżeli jest nieszczęśliwą, nikt tego wiedzieć nie powinien.
Król unosił się mówiąc, i był teraz prawdziwym królem i ojcem.
— Najjaśniejszy Panie! — odparła Ludwika, na którą wzruszenie tak rzadkie u rodzica, podziałało bardziej, niż to okazać chciała — nie osłabiajcie zamiarów moich czułością waszą. Zmartwienie moje nie jest zwyczajne, i dlatego tylko zapewne, postanowienie nie licuje z moim wiekiem.
— Masz więc zmartwienie, biedne dziecko?
— Straszne, Najjaśniejszy Panie! — odpowiedziała księżna.
— Córko moja, dlaczego ja nic o niem nie wiem?
— Bo to rany, których ludzka ręka zagoić nie jest w stanie.
— Nawet ręka króla?
— Nawet króla.
— Ani ojca?
— Ani ojca, Najjaśniejszy Panie.
— Nabożna jesteś, Ludwiko, powinnaś więc znaleźć siłę w religji...
— To za mało, Najjaśniejszy panie, pragnę się zamknąć w klasztorze, aby się więcej nauczyć. W ciszy Bóg przemawia do serca człowieka; w samotności człowiek mówi do Boga.
— Wielkie to zaiste poświęcenie. Tron Francji rzuca wspaniałe błyski na dzieci około niego wychowane, czyż ci to nie wystarcza?
— Przekładam cień celi klasztornej, mój ojcze; odświeża on serce, a zarówno jest miły silnym i słabym, pokornym i wyniosłym, wielkim i małym.
— Czy uciekasz przed niebezpieczeństwem? W takim razie, Ludwiko, król cię przecie obroni!
— Nasamprzód niech Bóg króla ustrzeże!
— Pamiętaj, Ludwiko, że unosisz się gorliwością źle zrozumianą. Dobrze jest modlić się, ale nie potrzeba bezustannie odmawiać pacierzy.
— Królu mój! nigdy dość prosić Boga nie będę mogła, aby odwrócił nieszczęścia, wiszące nad głowami naszemi; dobroć moja i czystość, są nic nie znaczącą ofiarą na tę intencję.
Król cofnął się i popatrzył uważnie na księżnę.
— Nigdy w ten sposób nie przemawiałaś do mnie, Ludwiko — powiedział. — Jesteś w błędzie, dziecko drogie; ascetyzm cię zaślepia.
— O! Najjaśniejszy panie, nie nazywajcie tak prawdziwego poświęcenia, nie nazywajcie tak ślubu czystszego, niż go kiedykolwiek uczyniła wierna poddana dla króla, a córka dla ojca w potrzebie pilnej. Tron Wasz, Najjaśniejszy Panie, tron, którego opiekuńczy cień mi ofiarujecie, chwieje się pod ciosami, których wy nie dostrzegacie, ale które ja odgaduję. Coś okropnego w głębi nurtuje, monarchja lada chwila zapaść się może w otchłań bezdenną.
Czy Ci powiedziano kiedy prawdę, Najjaśniejszy Panie i ojcze?...
Księżna Ludwika spojrzała do koła, a przekonawszy się, że nikt jej słyszeć nie może, ciągnęła:
— W ubraniu siostry miłosierdzia zwiedzałam ciemne ulice, nędzne poddasza i podziemia jękami przepełnione. Wszędzie tam, Najjaśniejszy Panie, mrą w zimie z głodu i chłodu, w lecie z pragnienia i upału. Po wsiach, których nie znacie, przejeżdżając jedynie z Wersalu do Marly i z powrotem, niema ziarna na żywność dla ludu, niema go do obsiania pól, które, jak gdyby przeklęte, rodzić przestały! W ciszy nocnej, z powiewem wiatru, lecą skargi na ucisk, na zbytki i tyranję; głodny lud nietylko skarży się i jęczy, ale się burzyć zaczyna. Izby poselskie ze swej strony domagają się głosu, domagają się prawa wypowiedzenia głośno tego, co wszyscy powtarzają po cichu: „Królu gubisz nas! ratuj! albo się sami ratować zaczniemy!“
Uczeni szerzą idee wolności, opowiadają ludowi, jak postępujesz, Najjaśniejszy Panie, lud marszczy czoło, ile razy ujrzy władców swoich.
Wasza Królewska Mość żeni obecnie syna! Ongi gdy Anna Austrjacka żeniła swego, Paryż silił się na upominki dla księżniczki Marji-Teresy. Dziś przeciwnie... miasto nie ofiarowywa nic zgoła, i trzeba było podnieść gwałtem podatki, aby opłacić powozy, wiozące córkę Cezarów synowi Ludwika Świętego.
Duchowieństwo modli się oddawna o miłosierdzie dla ludu, a czyliż potrzebuję nareszcie mówić o tem, co i sami widzicie, Najjaśniejszy Panie?
Królowie bracia nasi, zazdroszczący nam dawniej, teraz się od nas odwracają. Z czterech córek Waszej Królewskiej Mości, króla Francji, nie może wyjść żadna zamąż, a jest dwudziestu książąt w Niemczech, trzech w Anglji, szesnastu w Stanach Zjednoczonych, nie licząc kuzynów naszych Burbonów hiszpańskich i neapolitańskich. Chybaby wziął nas Turek, aleśmy chrześcijańskie księżniczki. Nie o sobie mówię, mój ojcze, na los swój się nie skarżę, jam szczęśliwa, bom wolna, bom nikomu niepotrzebna, bo będę w cichości, w odosobnieniu, w ubóstwie, prosić Boga, aby odwrócił od was straszną burzę nadciągającą.
— Córko! dziecko moje — rzekł król — obawa maluje ci przyszłość w kolorach groźniejszych, niż są w rzeczywistości!
— Racz, Najjaśniejszy Panie, — odparła księżna Ludwika, — wspomnieć na ową księżnę starożytną, na ową prorokinię, co przepowiadała ojcu i braciom wojnę, zniszczenie, pożogę!... Szydzono z niej, nazywano bezrozumną! Nie postępujcie tak ze mną. Strzeżcie się, ojcze!... Zastanówcie się, królu!
Ludwik XV skrzyżował ręce i opuścił głowę na piersi.
— Córko moja — szepnął — surową jesteś dla mnie, czy wszystko to złe, które wyszczególniłaś, dziełem jest mojem?
— Niech Bóg uchowa! Złe to czasy, w których żyjemy. Posłuchajcie, co się dzieje, posłuchajcie jak oklaskują każdą aluzję przeciw królestwu rzuconą w teatrze. Lud, Najjaśniejszy Panie, bawi się i raduje kiedy nas nie widzi, gdy nas spostrzega zachmurza się w tejże chwili. Niestety i tu tak samo; piękni młodzieńcy, śliczne kobiety — rzekła melancholijnie — kochajcie! śpiewajcie! bawcie się! Tu wam zawadzałam, tam służyć będę. Tu mój widok tłumił wasze śmiechy radosne; tam ja modlić się będę z całego serca za króla, za siostry, siostrzeńców moich, za was, za naród francuski, za wszystkich ukochanych sercem czystem, nie zmąconem żadną namiętnością.
— Córko! — powiedział król ponuro — błagam cię, nie opuszczaj mnie, pozostań przynajmniej jeszcze czas jakiś ze mną.
Ludwika ujęła ojca za rękę i patrząc w twarz jego szlachetną, mówiła:
— Nie, ojcze, ani godziny dłużej nie pozostanę w tym pałacu. Czas wielki prosić Boga, czas zacząć odkupywać łzami rozkosze, którym się oddajecie. Przebacz mi, dobry mój ojcze...
— Zostań, Ludwiko, zostań — powtarzał król, ściskając córkę w objęciach.
— Królestwo moje nie jest z tego świata — odpowiedziała rzewnie, oswabadzając się z uścisków ojcowskich. — Żegnaj ojcze. Wypowiedziałam ci dziś, co mi kamieniem od lat dziesięciu leżało na sercu. Widzisz, że jestem szczęśliwa, że się uśmiecham, że niczego nie żałuję...
— Mnie nawet, córko moja?
— Ciebie bym żałowała, gdybym cię nigdy już ujrzeć nie miała; ale nie zapomnisz chyba o mnie, zajrzysz choć czasem do Saint Denis.
— Nigdy a nigdy!...
— Nie roztkliwiaj się, Najjaśniejszy Panie. Wierzę, iż rozłączenie nasze nie będzie długie. Siostry moje nic jeszcze o tem nie wiedzą, służba tylko jest wtajemniczona. Od tygodnia wszystko gotowe, pragnę zaś, aby wtedy dopiero, gdy zamknie się za mną furta klasztorna, wieść o tem co się stało, rozeszła się po dworze.
Król wyczytał w oczach córki, że postanowienie jej jest niezłomne; wolał zatem, że odjedzie bez rozgłosu. Ludwika unikała płaczu sióstr, ze względu na przywiązanie do nich, król ze względu na nerwy swoje.
A przytem, nie życzył sobie, aby smutne sceny w Wersalu opóźniały wyjazd do Marly.
Pomyślał zresztą, iż może lepiej będzie, gdy, powracając z orgij, niegodnych ani króla ani ojca, nie ujrzy więcej twarzy smutnej i poważnej, wyrzucającej mu jego postępowanie niewłaściwe.
— Niech się więc stanie wola twoja, dziecię kochane — rzekł. Błogosławię ci, córko najlepsza!
— Dajcie mi rękę do ucałowania, Najjaśniejszy Panie, a pobłogosławcie mi w myśli.
Dla wtajemniczonych widok to był wspaniały, gdy szlachetna księżniczka, opuszczając dwór, zbliżała się z kolei do przodków, spoglądających z ram złoconych i jakby dziękujących jej za to, że w pełni życia i siły idzie się zamknąć obok ich grobowców.
Król we drzwiach skłonił się raz jeszcze córce i powrócił, ani słowa nie wyrzekłszy.

Dworzanie, jak tego etykieta wymagała, podążyli za nim.
XXIX
LOQUE, CHIFFE ET GRAILLE[6]

Król skierował się do gabinetu, w którym zwykł był przed polowaniem lub jakąkolwiek przejażdżką spędzać chwil kilka, aby wydać osobiście rozporządzenia służbie, jaka mu w ciągu dnia potrzebną jeszcze będzie.
Ukłonem pożegnał w końcu galerji dworzan i dał im znak ręką, że sam pozostać pragnie.
Potem poszedł korytarzem, prowadzącym do apartamentów córek. Stanął przed portjerą, osłaniającą drzwi, tu chwilę się zatrzymał, potrząsając głową.
— Jedna tylko dobrą i szlachetną była i ta odjechała! — mruknął przez zęby.
Podniesione głosy odpowiedziały na to niezbyt pochlebne dla pozostałych zdanie. Uchyliła się portjerą i Ludwik XV powitany został przez rozzłoszczoną trójkę — słowy:
— Dziękujemy ci, ojcze!
Otoczyły go trzy pozostałe królewny.
— Ach, to ty! Łachmanku — rzekł do najstarszej, to jest do Adelajdy. — Ha! cóż robić! gniewaj się, albo nie gniewaj, powiedziałem szczerą prawdę.
— O! — odezwała się Wiktorja, — nic nie powiedziałeś nam nowego, Najjaśniejszy Panie, wiemy, że jedną tylko Ludwikę miłością swoją obdarzałeś.
— Na honor! Gałganku, wielką powiedziałaś prawdę.
— I z jakiejże to racji te wyjątkowe względy? — rzuciła kwaśno najmłodsza księżniczka Zofja.
— Bo, Ludwika, nigdy niczem mi nie dokuczyła — odpowiedział król tonem dobrodusznym, dosadnie malującym jego egoistyczny charakter.
— O! dokuczy ci jeszcze nieraz jeden, dokuczy, bądź na to przygotowany mój ojcze! — odezwała się Zofja w sposób tak uszczypliwy, że zwróciła szczególniejszą uwagę króla na siebie.
— Skąd to przypuszczenie, Ochłapku — zapytał. — Czyżby Ludwika na odjezdnem uczyniła ci jakie zwierzenia? Zdziwiłoby mnie to bardzo, bo o ile wiem, wcale cię ona nie kocha.
— Mniejsza o to, odpłacam się jej z procentem — odpowiedziała Zofja.
— Wybornie! — rzekł Ludwik XV — nienawidźcie się, drzyjcie się, bylebyście nie przeszkadzały mi do przywrócenia porządku w królestwie amazonek. Ale pragnąłbym jednak wiedzieć, czem to takiem, czem mianowicie, dokuczać mi ma ta biedna, kochana Ludwika?
— Biedna, kochana Ludwika! — powtórzyły Wiktorja i Adelajda z przekąsem.
— Czem? — I owszem, możemy ci powiedzieć mój ojcze!
Ludwik XV rozsiadł się w wielkim fotelu, umieszczonym przy samych drzwiach, tak aby na wszelki wypadek ułatwić sobie ucieczkę.
— Tem oto, że pani Ludwika — zaczęła Zofja — jest troszeczkę opętaną, jak się zdaje, przez tego samego złego ducha, który ksienię z Chelles nagabywał, i zamyka się w klasztorze dla robienia doświadczeń.
— Tylko bardzo proszę — oświadczył Ludwik XV — bez żadnych dwuznaczników, gdy o siostrze swojej mówicie. Nikt nigdy nie miał nic do zarzucenia jej uczciwości, pomimo że dziś wszyscy tak są do tego pochopni.
— Wcale tu nie o jej cnotę chodzi — odpowiedziała dotknięta do żywego Zofja; — powiedziałam, że ma zamiar robić doświadczenia i nic więcej.
— Gdyby się nawet chemji oddała, gdyby wyrabiała broń lub kółka do foteli, gdyby grała na flecie, lub bębniła na klawikordach, cóżbyście złego w tem widziały?
— Powiadają, że się chce zająć polityką.
— Ludwik XV drgnął.
— Będzie studjowała filozofję i teologję, wydamy się przy niej nic nieznaczącemi w rodzinie, my...
— Jeżeli siostra wasza pragnie w ten sposób torować sobie drogę do nieba, cóż wam to może przeszkadzać? — odparł Ludwik XV, tknięty jednak wspomnieniem owej rozprawy krytyczno-politycznej, jaką go pożegnała Ludwika. — Czy jej nie zazdrościcie przypadkiem? Byłoby to czynem arcyniechrześcijańskim.
— O wcale jej nie zazdroszczę — powiedziała Wiktorja — i wcale w jej ślady nie pójdę.
— Ani ja — dodała Adelajda.
— Ani ja — wtrąciła Zofja.
— Ta biedna, kochana Ludwika, niecierpi nas — zauważyła Wiktorja.
— Co? — zapytał Ludwik XV.
— Tak, tak, niecierpi nas — zawołały razem wszystkie trzy księżniczki..
— Sądzicie zatem — powiedział Ludwik XV — iż dlatego tylko niebo sobie wybiera, iżby się tam z rodziną swoją nie spotkać?...
Docinek ten rozśmieszył na chwilę trzy siostry. Adelajda najstarsza, zebrała wszystkie siły, aby ugodzić w króla jakim ostrzejszym pociskiem.
— Moje panie — rzekła tonem wyniosłym, jaki przybierała zwykle, kiedy się pozbywała wrodzonego sobie niedbalstwa, z powodu którego ojciec Gałgankiem ją przezywał, — moje panie, albo nie znacie prawdziwego powodu odjazdu Ludwiki, albo nie macie odwagi wyjawić go królowi.
— No, no, mów, widzę znowu jakąś potwarz, no, co tam takiego, Gałganku, co takiego? odezwał się król.
— Jestem pewną jednak, Najjaśniejszy Panie, że ci tem sprawię trochę przykrości.
— Powiedz, że masz nadzieję, to będzie bodaj właściwiej.
Adelajda przygryzła usta.
— Ale — dodała — mimo wszystko powiem prawdę.
— Prawdę?... No, no, to coś obiecującego. Radzę jednak oduczać się od tego nałogu. Czyż ja mówię kiedy prawdę? Nigdy... i wcale mi z tem nieźle, dzięki Bogu!
I Ludwik XV wzruszył ramionami.
— Zaraz to zobaczymy, mów siostro, mów — zawołały dwie młodsze księżniczki, zaciekawione — co to za powód, mający tak dotknąć króla.
— Dobre serduszka — mruknął Ludwik XV, jak one kochają swego ojca!
Pocieszył się zaraz jednakże myślą, że wypłacał pięknem za nadobne.
— Otóż — zaczęła znowu Adelajda — siostra Ludwika, która tak bardzo przestrzegała etykiety, bała się najbardziej tego...
— Czego?... — podchwycił król — mówże, mów, skoroś zaczęła...
— Bała się, Najjaśniejszy Panie, tego wtargnięcia tutaj figur nowych...
— Wtargnięcia, mówisz? — powtórzył kwaśno Ludwik XV, domyśliwszy się o co chodzi... wtargnięcia! Czyż mają wstęp do dworu jacy intruzi? czy mnie kto zmusi, abym przyjmował, kogo sobie nie życzę?.
Był to dość zręczny sposób do zmiany toku rozmowy.
Ale księżniczka Adelajda zadużo miała sprytu i złośliwości, iżby się pozwoliła zbić z tropu.
— Może źle się wyraziłam — powiedziała — może niewłaściwego użyłam wyrazu — bardzo być może. Zamiast „wtargnięcia“, trzeba było powiedzieć: „wprowadzenia“.
— O! o! — powiedział król, nieszczególne, ale zawsze lepsze!... właściwsze jest wyrażenie „wprowadzenie“ niż „wtargnięcie“, bezwarunkowo właściwsze.
— Nie jest to atoli, Najjaśniejszy Panie, wtrąciła Wiktorja, zupełnie jeszcze odpowiednie wyrażenie.
— Jakież więc będzie najzupełniej odpowiednie?
— Przedstawienie!...
— Tak! tak! — potaknęły dwie młodsze księżniczki, to doskonale! — przedstawienie!...
Król zaciął usta.
— Tak sądzicie?
— Tak — odpowiedziała Adelajda. — Ludwika ogromnie się obawiała jakichś nowych prezentacyj.
— Cóż dalej! — powiedział król, pragnąc już coprędzej z tem skończyć. — Cóż dalej?
— Przerażała ją pogłoska, iż ma być przedstawioną na dworze ta pani... hrabina Dubarry.
— Dość! — zawołał król oburzony — dość już tego dobrego, trzeba było powiedzieć to odrazu, a nie obchodzić wokoło!
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała Adelajda — jeżeli nie chciałam tak wprost oznajmić ci tego, co miałam do powiedzenia, to dlatego jedynie, że wstrzymywało mnie uszanowanie dla ciebie i tylko wyraźny rozkaz Waszej Królewskiej Mości usta mi otworzył.
— Nie trzymasz ich znowu nigdy tak bardzo zamkniętych, mówisz, ziewasz, kąsasz!...
— Niemniej jednak prawdą jest — kończyła Adelajda — iż ta prezentacja to przyczyna usunięcia się stąd Ludwiki.
— Mylisz się, moja kochana.
— Najjaśniejszy Panie — odezwały się razem Wiktorja i Zofja — jak najpewniejsze jesteśmy!
— Aj! — zawołał Ludwik XV, jak prawdziwy ojciec z Moliere’a. — Jednoczycie się w opinji, jak widzę. Ależ to prawdziwy spisek w rodzinie. Więc to dlatego ta prezentacja do skutku przyjść nie może; dlatego nigdy niema pań w domu, gdy ma im być złożona wizyta; dlatego nie mają żadnej odpowiedzi na wszystkie prośby o udzielenie posłuchania?
— Co za prośby, co za żądania? — pytała Adelajda.
— Jakto, nie wiesz? — wtrąciła Zofja — na prośby o audjencję, wnoszone przez pannę Lange.
— Pannę Joannę de Veaubernier — poprawiła Wiktorja.
Król, doprowadzony do wściekłości, zerwał się z fotela; jego wejrzenie, tak zwykle łagodne, miotało teraz błyskawice, coprawda niezbyt dla trzech sióstr niebezpieczne.
Że jednak żadna z trzech bohaterek nie była zdolną stawić czoła ojcowskiemu gniewowi, wszystkie schyliły czoła, aby większej nie wywoływać burzy.
— I to wszystko — powiedział Ludwik — dlatego tylko, iżby mnie przekonać, żem się mylił, utrzymując, że najlepsza z pośród czterech odjechała.
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się Adelajda — Wasza Królewska Mość bardzo się źle z nami obchodzisz, gorzej nas niż psy swoje traktujesz...
— Moje psy radują się, skoro do nich przychodzę; moje psy to prawdziwi moi przyjaciele. Żegnam was, szanowne panie. Idę właśnie do Charlotki, Belle-fillé-tki i Gredinet’a. Kocham bardzo te zwierzątka, bardzo je kocham, za to przedewszystkiem, że nie szczekają prawdy!
I wyszedł straszliwie rozsierdzony; a nim zdążył ujść cztery kroki, posłyszał jak trzy księżniczki śpiewały chórem:

W Paryżu, wielkiem mieście,
Serca męskie i niewieście,
Bez wyjątku miękkie, słabe,
Wykrzykują ach! ach! ach!
Błażej faworyta
Ma się źle i kwita.
Źle,
Źle,
Źle.
Leży sobie na tapczanie.
Ach!
Ach!
Ach!

Był to pierwszy kuplet z wodewilu przeciw pani Dubarry, obiegającego ulice pod tytułem: „Piękna Burbońka“.
Król miał zamiar zawrócić, na czem córki jego nie byłyby zapewne bardzo dobrze wyszły, ale powstrzymał się i poszedł dalej, wołając, aby dolatujące go śpiewy zagłuszyć:
— Panie kapitanie od chartów! panie kapitanie!
Oficer, tem szczególniejszem zaszczycony nazwaniem, ukazał się w tejże chwili.
— Proszę otworzyć psiarnię — powiedział król.
— Ani kroku dalej, Najjaśniejszy Panie — zawołał oficer, zastępując drogę Ludwikowi.
— Cóż tam znowu? — zapytał król, zatrzymując się przy progu drzwi, z poza których słychać było węszenie psów, czujących pana.
— Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, moją gorliwość, nie mogę jednak zezwolić, ażeby się Wasza Królewska Mość tu zbliżał.
— Aha rozumiem, gabinet nie jest w należytym porządku... Wypuść zatem Gredinet’a!
— Najjaśniejszy Panie, wyszeptał oficer, strojąc twarz w wyraz zbolały — Gredinet od dwóch dni nie je, ani nie pije i zachodzi obawa czy, nie jest wściekły.
— O! — zawołał Ludwik XV — jestem zatem niezaprzeczenie najnieszczęśliwszym z ludzi! Gredinet wściekły! — byłby to szczyt moich utrapień. Oficer od chartów czuł się w obowiązku uronienia łzy dla okazania współczucia.
Król wykręcił się na pięcie i powrócił do gabinetu, gdzie oczekiwał nań pokojowy.
Spostrzegłszy zmienioną twarz króla, usunął się we framugę okna.
— Widzę, widzę to dobrze — mruczał Ludwik XV, nie zwracając uwagi na wiernego sługę, który dla króla nie był człowiekiem — widzę dobrze — powtarzał, chodząc wielkiemi krokami! — widzę, widzę! Pan de Choiseul drwi sobie ze mnie; delfin uważa się już w połowie za panującego i sądzi, że zaraz nim zostanie, gdy tylko Austriaczkę posadzi obok siebie na tronie. Ludwika kocha mnie, kocha, ale moralizuje i odjeżdża. Trzy córki młodsze wyśpiewują piosenki, w których mnie nazwano Błażejem. Hrabia Prowancji zajmuje się tłumaczeniem Lukrecji. Hrabia d’Artois biega za spódniczkami, psy moje wściekają się i chcą mnie kąsać. Ostatecznie kocha mnie ta jedna tylko biedna hrabina. Niechaj djabli porwą tych wszystkich, którzy chcą jej sprawić przykrość!
I z rozpaczliwem postanowieniem, usiadłszy przy stoliku, przy którym Ludwik XIV podejmował sprawy państwa i przy którym rozpatrywał ostatnie wspaniałe dekrety, mówił:
— Rozumiem teraz dopiero, dlaczego całe moje otoczenie tak przyśpiesza przybycie delfinowej. Sądzą, że gdy się tu tylko pokaże, stanę się jej niewolnikiem, ulegnę wpływom jej rodziny. Na honor, nie mam co przyśpieszać przybycia mojej synowej, jeżeli ten jej przyjazd ma nowe spowodować zawikłania i zamęty. Trzeba nam spokoju, spokoju jak można najdłuższego, ażeby go więc osiągnąć, zatrzymajmy ją w drodze. Miała, nie zatrzymując się w Reims i Noyon, przybyć prosto do Compiègne: utrzymajmy ceremoniał poprzedni. Trzy dni przyjęcia w Reims, i jeden... nie! dwa... nie, trzy dni uroczystości w Noyon, to razem sześć dni zyskanych; dobre i te sześć dni tymczasem! Pochwycił za pióro i sam zaadresował rozkaz do pana de Stainville, rozkaz zatrzymania się trzy dni w Reims i trzy w Noyon. Potem, wezwawszy służbowego kurjera, powiedział:
— Co koń wyskoczy, dopóki rozkaz ten nie będzie, podług adresu, wręczony.
Tem samem piórem następnie napisał:
„Droga hrabino, instalujemy dziś Zamora w jego rządach. Jadę do Marly. Dziś wieczorem w Luciennes, opowiem ci wszystko, co myślę w tej sprawie.

„Francja“.

— Masz, Lebel, idź zanieś ten list pani hrabinie, a sprawiaj się dobrze: to rada, którą ci daję.

Pokojowy skłonił się i wyszedł.

XXX
PANI DE BÉARN

Pierwszą przyczyną skandalu, będącego oddawna postrachem na dworze, miała być hrabina de Béarn; ciągnęła ona z pośpiechem ku Paryżowi, jak zawiadomiła o tem Chon swego brata, wicehrabiego Jana Dubarry.
Pani de Béarn podążała na żądanie wicehrabiego, któremu w okolicznościach trudniejszych, zawsze przychodziła na pomoc bujna wyobraźnia.
Nie mogąc znaleźć pomiędzy damami dworu upragnionej matki chrzestnej, bez której prezentacja pani Dubarry dojśćby do skutku nie mogła, obejrzał się na prowincji, przeszperał miasta, i nad brzegami Mozy, znalazł w starogotyckim lecz dobrze utrzymanym domu to co mu było potrzebne.
Znalazł starą hrabinę de Béarn, procesującą się od niepamiętnych czasów o jakieś prawa swoje.
Proces, od którego zależała cała fortuna hrabiny, podjęty został teraz przez pana de Maupeau, świeżo zjednanego przez pana Jana Dubarry, który wynalazł jakieś niby z nim pokrewieństwo i zaczął go tytułować kuzynkiem.
Pan de Maupeau, w przewidywaniu, że może wyjść na tem doskonale, zasługiwał się gorliwie faworycie, na żądanie której król mianować go kazał wicekanclerzem.
Pani de Béarn była rzeczywiście starą pieniaczką, na kształt hrabiny d’Escarbagnas lub pani Pinsbéche, dwóch znakomitych typów owej epoki.
Ruchliwa, szczupła, koścista, wodząca z pod siwych brwi oczami przestraszonego kota, pani de Béarn, zachowała sposób ubierania się z czasów młodości swojej, to jest z przed czterdziestu laty.
Puszyste gipiury, zębate płaszczyki, czepce ogromne, niezmiernie głębokie kieszenie, w ręku worek olbrzymi i jedwabna kwiecista krawatka, oto kostjum w jakim zastała hrabinę Chon, ukochana siostra pani Dubarry, posiadająca nieograniczone jej zaufanie, kiedy przedstawiła się pieniaczce, jako panna Flageot, córka adwokata.
Stara hrabina ubierała się tak z upodobania i z oszczędności zarazem. Nie należała do rzędu tych co się wstydzą swego ubóstwa, gdyż nie pochodziło ono z jej winy. Żałowała że nie jest bogatą, bo pragnęłaby zostawić godny imienia majątek, synowi swojemu. Ten był typowym młodzieńcem prowincji, nieśmiałym jak młode dziewczę, przywiązanym do materjalnych rozkoszy życia, ale nie dbającym o rozgłos.
Jedyną pociechą, jaka jej pozostała, była możność mówienia: „moje dobra“, o majątkach o jakie się procesowała, chociaż jako kobieta, obdarzona zdrowym rozsądkiem, wiedziała dobrze, iż ani jeden lichwiarz, a nie brakowało ich naówczas we Francji, nie udzieliłby na te jej dobra, ani złamanego grosza pożyczki.
To też hrabina de Béarn, zmuszona do poprzestawania na dochodach z majątku nie będącego w procesie, a przynoszących około tysiąca talarów, unikała dworu, gdzie wydawała dziennie dwanaście liwrów, jedynie na utrzymanie karety na rozjazdy do panów sędziów i panów adwokatów.
Unikała dworu dlatego także, iż wątpiła aby tak prędko odgrzebać mogła prawa swoje z pyłu zapomnienia, bo procesy, jeżeli i dziś nawet długo się wloką, za owych czasów, ciągnęły się przez dwa lub trzy nawet pokolenia, i jak ów krzew bajeczny z „Tysiąca i jednej nocy“, zakwitały dopiero po latach dwustu lub trzystu.
Mając to wszystko na uwadze, pani de Béarn nie chciała tracić ostatniej resztki ojcowizny, dla odzyskania dziesięciu dwunastych jej części, które dotąd były sporne. Była to, jak się mówić zwykło, kobieta starej daty, czyli bystra, roztropna, wytrwała i skąpa.
Niezawodnie sama lepiejby kierowała swoją sprawą, niż wszelkiego rodzaju prawnicy; ale nosiła nazwisko de Béarn, co stanowiło w wielu razach przeszkodę poważną. Trawiona smutkiem i niepewnością, pani de Béarn, w okularach na nosie, spędzała dni na odczytywaniu starych pergaminów, a w nocy w perskim szlafroku i z rozwianemi włosami, broniła swoich praw do sukcesji zagarniętej przez Salucesów, z taką wymową, jakiejby należało życzyć jej adwokatowi.
Łatwo pojąć, że przy takiem usposobieniu, zjawienie się Chon pod przybranem nazwiskiem Flageot, silnie wzruszyło panią de Béarn.
Młody hrabia, jej syn, służył naówczas wojskowo.
Ponieważ bardzo chętnie wierzymy w to, czego pragniemy, więc i pani Béarn dała się łatwo zdurzyć młodej kobiecie.
Wkradł się jednak w jej umysł i cień podejrzenia, przypominała bowiem sobie, że lubo zna pana Flageot od lat dwudziestu, lubo w ciągu tego czasu odwiedziła go z jakie dwieście razy przynajmniej, nigdy nie widziała, ani słyszała w jego gabinecie dziecięcia, coby się jednak mogło było przytrafić. Ale wreszcie co tu o tem myśleć, głównie chodziło o to, aby to była córka pana Flageot i basta.
Oświadczyła, że jest zamężną, że do Verdun wstąpiła w drodze do Strassburga gdzie oczekiwał na nią mąż, to więc rozproszyło ostatecznie niedobre myśli hrabiny.
Hrabina powinna była może zapytać o list uwierzytelniający ojca, ale czyż rodzonej córce nie można powierzyć poufnej misji bez listu? Na cóż-by wreszcie przebywała mil sześćdziesiąt, aby z takiem kłamstwem wystąpić?
Gdyby hrabina była bogatą, mogłaby przypuszczać, że to spisek uknuty na nią przez złodziei, dla zrabowania jej w drodze powozów, djamentów i innych kosztowności. W położeniu w jakiem się znajdowała, pobudzała ją tylko do uśmiechu myśl o rozczarowaniu, jakiego doznaliby źle poinformowani złodzieje.
Skoro zatem Chon w swej mieszczańskiej toalecie i w jednokonnym kabrjolecie, wynajętym na ostatniej stacji, na której swój powóz zostawiła, zniknęła jej z oczu, pani de Béarn przekonana, że nadeszła chwila spełnienia poświęcenia, wsiadła do swojej starej karety i do tego stopnia nagliła pocztyljonów, iż dojechała do la Chaussée na godzinę przed delfinową, a do rogatki Saint-Denis, w pięć czy sześć godzin później, aniżeli panna Dubarry.
Ponieważ pakunków miała nader mało, a najpilniejszem dla niej było zobaczenie się z adwokatem, kazała zatrzymać się przy ulicy du Petit-Lion, przed drzwiami pana Flageot.
Nie obeszło się bez tego, żeby tłumy ciekawych paryżan nie przystawały przed wehikułem, który zdawał się pochodzić z czasów Henryka IV, wehikułem pomnikowej budowy, z firankami z popękanej skóry, zsuwającemi się ze strasznym zgrzytem.
Ulica du Petit-Lion nie należała do szerokich, pani de Béarn zaparła ją więc landarą swoją zupełnie. Zapłaciwszy pocztyljonom, rozkazała odprowadzić karetę do oberży, w której zwykłe się zatrzymywała, to jest pod Pijącego Koguta, przy ulicy Saint-Germain des Pres.
Weszła na ciemne schody pana Flageot, zadowolona z chłodu, który na nich panował, a tak pożądanym był po przebytej z pośpiechem i wśród upału podróży.
Adwokat, gdy mu służąca Małgorzata oznajmiła panią de Béarn, podciągnął do góry dolną część swego ubrania, osuniętą z powodu gorąca, nacisnął na głowę perukę, która na wszelki wypadek zawsze się pod ręką znajdowała i narzucił gruby szlafrok bawełniany.
Tak wystrojony i uśmiechnięty, wyszedł na spotkanie kljentki.
Oblicze jego wyrażało atoli takie zdziwienie, że hrabina uczuła się nieco zmieszaną.
— No, jestem! kochany panie Flageot — zawołała — jestem!
— A widzę, pani hrabino, odpowiedział pan Flageot — i ściągając skromnie szlafrok na przodzie, poprowadził panią de Béarn do fotela obitego skórą i stojącego w najlepiej oświetlonym kącie gabinetu, przezornie odsuwając ją od papierów na biurku rozłożonych, bo znał ciekawość swego gościa.
— Pozwól mi pani — odezwał się z galanterją — nacieszyć się naprzód tak miłą niespodzianką.
Pani de Bearn rozparła się wygodnie w fotelu i podniosła w tej chwili nogi obute w atłasowe z haftem trzewiki, aby zrobić miejsce na skórzaną poduszkę, którą jej podsuwała Małgorzata. Nagle wyprostowała się jak struna.
— Jakto! niespodzianką? — zawołała, wciskając na nos wydobyte okulary, by lepiej przypatrzeć się impertynentowi.
— Nie inaczej; przekonany byłem, że pani przebywa w dobrach swoich — odpowiedział prawnik, uciekając się do tego uprzejmego pochlebstwa dla określenia trzech morgów ogrodu warzywnego.
— Przebywałam tam rzeczywiście; lecz na wezwanie pańskie opuściłam je natychmiast.
— Na moje wezwanie?
— No tak, naturalnie.
Pan Flageot zrobił oczy tak wielkie, jak okulary hrabiny.
— Zdaje mi się, że stawiłam się dosyć prędko — ciągnęła pani de Béarn — powinieneś pan być zadowolony.
— Pani, zachwycony jestem jak zawsze; ale pozwól mi powiedzieć sobie, że nie pojmuję, co ja mam mieć z tem wspólnego?\
— Jakto! — zawołała pieniaczka — przecież to pan wszystko zrobiłeś.
— Ja?
— Rozumie się, że pan... A zatem, co tam nowego?
— Mówią, że król myśli o zamachu przeciwko parlamentowi. Ale czem mogę pani służyć?
— Wcale mi nie chodzi o króla i o jego zamachy!
— O cóż więc pani idzie?
— O mój proces. Pytam co w mojej sprawie słychać nowego.
— O! co do tego, łaskawa pani — odpowiedział prawnik, smutnie potrząsając głową to... nic...
— Nic?...
— Nic a nic.
— Rozumie się, że nic, od tej pory w której widziałam się z córką pana.
— Z moją córką?
— Tak.
— Powiedziała pani: z moją córką?...
— Rozumie się, z tą, którą pan do mnie przysyłałeś...
— Wybacz hrabino, lecz niepodobna jest, abym córkę moją posyłał do pani.
— Niepodobna?
— Z tej bardzo prostej przyczyny, że jej nie mam.
— Jesteś pan pewnym tego? — zapytała hrabina.
— Pani — rzekł pan Flageot, mam zaszczyt być bezżennym.
— Masz tobie! — zawołała hrabina.
Adwokat zaniepokojony zawezwał Małgorzaty, aby podała hrabinie coś chłodzącego, a przedewszystkiem, aby miała na nią baczenie.
— Biedna kobieta, pomyślał, w głowie jej się przewróciło.
— Jakto? — zapytała znowu hrabina — pan naprawdę nie masz córki?
— Nie, pani.
— Zamężnej w Strassburgu?
— Nie pani, po tysiąc razy nie.
— I nie upoważniałeś pan jej — kończyła hrabina, nie mogąca pozbyć się swojej myśli, — do oznajmienia mi w przejeździe, że mój proces wszedł na wokandę?
— Nie.
Hrabina podskoczyła w fotelu, uderzając się po kolanach rękami.
— Może pani hrabina napije się tego troszkę — zaproponował pan Flageot — to dobrze pani zrobi...
I dał znak Małgorzacie, która zbliżyła się z tacą i dwiema szklankami piwa, ale hrabinie pić się odechciało i tak szorstko odsunęła tacę, że Małgorzata przywykła w domu do pewnych przywilejów, uczuła się mocno dotknięta.
— Zobaczmy — powiedziała hrabina, patrząc na pana Flageot z pod okularów — poruzumiejmy się, jeżeli łaska.
— Właśnie tego pragnę. — Małgorzato, zatrzymaj się; zechciej pani napić się koniecznie... i porozumiemy się zaraz.
— Bardzo oto proszę, gdyż jesteś pan dziś dla mnie niepojęty, drogi panie Flageot; możnaby rzec, że ze zbytecznego upału przewróciło ci się w głowie.
— Niech się pani nie unosi!... — powiedział prawnik, odsuwając swój fotel na dwóch tylnych nogach, by się dalej znaleźć od hrabiny, niech się pani nie unosi, porozumiejmy się spokojnie.
— I owszem. Mówisz zatem panie Flageot, że nie masz córki?
— Nie hrabino i żałuję tego szczerze, bo jak widzę, robiłoby to pani pewną przyjemność, jakkolwiek...
— Jakkolwiek? — powtórzyła hrabina.
— Jakkolwiek, co do mnie, wolałbym w najgorszym razie chłopca, bo chłopcom lepiej się powodzi w tych czasach.
Pani de Béarn z wielkim niepokojem złożyła ręce.
— Jakto! nie wzywałeś mnie pan do Paryża, przez siostrę, siostrzenicę, lub jakąkolwiek inną krewną?
— Ani mi to żartem do głowy nie przyszło, boć wiem dobrze, jak kosztowny jest pobyt w Paryżu.
— A mój proces?
— Wstrzymuję się ze zdawaniem z niego sprawy, do czasu dopóki nie zostanie wznowiony.
— A kiedyż będzie wznowiony?...
— No! będzie... będzie...
— Więc jeszcze nie jest?
— Przynajmniej ja nic o tem nie wiem.
— Niema o bliskiem stawaniu zatem mowy?
— Niestety, pani...
— A zatem, — zawołała stara dama powstając — zażartowano sobie ze mnie niegodnie.
Pan Flageot odsunął perukę na czubek głowy i mruknął:
— Bardzo się tego boję.
— Panie Flageot!... — wrzasnęła hrabina.
Adwokat podskoczył na krześle, dając znak Małgorzacie, aby trzymała się wpobliżu...
— Nigdy nie daruję tego poniżenia, udam się do ministra policji, aby kazał odszukać lafiryndę, która pozwoliła sobie tak mi ubliżyć!
— Ba! — odezwał się pan Flageot — to chyba będzie bardzo trudno.
— Jak ją tylko znajdą — prawiła hrabina w uniesieniu, — rozpocznę kroki natychmiast.
— Przybędzie zatem nowy proces, — powiedział smutno adwokat.
Słowa te ochłodziły staruszkę.
— Boże! — zawołała, — a ja zdążałam tu z taką radością!
— Cóż ta kobieta powiedziała pani?
— Że przybywa od pana.
— Intrygantka jakaś.
— Że pan kazałeś powiadomić mnie, iż moja sprawa wznowiona; że powinnam przybyć natychmiast pod groźbą nowego opóźnienia.
— Niestety! pani hrabino, daleko, bardzo nam daleko jeszcze do rozpoczęcia.
— Zapomniano o nas, czy tak?
— Zapomniano, pogrzebano i chybaby cudem... ale to tak rzadko się trafia...
— Zapewne... — westchnęła hrabina.
Pan Flageot jej zawtórował.
— Słuchaj panie Flageot, chcesz bym ci coś powiedziała?
— Proszę.
— Ja tego nie przeżyję.
— Toby pani bardzo źle zrobiła.
— Boże! mój Boże! czuję że moje siły wyczerpują się.
— Odwagi, pani, odwagi!
— Czyż nie masz pan żadnej dla mnie rady?
— I owszem: powrócić do swoich dóbr i zgoła nie dawać wiary tym, co zjawiać się będą w mojem imieniu, nie przynosząc ani litery ode mnie.
— Trzeba abym powróciła do moich dóbr?...
— To będzie najrozsądniej.
— Wierzaj mi atoli panie Flageot — przerwała hrabina, że nie zobaczymy się więcej na tym padole płaczu.
— Okropność!
— Mam strasznych widocznie nieprzyjaciół!
— Przysiągłbym, że to Saluces’ów sztuczka.
— W każdym razie bardzo nędzna.
— O tak!... bardzo nędzna.
— Oj! sprawiedliwość, sprawiedliwość! — I wykrzyknęła hrabina, — to otchłań, drogi panie Flageot.
— A dlaczego? — odpowiedział prawnik; dlatego, że sprawiedliwość nie jest już sobą, bo pan de Maupeau chce być kanclerzem, zamiast prezesem pozostać.
— Panie Flageot, napiję się teraz chętnie.
— Małgorzato! — krzyknął adwokat.
Nie było jej. Wysunęła się spostrzegłszy, że rozmowa weszła na tor pokojowy. Teraz wróciła z dwoma szklankami na tacy, którą była wyniosła. Pani de Béarn wychyliła powoli swoje piwo, zaszczyciwszy poprzednio adwokata trąceniem o jego szklankę. Potem pożegnała go smutnym ukłonem i smutniejszem jeszcze „do widzenia” i skierowała swe kroki do przedpokoju.
Pan Flageot szedł za nią z peruką w ręku. Pani de Béarn stanęła nad schodami i zaczęła szukać poręczy, gdy jakaś ręka spoczęła na jej ręce, a jakaś głowa odbiła się od jej piersi.
Ręka ta i głowa należały do jednego z dependentów — który po cztery stopnie przeskakując pędził na górę.
Stara hrabina, złorzecząc, poprawiła suknię i schodziła dalej, dependent zaś dopadł do drzwi pchnął je, i zawołał rozradowanym donośnym głosem prawdziwego jurysty:
— Oto jest, panie Flageot, jest — w sprawie Béarn!
I podał papier adwokatowi.
Posłyszawszy swoje nazwisko, hrabina powróciła, odepchnęła dependenta, rzuciła się na pana Flageot i wyrwała mu papier z ręki.
— Cóż?... wykrzyknęła, co tam powiedziano o tem, panie Flageot?
— Na honor, nic jeszcze nie wiem, hrabino; jeżeli jednak raczy pani oddać mi papiery, to się dowiem.
— Prawda, prawda, mój dobry panie Flageot; masz i czytaj, a prędko.
Adwokat spojrzał na podpis.
— Od pana de Guilton, prokuratora — powiedział.
— O! mój Boże!
— Zaprasza mnie — kończył pan Flageot z wzrastającem osłupieniem, — abym był przygotowany do bronienia sprawy na wtorek, bo nasz proces jest wywołany.
— Wywołany! — zakrzyczała hrabina, skacząc prawie z radości, — wywołany! Tylko proszę cię panie Flageot, nie żartujmy, bo tym razem już bym się nie podniosła więcej.
— Pani — powiedział ogłuszony nowiną prawnik, — jeżeli tu jest ktoś, co żartuje, to chyba pan Guilton, a byłoby to po raz pierwszy w jego życiu.
— Czy ten list tylko rzeczywiście jest od niego?
— Jest Guilton, proszę patrzeć.
— Prawda!... wywołany dzisiaj, będzie broniony we wtorek. Widocznie ta dama, która mnie odwiedziła nie była intrygantką?
— Widocznie, że nie.
— Skoro jednak nie przez pana była przysłana!... Czyś pan tylko pewny tego?
— Na Boga! najzupełniej jestem pewny!
— Przez kogóż więc?
— Właśnie to ciekawe przez kogo.
— Bo nareszcie była przysłana przez kogoś.
— Nie rozumiem.
— Tonę w domysłach.
— Pozwólno mi raz jeszcze to odczytać mój drogi panie Flageot, — jest wywołany, będzie broniony, tak, napisano będzie broniony przed panem prezesem Maupeau... Do wszystkich djabłów! czy tak jest?
— Bezwątpienia.
— To źle!
— Dlaczego?
— Bo pan Maupeau to wielki przyjaciel Saluces’ów.
— Naprawdę?...
— Przyjaciel ich zagorzały.
— Masz tobie, to znaczy, że w większym niż kiedykolwiek jesteśmy kłopocie. Dziwne mam szczęście!
— A jednak, niema co, trzeba aby go pani hrabina odwiedziła.
— Okropnie mnie zapewne przyjmie...
— Prawdopodobnie.
— O panie Flageot, co mi pan mówisz?
— Prawdę, kochana pani.
— Nie tylko że sam tracisz odwagę, lecz i mnie resztę jej odbierasz?
— Nie, nie może być nic dobrego przy panu Maupeau.
— Do tego stopnia słaby z pana Cyceron?
— Cyceron byłby także przegrał sprawę, gdyby był bronił jej przed Verresem, a nie przed Cezarem, odpowiedział pan Flageot, zdobywając się na tę skromną odpowiedź wobec nadzwyczajnego zaszczytu uczynionego mu przez klientkę.
— Radzisz mi zatem, ażeby go nie odwiedzać?
— Uchowaj Boże, nie mogę radzić pani nic podobnego; żałuję tylko, że jest pani do tego zmuszoną.
— Mówisz, panie Flageot, jak żołnierz mający zamiar uciec ze stanowiska. Możnaby przypuścić, że się obawiasz sprawy.
— Pani hrabino, odpowiedział adwokat, przegrałem w mojem życiu nie jedną, która zapewniała większe widoki zysku, aniżeli ta.
Hrabina westchnęła, ale przywołując całą swoją energję:
— Nie ustąpię, dodała z rodzajem godności stanowiącej sprzeczność z całą tą trochę komiczną rozmową, — nie będzie mi nikt mógł powiedzieć, że broniąc swej słusznej sprawy, cofnęłam się przed intrygą. Przegram, ale pokażę ludziom złej wiary oblicze kobiety wyższej, których tak dziś nie wiele u dworu. Czy zechcesz panie Flageot towarzyszyć mi do pana wicekanclerza?
— Pani, odpowiedział adwokat przywołując także na pomoc wszystką swoją godność, pani, przysięgliśmy sobie, my członkowie opozycji w parlamencie paryskim, że poza obrębem audjencji, nie będziemy mieli nic wspólnego z tymi, którzy odstąpili sprawy pana d’Aiguillon. Jedność stanowi siłę; a ponieważ w tej sprawie pan de Maupeau na dwóch ramionach płaszcz nosił, ponieważ mamy mu wiele do zarzucenia, pozostaniemy w naszym obozie, dopóki nie wywiesi białej flagi.
— W złą porę proces mój przychodzi, jak widzę, westchnęła hrabina: adwokaci poróżnieni z sędziami, sędziowie z kljentami... Ale wszystko mi jedno, wytrwam.
— Niech ci Bóg dopomaga, pani hrabino, rzekł adwokat zarzucając połę szlafroka na lewe ramię, jak senator rzymski togę.
— Nie tęgi adwokacina, powiedziała sobie w duchu pani de Béarn. Obawiam się, że z nim mogę mieć mniejsze powodzenie przed parlamentem, niżeli je miałam sama u siebie, przemawiając przed poduszkami.
— Adieu, panie Flageot, rzekła, wystudjuj proszę dobrze moją sprawę, nie wiadomo co się przytrafić może.
— O obronę niech się pani nie kłopocze, hrabino. Będzie ona piękną, bardzo piękną, bo obiecuję sobie użyć w niej strasznych aluzyj.
— Do czego, panie, do czego?
— Do upadku Jerozolimy, którą porównam z wyklętemi miastami i ogni niebieskich wzywać na nią będę. Pojmuje pani, iż nie trudno będzie się domyśleć, iż ta Jerozolima to... Wersal.
— Panie Flageot, wykrzyknęła stara pieniaczka, nie kompromituj siebie, a raczej mojej sprawy!
— Ech! ona i tak stracona z panem Maupeau; chodzi tylko o wygranie jej przed współczesnymi; a ponieważ nie wymierzą nam sprawiedliwości, zróbmy skandal!
— Panie Flageot...
— Bądźmy filozofami, szanowna pani... zagrzmijmy!

— Bodaj ci djabli zagrzmieli! mruknęła hrabina, podły adwokacino, który we wszystkiem szukasz okazji do udrapowania się w swoje filozoficzne łachmany. Idźmy do pana Maupeau, on nie filozof i z nim napewno łatwiej mi będzie porozumieć się, niż z tym niedołęgą.

XXXI
WICE-KANCLERZ

Stara hrabina udając się do pana Maupeau drżała na całem ciele.
Po drodze uspakajała się, rozumiejąc, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, godzina zanadto była na przyjęcie spóźniona, więc poprzestanie na zgłoszeniu u szwajcara przyszłej swej wizyty.
Było to około godziny siódmej wieczorem, a rozpowszechniony już pomiędzy arystokracją zwyczaj obiadowania o czwartej, przerywał wszelkie sprawy wogóle, od obiadu, aż do dnia następnego.
Dziwne sprzeczności zachodzą często w duszy ludzkiej. Pani de Béarn, gorąco pragnęła widzieć się z wice-kanclerzem, a jednak dodawała sobie otuchy myślą, że go nie zastanie.
W przedsionku pałacowym znalazła szwajcara, rozmawiającego z woźnym, który jakby mu wydawał jakieś polecenia. Zatrzymała się w obawie, aby osobą swoją nie przeszkadzać rozmawiającym, ale woźny, spostrzegłszy damę w najętym powozie, zaraz się oddalił.
Szwajcar zbliżył się do powozu i zapytał o nazwisko.
— Pewna jestem — rzekła — że zapóźno i nie będę miała zaszczytu widzieć Jego ekscelencji.
— Nie wiem — odpowiedział szwajcar, ale niech pani raczy powiedzieć mi, jak się nazywa?
— Hrabina de Béarn.
— Jego ekscelencja jest w pałacu — odpowiedział.
— Co? wykrzyknęła hrabina niezmiernie zdziwiona.
— Mówię, że jego ekscelencja jest u siebie — powtórzył szwajcar.
— Ale zapewne nie przyjmuje?
— Panią hrabinę przyjmie.
Pani de Béarn wysiadła, nie wiedząc czy śni, czy jest na jawie. Szwajcar pociągnął za sznurek i zadzwonił. Na schodach ukazał się woźny i szwajcar dał znak hrabinie, że może wejść.
— Pani z ekscelencją chce się widzieć? — zapytał woźny.
— Pragnęłabym tej łaski, choć nie śmiem jej się spodziewać.
— Proszę za mną, pani hrabino.
Tyle złego mówiono o tym dygnitarzu! — myślała hrabina — a ma przecie wielką zaletę, że jest w każdej chwili przystępnym, I to kanclerz!...
Tak idąc, drżała jednak na myśl zobaczenia człowieka, który miał być o tyle opryskliwym i szorstkim w obejściu, o ile skrupulatnym w pełnieniu obowiązków. Pan de Maupeau, zanurzony w obszernej peruce, ubrany w czarny aksamit, pracował w gabinecie przy otwartych drzwiach.
Wchodząc, rzuciła okiem dokoła, i z wielkiem zdziwieniem spostrzegła, iż prócz jej twarzy i chudej, żółtej a zafrasowanej twarzy kanclerza, żadna inna w lustrze się nie odbijała.
Woźny oznajmił: — „Pani hrabina de Béarn!“
Pan de Maupeau zerwał się na równe nogi i w jednej chwili stanął oparty o kominek.
Pani de Béarn złożyła trzy oficjalne ukłony.
Uprzejme słówka nie kleiły się jej. Nie spodziewała się tego szczęścia... nie spodziewała się, ażeby tak zajęty minister raczył...
Pan de Maupeau odpowiedział, iż czas nie mniej jest cennym dla poddanych Jego Królewskiej Mości, jak dla jego ministrów; że jednak należy czynić pewne wyróżnienia wśród tych, którym pilno, i on też najlepszą cząstkę wolnego swego czasu oddaje zasługującym na to wyróżnienie.
Nowe ukłony pani de Béarn, potem kłopotliwe milczenie, bo na tem skończyły się komplementa, a zaczynała się prośba.
Pan de Maupeau czekał, gładząc się po brodzie.
— Panie ministrze — odezwała się hrabina — staję przed waszą ekscelencją, aby mu pokornie przedstawić ważną sprawę, od której całe moje mienie zależy.
Pan de Maupeau lekko skłonił głową, co miało znaczyć:
— Niech pani mówi.
— Wistocie cały mój majątek, a raczej syna mego, jest zagrożony z powodu procesu, który prowadzę obecnie przeciw familji Saluces’ów.
Wice-kanclerz słuchał w zamyśleniu.
— Lecz prawość waszej ekscelencji tak mi jest znaną, że chociaż wiem, jaką żywi pan przyjaźń dla strony przeciwnej, bez wahania jednak przychodzę błagać o wysłuchanie.
Pan de Maupeau nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, słysząc prawość swoją tak wychwaloną: było to podobne do apostolskich cnót Dubois, nad którymi unoszono się przed pięćdziesięciu laty.
— Pani hrabina słusznie mówi, że jestem przyjacielem Salucesów; lecz niemniej słusznie wierzy, iż przyjmując pieczęć kanclerską, zrzekłem się wszelkich przyjaźni. Odpowiem więc pani, pominąwszy wszelkie postronne szczegóły jak przystało na kierownika sprawiedliwości.
— O! panie, bądź błogosławiony! — zawołała stara hrabina.
— Badam waszą sprawę, hrabino, jako zwyczajny prawnik — ciągnął dalej kanclerz.
— A ja składam waszej ekscelencji dzięki.
— Sprawa wasza, hrabino, o ile słyszałem, wkrótce ma być rozpoznawana.
— W przyszłym tygodniu, ekscelencjo.
— Więc czego teraz pani żądasz?
— Aby wasza ekscelencja poznać zechciał bliżej tę sprawę.
— Znam ją.
— Co wasza ekscelencja o niej myśli? — drżąc zapytała hrabina.
— O pani sprawie?...
— Tak.
— Myślę, że niema najmniejszej wątpliwości...
— Jakto? co do wygranej.
— Nie, co do przegranej.
— Pan powiada, że przegram.
— Nieomylnie. Dam pani jedną radę.
— Jaką? — zapytała hrabina z ostatnią iskierką nadziei.
— Jeżeli pani masz jakie wypłaty, po zapadnięciu wyroku...
— To co?
— To trzeba mieć kapitały przygotowane.
— Ależ zrujnowani będziemy!
— Pojmuje pani hrabina, że sprawiedliwość na takie względy nie zważa.
— Jednakże, obok sprawiedliwości, jest jeszcze litość.
— Hrabino, sprawiedliwość przedstawiają z zawiązanemi oczyma.
— Nie odmówicie mi jednak waszej rady, ekscelencjo.
— I owszem, o co chodzi?
— Czyż niema sposobu wejścia w układy, złagodzenia wyroku?
— Czy nie znasz żadnego ze swoich sędziów, hrabino?
— Żadnego.
— To źle! Panowie de Saluces mają bliskie stosunki prawie z całym parlamentem!
Hrabina zadrżała.
— W gruncie rzeczy to nic nie znaczy, bo sędzia nie da się powodować osobistemi względami...
Była to taka prawda, jak prawość wicekanclerza i głośne cnoty apostolskie Dubois, Hrabina o mało nie zemdlała.
— Bądź co bądź, ciągnął kanclerz, złożywszy hołd cnocie — sędzia więcej o swoim przyjacielu myśli niż o obcym, to aż nadto słuszne; a ponieważ sprawiedliwie przegrasz pani swój proces, w dodatku jeszcze mogą następstwa jego dla pani uczynić jak najnieprzyjemniejszymi.
— Ależ to przerażające, co mi wasza ekscelencji mówi.
— Co do mnie, niech pani wierzy hrabino, że będę neutralnym, nie potrzebuję nic polecać sędziom, a ponieważ sam nie sądzę, mogę więc o tem mówić.
— Niestety! panie ministrze, ja zaś podejrzewam! Wicekanclerz utkwił siwe oczki w hrabinę.
— Podejrzewam, że panowie de Saluces mieszkając w Paryżu, są w dobrych stosunkach ze wszystkimi sędziami, i że dlatego będą wszechmocni...
— Przedewszystkiem, mają za sobą prawo.
— Jakże to boleśnie słyszeć te słowa z ust człowieka nieomylnego, jakim jest wasza ekscelencja.
— Tak pani, mówię to wszystko, bo to jest prawda, a jednak, z udaną dobrodusznością ciągnął dalej pan de Maupeau, — na honor, chciałbym być pani użytecznym.
Hrabina zaniepokoiła się; zdało jej się, że coś niejasnego widzi jeżeli nie w słowach to w myśli wicekanclerza, i czuła zarazem, że gdyby się rozproszyły te ciemności, możeby coś przychylnego dla siebie ujrzała poza niemi.
— Zwłaszcza imię jakie pani nosi, jedno z najpiękniejszych imion Francji, jest dla mnie wiele znaczącym względem.
— Nie przeszkodzi mi to przegrać!...
— Pani! ja nic nie mogę.
— O! ekscelencjo, ekscelencjo, mówiła hrabina, kiwając głową, co to się teraz dzieje!
— Chcesz pani mówić, rzekł z uśmiechem pan de Maupeau, że za naszych czasów było lepiej.
— Niestety! ekscelencjo, tak mi się zdaje przynajmniej, i z rozkoszą wspominam owe czasy, kiedy jako zwyczajny adwokat królewski w parlamencie, wygłaszałeś te cudne mowy, którym ja, wówczas młoda kobieta, przyklaskiwałam z zapałem! Co za ogień, co za wymowa, co za prawość!! A! panie kanclerzu, w tamtych czasach nie było ani intryg, ani stronności w tamtych czasach wygrałabym mój proces.
— Mieliśmy panią de Phalaris, która próbowała rządzić, w chwili gdy regent zamknął oczy, i Myszkę, która wszędzie się wkręciła, aby coś zgryźć.
— O! pani de Phalaris tak wielką damą była, a Myszka tak dobrem dziewczęciem!
— Że niepodobna było nic im odmówić.
— I one nie umiały odmawiać.
— O! pani, śmiejąc się odpowiedział kanclerz z takim szczerym śmiechem, że zdziwił hrabinę, nie zmuszaj mnie do obmawiania moich rządów przez wzgląd na moją młodość...
— Nie może mi jednakże wasza ekscelencja zabronić płakać nad stratą mojego majątku, nad ruiną mojego starożytnego domu.
— Otóż zaraz widać, hrabino, że nie należy pani do naszej epoki; złóż, złóż ofiarę bożkom dzisiejszym!
— Niestety! panie, bożki gardzą uwielbieniem tych co z próżnemi przychodzą rękami.
— Kto wie?
— Doprawdy?
— Tak, a pani, o ile mi się zdaje, wcale jeszcze nie probowała.
— O panie! jakże dobrym jesteś, że tak po przyjacielsku odzywasz się do mnie.
— Toż w równym wieku jesteśmy, hrabino.
— Czemuż nie mam dwudziestu lat, i czemu pan nie jesteś zwykłym adwokatem?... Przemawiałbyś za mną i radni Saluces’owie nie oparliby się nam.
— Niestety! wiek ten już nam się nie wróci, z galanterją podchwycił kanclerz, teraz trzeba ażeby za nami błagali młodzi, bo sama pani przyznajesz, że to jest wiek wpływowy... Nikogo hrabino nie znasz u dworu?
— Starych wyszłych z mody arystokratów, którzy żenowaliby się prosić za swoją dawną zubożałą przyjaciółką. Mam wstęp do Wersalu, gdybym chciała poszłabym tam, lecz na cóż mi się to zda?
O! niech odzyskam moje dwieście tysięcy liwrów dochodu, a będę znowu poszukiwaną. Uczyń ten cud, ekscelencjo!...
Kanclerz udawał, że nie słyszy tych ostatnich słów.
— Na pani miejscu puściłbym starych w niepamięć, jak oni z panią uczynili, i udałbym się do młodych, wśród nich rekrutując sobie stronników. Czy znane są pani córki królewskie?
— Zapomniały o mnie.
Zresztą, nie wiele one mogą. A niezna pani delfina?
— Nie.
— On teraz coprawda zanadto zajęty arcyksiężniczką, aby o czem innem mógł myśleć; lecz poszukajmy pomiędzy ulubieńcami.
— Nie wiem nawet jak się nazywają.
— Pan d’Aiguillon?
— Letkiewicz, o którym niestworzone rzeczy mówią; on to się schował we młynie, gdy inni się bili... Fi!...
— E! wszystkiemu co się mówi trzeba wierzyć tylko w połowie.
Poszukajmy jeszcze.
— Szukaj ekscelencjo, szukaj.
— Czemu nie? Tak... Nie... Otóż jest...
Czemu nie miałaby się pani udać do samej hrabiny?
— Do pani Dubarry? — zapytała dama, otwierając swój wachlarz.
— Tak; to w gruncie rzeczy dobra kobieta.
— Doprawdy?
— A nadewszystko uczynna.
— Jestem z zanadto starej rodziny, aby się jej podobać.
— Mylisz się, hrabino, ona, i owszem, pragnie sobie zjednywać starodawne rodziny.
— Doprawdy? podchwyciła hrabina, widocznie chwiejąc się w oporze.
— Pani ją zna?
— Mój Boże! nie.
— To źle.
— Ma duże wpływy!
— Tak, lecz ja nigdy jej nie widziałam.
— Ani jej siostry Chon?
— Nie.
— Ani Bischi?
— Nie.
— Ani jej brata Jana?
— Nie.
— Ani murzyna Zamora?
— Jakto, murzyna?
— Tak, jej murzyn to potęga.
— To małe straszydło, którego portrety sprzedają na Pont-Neuf, ten podobny do przebranego mopsa?
— Ten sam.
— Ja miałabym znać tego smolucha krzyknęła, obrażona w swojej godności hrabina jak możesz pytać o to ekscelencjo?
— Widocznie nie pragniesz pani odzyskać dóbr swoich.
— Dlaczego?
— Bo brzydzisz się Zamorem, hrabino, — Lecz z tem wszystkiem, co może ów Zamor?
— Może się bardzo przyczynić do wygrania procesu.
— On, ten Mozambik! jakimże sposobem?
— Powiedziawszy swej pani, że sprawiłoby mu to przyjemność. On ma wpływy... robi, co chce ze swoją panią, a jego pani wszystko, co chce, robi z królem.
— Więc to Zamor rządzi Francją?
— Hm! Zamor ma wielkie wpływy i wolałbym poróżnić się z... delfinem, aniżeli z nim.
— Jezusie! — wykrzyknęła pani de Béarn — gdyby mi to mówiła osoba nie tak poważna, jak wasza ekscelencja...
— Nie tylko ja to mówię, lecz wszyscy. Zapytaj, hrabino, książąt i parów, czy, jadąc do Luciennes albo do Marly, zapominają o cukierkach dla podniebienia, lub o perłach do uszu Zamora. A wiesz pani, przy jakiem mnie, kanclerza państwa, zastałaś zajęciu? Układałem dla niego dochody gubernatorskie.
— Gubernatorskie?
— Tak; p. de Zamor jest mianowany komendantem Luciennes.
— Takim tytułem wynagrodzono hrabiego de Béarn po dwudziestoletniej służbie!
— Mianując go komendantem zamku de Blois, tak.
— Co za upadek, mój Boże! — zawołała stara hrabina — ależ monarchja zgubiona?
— Co najmniej bardzo chora, hrabino; ale z chorego, co ma umrzeć, wyciąga się, co można.
— Tak, tylko trzeba mieć możność zbliżenia się do niego.
— Wiesz, czego potrzeba, hrabino, aby być dobrze przyjętym przez panią Dubarry?
— Czego?
— Trzeba, aby się tak złożyło, iżbyś mogła ten dyplom gubernatorski wręczyć jej murzynowi... pyszny wstęp do interesu!
— Tak sądzisz, ekscelencjo? — zapytała zgorszona hrabina.
— Jestem tego pewny; ale...
— Ale...
— Ale nie znasz z jej otoczenia nikogo, hrabino?
— Prócz pana, ekscelencjo!
— E! ja...
— Jakże?
— Ja byłbym w wielkim kłopocie.
— Tak — rzekła biedna stara, złamana tą odpowiedzią — tak, fortuna nic dla mnie zrobić nie chce. Wasza ekscelencja przyjmuje mnie, jak nigdy nie spodziewałam się być przyjętą, nawet nadziei nie miałam dostąpić takiego zaszczytu. Ja ze swej strony, nie dość, że jestem gotowa nadskakiwać pani Dubarry, — ja z rodu Béarnów! — nie dość, że dla dostania się do niej, przyjmuję rolę posłańca do tego obmierzłego murzyniska, któregobym nie zaszczyciła kopnięciem nogą... spotkawszy go na ulicy, a jeszcze trudno mi się dostać do tej poczwary...
Pan de Maupeau zdawał się namyślać, wtem woźny oznajmił:
— Pan wicehrabia Jan Dubarry!
Na te słowa kanclerz uderzył w dłonie ździwiony, a hrabina osunęła się na fotel, na pół zdrętwiała.
— I mów jeszcze, hrabino, że cię fortuna opuściła! — zawołał kanclerz.
— Przeciwnie, Opatrzność działa za ciebie!
Następnie zwrócił się do woźnego i, nie pozwalając hrabinie ochłonąć z wrażenia: — „proś“ — zawołał.
Woźny oddalił się, a po chwili wrócił, poprzedzając naszego znajomego, Jana Dubarry, który wszedł wyprostowany z ręką na temblaku.
Po zwykłym ukłonie, kiedy hrabina niepewna i drżąca usiłowała powstać, ażeby odejść, kanclerz skinął jej lekko głową, na znak, że posłuchanie skończone.
— Przepraszam, ekscelencjo — odezwał się wicehrabia, — przepraszam panią, nie przeszkadzam, pozostań pani, jeżeli ekscelencja niema nic przeciw temu; mam tylko parę słów do powiedzenia.
Hrabina, nie dając się prosić, usiadła; serce jej biło i rozpływało się z radości.
— Może będę przeszkadzała — wyjąkała nieśmiało.
— O! wcale nie. Dwa słowa mam do powiedzenia ekscelencji, tyle tylko, ażeby zanieść skargę.
— Skargę! — zawołał kanclerz.
— Zamordowany jestem, ekscelencjo; zamordowany! nie mogę darować takich rzeczy, pojmuje pan. Niech poniewierają nami, niech żartują z nas w śpiewkach, niech czernią, wszystko to znieść można, ale niech nas nie zabijają przebóg! — przecie to idzie o życie.
— Wytłumacz się pan! — zawołał kanclerz z udanem przerażeniem.
— Uczynię to natychmiast, ale przerwałem posłuchanie.
— Pani hrabina de Béarn — rzekł kanclerz, przedstawiając ją wicehrabiemu Dubarry.
Dubarry cofnął się z wdziękiem, składając ukłon; hrabina uczyniła to samo i ukłonili się sobie z taką ceremonją, jakgdyby się znajdowali na pokojach dworskich.
— Poczekam, panie wicehrabio — powiedziała.
— Pani hrabino, nie śmiem popełnić występku przeciw grzeczności.
— O! proszę pana, proszę — mnie idzie tylko o pieniądze, a panu o honor, panu więc należy się pierwszeństwo.
— Pani — rzekł wicehrabia, — skorzystam z waszej uprzejmości. I opowiedział sprawę kanclerzowi, który wysłuchał go z powagą.
— Potrzebowałbym na to świadków — rzekł pan de Mauepau, po chwili milczenia.
— A! — zawołał Dubarry — poznaję w tem niezłomnego sędziego, wierzącego tylko niezaprzeczonej prawdzie. Znajdą się i świadkowie...
— Ekscelencjo — odezwała się hrabina, — jeden już się znalazł.
— Któż nim jest? — zapytali jednocześnie wicehrabia i pan de Maupeau.
— Ja — odrzekła hrabina.
— Pani? — podchwycił kanclerz.
— Proszę posłuchać, czyż to zajście nie zdarzyło się w wiosce de la Chaussée?
— Tak pani.
— Przy zmianie koni pocztowych?
— Tak.
— To będę pańskim świadkiem. Przejeżdżałam tamtędy, we dwie godziny po wypadku.
— Doprawdy? — zagadnął kanclerz.
— Uszczęśliwiasz mnie pani — dodał wicehrabia.
— Cała wioska, ze wszelkiemi szczegółami, ciągnęła hrabina, — mówiła o tem wydarzeniu.
— Strzeż się, hrabino, — zawołał Dubarry, — jeżeli przystajesz na wyświadczenie mi przysługi w tej sprawie, Choiseul’owie, prawdopodobnie znajdą sposób, ażebyś tego musiała później żałować.
— A tak! istotnie — dodał kanclerz, — i to, tem łatwiejby im przyszło, że pani hrabina ma obecnie proces, którego wygranie wydaje mi się mocno niepewnem.
— Ekscelencjo, ekscelencjo — zawołała stara dama, — podnosząc ręce do czoła, — z przepaści w przepaść się staczam.
— Wesprzej się, hrabino, trochę na tym panu — rzekł kanclerz półgłosem, — on ci poda silne ramię.
— Ja tylko jedno — dorzucił Dubarry ze znaczącą miną, — ale znam kogoś, kto posiada dwa mocne i długie i wyciąga je do was, hrabino.
— O! panie wicehrabio — zawołała stara dama, — czyż mogę w to uwierzyć?
— Przysługa za przysługę, proszę pani; przyjmuję waszą, niech pani przyjmie moją. Dobrze?
— Czy ja przyjmuję... O! za wiele szczęścia.
— Zatem! jadę do siostry: racz pani przyjąć miejsce w moim powozie.
— Jakto, tak odrazu, bez żadnego przygotowania?... Oh! bez żadnego powodu wicehrabio, nie ośmieliłabym się.
— Przeciwnie, powód łatwo da się znaleźć — podchwycił kanclerz, wsuwając w rękę hrabinie dyplom dla Zamora.
— Ekscelencjo! — zawołała hrabina — jesteś moją opatrznością, tak, jak wicehrabia jest kwiatem szlachty francuskiej.
— Do usług pani... powtórzył Dubarry, wskazując drogę hrabinie, której w tej chwili jakby skrzydła wyrosły.
— Dzięki ci, w imieniu siostry, kuzynie — wyszeptał pocichu wicehrabia do pana de Maupeau. — Dobrze odegrałem moją rolę, co?
— Wybornie, — rzekł Maupeau. — Opowiedz tam jak ja wykonałem swoją. Ale, pilnuj się, stara jest mądra...
W tejże chwili hrabina się obróciła.
Dwaj panowie pożegnali się nadzwyczaj ceremonjalnie.

Kareta wspaniała ze służbą w liberji królewskiej oczekiwała przed gankiem. Hrabina usadowiła się przepełniona dumą, i na dany przez Jana znak ruszono z miejsca.

XXXII
DYPLOM ZAMORA

Po odejściu króla pani Dubarry pozostała nareszcie sama z Chon i bratem, który nie pokazywał się dotychczas, aby nie spostrzeżono, że rana jego była w rzeczywistości bardzo lekka.
Z narady familijnej wynikło, że hrabina, miast jechać do Luciennes, jak to przyrzekła królowi, udała się do Paryża. Miała przy ulicy de Valois mieszkanie, które służyło całej tej podróżującej bezustanku rodzinie za zajazd, ilekroć interesy lub przyjemności wymagały zatrzymania się w stolicy.
Pani Dubarry rozgościła się tam i z książką w ręku czekała.
Przejeżdżając przez miasto nie mogła sobie jednak faworyta odmówić, aby nie wyjrzeć od czasu do czasu przez okno karety. Jest to słabostka wszystkich pięknych kobiet; lubią się pokazywać, wiedząc, że miło jest na nie patrzyć. Gdy się rozeszła wieść o jej przyjeździe, pomiędzy drugą a szóstą zjawiło się ze dwadzieścia osób z wizytą.
Było to łaską Opatrzności dla biednej hrabiny, która pozostawiona sama sobie, umarłaby chyba z nudów. Na królowaniu, ploteczkach i kokieterji czas zeszedł jej prędzej.
Wpół do ósmej biło na zegarze kościoła świętego Eustachego, gdy przejeżdżał tamtędy wicehrabia, wioząc hrabinę de Béarn do siostry.
Rozmowa w karecie toczyła się jeszcze na ten sam temat. Wicehrabia, przybierając ton protektora, podziwiał szczęśliwy zbieg okoliczności, który pozwoli pani de Béarn poznać hrabinę Dubarry; pieniaczka ze swej strony unosiła się nad grzecznością i uczynnością wicekanclerza. Tymczasem konie stanęły przed domem hrabiny.
— Pani pozwoli, że uprzedzę hrabinę, jaki zaszczyt ją czeka, rzekł wicehrabia, wprowadzając starą damę do salonu, który służył za poczekalnię.
— O! panie, rzekła hrabina, byłabym niepocieszona, gdyby jej odwiedziny moje w czemkolwiek miały przeszkodzić.
Jan zbliżył się do Zamora, czatującego na przybycie wicehrabiego u okien przedsionka i wydał mu po cichu rozkaz.
— Ach! co za rozkoszny murzynek! — wykrzyknęła hrabina.
— Czy to siostry pańskiej?
— Tak pani! jest to jeden z jej ulubieńców.
— Winszuję mu tego.
W tejże chwili otworzyły się podwoje salonu, i pokojowiec wprowadził hrabinę de Béarn do wielkiej sali, gdzie pani Dubarry udzielała posłuchań.
Gdy staruszka z westchnieniem przyglądała się zbytkownemu urządzeniu tej czarodziejskiej siedziby, Jan Dubarry poszedł do siostry.
— Czy to ona? — zapytała hrabina.
— We własnej osobie.
— Nie domyśla się niczego?
— Niczego w świecie.
— A wice-kanclerz?...
— Wyśmienity. Wszystko nam sprzyja, moja droga.
— Nie siedźmy razem za długo, bo się czego domyśli.
— Masz słuszność, wygląda na bardzo przebiegłą. Gdzie jest Chon?
— Wiesz przecie, że w Wersalu.
— Przedewszystkiem niech się nie pokazuje.
— Zaleciłam to jej bardzo.
— A teraz, ukaż się, księżno.
Pani Dubarry, popchnąwszy drzwi buduaru, weszła.
Wszystkie ceremonje ówczesnej etykiety, stosowane w tych razach, zachowane zostały przez te dwie aktorki, ożywione pragnieniem przypodobania się sobie wzajemnie.
Pierwsza odezwała się pani Dubarry.
— Pani, dziękowałam memu bratu, za zaszczyt, jaki mi sprawiają odwiedziny pani. Teraz pani składam podziękowanie, za powzięcie tej myśli.
— A ja, pani, — odpowiedziała zachwycona pieniaczka — nie umiem znaleźć słów, na wyrażenie mojej wdzięczności za uprzejme przyjęcie, jakie mnie tu spotyka.
— Pani — rzekła z głębokim ukłonem hrabina — obowiązkiem moim względem tak dostojnej damy, jest oddać się na usługi, jeżeli w czemkolwiek użyteczną jej być mogę.
I po trzech obustronnych ukłonach, hrabina wskazała pani de Béarn fotel, a w drugim sama zasiadła.
— Pani — mówiła faworyta do hrabiny — proszę mówić, słucham.
— Pozwól, siostro — przerwał Jan — pozwól, że objaśnię, iż pani nie przyszła do ciebie z prośbą; pani hrabina nie ma nic podobnego na myśli; kanclerz obarczył panią poleceniem do ciebie, ot i wszystko.
Pani de Béarn z wdzięcznością spojrzała na Jana i podała hrabinie dyplom, podpisany przez wicekanclerza, wynoszący Luciennes do godności pałacu królewskiego i mianujący Zamora rządcą tegoż pałacu.
— To ja jestem pani obowiązaną — rzekła hrabina, rzuciwszy okiem na dyplom, — i gdybym była tyle szczęśliwą, abym się mogła odwdzięczyć..
— O! to z łatwością pani przyjdzie — zawołała pieniaczka z żywością.
— Jakto? niech pani mówi, proszę.
— Ponieważ, hrabino, raczyła pani powiedzieć, iż nazwisko moje nie jest jej nieznane...
— A jakże, de Béarn!
— Może więc słyszała pani o procesie w którym chodzi o mój majątek rodzinny.
— Proces z panem de Saluces, jeżeli się nie mylę.
— Niestety! tak pani.
— Tak, tak, znam tę sprawę — powiedziała hrabina, Jego Królewska Mość, będąc u mnie przeszłego wieczoru, mówił o niej z moim kuzynem, panem de Maupeau.
— Jego Królewska Mość mówił o moim procesie?
— Tak pani.
— Niestety! hrabino! — odpowiedziała Dubarry, potrząsając głową.
— Więc proces przegrany, prawda? — zawołała stara pieniaczka niespokojnie.
— Jeżeli mam prawdę mówić, to bardzo się o panią boję.
— Jego Królewska Mość powiedział!
— Najjaśniejszy Pan mówił tylko, że uważa te dobra za należące słusznie do rodziny de Saluces.
O Boże, Boże, szanowna pani!... gdyby Jego Królewska Mość znał sprawę, gdyby wiedział, że zostały oddane przez cesję po wypłaceniu należności dwieście tysięcy franków,... Tak, pani... po wypłaceniu. Nie posiadam pokwitowań, ale mam dowody moralne i gdybym mogła osobiście stanąć przed parlamentem i bronić mej sprawy, wykazałabym jak najjaśniej...
— Jak najjaśniej? — podchwyciła hrabina, nic a nic nie rozumiejąca z tego, co mówiła pani de Béarn, udająca jednakże, iż ją to bardzo zajmuje.
— Tak, pani, dowodzę, że rewers na dwieście tysięcy franków z procentami, co wynosi obecnie więcej niż miljon, że rewers z datą 1406 r. musiał być zapłacony przez Guy’a Gastona IV hrabiego de Béarn, na łożu śmiertelnem w r. 1417, ponieważ w testamencie własną jego ręką napisane stoi: „Na śmiertelnem łożu, nie winien nic ludziom i gotów stanąć przed obliczem Boga“....
— No i cóż dalej? — zapytała hrabina.
— Przecie pani rozumie: skoro nic nie winien był ludziom, zatem zapłacił de Saluces’om. W przeciwnym razie byłby powiedział: „Będąc winien dwieście tysięcy liwrów“, zamiast: „Nie będąc nic winien“.
— Z pewnością byłby tak uczynił — przerwał Jan.
— A nie posiadacie innych dowodów?
— Tylko słowo Gastona IV, pani, którego zwano bez skazy.
— A wasi przeciwnicy posiadają dowody?
— Tak — odpowiedziała stara — i to właśnie gmatwa proces.
Powinna była powiedzieć, że go rozjaśnia, lecz pani de Béarn sądziła o rzeczach ze swego punktu widzenia.
— Zatem pani jest przekonana, że de Saluces są zapłaceni? — powiedział Jan.
— Tak, panie wicehrabio, jest to moje przekonanie niewzruszone.
— A więc! — podjęła hrabina, zwracając się z miną przejętą do brata — wiesz Janie, że ten dowód, na który powołuje się pani de Béarn, zmienia straszliwie postać rzeczy.
— Straszliwie, tak pani — wypowiedział Jan.
— Straszliwie dla moich przeciwników — ciągnęła hrabina — wyrażenie w testamencie Gastona IV jest stanowcze: „Nie będąc winien nic ludziom“.
— I nietylko jest jasne, ale zupełnie logiczne — rzekł Jan. Nic nie był winien, to znaczy, że zapłacił, co był winien.
— Tak, tak, zapłacił — powtórzyła pani Dubarry.
— O! czemuż nie jesteś pani sędzią moim! — wykrzyknęła stara hrabina.
— Dawniej w podobnych wypadkach — dodał wicehrabia Jan — nie trybunały, lecz sąd boski rozstrzygał. Co do mnie, taką mam wiarę w czystość sprawy, iż gdyby zwyczaj podobny był jeszcze w użyciu, przysięgam, w tejże chwili zostałbym obrońcą pani.
— O! panie. — Zrobiłbym tylko to, co uczynił dziad mój Dubarry-Moore, który miał zaszczyt przyłączyć się do rodziny królewskiej Stuartów i walczyć za honor młodej i pięknej Edyty Scarborough. Niestety! ciągnął wicehrabia z westchnieniem pogardy — nie żyjemy już w tych czasach, pełnych chwały, i szlachcic, gdy chce praw swoich dochodzić, musi poddać się sądowi ludzi, nie rozumiejących zdania tak jasnego jak: „Nie będąc nic winien ludziom“.
— Słuchaj, mój bracie, trzysta lat mija, jak słowa te zostały napisane — ośmieliła się wtrącić Dubarry — zdaje mi się, iż w sądach zowią to przedawnieniem.
— Nie, to nic nie znaczy — odrzekł Jan przekonany jestem, że gdyby Jego Królewska Mość słyszał panią, przedstawiającą swą sprawę tak, jak nam opowiedziała...
— Przekonałabym go! jestem pewna!
— I ja także.
— Lecz jakim sposobem mogłabym mu to powiedzieć? Trzeba, ażeby pani odwiedziła mnie któregokolwiek dnia w Luciennes; a ponieważ Najjaśniejszy Pan raczy bywać u mnie dość często...
— Zapewne, moja droga siostro, ale to zależy od trafu.
— Wiesz dobrze, wicehrabio, iż często zawierzam trafowi i nigdy się nie potrzebuję nań żalić.
— Może się jednak zdarzyć, że tydzień, dwa, trzy upłynie i pani nie napotka króla.
— To prawda.
— A proces będzie sądzony w poniedziałek czy we wtorek.
— We wtorek, proszę pana.
— Dziś mamy piątek.
— W takim razie — rzekła pani Dubarry z miną zrozpaczoną — nie można już na to liczyć.
— Jakby to zrobić? — podchwycił hrabia, udając zamyślenie głębokie. — Do djabła...
— Możeby posłuchanie w Wersalu? — rzekła nieśmiało pani de Béarn.
— O! nie uzyska go pani.
— Przy pani protekcji?
— Nic to nie znaczy. Jego Królewska Mość nienawidzi rzeczy urzędowych, a obecnie zaprzątnięty jest jedną głównie sprawą...
— Sprawą izb narodowych? — zapytała pani de Béarn.
— O nie, moją prezentacją u dworu.
— A! — zawołała stara arystokratka.
— Wiadomo pani zapewne, że pomimo opozycji pana de Choiseul, pomimo intryg pana de Praslin i pomimo zabiegów pani de Grammont, król postanowił, iż będę przedstawioną.
— Nic o tem nie wiedziałam, pani hrabino.
— Król jest najzupełniej zdecydowany — dodał Jan.
— Kiedyż nastąpi przedstawienie pani?
— Niedługo.
— Król chce, aby odbyło się to przed przybyciem pani delfinowej, by mógł siostrę moją zabrać na uroczystości do Compiégne.
— A! teraz rozumiem. Pani ma być prezentowaną u dworu? — odezwała się nieśmiało hrabina.
— Mój Boże! tak. Pani baronowa d’Alogny...
— Czy pani ją zna?
— Nie znam teraz nikogo; dwadzieścia lat temu dwór opuściłam.
— Otóż pani baronowa d’Alogny będzie moją matką chrzestną. Król obsypuje ją za to swemi łaskami: mąż jej zostaje szambelanem, syn przechodzi do gwardji z obietnicą pierwszego awansu, baronostwo zamienione im będzie na hrabstwo, papiery ich, oparte na szkatule królewskiej wyżej stoją od akcyj miejskich, a wieczorem po prezentacji baronowa dostaje do ręki dwadzieścia tysięcy dukatów. To też śpieszy się, śpieszy!
— Pojmuję — odpowiedziała hrabina ze słodkim uśmiechem.
— A! wiesz, co ja myślę!... — wykrzyknął Jan.
— Co? — zapytała pani Dubarry.
— Jakie nieszczęście! — dodał, rzucając się w fotelu — że nie spotkałem pani tydzień temu u naszego kuzyna wice-kanclerza.
— Więc co?
— Nie mieliśmy wtedy żadnego układu z baronową d’Alogny.
— Mówisz, jak sfinks, mój drogi, nie rozumiem cię zupełnie.
— Jakto, nie rozumiesz?
— Nic a nic.
— Założę się, że pani rozumie.
— Przepraszam, nie mogę się domyślić...
— Przed ośmiu dniami nie mieliśmy matki chrzestnej...
— No tak.
— Otóż pani... może zanadto jestem śmiały?
— Nie, panie, niech pan mówi,
— Pani byłaby ci usłużyła, a to co robi król dla pani d’Alogny, dla niejby uczynił.
Pieniaczka zrobiła wielkie oczy.
— Niestety! — wyrzekła.
— O! gdyby pani wiedziała — ciągnął dalej Jan, z jaką łaskawością król uprzedzał jej życzenia. Gdy się tylko dowiedział, że baronowa ofiaruje się na matkę chrzestną Joanny: „Doskonale — powiedział — znudziły mnie te wszystkie hultajki dumniejsze, jak się pokazuje, ode mnie.
Hrabino, przedstawisz mi tę damę, nieprawdaż? Może ma proces, należność jaką?...“
Oczy pani de Béarn rozszerzały się coraz więcej.
— Jedna tylko rzecz — dodał król — gniewa mnie.
— Nie podobało się coś królowi?
— Tak jest. „Jedna rzecz mnie gniewa; dla wprowadzenia na dwór pani Dubarry, chciałbym nazwiska historycznego“. I mówiąc to, Najjaśniejszy Pan patrzył na portret Karola I-go!
— Najjaśniejszy Pan — rzekła stara pieniaczka — mówił to z powodu połączenia Dubarry-Moor’ów ze Stuartami, o którem wspominał pan przed chwilą.
— Tak właśnie.
— Faktem jest — mówiła pani de Béarn z intonacją trudną do oddania — że o d’Alogny’ch nie słyszałam nigdy.
— Dobra to jednak rodzina — rzekła hrabina.
— Dali nawet podobno jakieś dowody...
— A! mój Boże — krzyknął nagle Jan, zrywając się z fotela gwałtownie.
— Co ci się stało? — zapytała pani Dubarry, starając się powstrzymać śmiech, na widok wykrzywiań brata.
— Może się pan ukłuł? — spytała stara hrabina z troskliwością.
— Nie — odrzekł Jan, siadając — nie, tylko przychodzi mi świetna myśl do głowy.
— Cóż to za myśl! — rzekła hrabina śmiejąc się — że cię prawie przewróciła!
— Musi być bardzo dobra! — dodała pani de Béarn.
— Wyśmienita!
— To niech nam pan ją powie.
— Jest tylko jedno nieszczęście.
— Jakie znowu?
— Nie można myśli mojej wykonać,.
— Powiedz pan jednakże.
— Doprawdy, boję się, ażeby żalu próżnego nie wywołać.
— Nie zważaj pan, wicehrabio, mów.
— A gdyby powiedzieć pani d’Alogny o uwadze króla, jaką uczynił, patrząc na portret Karola I-go.
— Ależ, wicehrabio, byłoby to niegrzecznie...
— Tak, to prawda.
— Nie myślmy lepiej o tem.
Pieniaczka westchnęła.
— Szkoda wielka — ciągnął wicehrabia jakby do siebie — wszystko dobrzeby się składało; matrona rozumna, z nazwiskiem historycznem, trafia się zamiast pani d’Alogny; wygrywa proces, syn jej zostaje pułkownikiem, wracają jej koszta procesu. Nie, podobnego szczęścia nie spotyka się w życiu dwa razy!
— O z pewnością nie! — wyrzekła pani de Béarn odurzona,.
— Widzisz, braciszku — zaczęła ze współczuciem hrabina — zasmuciłeś panią. Czyż nie dosyć, iż nie mogę nic zrobić dla niej u króla przed prezentacją moją?
— O! gdybym mogła odroczyć termin procesu!
— Chociaż o tydzień — powiedziała Dubarry.
— Za tydzień pani już będzie przedstawioną.
— Król wtedy będzie w Compiégne, rozbawiony; delfinowa już przybędzie.
— Prawda, prawda, — powiedział Jan — ale...
— Ale co?
— Poczekajcie, przychodzi mi nowa myśl.
— O! powiedz nam prędzej!
— Zdaje mi się... nie... tak... tak właśnie.
Pani de Béarn połykała słowa Jana.
— Znalazłem sposób wyjścia...
— Słuchamy.
— Przedstawienie twoje u dworu jest dotąd tajemnicą, wszak prawda?
— Naturalnie, pani tylko jedna...
— Bądźcie państwo spokojni — wykrzyknęła stara dama.
— Nie domyślają się, iż znalazłaś matkę chrzestną.
— Bezwątpienia, król chce sprawić niespodziankę...
— To posłuchajcie.
Jan zbliżył się do niewiast.
— Pani udaje, że nie wie, iż masz być przedstawioną i że znalazłaś matkę chrzestną... Nas pani nie zna... i prosi o posłuchanie u króla.
— Pani hrabina utrzymuje, że król odmówi...
— Żąda pani audjencji i ofiarowuje się wprowadzić na dwór panią Dubarry. Króla, naturalnie, wzrusza ten krok ze stroni pani, przyjmuje ją, dziękuje i pragnie się odwdzięczyć. Pani wtedy zaczyna o procesie...
Dubarry błyszczącym wzrokiem patrzyła na starą damę, która zaczęła potrochu domyślać się podejścia.
— O ja, taka nienacząca osobistość, czyżby Jego Królewska Mość chciał...
— W tym wypadku dobre chęci wystarczą — powiedział Jan.
— Jeżeli tylko o to chodzi...
— Myśl jest doskonała — rzekła Dubarry z uśmiechem — lecz może pani hrabina nawet dla procesu, nie podjęłaby się udawania?...
— A któżby o tem wiedział? — rzekł Jan.
— Rzeczywiście — odparła hrabina, chcąc się wykręcić — wolałabym oddać pani inną, ważniejszą usługę i zyskać jej przyjaźń...
— Bardzo pani łaskawa, — odpowiedziała Dubarry z ironją.
— Posiadam jeden jeszcze sposób — rzekł Jan.
— Aby przysługa moja była prawdziwą?
— Jak uważam, wicehrabio, stajesz się poetą — rzekła Dubarry — pan Beaumarchais mógłby ci pozazdrościć.
— Żarty na bok — powiedział Jan. — Czy dobrze jesteś siostrzyczko z baronową d’Alogny?
— Jak najlepiej.
— Czy obraziłaby się, gdybyś kogo innego na jej miejsce poprosiła?
— Zdaje mi się, że tak...
— Nie potrzebujesz mówić jej, że król powiedział, że za świeżą jest szlachcianką dla honoru, jakiby jej przypadł. Masz ty rozumek i wynajdziesz coś innego, ona zaś, zaręczam, ustąpi, a pani hrabina odda usługę tobie i sobie zarazem.
Stara zadrżała; tym razem szturm przypuszczono otwarcie, nie było prawie rady; spróbowała jednak ucieczki ostatniej:
— Nie chciałabym obrazić tej damy — powiedziała — pomiędzy ludźmi trzeba zachować pewne względy.
Dubarry spojrzała z pogardą, brat gestem ją powstrzymał.
— Niech pani pamięta, iż nic od pani nie żądamy — podchwycił. Masz pani proces, każdy go mieć może; pragniesz go wygrać, to zupełnie naturalne. Poznałem panią w chwili rozpaczy; wzruszyłem się, zająłem sprawą i pragnąłem na dobrą wyprowadzić ją drogę. Źle uczyniłem, nie mówmy o tem więcej.
Jan powstał z miejsca.
— Panie! — zawołała stara, widząc z boleścią, iż Dubarry’owie przeciw niej stają — uznaję, uwielbiam dobroć pańską!
— Pojmuje pani — odparł Jan obojętnie, że dla mnie to zupełnie wszystko jedno, czy siostra będzie zaprezentowaną przez panią d’Alogny, panią de Polustron, czy przez panią de Béarn... Tylko przyznaję, iż żałuję bardzo, że tyle dobrodziejstw spłynie może na osobę tego niegodną.
— Bardzo to być może — dodała pani Dubarry.
— Gdy pani — ciągnął Jan — niezaproszona i którą zaledwie znamy, godna jest ze wszech miar aby skorzystać ze sposobności...
Hrabina zaprzeczyłaby może dobrym chęciom przypisywanym jej, lecz Dubarry nie pozwolił na to.
— Pewny jestem, że król byłby zachwycony i niczegoby nie odmówił osobie...
— Powiada pan hrabia, że król nie odmówiłby?...
— Nietylko nie odmówiłby, lecz uprzedziłby życzenia; na własne uszy usłyszelibyście go, jak powiedziałby do wicekanclerza: „Chcę, aby miano względy dla pani de Béarn, rozumiesz, panie de Maupeau?“ — Zdaje mi się jednak, iż pani hrabina nie życzy sobie tego. Mam nadzieję — dodał Jan, kłaniając się — iż pani oceni moje dobre chęci.
— Wdzięczność moja niema granic, łaskawy panie — zawołała stara — lecz sądzę, iż pani d’Alogny nie ustąpi praw swoich.
— Znowu wracamy do początku, pani wystąpi z propozycją, a Jego Królewska Mość uczuje wdzięczność.
— Przypuśćmy nawet, iż pani d’Alogny zgodzi się — podchwyciła hrabina — to czyż można ją pozbawiać korzyści...
— Dobroć królewska jest dla mnie niewyczerpaną — dodała faworyta.
— O! jakżeby to zmiażdżyło Saluces’ów, których cierpieć nie mogę! — zawołał Jan.
— Gdybym oddała się na usługi pani — zaczęła stara pieniaczka, pociągnięta wyrachowaniem i komedją dwojga spiskujących — nie mogłabym jeszcze uważać kłopotów swych za skończone; proces uznany dziś za stracony dla mnie, jutro tak samo trudny byłby do wygrania.
— Gdy tylko król zechce... dodał pośpiesznie wicehrabia.
— Pani ma rację zupełną i podzielam jej zdanie — przerwała faworyta.
— Co mówisz? — zawołał wicehrabia ździwiony.
— Mówię, iż dla kobiety pani nazwiska, wymaganiem naturalnem jest, aby proces szedł drogą prawidłową. Dodaję jednak, że ani woli ani szczodrobliwości królewskiej tamować nie wolno i gdyby król, nie chcąc wpływać na bieg sprawiedliwości, ofiarował pani inne wynagrodzenie?...
— Niestety! jak wynagrodzić stratę dwustu tysięcy liwrów!
— Najpierw darem królewskim stu tysięcy liwrów?
— Sprzymierzeni spojrzeli na swą ofiarę.
— Mam syna — rzekła.
— Tem lepiej! jedna więcej podpora dla rządu, wierny sługa królewski.
— Czy zrobionoby cokolwiek dla mego syna?
— Ja za to ręczę — rzekł Jan — zostałby co najmniej pułkownikiem w gwardji.
— Czy posiada pani więcej krewnych? — zapytała faworyta.
— Mam jeszcze siostrzeńca.
— I dla niego coś wymyślimy.
— Zajmiesz się tem, wicehrabio — dodała, śmiejąc się, faworyta.
— Więc gdyby król uczynił to wszystko dla pani, czy byłabyś mu wdzięczną?
— Uważałabym go za najwspanialszego z monarchów, a panią za najłaskawszą, gdyż miałabym to przekonanie, że pani najwięcej dla mnie uczyniła.
— Niech pani uważa, że umowa nasza traktowana jest poważnie.
— Wiem pani, i zgadzam się — odrzekła stara, blada ze wzruszenia.
— Pozwoli mi pani, abym z Jego Królewską Mością o niej pomówiła?
— Proszę o ten zaszczyt — odpowiedziała pieniaczka z westchnieniem.
— Nastąpi to najpóźniej dziś wieczorem — odrzekła faworyta, podnosząc się — a teraz, szanowna pani, rachuję, iż pozyskałam jej przyjaźń.
— O! pani, to ja proszę o waszą — odpowiedziała stara dama, kłaniając się — wszystko, co się stało, snem mi się wydaje.
— Obrachujmy teraz — rzekł Jan, chcąc dać podstawę materjalną marzeniom hrabiny, sto tysięcy liwrów, jako wynagrodzenie kosztów procesu, podróży, honorarjum adwokatów, i t. p. Dowództwo pułku dla młodego hrabiego...
— Będzie to dla niego początkiem świetnej karjery!
— I cośkolwiek dla siostrzeńca, czy prawda?
— Tak, panie.
— Znajdzie się coś niezłego, ja za to ręczę.
— Kiedy będzie mi wolno przedstawić się pani? — zapytała stara dama.
— Jutro zrana kareta moja zabierze panią i powiezie do Luciennes; o dziesiątej zawiadomię króla, który tam będzie; zaraz on panią powita.
— Pozwól pani towarzyszyć sobie — rzekł Jan, podając ramię hrabinie.
— Nie pozwolę na to, zostań pan, proszę bardzo — rzekła stara dama.
— Pozwól, hrabino, chociaż do schodów...
— Jeżeli już koniecznie...
I przyjęła ramię wicehrabiego.
— Zamor! — zawołała hrabina.
Zamor nadbiegł.
— Niech poświecą pani aż do przedsionka, i niech powóz brata mojego zajedzie.
Zamor wybiegł jak strzała.
— Naprawdę, zawstydzacie mię państwo — odezwała się pani de Béarn.
Dwie kobiety zamieniły ukłon ostatni.
Kiedy doszli do schodów, wicehrabia Jan pożegnał panią de Béarn i wrócił do siostry. Stara hrabina majestatycznie szła dalej.
Na przodzie kroczył Zamor, za nim dwóch lokajów z lampami, potem pani de Béarn, której tren sukni trochę przykrótki niósł trzeci lokaj.
Brat z siostrą patrzyli z okna na szacowną matkę chrzestną, której tak pilnie szukali i po tylu mozołach znaleźli nareszcie.
W chwili, gdy pani de Béarn schodziła z ostatniego stopnia, na podwórze wjechał powozik i wyskoczyła z niego młoda kobieta.
— A! pani Chon — zawołał Zamor — dobry wieczór, pani Chon!
Pani de Béarn osłupiała, poznała bowiem w przybyłej swego gościa, mniemaną córkę pana Flageot.
Dubarry oknem dawała znaki siostrze.
— Czy ten mały głuptas, Gilbert jest tutaj? — zapytała lokaja, nie widząc hrabiny.
— Nie, pani — odpowiedział — nie widziałem go wcale.
Wtedy podniosła oczy i ujrzała znaki, jakie dawał jej Jan, a patrząc w kierunku jego ręki, spostrzegła panią de Béarn, poznała ją, krzyknęła, zapuściła woal i znikła w przedsionku.

Stara dama udała, iż nic nie widzi, wsiadła do karety i kazała się zawieść do siebie.

XXXIII
KRÓL SIĘ NUDZI

Król udał się do Marly, a stosownie do tego co zapowiedział, około trzeciej po południu kazał się zawieźć stamtąd do Luciennes.
Przypuszczał, że pani Dubarry po odebraniu jego bileciku, pośpieszy zaraz z Wersalu, aby oczekiwać nań w uroczej siedzibie jaką sobie zbudować kazała. Król był tu już parę razy, ale nie przepędził nigdy ani jednej nocy w willi, dlatego, jak mówił, że Luciennes nie było pałacem królewskim.
Mocno był też zdziwiony, zastawszy Zamora przy zwykłem jego zajęciu, to jest przy wyrywaniu piór papudze, która kąsać go usiłowała.
Dwoje tych ulubieńców rywalizowało z sobą, tak jak pan de Choiseul z panią Dubarry.
Król zatrzymał się w małym salonie i odprawił swoją świtę.
Nie miał w zwyczaju wypytywać lokai, pomimo, że był najciekawszym człowiekiem w całem królestwie; ale Zamor nie był lokajem, było to coś pośredniego pomiędzy małpką amerykańską a papugą.
Zapytał więc Zamora:
— Czy pani hrabina w ogrodzie?
— Nie, panie — odpowiedział Zamor, nie dodając tytułu królewskiego, bo pani Dubarry, przez jeden ze swoich kaprysów, tylko „panem“ kazała zwać Ludwika XV, gdy w Luciennes przebywał.
— Jest zatem u karpi?
W Luciennes z nadzwyczaj wielkim nakładem wykopano na górze staw, nawodniono go za pomocą wodociągów i zarybiono najpiękniejszemi karpiami z Wersalu.
— Nie, panie, — odpowiedział Zamor.
— Więc gdzież jest?
— W Paryżu, panie.
— Jakto, w Paryżu! niema jej w Luciennes wcale?...
— Nie, panie, Zamora tylko tu przysłała.
— Na co?
— By oczekiwał na króla.
— Ha! ha! — zawołał Ludwik XV, — na ciebie włożyła obowiązek przyjmowania mnie tutaj. To mnie zachwyca doprawdy; towarzystwo Zamora! dzięki ci stokrotnie, hrabino.
Powstał obrażony trochę.
— O! nie, — odezwał się murzynek — król nie będzie miał Zamora za towarzysza.
— A to dlaczego?
— Bo Zamor zaraz pojedzie sobie.
— A gdzież ty pojedziesz?
— Do Paryża.
— Pozostanę więc sam. Coraz lepiej. — Co masz do załatwienia w Paryżu?
— Widzieć się muszę z panią Dubarry i powiadomić ją, że król przybył do Luciennes.
— Aha!... Hrabina poleciła ci zatem, abyś mi to powiedział?
— Tak, panie.
— A czy nie powiedziała co mam robić tymczasem?
— Powiedziała, że pan będzie spał.
— Zapewne — pomyślał król, — niezwłocznie nadjedzie, przygotowywa z pewnością jakąś nową dla mnie niespodziankę.
I głośno dodał:
— Jedź-że prędko i sprowadź tu hrabinę... Ale, ale, jakże pojedziesz?
— Na wielkim białym koniu w czerwonym czapraku.
— A jak prędko biały koń stanie w Paryżu?
— Nie wiem — odpowiedział murzyn, — ale on umie pędzić szybko, a Zamor lubi szybko jechać.
— No, to całe szczęście, że Zamor lubi szybko jeździć.
I stanął w oknie, by popatrzeć na odjeżdżającego.
Lokaj wysokiego wzrostu, podsadził murzynka na konia, i Zamor puścił się galopem ze szczęśliwą, a właściwą dziecięcemu wiekowi nieświadomością niebezpieczeństwa.
Pozostawszy sam, zapytał król pokojowego, czy jest w Luciennes co nowego do obejrzenia.
— Jest — odpowiedział tenże. — Pan Boucher maluje gabinet pani hrabiny.
— A! Ten biedny, poczciwy Boucher jest tutaj — rzekł z rodzajem zadowolenia Ludwik XV — a gdzież to?
— W pawilonie; czy Wasza Królewska Mość życzy sobie, abym go tam zaprowadził.
— Nie — odpowiedział król — pójdę lepiej do karpi. Podaj mi nóż.
— Nóż, Najjaśniejszy Panie?
— Tak, i duży bochenek chleba.
Pokojowiec powrócił, niosąc na japońskim półmisku okrągły chleb i nóż długi a ostry.
Król dał znak lokajowi, aby szedł za nim i zadowolony, skierował się w stronę stawu.
Nie ominął nigdy ani jednego dnia, aby nie poświęcić choć kilku chwil rozrywce karmienia karpi.
Zasiadł na ławeczce, skąd rozpościerał się prześliczny widok.
Zanosiło się na burzę, korony drzew ciemno się odbijały na jasnej zieleni łąk; woda nieruchoma i gładka jak tafla szklana, rozstępowała się miejscami, gdy złocista ryba, spostrzegłszy muszkę wodną, szybującą po powierzchni, rzucała się, aby ją pochwycić.
Wtedy drgające koła rozszerzały się na szybie jeziora i zamieniały gładkie jego zwierciadło w mieniącą się morę.
Król, posiadający sztukę spędzania czasu na niczem, rozejrzał się w krajobrazie, policzył domy wiosek, policzył i całe wioski na widnokręgu, a nareszcie wziął z talerza chleb i zaczął go krajać na spore kawałki.
Karpie posłyszały skrzypienie noża i obeznane z tym odgłosem, ucztę zwiastującym, podpływały pośpiesznie do Jego Królewskiej Mości. Postępowały tak samo i z pierwszym lepszym lokajem, ale Ludwik XV, przeświadczony był jak najmocniej, że się tak zachowywały względem niego wyłącznie.
Rzucał jeden po drugim kawałki chleba, za któremi ryby się uganiały, i które też po chwili ginęły zupełnie z powierzchni.
Po upływie pół godziny, Jego Królewska Mość z zadowoleniem zauważył, że ani jeden ze stu rzuconych kawałków nie został zmarnowany.
Gdy się znużył nareszcie, przypomniał sobie, że pan Boucher może mu także nastręczyć rozrywkę: prawda, daleko mniej ponętną, niż karpie, ale na wsi nie można być wybrednym.
Skierował się do pawilonu, o czem Boucher został uprzedzony.
Malując, a raczej udając, że maluje, śledził on oczami Ludwika XV, a spostrzegłszy, że się zbliża, poprawił żabot i mankiety i wstąpił na drabinę; zalecono mu bowiem udać, iż nie wie nic o przybyciu królewskiem.
Potem, gdy usłyszał trzeszczącą pod stopami władcy posadzkę, zaczął mazać pędzelkiem pyzatego amorka, skradającego się do pasterki w błękitnym gorseciku i słomianym kapeluszu.
Serce mu biło, ręka drżała.
Ludwik XV stanął na progu.
— O! panie Boucher — zawołał, — jakże cię czuć terpentyną!
I poszedł dalej.
Biedny Boucher, jakkolwiek znał mało artystyczne usposobienie króla, spodziewał się jednak czegoś innego i omało nie spadł na ziemię, dotknięty zawodem jaki go spotkał.
Zszedł z drabiny i ze łzami w oczach, nie zeskrobawszy palety i pozostawiając pędzle nieumyte, opuścił gabinet.
Jego Królewska Mość spojrzał na zegarek.
Siódma dochodziła.
Wszedł do pałacu, podrażnił się z małpką, posprzeczał z papugą i obejrzał jednę po drugiej wszystkie chińskie figurki ustawione na etażerkach.
Nadeszła noc.
Król nie znosił ciemności. Zapalono zatem światła.
Ale jeszcze bardziej nienawidził samotności.
— Konie niech będą za kwadrans! — zawołał i dodał do siebie: — pozostawiam jej jeszcze piętnaście minut, to jest dziewięćset sekund, ale ani jednej więcej.
Wyciągnął się na sofie przed kominkiem.
Za czterechsetnem uderzeniem wahadła zegaru, przedstawiającego słonia niebieskiego, którego dosiadła sułtanka, Jego Królewska Mość spał smacznie.
Łatwo zrozumieć, że lokaj, który przybył z oznajmieniem, że powóz gotowy, gdy zobaczył Majestat we śnie pogrążony, wyniósł się pośpiesznie. Z tego uszanowania dla snu tak dostojnego wynikło, że Ludwik XV, obudziwszy się sam, ujrzał przed sobą panią Dubarry, wcale nie zaspaną, jak się przynajmniej zdawało i patrzącą na niego wielkiemi oczami. Zamor w kąciku przy drzwiach oczekiwał rozkazu.
— A! jesteś nareszcie, hrabino — powiedział król, siadając.
— Jestem, Najjaśniejszy Panie, i to od bardzo dawna nawet.
— Od jak dawna?
— Co najmniej od godziny. Och! jak Wasza Królewska Mość spać potrafi!..
— Na honor, hrabino, nudziłem się śmiertelnie; a przy tem po nocach bardzo źle sypiam. Wiesz, że o mało nie odjechałem?
— Wiem, widziałam zaprzężony pojazd Waszej Królewskiej Mości.
Król spojrzał na zegar.
— Ależ to wpół do jedenastej! — zawołał — spałem trzy godziny prawie.
— Akurat tyle, Najjaśniejszy Panie; — no powiedz-że, czy się źle w Luciennes sypia?
— Nie, nie na honor! Lecz cóż ja widzę, u djabła? — wykrzyknął spostrzegając Zamora.
— Widzi Wasza Królewska Mość gubernatora Luciennes.
— Jeszcze nie, nie — powiedział król, śmiejąc się. Jakto! ten dudek włożył uniform, chociaż nie ma jeszcze nominacji? Widocznie ufa mojemu słowu!
— Najjaśniejszy Panie, mamy chyba wszelkie prawo liczyć na to wasze słowo. — Zamor przytem posiada już dyplom.
— Jakto?
— Przysłał mi go wicekanclerz: oto jest. Jedyną formalnością jaka pozostaje do spełnienia, jest przysięga; każ mu ją wykonać niezwłocznie i niechaj czuwa nad nami.
— Zbliż się, panie gubernatorze — powiedział król.
Zamor się zbliżył; przybrany był w mundur z kołnierzem haftowanym i kapitańskiemi epoletami, w krótkie spodnie, jedwabne pończochy i szpadę. Szedł krokiem sztywnym i miarowym, z wielkim trójgraniastym kapeluszem pod pachą.
— Będzie on umiał przysięgać?... — zapytał król.
— Spróbuj, Najjaśniejszy Panie.
— Przystąp według przepisu — powiedział król, przypatrując się ciekawie czarnej lalce.
— Na kolana — — powiedziała hrabina.
— Wykonaj przysięgę — dodał król.
Dziecko złożyło jedną rękę na sercu, drugą w dłoń króla i mówiło:
— Przysięgam na wierność i cześć memu panu i pani mojej, przysięgam bronić do śmierci pałacu, którego straż mi powierzono, a gdyby mnie oblegano, wyjeść do ostatniego słoika konfitury, zanim się poddam.
Król ubawił się formułą przysięgi i powagą, z jaką została wypowiedzianą.
— Wzamian za tę przysięgę — odezwał się król, przybierając należytą powagę — przekazuję ci, panie gubernatorze, najwyższą władzę nad wszystkiem tem, co zamieszkuje powietrze, ziemię, ogień i wodę w obrębie tego pałacu.
— Dziękuję, panie — powiedział, powstając Zamor.
— A teraz — rzekł król — idź i pokaż się w kuchniach w tem pięknem ubraniu, a nas zostaw w spokoju. Ruszaj!
Zamor wyszedł jednemi, a Chon weszła drugiemi drzwiami.
— Jakto! jesteś maleńka? Dzień dobry ci, Chon!
Król pociągnął ku sobie siostrę faworyty i ucałował.
— I cóż, Chon, ty z pewnością powiesz mi prawdę!
— O! Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała — zupełnie źle trafiliście. Prawdę! Po raz pierwszy chyba przytrafiłoby mi się to w życiu. Jeżeli chcecie ją usłyszeć, zwróćcie się do Joanny; ona kłamać nie potrafi:
— Czy to prawda, hrabino?
— Najjaśniejszy Panie, — Chon dobre ma o mnie zdanie. Dobry przykład mnie zgubił i od dzisiejszego wieczora gotowa jestem kłamać, jak prawdziwa hrabina.
— Zatem — odezwał się król — Chon ma coś, co przedemną ukrywa.
— Daję słowo, że nie.
— Jakieś książątko, jakiś markizek, czy wicehrabia, do któregośmy jeździli?...
— Nie sądzę — odpowiedziała hrabina.
— A cóż ty, Chon, na to?
— Nie sądzimy, Najjaśniejszy Panie, Należałoby, zażądać raportu policji o tem.
— Pana de Sartines, czy mojej?
— Pana de Sartines.
— Ile Wasza Królewska Mość ofiaruje mu za to?
— Jeżeli to będzie coś ciekawego, nie będę się targował.
— Daj więc pierwszeństwo mojej policji, Najjaśniejszy Panie. Usłużę ci... po królewsku.
— Sprzedasz samą siebie?...
— Czemu nie, jeżeli zapłata będzie odpowiednią.
— Zgoda zatem! Jakiż ten raport? Tylko bez kłamstw, przedewszystkiem.
— Francjo! obrażasz mnie.
— Chciałem powiedzieć, bez wykrętów.
— A zatem, Najjaśniejszy Panie, przygotuj kapitały, bo raport zaraz będzie.
— Gotów jestem — rzekł król, pobrzękując kilku sztukami złota w kieszeni.
— Przedewszystkiem, pani hrabina Dubarry, widzianą była w Paryżu około drugiej z południa.
— To już wiem. Cóż dalej?...
— Przy ulicy de Valois.
— I to wiem także.
— Około szóstej, podążył Zamor za nią.
— I to możebne; ale co pani Dubarry robiła przy ulicy de Valois?
— Była u siebie.
— Rozumiem; po co jednak jeździła do siebie?
— By się spotkać ze swoją matką chrzestną.
— Ze swoją matką chrzestną! — powiedział król ze skrzywieniem, którego pokryć nie potrafił, więc się ma zamiar ochrzcić?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, w wielkiej chrzcielnicy wersalskiej.
— Na honor, źle czyni; tak jej dobrze było w pogaństwie!
— Cóż chcesz, Najjaśniejszy Panie! — znasz przysłowie, że „to nęci, czego się nie posiada“.
155 — Chcemy zatem mieć chrzestną matkę?
— I mamy ją, Najjaśniejszy Panie.
Król wzruszył ramionami.
— Przepadam za tym ruchem, Najjaśniejszy Panie; — dowodzi on, że byłbyś niepocieszony na widok przegranej Grammont’ów, Guemenée’ych i wszystkich świętoszek dworu.
— Co takiego?
— Bezwątpienia, sprzymierzasz się z tymi ludźmi!
— Ja?... Hrabino, dowiedz się i zapamiętaj na zawsze, że król sprzymierza się tylko z królami.
— Prawda; lecz wszyscy twoi królowie są przyjaciółmi pana de Choiseul.
— Powróćmy do owej chrzestnej matki, hrabino.
— I ja to wolę, Najjaśniejszy Panie.
— Udało ci się więc ją sfabrykować?
— Znalazłam ją, znalazłam hrabinę de Béarn, z rodziny książąt, którzy nawet panowali ongi. Pani de Béarn nie przyniesie ujmy sprzymierzeńcom sprzymierzeńców Stuartowskich, tak się spodziewam.
— Hrabina de Béarn — zauważył ze ździwieniem król. Znam jedną tylko, która mieszkać powinna w okolicy Verdun.
— Ta sama; umyślnie podróż odbyła...
— Ona ci więc poda rękę?
— Obydwie!
— Kiedyż to?
— Jutro o jedenastej z rana będzie miała zaszczyt być przezemnie przyjętą na sekretnem posłuchaniu; i jednocześnie, jeżeli to nie będzie zbyt niedyskretnem, zażąda od króla oznaczenia dnia, a król oznaczy najbliższy jaki można, czy nie tak, panie Francjo?
Król począł się śmiać, niezbyt jednak szczerze.
— Zapewne, zapewne — powiedział, całując hrabinę w rękę.
Naraz, jakgdyby coś sobie przypomniał:
— Jutro, o jedenastej — zawołał.
— W czasie śniadania...
— To niemożebne, moja droga.
— Jakto! niemożebne?
— Nie będę tu na śniadaniu, powracam dziś wieczorem.
— A to co znowu? — powiedziała pani Dubarry, czując zimno przenikające aż do serca. — Odjeżdżasz, Najjaśniejszy Panie?
— Muszę, droga hrabino, wyznaczyłem tę godzinę panu de Sartines dla bardzo pilnej pracy.
— Wola Twoja, Najjaśniejszy Panie; ale zjesz kolację chociaż, mam nadzieję...
— O! tak, być może... jestem dziś głodny, będę na kolacji.
— Każ podawać, Chon — powiedziała hrabina, dając jej znak mający widoczną łączność z umówionym z góry planem.
— Chon wyszła.
— Król dostrzegł w lustrze ów znak, a chociaż nie mógł sobie zdać z niego sprawy, zrozumiał, iż kryła się w tem jakaś zasadzka.
— Wreszcie, nie! — powiedział; niepodobna myśleć o kolacji... Muszę wyjechać natychmiast. Mam sprawy, sobota dzisiaj...
— Ha, niech i tak będzie! każę więc podjechać koniom.
— Tak, moja piękna.
— Chon!
Chon powróciła.
— Konie dla króla! — rzekła hrabina.
— Dobrze — odpowiedziała Chon z uśmiechem.
I wybiegła znowu.
W chwilę potem słychać było jej głos wołający w przedpokoju:
Konie dla króla!

KONIEC TOMU TRZECIEGO.




ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom IV
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer. Poznań — Fiszer i Majewski



Drukarnia „Rola“ J. Buriana, Mazowiecka 11



XXXIV
KRÓL SIĘ BAWI

Ludwik XV uradowany, że ukarze hrabinę, zawrócił do drzwi salonu.
Chon ukazała się na progu.
— No, cóż tam?... — zapytał król.
— Niema w przedpokoju nikogo ze służby waszej, Najjaśniejszy Panie.
Ludwik zbliżył się do drzwi.
— Służba! — zawołał.
Nikt, nawet echo mu nie odpowiedziało.
— Ktoby uwierzył, u djabła — rzekł, wracając do pokoju, że jestem wnukiem tego, który powiedział: „Ledwie, że nie czekałem“.
Zbliżył się do okna i otworzył je.
Zarówno podwórza, jak przedpokoje puste były: ani koni, ani łuczników, ani straży królewskiej. Noc tylko ciemna w całej piękności i spokoju. Księżyc wschodzący oświecał chwiejące się wierzchołki drzew lasu de Chatou i złocił wody Sekwany, płynącej leniwie w różnych zakrętach od Bougival do Maisons. Słowik improwizował jedną z tych cudnych melodyj, które w maju śpiewa jedynie.
Ludwik XV ani poeta, ani marzyciel, ani artysta, człowiek zmaterjalizowany, nie odczuwał tych wszystkich piękności.
— Proszę cię, hrabino — powiedział z widoczną złością — niech do djabła ustaną już raz te żarty.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała hrabina ze śliczną minką, którą zawsze króla rozbrajała — ja tu nie rozkazuję!
— Ani ja także — powiedział Ludwik XV, — widzisz jak mnie słuchają.
— Nie więcej jak mnie, Najjaśniejszy Panie.
— Któż więc tu rozkazuje? może ty Chon?
— Ja?... — odpowiedziała młoda kobieta — ja nie lubię słuchać, a tembardziej rozkazywać.
— Któż zatem jest tu panem?
— Gubernator, Najjaśniejszy Panie.
— Pan Zamor?
— Tak..
— A prawda; proszę zadzwonić na kogokolwiek.
Hrabina z zachwycającą obojętnością wyciągnęła rączkę do dzwonka.
Ukazał się lokaj, prawdopodobnie wyuczony także swej roli.
— Gdzie gubernator? — powiedział król.
— Gubernator — odpowiedział z uszanowaniem służący — pilnuje bezpieczeństwa zamku.
— Gdzie jest obecnie?
—Obchodzi pałac dokoła wraz z czterema oficerami.
— Zupełnie jak Marlborough — zawołała hrabina.
Król nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— To zabawne rzeczywiście, ale niech zaprzęgają.
— Gubernator, Najjaśniejszy Panie, pozamykał stajnie.
— Gdzie łucznicy moi?
— W oficynach.
— Co robią?
— Śpią.
— Jakto śpią?
— Podług rozkazu, Najjaśniejszy Panie.
— Czyjego?
— Gubernatora.
— A bramy zamku?
— Pozamykane.
— Bardzo dobrze, lecz można przecie zażądać kluczy.
— Klucze, Najjaśniejszy Panie, zabrał także gubernator.
— No zamek dobrze jest widocznie strzeżony. Prawdziwie djabli porządek!...
Służący się oddalił, widząc, że król już o nic nie pyta.
Hrabina, wyciągnięta w fotelu, wąchała prześliczną białą różę, przy której usteczka jej wydawały się jakby z koralu.
— Żałuję Was, Najjaśniejszy Panie, — rzekła z przecudnym uśmiechem — podajcie mi ramię i chodźmy, może kogo znajdziemy. Chon, bierz świecę i idź naprzód.
Chon poszła jako straż przednia; a na zakręcie pierwszego korytarza, rozkoszna woń potraw zwróciła uwagę króla.
— A! — powiedział, zatrzymując się — co znaczą, hrabino, te zapachy?
— Myślałam, Najjaśniejszy Panie, iż uczynisz mi zaszczyt i przyjmiesz kolację w Luciennes; odpowiednio się urządziłam.
Ludwik XV poczuł, że ma żołądek, a z zapachu ocenił, że kolacja musi być doskonała. Na rozbudzenie łuczników potrzebaby z pół godziny, z kwadrans na zaprzężenie, z dziesięć minut na drogę do Marly. W Marly nie był oczekiwany, zatem nic tam nie zastanie; wciągnął raz jeszcze w siebie zdradziecki zapach i zatrzymał się przy drzwiach do sali jadalnej.
Na stole oświetlonym à giorno, widniały dwa nakrycia.
— Masz widać doskonałego kucharza, hrabino — rzekł z uśmiechem.
— Pierwszy to jego występ, Najjaśniejszy Panie, wysilał się biedak, aby zasłużyć na pochwałę Waszej Królewskiej Mości. Gotów życie sobie odebrać, jak smutnej pamięci Vatel.
— Pani to na serjo mówisz? — zapytał Ludwik XV.
— Zrobił właśnie omlet z jaj bażancich, na który niezmiernie liczył...
— Omlet z jaj bażancich, ależ przepadam za takim omletem!
— Cóż robić?...
— A no, nie unieszczęśliwiajmy, kochana hrabino, twojego kucharza — rzekł król, śmiejąc się, a może zanim zjemy i pan Zamor nareszcie powróci.
— Wyborna myśl! Najjaśniejszy Panie!... zawołała hrabina, nie mogąc ukryć radości z tej pierwszej wygranej.
— Któż nam będzie usługiwał? — powiedział król, oglądając się napróżno za lokajem.
— Czyż kawa, którą sama zwykle podaję Waszej Królewskiej Mości, mniej się Wam smaczną wydaje? — rzekła Dubarry.
— Nie, hrabino, nawet wtedy, gdy sama ją przyrządzasz.
— Zatem chodźmy, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto, dwa tylko nakrycia? — zapytał król. Czy Chon już po kolacji?
— Nie ośmieliłybyśmy się, Najjaśniejszy Panie, bez wyraźnego rozkazu...
— Co znowu! — rzekł król, biorąc sam talerze z etażerki. — Chodź mała Chon, siadaj tam naprzeciwko nas.
— O! Wasza Królewska Mość... — wyjąkała Chon.
— No, no, nie udawaj pokornej, hipokrytko! Hrabino, siadaj obok mnie. Ach, jaki masz profil prześliczny!
— Dziś to dopiero zauważyłeś, Najjaśniejszy Panie?
— Przyzwyczaiłem się patrzeć na ciebie „en face“, hrabino.
Naprawdę, doskonałego macie kucharza, wyborna zupa!
— Dobrze więc, że odprawiłam poprzedniego?
— Naturalnie.
— Przyznajecie więc, Najjaśniejszy Panie, że skorzystałam na tem?
— Nie rozumiem, co chcesz powiedzieć, hrabino.
— Oto, skoro ja oddaliłam mego Choiseul’a, oddalcie i wy swojego.
— Nie mówmy o polityce, hrabino, bardzo cię o to proszę, nalej mi lepiej madery.
Król podsunął szklankę, hrabina ujęła karafkę rączką prześliczną i nalewała.
— Nie śpiesz się, hrabino, nalewaj powoli — rzekł król.
— Ażeby nie zmącić wina, Najjaśniejszy Panie?
— Nie, ale żebym mógł dłużej podziwiać twoją rączkę.
— Wasza Królewska Mość jest dziś w usposobieniu do robienia odkryć.
— Na honor! tak, hrabino — rzekł król, któremu powoli wracał dobry humor — nawet sądzę, że jestem na najlepszej drodze do odkrycia...
— Nowej części świata? zapytała hrabina.
— Nie nie — rzekł król — część świata, toby było za wiele ambicji, tembardziej, że mam już dość jednego królestwa. Chciałbym odkryć wyspę jaką, cichy zakątek, górę jaką zaczarowaną i na niej pałac, w którym pewna dama byłaby Armidą, a przeróżne potwory broniłyby wejścia...
— Najjaśniejszy Panie — rzekła hrabina, podając królowi nowość w owym czasie: wino szampańskie mrożone, oto woda zaczerpnięta z rzeki Lety.
— Z rzeki Lety, hrabino! jesteś pewną tego?
— Mój biedny Jan dostarczył mi jej z piekieł, gdzie był już jedną nogą.
— Hrabino rzekł król, podnosząc szklankę — piję za szczęśliwe jego zmartwychwstanie; tylko ani słówka o polityce, bardzo proszę.
— Jeżeli tak, to nie wiem, o czem mówić; możeby zatem Wasza Królewska Mość raczyła nam co oopwiedzieć, bo tak pięknie opowiada...
— Powiem wam wiersze.
— Wiersze? — zawołała pani Dubarry.
— Tak, wiersze.... Cóż w tem dziwnego?
— Wasza Królewska Mość nienawidzi ich.
— Tak, bo na sto tysięcy utworów rymowanych, dziewięćdziesiąt z pewnością jest zwróconych przeciw mnie...
— Czy te wiersze, które Wasza Królewska Mość ma zamiar nam powiedzieć, należą do dziesięciu tysięcy wybranych?
— Nie, hrabino, te do ciebie są skierowane.
— Do mnie?
— Tak, do ciebie, hrabino.
— Przez kogo?
— Przez pana Voltaire’a.
— I on je polecił Waszej Królewskiej Mości?...
— O nie, przesłał je wprost pod adresem pani.
— Jakto?... bez listu?
— Przeciwnie, z bardzo eleganckim bilecikiem.
— A! rozumiem: Wasza Królewska Mość pracował dziś rano z dyrektorem poczty.
— Naturalnie.
— Proszę, Najjaśniejszy Panie, raczcie mi przeczytać te wiersze pana Voltaire’a.
Ludwik XV rozłożył papier i wiersze odczytał. Poeta pochlebiał hrabinie, porównywując ją do Wenus, bogini miłości, lecz równocześnie brał w obronę pana de Choiseul, którego, jak ongiś Odysseusza, ścigała bogini swym gniewem.
— Stanowczo, Najjaśniejszy Panie — rzekła hrabina, więcej dotknięta, niż wdzięczna — stanowczo pan Voltaire chce się pogodzić z wami.
— Próżne zabiegi — powiedział Ludwik XV duch to niespokojny, przewróciłby wszystko do góry nogami, gdyby znów znalazł się w Paryżu.
Niech się uda do przyjaciela swego, Fryderyka II, ja mam dosyć pana Rousseau.
Ale weź te wiersze, hrabino, i zastanów się nad niemi.
Hrabina wzięła papier, zwinęła i położyła obok talerza.
Król patrzył, co robi Dubarry.
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się Chon — może trochę tego tokaju? Pochodzi z piwnic cesarza austrjackiego — dodała hrabina — można więc być dla niego z całem zaufaniem.
— Z piwnic cesarskich?... — rzekł król — ja tylko taki posiadam.
— Dostałam go od piwniczego Waszej Królewskiej Mości.
— Jakto! przekupiliście go?...
— Nie, rozkazałam mu tylko.
— To dobrze powiedziane, hrabino. Król jest skończonym głupcem.
— O tak! ale pan Francja...
— Pan Francja ma tyle przynajmniej rozumu, że kocha was z całego serca.
— Ach, dlaczegóż Najjaśniejszy Panie, nie jesteście naprawdę tylko panem Francją?
— Hrabino!... nie chcę mówić o polityce.
— Czy król będzie pił kawę? — zapytała Chon.
— Naturalnie.
—Czy Wasza Królewska Mość sam ją sobie ugotuje, jak zwykle? — zapytała hrabina.
— Jeżeli pani domu niema nic przeciwko temu.
Hrabina się podniosła.
— Co to znaczy? — zapytał Ludwik XV.
— Chcę wam usłużyć, Najjaśniejszy Panie.
— Widzę, że najlepiej będzie pozwolić wam robić, co chcecie — rzekł król, wyciągając się na krześle z miną człowieka, któremu dobra kolacja powróciła równowagę humoru.
Hrabina przyniosła na srebrnej podstawie małą maszynkę z prawdziwą mokką, przysunęła filiżankę pozłacaną i karafeczkę kryształową; później papier do zapalenia.
Król z przejęciem zabrał się do gotowania; włożył cukier, odmierzył kawę, podlał spirytusu, wziął podsunięty papierek, zapalił u świecy i zbliżył do spirytusu.
W pięć minut zapijał kawę z rozkoszą skończonego gastronoma.
Hrabina milczała, lecz gdy ostatnią kroplę wychylał:
— Ach! Najjaśniejszy Panie — zawołała — gotując kawę, spaliłeś wiersze pana Voltaire’a, to przyniesie panu Choiseul nieszczęście.
— Nie znałem cię dotąd, hrabino — rzekł król, nie jesteś czarodziejką, ale szatanem.
Hrabina wstała.
— A może Wasza Królewska Mość — rzekła — życzy sobie przekonać się, czy gubernator powrócił?
— A! Zamor? Ba! cóż mi z tego przyjdzie?
— Mieliście jechać do Marly, Najjaśniejszy Panie.
— Prawda — rzekł król, powstając — dobrza zatem, chodźmy zobaczyć, hrabino, chodźmy.
Pani Dubarry dała znak Chon, a ta znikła w tej chwili.
Król rozpoczął poszukiwania z daleko jednak mniejszą werwą niż porzednio. Mędrcy dowodzą, że sposób zapatrywania się na rzeczy, zależy zawsze od stanu żołądka.
Król był w wyśmienitym humorze.
Po przejściu kilkunastu kroków, cudowny zapach zwrócił znowu jego uwagę.
Rozwarły się drzwi do ślicznego pokoju, obitego atłasem niebieskim, zarzuconego świeżemi kwiatami i oświeconego światłem tajemniczem, a w głębi ukazała się alkowa, do której od dwóch godzin zmierzała piękna czarodziejka.
— Otóż Najjaśniejszy Panie, — rzekła — zdaje się, że Zamora nie znajdziemy, jesteśmy zamknięci i chyba oknem wydostalibyśmy się z zamku?
— Czy razem z łóżkiem? — zapytał król.
— Najjaśniejszy Panie — odrzekła hrabina z prześlicznym uśmiechem — używajmy, lecz nie nadużywajmy.
Król, śmiejąc się, wziął hrabinę w objęcia — a ona upuściła piękną różę, która osypała się, padając na dywan.

XXXV
VOLTAlRE I ROUSSEAU

Sypialnia w Luciennes była arcydziełem sztuki pod względem budowy i urządzenia.
Położona od strony wschodniej, hermetycznie przysłonięta złoconemi okiennicami i firankami z atłasu, tylko wtedy stawała się przystępną dla światła dziennego, kiedy mu, niby dworzaninowi, udzielono na to szczególniejszego zezwolenia.
Latem ukryte wentylatory przesiewały powietrze tak lekko, jakby to robiło tysiące zwolna poruszających się wachlarzy.
Dziesiąta biła, gdy król wyszedł z błękitnego pokoju.
Tym razem powozy oczekiwały w dziedzińcu od godziny.
Zamor ze skrzyżowanemi rękami wydawał, czy też zdawał się wydawać rozkazy.
Król wyjrzawszy oknem, spostrzegł te przygotowania do odjazdu.
— Co mam o tem myśleć, hrabino? — zapytał — nie zasiądziemy do śniadania? Możnaby rzec, że chcesz mnie wyprawić naczczo.
— Boże uchowaj, Najjaśniejszy Panie! — odpowiedziała Dubary — sądziłam jednak, że Wasza Królewska Mość ma w Marly rendez-vous z panem de Sartines.
— Na Boga! — zawołał król — możnaby przecie kazać powiedzieć Sartinowi, ażeby tu przyjechał, to tak blisko.
— Wasza Królewska Mość raczy mi wierzyć — odpowiedziała hrabina z uśmiechem, — że nie Wy pierwsi powzięliście ten projekt.
— A zresztą poranek jest za piękny: — chodźmy na śniadanie.
— Należałoby jednak, Najjaśniejszy Panie, wydać niektóre rozporządzenia.
— Dla pani de Béarn?
— Tak właśnie! I dzień oznaczyć.
— Co za dzień?
— I godzinę.
— Jaką godzinę?
— Dzień i godzinę mojego przedstawienia.
— Na honor — powiedział król — dobrześ zarobiła na to przedstawienie, hrabino. Oznacz dzień sama.
— Najbliższy, jaki można, Najjaśniejszy Panie.
— A czy gotowe wszystko?
— Wszystko a wszystko.
— Nauczyłaś się trzech ukłonów?
Wprawiałam się w nie od roku.
— A suknię masz?
— Dosyć dwudziestu czterech godzin na to, aby była gotowa.
— Masz chrzestną matkę?
— Będzie tu za godzinę.
— A zatem, hrabino! zróbmy układ.
— Jaki?
— Nie wspomnisz mi więcej o zajściu wicehrabiego Jana z baronem de Taverney.
Poświęcamy więc biednego Jana?
— To konieczne.
— Zgoda! Najjaśniejszy Panie — nigdy ani wzmianki... Dzień?
— Pojutrze.
— Godzina?
— Dziesiąta wieczorem, jak zwykle.
— Słowo, Najjaśniejszy Panie?
— Powiedziane.
— Słowo królewskie?
— Słowo szlacheckie.
— Twoja ręka, Francjo.
I pani Dubarry wyciągnęła do króla śliczną małą rączkę, na której Ludwik XV położył swoją.
Tego ranka, w Luciennes, wszystko odczuwało wesołość władcy; przegrał on na punkcie, na którym oddawna zdecydowany był przegrać, lecz wygrał za to na innym: było to całem jego wynagrodzeniem. Dałby sto tysięcy liwrów Janowi pod warunkiem, ażeby wyjechał do wód pirenejskich lub innych; niechby tam stracił te pieniądze, byleby tylko ujść to mogło w oczach Choiseul’ów za wygnanie. Znalazłby i tak luidory dla biednych, dla karpi ciastka, a pochwały dla malowideł Boucher’a.
Pomimo, że poprzedniego dnia Jego Królewska Mość jadł kolację co się nazywa, śniadanie także pochłaniał ze smakiem.
— Nareszcie wybiła jedenasta. Hrabina cała zajęta przyjmowaniem króla, rzucała okiem na zegar, za wolno się dla niej wlokący.
Król pierwszy zaproponował, aby, gdy przybędzie pani de Béarn, wprowadzono ją do sali jadalnej.
Kawa została podana, sprobowana, wypita, a pani de Béarn nie było!
O kwadrans na dwunastą dał się słyszeć w dziedzińcu tętent galopującego konia.
Pani Dubarry zerwała się z miejsca i pobiegła do okna.
Kurjer Jana Dubarry zeskakiwał z bieguna okrytego pianą.
Hrabina zadrżała; ażeby jednak utrzymać króla w dobrem usposobieniu, nie mogła okazać żadnego niepokoju, powróciła więc i usiadła przy nim.
W chwilę późnej, weszła Chon z biletem w ręku.
Trudno się było cofać, należało przeczytać.
— A co tam? Chon, liścik miłosny? — zapytał król.
— O! Boże! tak, Najjaśniejszy Panie.
— Od kogo?
— Od wicehrabiego biedaka.
— Na pewno?
— Zobacz sam, Najjaśniejszy Panie.
Król poznał pismo, a przypuszczając, że mowa w nim o awanturze w la Chaussée, rzekł:
— Dobrze, dobrze, dosyć.
Hrabina siedziała, jak na szpilkach.
— Czy do mnie? — zapytała.
— Tak, hrabino.
— Czy król pozwoli?
— Nie krępuj się niczem! Tymczasem Chon powie mi bajkę o Kruku.
I przyciągnął do siebie siostrę faworyty, nucąc najfałszywszym, jak mówił Jan-Jakób, z całego królestwa głosem:

J’ai perdu mon serviteur,
J’ai perdu tout mon bonheur.

Hrabina usunęła się we framugę okna i czytała co następuje:
„Nie oczekuj starej szachrajki; udaje, że wczoraj wieczorem oparzyła nogę i nie wychodzi z pokoju. Podziękujmy Chon za jej wczorajsze przybycie nie w porę, jej to zawdzięczamy; poznała ją czarownica i cała komedja przepadła.
„Całe szczęście, że ten włóczęga Gilbert, ta przyczyna wszystkiego złego, przepadł. Ukręciłbym mu łeb. Lecz niech będzie spokojny, jeżeli go spotkam, nie ominie go to napewno.
„Przybywaj natychmiast do Paryża, lub powrócimy do tego, czem pierwej byliśmy.

„Jan“.

— Co takiego? — zapytał król, dostrzegłszy nagłą bladość hrabiny.
— Nic, Najjaśniejszy Panie; biuletyn o zdrowiu mojego szwagra.
— Ma się coraz lepiej, drogi wicehrabia?
— Coraz lepiej — odpowiedziała hrabina. — Dziękuję, Najjaśniejszy Panie. Ale otóż i powóz jakiś wjeżdża w dziedziniec.
— Zapewne pani de Béarn.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, to pan Sartines.
— A to co? — zapytał król, widząc kierującą się ku drzwiom panią Dubarry.
— To, Najjaśniejszy Panie, — odpowiedziała hrabina, — że zostawiam was samych i idę się ubierać.
— A pani de Béarn?
— Skoro tylko przybędzie, będę miała zaszczyt uprzedzić o tem Waszą Królewską Mość odpowiedziała hrabina, mnąc bilecik w głębi kieszeni peniuara.
— Więc mnie opuszczasz, hrabino? — powiedział król z melancholij nem westchnieniem.
— Najjaśniejszy Panie, dziś niedziela; podpisy, podpisy!...
I nadstawiła królowi świeże swoje policzki, na których złożył on dwa głośne pocałunki.
— Niech djabli wezmą podpisy i tych, co przyjeżdżają po nie! Kto też to wynalazł ministrów, teki i stemple?
Zaledwie skończył swoje złorzeczenia, gdy minister i teka wchodzili drzwiami przeciwległemi tym, któremi wyszła hrabina.
Król wydał drugie westchnienie, jeszcze bardziej melancholijne, niż poprzednie.
— Ach! jesteś, Sartines — powiedział — jakiś ty akuratny!
Powiedział to z takim akcentem, iż trudno było zrozumieć, pochwała to, czy wymówka.
Pan de Sartines roztworzył tekę i zabierał się do pracy, gdy skrzypienie kół powozowych po piasku alei doszło do ich uszu.
— Zaczekajno, Sartines — powiedział król.
I pobiegł do okna.
— Jakto? — zawołał — hrabina wyjeżdża?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział minister.
— I nie czeka na hrabinę de Béarn?
— Najjaśniejszy Panie, bodaj, że znużona czekaniem, sama się po nią udaje.
— Ta dama miała jednakże przybyć dzisiaj...
— Najjaśniejszy Panie — nieledwie pewny jestem, że nie przybędzie wcale.
— Jakto? ty wiesz o tem Sartines?
— Muszę, Najjaśniejszy Panie, choć trochę wiedzieć o wszystkiem, aby Wasza Królewska Mość była ze mnie zadowolona.
— Cóż się to przytrafiło? opowiedz mi.
— Starej hrabinie?
— Tak.
— Co się zwykle we wszystkiem przytrafia: trudności.
— Lecz czy nakoniec przyjedzie ta hrabina de Béarn.
— Hm! Najjaśniejszy Panie, to było pewniejsze wczoraj wieczorem, niż dzisiaj rano.
— Biedna Dubarry! — powiedział król, nie mogąc się powstrzymać od błysku radości w oczach.
— O! Najjaśniejszy Panie! — poczwórne przymierze i pakta familji byłyby błahostkami wobec tej sprawy prezentacji.
— Biedna Dubarry — powtarzał król, kiwając głową, nigdy nie dojdzie z tem do końca.
— Bardzo się lękam, chyba, że Wasza Królewska Mość się rozgniewa.
— Sądziła, że napewno już dopnie teraz celu!
— Co jest najgorszem — powiedział de Sartines — to fakt, iż, jeżeli nie zostanie przedstawioną przed przybyciem pani delfinowej, to potem z pewnością nigdy.
— To więcej niż prawdopodobne, masz słuszność, Sartines. Mówią, że jest bardzo surowa, bardzo pobożna i bardzo skromna, moja synowa. Biedna hrabina!
— Będzie to powodem wielkiego zmartwienia dla pani Dubarry, ale oszczędzi bardzo wiele trosk Waszej Królewskiej Mości.
— Tak sądzisz, Sartines?
— Ależ bez żadnej wątpliwości; o tyle będzie mniej zazdrosnych, obmawiających, opiewających, pochlebców i gazet. Gdyby pani Dubarry została przedstawiona, potrzebaby wydać z jakie sto tysięcy franków na nadzwyczajną policję.
— Rzeczywiście biedna hrabina. Ona jednak tak pragnie tego!
— Niech zatem Wasza Królewska Mość rozkaże, a wszystko zostanie spełnione.
— Co ty mówisz, Sartines? — wykrzyknął król. Czy ja mogę się do tego mieszać? Czyż mogę podpisać rozkaz, zmuszający wszystkich do uprzejmości dla pani Dubarry? Czy to ty, Sartines, człowiek rozumny, radziłbyś mi uczynić zamach stanu dla dogodzenia kaprysowi hrabiny?
— O! nie, Najjaśniejszy Panie. Zadowolniłbym się powiedzeniem, jak Wasza Królewska Mość: Biedna hrabina!
— Zresztą — powiedział król, położenie jej nie jest znowu tak smutne. Ty, Sartines, widzisz wszystko w kolorze twojej sukni. Kto wie, czy pani de Béarn nie zmieni zdania? Kto nam zaręczy, że Jej Wysokość delfinową tak niebawem przyjedzie? Czterech dni jeszcze potrzeba na przybycie do Compiégne; a w ciągu tego czasu wiele dokonać można. No, cóż, Sartines, czy zabierzemy się do roboty?
— Najjaśniejszy Panie, trzy podpisy tylko wszystkiego!
Na widok pierwszego papieru, wydobytego z teki ministra, król zawołał:
— Ho! ho! tajny rozkaz?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— O kogóż to idzie?
— Może Wasza Królewska Mość raczy zobaczyć.
— Przeciw jakiemuś Rousseau. Co to jest za Rousseau — i co on popełnił?
— Przebóg! „Umową społeczną“, Najjaśniejszy Panie.
— Ah! to Jan-Jakób? Chcesz go do Bastylji wpakować?
— Najjaśniejszy Panie, toć robi ciągle skandale.
— A cóż chcesz, ażeby robił?
— Zresztą nie nastaję na zamknięcie go w Bastylji.
— Cóż więc proponujesz?
— Chcę, Najjaśniejszy Panie, ażebyśmy mieli broń gotową.
— Wcale mi o nich nie idzie, o wszystkich tych waszych filozofów!
— Wasza Królewska Mość ma zupełną co do tego słuszność.
— Narobionoby hałasu, widzisz; zresztą, zdawało mi się, że przebywanie jego w Paryżu była uprawomocnione.
— Tolerowane, Najjaśniejszy Panie, lecz pod warunkiem, że się pokazywać nie będzie.
— A on się pokazuje?
— Nic innego nie robi.
— W armeńskim kostjumie?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, zażądaliśmy, aby go zaniechał.
— I usłuchał?
— Tak, ale wrzeszczy na prześladowanie.
— Jakże się teraz ubiera?
— Jak wszyscy, Najjaśniejszy Panie.
— Więc skandal nie taki wielki.
— Jakto! Najjaśniejszy Panie, ten człowiek, któremu zakazano pokazywać się, czy wie Wasza Królewska Mość, gdzie chodzi codziennie? Do marszałka Luxemburskiego, do pana d’Alembert, do pani d’Epinay?
— Do kawiarni Regencji, Najjaśniejszy Panie. Grywa tam w szachy co wieczór, tylko przez upór, bo przegrywa zawsze, a ja każdego wieczora potrzebuję całej brygady do pilnowania tłumów, zbierających się przed domem.
— Paryżanie są widocznie daleko głupsi, niż sądziłem. Pozwól im się bawić, Sartines; przynajmniej krzyczeć na nędzę nie będą.
— Tak, Najjaśniejszy Panie; lecz gdyby pewnego pięknego poranku poważył się mieć przemowy, jak to miało miejsce w Londynie?...
— O! w takim razie, ponieważ to byłoby zbrodnią i to zbrodnią publiczną, nie potrzebowałbyś tajnego rozkazu, mój kochany.
Minister policji, widząc, że aresztowanie Rousseau’a było krokiem, za który król nie chciał brać odpowiedzialności, nie nalegał więcej.
— A teraz, Najjaśniejszy Panie, chodzi o innego filozofa.
— Jeszcze? — odpowiedział król niechętnie — czyż nigdy z nimi nić skończymy?
— Niestety! Najjaśniejszy Panie, to oni właściwe nie chcą skończyć z nami.
— O kogóż więc tam znów chodzi?
— O Voltaire‘a.
— To i on powrócił do Francji?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, możeby lepiej było, gdyby tu był; byłby przynajmniej pod dozorem.
— Cóż on popełnił?
— Nie on, ale jego stronnicy: ni mniej, ni więcej, tylko mu chcą wystawić pomnik.
— Na koniu?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, a jednak faktem jest, że sławny to zdobywca miast.
Ludwik XV wzruszył ramionami.
— Od czasów Poliorceta, nikogo równego mu nie widziałem. Ze wszystkimi ma stosunki; najwyższe w państwie figury jego książki przemycają. Niedawno przejąłem ich ośm pełnych pak, z tych dwie nadeszły pod adresem pana de Choiseul.
— Widocznie bardzo są zajmujące.
— Zauważ jednak, Najjaśniejszy Panie, iż chcą uczynić dla niego więcej, niż dla królów, wznosząc mu pomnik.
— Nikt nie wznosi pomników dla królów, mój Sartines, tylko oni sami sobie je wznoszą. I komuż powierzono to piękne dzieło?
— Rzeźbiarzowi Pigale. Pojechał do Ferney dla wykonania modelu. Tymczasem podpisy się sypią. Sześć tysięcy talarów już się zebrało, a tylko sami literaci mają prawo składać podpisy. Wszyscy śpieszą z ofiarami. Istna procesja. Rousseau dał dwa luidory.
— Więc cóż chcesz, żebym ja na to poradził? zapytał Ludwik XV. — Ja nie jestem literatem, więc to do mnie wcale się nie stosuje.
— Chciałem zaproponować Waszej Królewskiej Mości, by odrazu położył kres tej demonstracji.
— Strzeż się tego, Sartines, bo zamiast z bronzu, wystawią mu pomnik ze złota. Daj im pokój. Boże drogi! toż on jeszcze brzydszy będzie z bronzu, niż jest z ciała i kości!
— A zatem, Wasza Królewska Mość nie życzy sobie, aby tamować bieg tej rzeczy?
— Porozumiejmy się, Sartines — chciałbym im przeszkodzić, ale czy to podobna?... Odwróćmy lepiej oczy i udajmy, że nie widzimy.
Pan de Sartines westchnął. Za chwilę powstał, ukłonił się królowi i wyszedł.
Ludwik XV, pozostawszy sam, wziął pióro i napisał do delfina:
„Żądałeś, abym przyśpieszył przybycie pani delfinowej: chcemy sprawić ci tę przyjemność.
Rozkazuję, aby nie zatrzymywano się w Noyon; skutkiem tego będzie ona we wtorek rano w Compiégne.
Ja sam będę tam o dziesiątej, czyli na kwadrans przed nią“.
— W ten sposób, mruknął, będę zwolniony od tej głupiej sprawy prezentacji, która dręczy mnie więcej, niż Voltaire i Rousseau oraz wszyscy teraźniejsi i przyszli filozofowie.
Pozostanie partja do rozegrania pomiędzy biedną hrabiną, delfinem i delfinową. Podzielmy się troskami z umysłami młodymi i rzeźkimi; mają one siły do walki. Niech się dzieci uczą cierpieć, to kształci młodzież.
Zachwycony, że udało mu się zażegnać trudności i pozostać neutralnym w sprawie przedstawienia, którą cały Paryż był zajęty, król wsiadł do powozu i udał się do Marly, gdzie dwór nań oczekiwał.

XXXVI
MATKA CHRZESTNA I CHRZEŚNIACZKA

Biedna hrabina... (zostawmy tę nazwę, nadaną jej przez króla, a zupełnie zasłużoną w tej chwili) biedna hrabina, powtarzamy, pędziła, jak szalona, drogą do Paryża. Chon, ukryta w buduarze w Luciennes, przerażona ostatnim ustępem listu Jana, przeklinała nieszczęsną myśl zaopiekowania się na drodze Gilbertem.
Przybywszy do mostu d’Antin, hrabina zastała oczekującą karetę. Siedział w niej Jan z prokuratorem i rozprawiał energicznie. Gdy ujrzał siostrę, wyskoczył i zatrzymał powóz.
— Prędko hrabino — rzekł — siadaj do mojej karety i śpiesz na ulicę Saint-Germain Prés.
— Stara nas zawiodła? — zapytała Dubarry, przesiadając się; a jednocześnie prokurator, na znak wicehrabiego, czynił to samo.
— A tak, hrabino — rzekł Jan — oddała nam pięknem za nadobne.
— Co się stało?
— W dwóch słowach ci opowiem: zostałem w Paryżu, bo jej nie dowierzałem i miałem słuszność, jak widzisz. O dziewiątej wieczorem poszedłem do hotelu pod „Piejącym kogutem“.
Słucham, patrzę, wszystko w porządku. Sądziłem już, że mogę powrócić i położyć się spać. Wracam tedy i śpię.
Raniutko budzę się, budzę Patrycego i każę mu mieć na oku hotel.
O dziewiątej, uważaj dobrze, o godzinę wcześniej, niż było umówione, przybywam karetą; Patrycy nie dostrzegł nic alarmującego, uspokojony idę do hrabiny.
We drzwiach służąca mnie zatrzymuje i oznajmia, że hrabina słaba, nie może dziś wyjść, a kto wie, czy choroba nie przeciągnie się z jaki tydzień.
Przyznaję, że się tego zupełnie nie spodziewałem.
— Jakto! nie może wyjść, cóż jej się stało?
— Jest bardzo słaba.
— Słaba? niepodobna. Wczoraj była zdrowiuteńka.
— Tak, proszę pana. Ale pani ma zwyczaj sama gotować sobie czekoladę, otóż dziś rano wylała z maszynki cały ukrop na nogę i oparzyła się okrutnie. Na krzyk pani hrabiny nadbiegłam. Pani zemdlała, zaniosłam ją na łóżko, a w tej. chwili, zdaje mi się, zasnęła.
Pobladłem, jak twoje koronki, hrabino, i zawołałem:
— To kłamstwo!
— Nie, drogi panie Dubarry — odpowiedział głos cierpki, przeszywający — nie, to nie kłamstwo, cierpię straszliwie.
Otworzyłem przemocą drzwi i rzuciłem się w stronę, skąd głos pochodził; stara hrabina rzeczywiście leżała w łóżku.
— A! pani!... — zawołałem.
— Widzisz pan — rzekła do mnie, pokazując obrzydliwe jakieś naczynie kuchenne, walające się na podłodze — oto przyczyna wszystkiego złego.
Skoczyłem na to naczynie i zdeptałem nogami.
— Już nie będziesz pani gotowała w tem czekolady, zaręczam.
— Niema nic straconego — ciągnęła głosem bolejącym — pani d’Alogny przedstawi pańską siostrę. Trudno, tak było pisane! jak mówią mieszkańcy Wschodu.
— A! mój Boże! — zawołała hrabina. — Janie, do rozpaczy mnie przyprowadzasz.
— Nie tracę nadziei jeszcze, jeżeli sama się do niej udasz, i dlatego wezwałem cię do Paryża?
— Dlaczego nie tracisz nadziei?
— Ba! dlatego, że możesz to, czego ja nie mogę, bo jesteś kobietą i każesz pokazać sobie nogę, a kiedy dowiedziesz podstępu, możesz oświadczyć pani Béarn, iż syn jej zostanie zwyczajnym śmiertelnikiem, że grosza nie ujrzy ze spadku Saluces’ów: słowem odegrasz lepiej komedję, niż ja to potrafię.
— I ty możesz żartować jeszcze?
— Wierz mi, że gorzkie są moje żarty.
— Gdzie mieszka stara Sybilla?
— Przy ulicy Saint-Germain des Prés, stara czarna szopa z wielkim kogutem, wymalowanym na szyldzie.
— O! ja jej straszną scenę wyprawię.
— Dobrze zrobisz, trzeba ryzykować! Chcesz, żebym poszedł z tobą?
— Niech Bóg broni, popsułbyś wszystko!
— Wiesz, co mi powiedział prokurator? zapamiętaj to sobie: Pobić wroga u niego w domu, to droga do więzienia, pobić go zaś w polu...
— Nic nie znaczy — dokończyła hrabina — wiesz lepiej o tem, niż ktokolwiek inny.
Jan uśmiechnął się złowrogo.
— O! — rzekł — jeżeli płaci się długi późno, procenta rosną i kiedy spotkam swego przeciwnika...
— Nie mówmy o nim, mówmy o mojej hrabinie.
— Nic nie mam więcej do powiedzenia; siadaj i jedź!
— Gdzie na mnie czekać będziesz?
— W tym samym hotelu, a jak będziesz potrzebawała pomocy, znajdziesz mnie przy butelce hiszpańskiego wina.
— Ruszaj! — zawołała hrabina.
— Ulica Saint-Germain des Prés, pod „Piejącego koguta“ — dodał wicehrabia.
Powóz popędził w stronę Pól Elizejskich, a w kwadrans później zatrzymał się na rogu ulic OO. Opatów i Ś-tej Małgorzaty.
Pani Dubarry wysiadła i udała się piechotą w stronę hotelu, bojąc się, aby turkot nie ostrzegł starej spryciarki i żeby się przed nią nie schowała.
Hrabina z jednym tylko lokajem pospieszyła do hotelu i wpadła gwałtownie w drzwi główne.
Nikt nie widział, gdy wchodziła, dopiero przy schodach spotkała gospodynię.
— Gdzie mieszka pani de Béarn? — zapytała.
— Pani de Béarn chora, nie przyjmuje nikogo.
— Wiem o tem, że chora i właśnie przyszłam ją odwiedzić.
I lekka, jak ptaszek, wbiegła na schody.
— Pani! pani! — wołała oberżystka — gwałtem chcą się dostać do pani!
— Kto taki? — zapytała stara pieniaczka z głębi pokoju.
— To ja — odrzekła hrabina, stając na progu z miną, zastosowaną do okoliczności.
— Pani hrabina u mnie! — zawołała stara, blada z przerażenia.
— Tak, droga pani, przyszłam panią odwiedzić, pocieszyć w nieszczęściu. Opowiedz mi, co to się stało.
— O pani! nie śmiem prosić, ażebyś spoczęła v tej obrzydłej dziurze.
— Wiem, że pani posiada zamek w Turyngji, więc nie zważam wcale na to chwilowe mieszkanie w hotelu.
Hrabina usiadła, a pani de Béarn zrozumiała, że nie pozbędzie się jej tak łatwo.
— Bardzo pani cierpi — zapytała Dubarry.
— O! strasznie, okropnie.
— I to prawa noga? Jakimże wypadkiem pani ją tak oparzyła?
— Bardzo prostym: trzymałam maszynkę w ręku, naraz wyśliznęła się, upadła i woda gorąca wylała się na nogę.
— Ach! to przerażające!
Stara ciężko westchnęła.
— O tak, to przerażające. Cóż robić, nieszczęścia w parze chodzą.
— Wie pani, że król ją oczekiwał dziś rano?
— Nie powiększaj pani mojej boleści.
— Jego Królewska Mość niezadowolony, że pani się nie stawiła.
— Mam nadzieję wytłumaczyć Najjaśniejszemu Panu że tylko choroba mogła mnie zatrzymać.
— Nie chcę pani bynajmniej martwić, broń Boże rzekła Dubarry, widząc poważną minę starej — chcę tylko, abyś zrozumiała, jak wiele wagi król przywiązywał do tego, co miało nastąpić i jak byłby za to wdzięczny.
— Sama pani widzi, czy to możebne.
— Bezwątpienia, lecz powiem pani rzecz jedną.
— Powiedz, pani, bardzo rada będę usłyszeć.
— Mnie się zdaje, że wypadek pani był skutkiem jakiegoś wzruszenia...
— Bardzo być może — odrzekła stara, potakując głową — wzruszona byłam niezmiernie zaszczytnem przyjęciem, jakiego doznałam u pani.
— E! zdaje mi się, że oprócz tego...
— Cóżby być mogło innego?... ja przynajmniej nie wiem o niczem...
— Może spotkanie jakie?
— Nie przypominam sobie...
— Może, wychodząc ode mnie?...
— Nie spotkałam nikogo, jechałam karetą brata pani.
— Ale może przedtem?...
Pani de Béarn zamyśliła się.
— Niech sobie pani przypomni — rzekła Dubarry zniecierpliwiona, — przecie ktoś wjeżdżał na dziedziniec, gdy pani opuszczała pałac.
— Przykro mi, droga pani, lecz nie mogę sobie przypomnieć.
— Pewna kobieta... A! teraz pani wie, o kim mowa.
— Wzrok mam tak krótki, że o dwa kroki nie poznaję nikogo.
— Kuta baba — pomyślała hrabina — nie dani jej rady, trzeba z nią grać w karty otwarte.
— No więc — rzekła głośno — ponieważ pani nie poznała tej damy, powiem zaraz, kto ona była...
— Chce pani mówić o tej, z którą się w progu domu pani minęłam?
— Naturalnie, to moja szwagierka, panna Dubarry.
Słucham z uwagą; lecz ponieważ nigdy jej nie widziałam...
— Zdaje się pani tylko.
— Czyżbym ją kiedy widziała?
— Tak, a nawet ją pani u siebie w domu przyjmowała.
— Pannę Dubarry?
— Ją samą. Ale wtedy nazywała się panną Flageot.
— O! — zawołała stara z goryczą, której ukryć nie była w stanie — więc ta mniemana panna Flageot, która aż do mnie trafiła, wyciągnęła z domu i zmusiła prawie do podróży, to była pani siostra?
— We własnej osobie, szanowna pani.
— A kto ją nasłał na mnie?
— Ja sama.
— Czy dlatego, ażeby ze mnie zażartować?
— Dlatego, aby oddać pani przysługę, a jednocześnie, abyś pani i mnie usłużyła.
Stara dama zmarszczyła gęste brwi siwe.
— Zdaje mi się — powiedziała, — że jej odwiedziny nie wyjdą mi na dobre.
—Czyżby pan de Maupeau źle panią przyjął?
— Tak, zdawkową monetą uprzejmości.
— Zdaje mi się, iż miałam zaszczyt ofiarować pani coś lepszego nad ową zdawkową monetę.
— Pani łaskawa, człowiek proponuje, a Bóg dysponuje...
— Żarty na stronę, kochana pani, mówmy serjo — rzekła hrabina.
— Słucham z największą uwagą.
— Oparzyła pani nogę?
— Widzi pani przecie.
— Czy oparzenie jest ciężkie?
— Straszne!
— A czy pomimo tej okrutnej, lecz sądzę, nie niebezpiecznej rany, mogłaby pani uczynić wysiłek nadludzki i pojechać do Luciennes, a tam w moim gabinecie utrzymać się na nogach choćby sekundę i przedstawić się królowi?
— Niepodobna, łaskawa pani omdlewam na samą myśl powstania z fotelu.
— Więc to coś okropnego musiałaś pani zrobić sobie w tę nogę?
— Tak, pani.
— Któż pani ją opatruje, kto pani radzi, kto dogląda?
— Jak wszystkie wiejskie gospodynie i ja mam swoje lekarstwa na oparzenie i właśnie przykładam maść własnego wynalazku.
— Czy można obejrzyć ten specyfik?
— I owszem.
— Filut baba! — pomyślała hrabina, — przewidziała wszystko, aby mnie oszukać.
— Pani — odezwała się słodko — ja także posiadam objekt, wyśmienity w tego rodzaju wypadkach, lecz użycie jego zależy od stopnia oparzenia.
— Jakto pani rozumie?
— A to, widzi pani, bywa zwyczajna czerwoność, opuchnięcie lub starcie skóry. Nie jestem doktorem, lecz przecie w życiu każdy się kiedyś oparzył mniej lub więcej.
— O pani, to jest starcie skóry.
— Mój Boże, jak też pani fatalnie cierpieć musi. Czy pozwoli pani przyłożyć sobie mojego olejku?
— Z wdzięcznością, droga pani. Czy go pani z sobą przyniosła?
— Nie; lecz przyślę natychmiast.
— Serdecznie pani dziękuję.
— Chciałabym tylko zobaczyć ranę.
Stara się poruszyła.
— O nie, pani — zawołała — to za przykry byłby widok...
— Dobrze — pomyślała Dubarry — złapała się baba.
— O, niech się pani nie lęka — rzekła — widok ran mnie nie przestrasza.
— Zanadto znam zwyczaje światowe, abym...
— Gdy idzie o pomoc bliźniemu, zapomnijmy o tych zwyczajach.
I szybko skierowała rękę ku nodze zranionej.
Stara krzyknęła, choć pani Dubarry zaledwie się jej dotknęła.
— Dobrze gra komedję — szepnęła hrabina, przyglądając się minom pani de Béarn.
— Zdawało mi się, że już umieram, tak mnie pani uraziła!
I blada, z oczyma przymkniętemi, zdawała się omdlewać!
— Czy pani pozwoli? — dorzuciła ulubienica.
— Czyń pani, co się jej żywnie podoba, rzekła stara głosem cichym.
Dubarry odwiązała prędko bandaże, otaczające nogę; pani de Béarn jej nie broniła.
— Zapewne, przy ostatnim kompresie, zacznie wrzeszczeć, lecz choćbym miała ją zadusić, zobaczę nogę, — szeptała hrabina.
Pani de Béarn jęczała, lecz nie sprzeciwiała się wcale.
Po zdjęciu kompresu, prawdziwa i głęboka rana ukazała się oczom Dubarry. Nie było to żadne naśladowanie i tu okazała się dopiero dyplomacja pani de Béarn.
Stara hrabina prawdopodobnie poznała Chon; lecz podniosła się do wysokości Porcji i Muciusa Scevoli.
Pani Dubarry podziwiała ją w skupieniu ducha.
Stara dama w poczuciu zwycięstwa, przeszywała wzrokiem hrabinę, klęczącą u jej nóg.
Dubarry zręcznie obwinęła ranę, ułożyła chorą nogę na poduszkach taboretu i usiadła obok pani de Béarn.
— Zwyciężyłaś mnie, pani — rzekła przebacz, że od początku nie stawiałam kwestji jasno, jak należało z kobietą pani pokroju. Więc teraz podaj pani, warunki.
Oczy starej zaświeciły, lecz był to chwilowy błysk tylko.
— Określ pani wyraźnie, czego wymagasz ode mnie — rzekła — a wtedy będę w stanie osądzić, w czem ci użyteczną być mogę.
— Chcę być przedstawioną w Wersalu przez panią — powiedziała hrabina — choćbym miała tak strasznie cierpieć, jak pani dziś cierpisz.
Pani de Béarn słuchała bez poruszenia.
— I cóż więcej? — rzekła.
— To już wszystko; teraz na panią kolej.
— Chciałabym — mówiła pani de Béarn, dając poznać stanowczo, że zna wartość wymaganej od niej przysługi — chciałabym mieć zapewnione z mego procesu dwieście tysięcy liwrów.
— A jeżeli pani wygra proces, uczyniłoby to czterysta tysięcy.
— Bynajmniej, ponieważ uważam dwieście tysięcy liwrów za własność osobistą, której mi Saluce‘owie zaprzeczają; drugie dwieście tysięcy będą dodatkiem do zaszczytu, jaki mnie spotkał, że panią poznałem.
— Dostanie je pani. Cóż dalej?
— Mam syna, którego kocham szalenie. W rodzinie naszej zawsze szpadę noszono z honorem, lecz kto urodził się do rozkazywania, nie je«t dobrym szeregowcem.
Trzeba mi natychmiast pułku dla syna i nominacji na pułkownika.
— A kto pułk umunduruje?
— Król, ma się rozumieć, bo, gdybym na to wydała otrzymane dwieście tysięcy liwrów, byłabym równie biedną, jak dzisiaj jestem.
— Policzywszy dobrze, mamy już sześćset tysięcy liwrów.
— O nie, czterysta tylko, i to w przypuszczeniu, że pułk kosztować będzie dwieście.
— Niechże tak będzie.
— Chcę jeszcze prosić króla, o wynagrodzenie za winnicę moją w Turenji, czyli za cztery morgi doskonałej ziemi, którą inżynierowie królewscy zabrali mi przed jedenastu laty na kanał jakiś.
— Przecież zapłacono pani?
— Tak jest, lecz podług oceny biegłych, ja zaś ceniłam tę winnicę dwa razy wyżej, niż oni.
— Dobrze, dobrze, będzie pani miała zapłacone po raz drugi.
Czy już wszystko?
— Przepraszam. Brak mi gotówki, jak to zapewne pani zauważyła; a winna jestem panu Flageot coś około dziewięciu tysięcy liwrów.
— Jeszcze dziewięć tysięcy?
— Bez tego obejść się nie mogę.
— Zapłacę te dziewięć tysięcy z własnej szkatuły. Spodziewam się, że pani ze mnie zadowolona?
— Najzupełniej, droga pani; lecz i ja dowiodłam pani swoich dobrych chęci.
— O, jakże żałuję, że pani sobie nogę oparzyła — powiedziała, śmiejąc się, Dubarry.
— Ja wcale tego nie żałuję — odrzekła pieniaczka to mi pozwoli dowieść pani, iż pomimo wszelkich wypadków, jestem na jej usługi.
— Obliczymy teraz skrupulatnie — wyrzekła Dubarry.
— Zatrzymaj się pani chwilkę.
— Czy pani zapomniała jeszcze o czem?
— O jednej rzeczy maleńkiej.
— A więc proszę powiedzieć.
— Nie spodziewałam się stanąć przed naszym wielkim monarchą. Niestety! Wersal i świetności jego wyszły mi z pamięci, tak, że obecnie nie mam sukni odpowiedniej.
— Przewidziałam to, droga pani. Wczoraj, zaraz po twoim odjeździe, ubranie pani na uroczystość prezentacji zaczęto przygotowywać. Jutro w południe będzie skończone.
— Nie mam brylantów.
— Panowie Boeëhmer i Bassange dostarczą pani jutro, na mój rozkaz, garnitur prześliczny, wartujący dwieście dziesięć tysięcy liwrów, a pojutrze przyjmą go z powrotem, płacąc pani dwieście tysięcy. Tym sposobem wynagrodzenie będzie już zapłacone.
— Doskonale, łaskawa pani; nie mam już nic więcej do żądania.
— Cieszy mnie to nieskończenie.
— Ale, ale, a nominacja dla syna mego?
— Najjaśniejszy Pan sam ją pani wręczy.
— A obietnica umundurowania pułku?
— W dyplomie i to się znajdzie.
— Doskonale. Pozostaje jedynie kwestja winnic...
— Na ile pani szacuje te cztery morgi?
— Ponieważ ziemia jest doskonała, zatem po sześć tysięcy liwrów morgę.
— Podpiszę pani rewers na dwanaście tysięcy, które z dwunastoma już wziętemi przez panią, uczynią dwadzieścia cztery tysiące.
— Oto przybory do pisania — rzekła stara hrabina, wskazując na biurko.
— Będę miała zaszczyt podać je najpierw pani — powiedziała Dubarry.
— Mnie?
— Tak, właśnie.
Abyś pani raczyła napisać do króla słów kilka, które oto podyktuję:
— A! prawda! — odrzekła pani de Béarn.
— Niech więc pani pisze.
Stara przysunęła stolik, wzięła pióro i papier i czekała.
„Najjaśniejszy Panie! Szczęście, jakie mnie spotkało z powodu, iż Wasza Królewska Mość, raczyłeś przyjąć moją propozycję przedstawienia na dworze najdroższej przyjaciółki mojej, hrabiny Dubarry...“
Stara wykrzywiła wargi i nacisnęła pióro, aż głośno skrzypnęło.
— Nie dobre pani ma pióro, hrabino, — rzekła faworytka — trzeba je zmienić.
— Nie potrzeba, przyzwyczaję się.
— Tak pani sądzi?
— O! tak.
Pani Dubarry dyktowała dalej:
„...ośmiela mnie błagać Waszą Królewską Mość, aby raczył być łaskaw na mnie, gdy się przedstawię w Wersalu, jak na to zezwolić raczył. Pochodząc z rodziny, która zawsze wiernie służyła monarchom swoim, śmiem się spodziewać łaskawego przyjęcia Waszej Królewskiej Mości“.
— A teraz racz pani się podpisać.
Stara hrabina podpisała:

„Anastazja-Eufemja-Rudolfina,
hrabina de Béarn“.

Pisała charakterem pewnym, dużemi literami, nie szczędząc błędów ortograficznych.
Następnie podsunęła papier i pióro pani Dubarry, która pismem kształtnem, szpiczastem podpisała przekaz na dwadzieścia jeden tysięcy liwrów, dwanaście jako wynagrodzenie za winnice, a dziewięć na zapłacenie honorarjum doradcy prawnemu panu Flageot.
Napisała także do panów Boëhmer i Bassange, jubilerów dworskich, prosząc o wręczenie oddawcy biletu całego garnituru z brylantów i szmaragdów, nazwanego Ludwiką, ponieważ należał niegdyś do ciotki delfina, która sprzedała go, potrzebując pieniędzy na cele dobroczynne. Następnie panie zamieniły ze sobą te papiery.
A teraz — rzekła Dubarry — daj mi dowód twej przyjaźni hrabino.
— O, pani, z całego serca.
— Zamieszkaj pani u mnie, a ręczę ci, że za kilka dni doktór mój, Tronchin, wyleczy cię zupełnie. Jedź pani zaraz ze mną, spróbujesz także skuteczności mego niezawodnego olejku...
— Niech pani na mnie nie czeka — rzekła przezorna stara — mam jeszcze kilka spraw ważnych do załatwienia, zanim za panią podążę.
— Więc mi pani odmawia?
— Przeciwnie, droga pani, przyjmuję łaskawe zaproszenie, ale oto pierwsza bije, ja do trzeciej załatwię interesa, a punkt o piątej stawię się w Luciennes.
— Czy brat mój może przyjechać i zabrać panią swoim powozem?
— O, i owszem, bardzo proszę.
— Żegnam panią i do prędkiego zobaczenia.
— Bądź pani spokojną, jestem szlachcianką, zatem danego słowa dotrzymam, i choćby mi umrzeć przyszło, przedstawię cię jutro w Wersalu.
— Dowidzenia, droga matko chrzestna!
— Dowidzenia, najdroższa chrześniaczko!
Rozstały się nareszcie; stara pozostała z nogą na poduszkach, ściskając w ręku szacowne papiery; pani Dubarry wyszła lekka i zgrabna, jednak z sercem ściśniętem z żalu, że nie mogła okazać się silniejszą od starej hrabiny, ona, która rządziła królem Francji!
Jan siedział w sali na dole i z nudów drugą już butelkę wysączał, lecz, gdy ujrzał wracającą siostrę, podbiegł szybko ku niej.
— No cóż, no cóż? — zapytał.
— Powiem ci to, co powiedział marszałek saski królowi, wskazując na pole bitwy pod Fontenoy:
„Najjaśniejszy Panie, niech cię ten widok przekona, jak zwycięstwo drogo kosztuje“.
— A więc zwyciężyliśmy? — zapytał Jan.
— Uważaj, co mówię: „Jedno jeszcze takie zwycięstwo, a zginęlibyśmy!“
— No, ale matkę chrzestną posiadamy?
— Tak; tylko kosztuje nas ona około miljona!
— O! o! — zawołał Dubarry z brzydkim grymasem.
— Trudno, miałam nóż na gardle.
— Ależ to ohydne!
— A jednak prawdziwe. Nie zżymaj się tak bardzo, z twojej to winy o mało wszystko nie przepadło!
— Boże wielki, co za straszna kobieta!
— To rzymianka.
— Nie, greczynka.
— Rzymianka czy greczynka — ale pamiętaj zabrać ją z hotelu o trzeciej i dostawić do Luciennes. Uspokoję się dopiero, jak ją pod kluczem mieć będę.
— Nie ruszę się stąd — rzekł Jan.
— A ja biegnę przygotować wszystko co trzeba — rzekła hrabina, wskakując do karety.
— Do Luciennes! — zawołała. — Jutro już powiem: „do Marly!“
— Drogo kosztujemy kochaną Francję — mówił Jan do siebie, patrząc za odjeżdżającą siostrą.
Ale górą Dubarry!

XXXVII
PIĄTE SPRZYSIĘŻENIE MARSZAŁKA DE RICHELIEU

Mniej przestrzegający etykiety, niż Ludwik XIV, który na zgromadzeniach dworskich lubił był próbować władzy królewskiej, Ludwik XV szukał w zebraniach swoich przedewszystkiem nowości i urozmaicenia, twarzy świeżych i uśmiechniętych, rozrywki i wesołości.
Wieczorem, po opowiedzianem przez nas spotkaniu, pani de Béarn, święcie tym razem dotrzymawszy obietnicy, przebywała od dwóch godzin w gabinecie pani Dubarry; król zabawiał się grą w salonie błękitnym.
Po lewej jego stronie siedziała księżna d’Ayen, po prawej księżna de Guémenée.
Jego Królewska Mość widocznie był czemś roztargniony, bo przegrał ośmset luidorów, a że nie lubił przegrywać, podniósł się o dziewiątej, stanął we framudze okna i zaczął rozmawiać z p. Malesherbes, synem ex-kanclerza, podczas gdy pan Maupeau i pan Choiseul, umieściwszy się w przeciwległej framudze, niespokojnym wzrokiem śledzili rozmawiających.
Skoro tylko król się odsunął, dokoła komina zaczęło tworzyć się kółko.
Księżniczki: Adelajda, Zofja i Wiktorja, po powrocie z przechadzki w parku, zasiadły tam, otoczone damami honorowemi i dworzanami.
Króla, zajętego ważną rozmową, znano bowiem surowość obyczajów pana de Malesherbes, otaczali oficerowie lądowi i morscy, wysocy dygnitarze, magnaci i prezesi; wszystko to trzymało się w pełnem szacunku oczekiwaniu: mały światek u kominka musiał wystarczać sam sobie.
Najwybitniejszemi kobietami, tworzącemi grupę, były oprócz córek królewskich, panie de Grammont, de Choiseul, de Mirepoix i de Polastron.
W chwili, gdy się do nich zbliżamy, księżniczka Adelajda opowiadała historyjkę o pewnym dygnitarzu. Historyjka, od której powtórzenia wstrzymać się wolimy, była dość skandaliczna jak na księżniczkę krwi królewskiej; epoka jednak, którą próbujemy odtworzyć, nie była, jak wiadomo, epoką pod wezwaniem Westy.
— A jednak ten dygnitarz zasiadał pomiędzy nami przed miesiącem jeszcze — odezwała się księżniczka Wiktorja.
— Możnaby u Jego Królewskiej Mości narazić się na gorsze jeszcze spotkanie, gdyby dostali się tutaj ci, co nigdy jeszcze nie byli, a wcisnąć się pragną koniecznie — powiedziała pani de Grammont.
Ze słów i tonu księżnej zrozumieli wszyscy o kim mówić chciała i jakimi torami rozmowa odtąd popłynie.
— Na szczęście, chcieć i móc to są dwa wyrazy odrębnego całkiem znaczenia, czy nie tak, księżno? — powiedział, wtrącając się do rozmowy mały człowieczek, siedmdziesięcioczteroletni, który na pięćdziesięcioletniego zaledwie wyglądał, tak był elegancki, świeży, tak głos miał dźwięczny i żywe spojrzenie.
— Otóż i pan de Richelieu, który, jak pod Mahon, rzuca się na wały i który biedną naszą pogawędkę szturmem zdobędzie — powiedziała księżna. — Zawsze jeszcze jesteśmy trochę grenadjerem, kochany książę.
— Na zawsze już nim zostanę, księżno.
— Powiedz, książę, czy nie powiedziałam prawdy?
— Kiedyż, mianowicie?
— Przed chwilą.
— A co takiego powiedziałaś, księżno?
— Że drzwi królewskich się nie zdobywa...
— Tak jak zasłony alkowy. Jestem stanowczo tego samego zdania, księżno.
Na te słowa kilka towarzyszek znikło za wachlarzami, lubo żart się ogólnie podobał. Ci jednak, co lubią obmawiać, utrzymywali, że dowcip księcia bardzo się starzał.
Księżna de Grammont spłonęła pod różem, bo epigramat do niej się stosował.
— Moje panie — powiedziała — jeżeli książę będzie nam takie prawił rzeczy, nie dokończę mojej historyjki, a przysięgam wam, że dużo na tem stracicie, chyba, że udacie się do marszałka, aby wam opowiedział inną.
— Jabym miał przerywać pani, kiedy będziesz prawdopodobnie przyjaciół moich obmawiała?.. Boże uchowaj! Słucham owszem wszystkiemi uszami, ile ich posiadam.
Ścieśniono kółko; pani de Grammont rzuciła okiem ku oknu, aby się upewnić, czy król tam się jeszcze znajduje i spostrzegła, że pomimo zajęcia się rozmową z panem de Malesherbes, nie spuszczał z uwagi grupy przed kominkiem i spojrzenie jego skrzyżowało się ze spojrzeniem pani de Grammont.
Księżna uczuła się onieśmielona wyrazem oczu króla, ale, że zaczęła, więc nie chciała zatrzymać się w pół drogi.
— Dowiecie się zatem, moje panie — ciągnęła, zwracając się do trzech księżniczek — że pewna dama, mniejsza o jej nazwisko, wszak prawda? — zapragnęła ostatnimi — czasy widzieć nas, nas, wybranych przez króla, nas, jaśniejących w chwale, której promienie wzbudzają w niej zazdrość śmiertelną.
— Widzieć nas, gdzie? — zapytał książę.
— Ależ w Wersalu, w Marly, w Fontainebleau.
— Dobrze, słucham dalej.
— Biedne to stworzenie nie widziało nigdy naszych wielkich zebrań u królewskiego stołu, podczas których uliczni gapie z poza sztachet przypatrują się królowi i jego gościom pod strażą, rozumie się, laski służbowego szwajcara.
Pan de Richelieu zażył głośno tabaki z sewrskiej tabakierki i powiedział:
— Lecz na to, aby nas widzieć w tych trzech rezydencjach, trzeba być przedstawionym.
— Właśnie też dama, o której mowa, życzyła sobie być przedstawioną.
— Idę o zakład, że otrzyma czego żąda — powiedział książę — król tak jest przecie dobry!
— Na nieszczęście, nie dosyć na to pozwolenia królewskiego, potrzeba jeszcze, aby znalazł się ktoś, coby chciał podać jej rękę.
— Tak — powiedziała pani de Guémenée — potrzebne jest coś nakształt matki chrzestnej, dajmy na to.
— Ale nie każdy ją mieć może — wtrąciła pani de Mirepoix — dowodem piękna burbonka, która szuka i nie znajduje.
I jednocześnie poczęła nucić:

La belle Bourbonnaise,
Est fort mai à son aise.

— A! marszałkowo! — zawołał książę de Richelieu — pozostaw-że księżnie całą zasługę opowiadania.
— Dalej, dalej księżno — powiedziała królewna Wiktorja — sprowadziłaś nam ślinkę do ust; nie przerywaj że w połowie.
— Wcale nie mam tego brzydkiego zamiaru. „Powiedziano jest: „Szukajcie, a znajdziecie“. Więc też szukano, szukano i znaleziono; lecz co to za chrzestna matka, dobry Boże! Wiejska kobiecina, niewinna, naiwna. Wyciągnięto ją z jej gołębniczka, wycackano, wychuchano, wystrojono.
— A to aż dreszcz doprawdy przejmuje — powiedziała pani de Guémenée.
— Naraz atoli, kiedy wszystko tak przygotowane, stara prowincjonalna gołąbka spada z góry... ze schodów...
— I? — zapytał książę de Richelieu.

— I nóżkę złamała,
I leży biedna mała!

powiedziała księżna, dodając okolicznościowy wierszyk do zacytowanych już przez marszałkową de Mirepoix.
— Tym sposobem — wtrąciła pani de Guémenée znowu — nic z prezentacji?...
— Nic nie będzie moja droga.
— Co to jest Opatrzność — zawołał marszałek, wznosząc ręce ku niebu.
— Przepraszam — rzekła królewna Wiktorja — co do mnie, to bardzo biednej staruszki żałuję.
— Przeciwnie, księżno, powinniście raczej jej powinszować, że z dwojga złego mniejsze wybrała; powiedziawszy to, księżna naraz urwała: spotkała drugie spojrzenie króla.
— O kim jednakże mówisz, księżno? — zapytał marszałek, udając, iż się nie domyśla o kogo chodzi.
— Nie powiedziano mi nazwiska, słowo daję.
— Co za nieszczęście! — mruknął marszałek.
— Ja je odgadłam jednakże; zróbcie więc państwo to samo.
— Gdyby wszystkie damy, które mają wstęp u dworu, przestrzegały zasad honoru starej szlachty francuskiej — powiedziała pani de Guémenée z goryczą — złożyłyby wizytę starej damie z prowincji za jej wzniosły pomysł złamania nogi.
— Piękna myśl, na honor! — wykrzyknął Richelieu — ale trzebaby dowiedzieć się najpierw, jak się nazywa parafjanka, która nas z tak wielkiego wybawiła niebezpieczeństwa; nie ma już bowiem obawy — wszak tak, droga księżno?
— Za nic zgoła nie zaręczam; w tej chwili leży w łóżku niezdolna się ruszyć.
— A gdyby — powiedziała znowu pani de Guémenée — gdyby ta kobieta inną chrzestną sobie znalazła?... Osóbka to bardzo ruchliwa.
— O! nie, nie tak to łatwo znaleźć inną.
W tej chwili król się w tę stronę skierował.
Wszyscy umilkli, a jasny i czysty głos Ludwika XV rozbrzmiał po salonie.
— Dowidzenia, moje panie.
— Dobranoc, panowie!...
Wszyscy powstali i zrobił się ogromny ruch w galerji.
Król poszedł ku drzwiom i, naraz zawróciwszy, powiedział:
— Ale, jutro w Wersalu odbędzie się prezentacja.
Słowa te piorunem spadły na zgromadzenie.
Król powiódł wzrokiem po grupie dam, które blednąc, spoglądały po sobie.
Wyszedł, nie dodawszy ani jednego słowa więcej.
Zaledwie atoli przestąpił próg wraz z licznym orszakiem szlachty i osób, należących do świty, gdy pomiędzy pozostałymi nastąpił gwałtowny wybuch.
— Przedstawienie! — wybełkotała księżna de Grammont zielona prawie. — Co Jego Królewska Mość chciał przez to powiedzieć?
— Księżno! — odparł marszałek z jednym z tych uśmiechów, którego nie przebaczali mu najlepsi jego przyjaciele — czy to nie ta sama przypadkiem prezentacja, o której opowiadała pani?
Królewny dotknięte przygryzły wargi.
— Niepodobna! — głucho odpowiedziała księżna.
— E! — powiedział marszałek — teraz tak doskonale i szybko nastawiają złamane nogi.
Pan de Choiseul zbliżył się i położył rękę na ramieniu siostry, na znak ostrzeżenia, ale była ona tak znękaną — iż na nic nie zważała.
— To niegodne! — wykrzyknęła. — Pani de Guémenée potwierdziła to zdanie.
— O! moje panie — zawołała księżna — zwracając się do trzech córek królewskich — w was jednych jeszcze nadzieja. Wy, które najpierwszemi jesteście w królestwie, czyż zniesiecie, abyśmy w tem jedynem niepogwałconem dotąd schronieniu kobiet uczciwych, narażone były na towarzystwo wstrętne nawet dla pokojówek naszych?...
Zamiast odpowiedzi królewny smutnie pozwieszały głowy.
— Królewny moje, na Boga!... — wołała księżna.
— Król jest tutaj panem — odpowiedziała z westchnieniem Adelajda.
— Słusznie — zauważył książę de Richelieu.
— W takim razie cały dwór francuski jest skompromitowany! — krzyczała księżna. — Ach! panowie, panowie, jak mało dbacie o honor rodzin waszych!
— Moje panie — odezwał się pan de Choiseul, próbując się uśmiechnąć — ponieważ to zakrawa na spisek, nie będziecie zapewne nic miały przeciw temu, ażebym się oddalił i zabrał z sobą pana de Sartines. Idziesz ze mną książę? — kończył pan de Choiseul, zwracając się do marszałka.
— O nie! na honor! — odpowiedział marszałek — ja spiski uwielbiam i — zostaję.
Pan de Choiseul, uprowadzając Sartines‘a wymknął się pośpiesznie.
Kilku mężczyzn pozostałych poszło za ich przykładem.
Przy córkach królewskich pozostały tylko panie: de Grammont, de Guémenée, d‘Ayen, de Mirepoix, de Polastron i kilka innych zapalonych przeciwniczek prezentacji.
Jedynym mężczyzną był pan de Richelieu.
Damy z niepokojem patrzyły na niego, jak na trojańczyka w obozie greckim.
— Ja przedstawiam tu moją córkę, hrabinę d’Egmont; nie krępujcie się moje panie — powiedział.
— Jest sposób zaprotestowania przeciw obeldze, jaką nam wyrządzić mają i użyję tego sposobu — powiedziała księżna de Grammont.
— Jakiż to sposób?... — zapytały wszystkie razem damy.
— Powiedziano nam: „Król jest tu panem“.
— A ja odpowiedziałem: „słusznie...“ — odezwał się książę.
— Lecz i my jesteśmy paniami u siebie; kto mi zabroni tego wieczoru powiedzieć mojemu stangretowi: „do Chanteloup“, zamiast: „do Wersalu“?
— A prawda — powiedział Richelieu; — lecz co z tego wyniknie?
— Wyniknie to, że możeby się zastanowiono — zawołała de Guémenée — gdyby i inne panie poszły za tym przykładem.
— Dlaczego nie miałybyśmy naśladować księżnej? — powiedziała marszałkowa de Mirepoix.
— O! panie moje — wołała księżna, znowu się zwracając do córek królewskich — dobry przykład od was wyjść powinien, od was, córek Francji!
— Tożby się król na nas obraził! — powiedziała Zofja.
— Nie, nie! mogą Wasze Królewskie Wysokości być tego pewne! — krzyknęła nienawistnie księżna. — On, obdarzony takim niezrównanym taktem, wdzięcznym byłby wam tylko za to. Król nie wywiera na nikogo nacisku, wierzajcie mi.
— Przeciwnie — odezwał się książę, po raz trzeci, robiąc aluzję do wtargnięcia, jakiego się podobno dopuściła pewnego wieczoru księżna de Grammont do pokoju królewskiego; — jego to gwałcą, jego biorą przemocą.
Na te słowa zagotowało się między damami, tak, jak w kompanji grenadjerów, gdy bomba wśród nich upadnie.
Opamiętano się jednak.
— Król nie powiedział nic, co prawda, kiedy zamknęłyśmy drzwi przed hrabiną — podniecona wrzeniem całego zgromadzenia odpowiedziała Wiktorja; — ale bardzo być może, iż w tak uroczystej okazji...
— Bezwątpienia — nalegała pani de Grammont — mogłoby to być, gdyby same księżniczki się nie stawiły, lecz skoro zobaczą, że zabrakło nas wszystkich...
— Wszystkich? — wykrzyknęły kobiety.
— Tak, wszystkich — powtórzył stary marszałek.
— Należysz więc książę do spisku? — zapytała królewna Adelajda.
— Należę napewno i dlatego prosiłbym o głos.
— Mów książę, mów — rzekła pani de Grammont.
— Czyńmy wszystko systematycznie — powiedział książę — tu nie dosyć jest wołać: „Wszystkie, wszystkie!“ — Niejedna przecie woła z całych sił: „Zrobię tak!“ a w danej chwili robi co innego zupełnie; a ponieważ do spisku należę, jak miałem zaszczyt oznajmić paniom, wcale nie życzę sobie zostać opuszczonym, jak to bywało za nieboszczyka króla lub za regencji.
— Doprawdy, książę — z ironją odezwała się pani de Grammont — możnaby rzec, iż zapominasz, gdzie jesteś? W kraju amazonek pozujesz na wodza!
— Pani, proszę mi wierzyć, że mógłbym mieć pewne prawa do godności, której mi nie przyznajesz; więcej niż ja nienawidzisz pani Dubarry, lecz ja jestem bardziej skompromitowany, niż pani.
— Książę skompromitowany? — spytała marszałkowa de Mirepoix.
— Tak, i to strasznie; tydzień już upłynął, jak nie byłem w Wersalu, i do tego doszło, że wczoraj hrabina przysłała do mnie z zapytaniem, czy nie jestem chory, a wiecie co odpowiedział Rafé: że jestem tak zdrowy, iż od wczoraj nie byłem w domu. Ale wyrzekam się praw swoich, nie mam pretensji, pozostawiam pani tę godność. Poruszyłaś pani wszystkie sprężyny, jesteś doprawdy miną wybuchową, wywołałaś przewrót w sumieniach, pani więc należy się laska przywódcy.
— I cóż, królewny? — z uszanowaniem zapytała księżna.
— Pozostawcie nam rolę bierną — odpowiedziała Adelajda. — Jedziemy do Saint-Denis, w odwiedziny do naszej siostry Ludwiki; zatrzyma nas na dłużej, to niema co mówić.
— Bardzo dobrze — odpowiedział książę.
— Ja — odezwała się księżna — zajmuję się sianokosem w Chanteloup.
— Brawo! — zawołał książę.
— Ja — rzekła księżna de Guémenée — mam chore dziecko, ubieram się w szlafrok i będę je pielęgnowała.
— Ja — dodała pani de Polastron — czuję się tak wzburzoną dzisiejszym wieczorem, że mogę się ciężko rozchorować, jeżeli Tronchin krwi mi nie upuści.
— A ja — wyniośle odezwała się marszałkowa de Mirepoix — nie jadę do Wersalu dlatego, że nie jadę; oto mój powód; swoboda przekonań!
— Bardzo pięknie — powiedział de Richelieu — wszystko to jest bardzo logiczne; lecz trzeba przysiąc.
— Jak to! przysięgać trzeba?
— Tak, w sprzysiężeniach zawsze się przysięga; od czasów Katyliny, aż do spisku Cellamara, do którego miałem zaszczyt należeć.
Przysięgano zawsze. Wprawdzie spiski nie udawały się przez to lepiej, ale trzeba szanować zwyczaje... Przysięgajmy więc! zobaczycie panie, z jaką to się odbędzie uroczystością.
Wyciągnął rękę ku kobietom i z powagą wyrzekł:
— Przysięgamy!
Wszystkie kobiety powtórzyły przysięgę z wyjątkiem księżniczek królewskich, które zniknęły.
— Zatem wszystko skończone — powiedział książę.
— A to się wściekać będzie, gdy w salonie ujrzy się sama! — zawołała pani de Grammont.
— Hm! król skaże was na wygnanie — odrzekł Richelieu.
— Gdyby tak uczynił, to cóż się stanie z dworem — zawołała pani de Guémenée. — Wszak spodziewają się przybycia króla duńskiego? cóż mu pokażą?
— Zresztą nie skazują nigdy całego dworu; dla ukarania wybierają tylko kilka osób.
— Wiem o tem — podchwycił Richelieu — a nawet mam takie szczęście, że mnie wybierają zawsze; cztery razy mnie to spotkało, bo to już piąty spisek, do którego należę, moje panie.
— Nie wierz temu, książę — powiedziała pani de Grammont — mnie to poświęcą.
— Lub pana de Choiseul — dodał marszałek — księżno, miej się na baczności!
— Pan de Choiseul jest takim, jak i ja; podda się niełasce, lecz ubliżenia nie zniesie.
— Ani ty książę, ani księżna, ani pan de Choiseul nie będą skazani na wygnanie — odezwała się marszałkowa de Mirepoix — to na mnie się skrupi — król mi tego nie przebaczy, że mniej uprzejmą jestem dla hrabiny, niż byłam dawniej dla margrabiny.
— To prawda — odparł książę — przecież panią nazywano ulubienicą ulubienicy. Biedna marszałkowa! Razem nas wypędzą!
— Wszystkie będziemy skazane — rzekła pani de Guémenée, powstając — bo mam nadzieję, że żadna z nas nie cofnie się przed raz powziętem postanowieniem.
— I zaprzysiężoną obietnicą — dodał książę.
— O! zresztą na wszelki wypadek — powiedziała pani de Grammont — przedsięwezmę ostrożności!
— Pani? — podchwycił książę.
— Tak. Ażeby jutro mogła być o dziesiątej w Wersalu, potrzebne jej są trzy rzeczy.
— Jakie?
— Fryzjer, suknia i kareta.
— Naturalnie.
— I cóż?
— Zatem o dziesiątej nie będzie mogła być w Wersalu; król się zniecierpliwi, odejdzie do siebie i prezentacja zostanie odłożona do czasu, który nie nastąpi nigdy, ze względu na przybycie delfinowej.
Grzmot oklasków powitał ten nowy pomysł, ale, oklaskując go głośniej niż inni, marszałek i pani de Mirepoix zamienili z sobą znaczące spojrzenia.
Dwoje starych dworaków zrozumiało się wzajemnie.
O jedenastej wszyscy spiskowi pędzili w powozach drogą do Wersalu i do Saint-Germain, w uroczem oświetleniu księżyca.
Jeden tylko marszałek de Richelieu dosiadł konia swego Strzelca i gdy jego kareta z zapuszczonemi firankami toczyła się ku Wersalowi, on sam puścił się galopem do Paryża.

XXXVIII
ANI FRYZJERA, ANI SUKNI, ANI KARETY

Nie wypadało pani Dubarry udać się do wielkiej sali prezentacyjnej wprost ze swego mieszkania w Wersalu. Zresztą Wersal zbyt był ubogi, ażeby mógł dostarczyć hrabinie wszystkich środków potrzebnych do tej uroczystości. Wreszcie nie było tego w zwyczaju. Osoby wybrane przybywały z całą okazałością, jak ambasadorowie, w pięknych karetach z własnych pałaców w Wersalu, albo w Paryżu.
Pani Dubarry postanowiła przybyć z Paryża.
O jedenastej z rana była już przy ulicy de Valois, razem z panią de Béarn, której ani na chwilę z oka nie spuszczała i której nogę chorą starała się wyleczyć wszelkimi sposobami, jakich mogła dostarczyć chemja i medycyna.
Jan Dubarry, Chon i Dora krzątali się już od dwudziestu czterech godzin, sypali złotem i cudów dokazywali.
Chon zamówiła fryzjera, napędzała szwaczki.
Jan, któremu przypadło w udziale kierownictwo departamentu karet, pilnował nadto fryzjera i szwaczek. Hrabina przebierała stosy koronek, kwiatów, brylantów, a co godzinę prawie odbierała wiadomości z Wersalu przez umyślnych wysłańców, że prezentacja została oznaczona na godzinę dziesiątą, że wydano rozkaz oświetlenia sali królowej i że nie zaszła w tem żadna zmiana.
Około czwartej powrócił Jan Dubarry, blady, zmęczony, ale dobrej myśli.
— Co słychać? — zapytała hrabina.
— Wszystko na czas będzie gotowe.
— A fryzjer?
— Zastałem u niego Dorę. Umówiłem się i wsunąłem mu w rękę pięćdziesiąt luidorów. Przyjdzie o szóstej, zje tu obiad; możemy być o niego spokojni.
— A suknia?
— Suknia będzie cudowna! Chon jej pilnuje; dwadzieścia sześć szwaczek naszywa perły, wstążki i inne dodatki. Każdy bryt sukni osobno robią, inaczej trwałoby to najmniej ośm dni.
— Jakto, każdy bryt zosobna? nie rozumiem.
— Tak, siostrzyczko. Jest trzynaście brytów. Dwie robotnice przy każdym, jedna z prawej, druga z lewej strony, naszywają suknię kamieniami drogimi i haftami, a w ostatniej chwili złączą wszystko razem i o szóstej suknia będzie gotowa.
— Jesteś tego pewny, Janie?
— O! jak najpewniejszy.
— A kareta?
— Odpowiadam za nią. Umalowana na nowo, schnie w magazynie umyślnie ogrzanym do 50 stopni. Śliczna, cztero-osobowa! zaręczam, iż ani jednej tak pięknej niema między wysłanemi na spotkanie delfinowej.
Obok godła wojennego Dubarry‘ch: „Naprzód!“ kazałem wymalować z jednej strony dwa gołąbki gruchające, z drugiej zaś serce strzałą przeszyte, a wszystko otoczone będzie ozdobami złotemi. U Franciana tłok, wszyscy chcieliby obejrzeć to cacko; o ósmej będzie już tu, na podwórzu.
Chon i Dora nadeszły i potwierdziły opowiadanie Jana.
— Dziękuję wam serdecznie, dzielni moi pomocnicy — rzekła hrabina.
— Siostrzyczko droga — odezwał się Jan — oczki masz zmęczone, prześpij się z godzinkę, to cię pokrzepi.
— Spać teraz? o nie; w nocy zato spać będę doskonale, a nie wszyscy będą mogli się tem pochwalić.
Cały Paryż już wiedział o mającym nastąpić przedstawieniu U dworu. Lud paryski lubi wszelkie uroczystości i nikt od niego nie znał lepiej swego czasu wybitniejszych osobistości dworu. Ci, co nigdy tam wstępu nie mieli, wiedzieli doskonale o wszelkich intrygach dworskich, interesowali się zaszłemi wypadkami, mieli swoich ulubieńców.
Książę Richelieu w operze włoskiej, pani Dubarry w błyszczącej karecie, przepychem równającej się królewskiej, znani byli dobrze ludności stołecznej.
Dubarry, jako młoda i piękna, lubiła ukazywać się w teatrze, na spacerach, w sklepach. Znano ją także z karykatur i przez Zamora, który jej towarzyszył; nic więc dziwnego, że zajmowano się przedstawieniem jej ogromnie.
I dziś też było zbiegowisko na placu przed Palais-Royal; już nie dla przyglądania się panu Rousseau, grającemu w szachy w kawiarni Regencji, lecz dla ujrzenia ulubienicy królewskiej we wspaniałej karecie i pięknej sukni, o których opowiadano sobie powszechnie. Wyrażenie Jana Dubarry: „Drogo kosztujemy Francję“, miało głębokie znaczenie. To też Francja, reprezentowana przez Paryż, chciała przynajmniej oczy napaść przepychem, za który tak drogo płacić była zmuszona.
Dubarry znała lud, wiedziała, że lubi być olśnionym, a ponieważ w gruncie rzeczy nie była złą kobietą, starała się widowisko uczynić odpowiedniem do sum, jakie kosztowało.
Zamiast przespać się, jak to jej brat doradzał, wykąpała się w mleku i oczekiwała na fryzjera.
Nie od rzeczy będzie nadmienić, ile w owym czasie uczesanie głowy wymagało starań, czasu i sztuki.
Wyobraźmy sobie na głowie wieżę, zbudowaną z włosów, drogich kamieni, piór, kwiatów i wstążek, z których nieraz układano godła herbowe. Moda kapryśna, jak przepowiednia złowroga, kazała nosić kobietom z arystokracji głowy wysoko, pysznić się fryzurami, stroić je olśniewająco, bo niestety! główki te prześliczne miały w czasie niedługim spaść do kosza gilotyny.
Aby upiększyć taką fryzurę, nietylko potrzeba było artysty, ale człowieka, oddanego całkiem swej sztuce i cierpliwego bez granic.
Dlatego właśnie, ze wszystkich rzemieślników, tylko fryzjerowi wolno było nosić szpadę.
Jan Dubarry, bojąc się, aby sławny Lubin, fryzjer dworski, nie skrewił przypadkiem, ofiarował mu jako zachętę pięćdziesiąt luidorów.
Pomimo to niespokojnie oczekiwano godziny szóstej, a gdy minęło i wpół do siódmej i trzy na siódmą, niepokój zamienił się w rozpacz prawdziwą. Jedna tylko została nadzieja, że człowiek sławy takiej, jak Lubin, lubi dać na siebie czekać.
Nareszcie siódma wybiła, wicehrabia posłał na zwiady.
Lokaj w kwadrans powrócił.
Tylko ci, którzy kiedykolwiek oczekiwali dobrej i pożądanej wiadomości wiedzą, ile sekund jest w kwadransie.
Służący widział się z samą panią Lubin, która zaręczała, że mąż jej udał się już do pani Dubarry i że zapewne już tam być musi.
— Czekajmy — rzekła Dubarry — może go w drodze co zatrzymało.
— Nic jeszcze nie stracone — dodała hrabina, ubiorę się, a on mnie potem uczesze; prezentacja odbędzie się dopiero o dziesiątej. Mamy zatem trzy godziny jeszcze, a do Wersalu nie tak daleko. Chon kochana, pokaż mi suknię moją, to mnie rozerwie. Gdzież jesteś Chon? Chon! suknię mi pokaż!
— Suknia jeszcze nie odesłana — rzekła Dora a siostra pani hrabiny sama po nią pojechała.
— Ach! — zawołał Dubarry — słyszę turkot, pewnie karetę przyprowadzono.
Wicehrabia mylił się: to Chon powróciła.
— Suknia! — wołała hrabina — Chon! prędzej suknię mi dawaj!
— Czy jeszcze jej niema? — zapytała Chon przerażona.
— Nie, niemal
— A to zaraz będzie — ciągnęła Chon uspakajając się — właścicielka magazynu, a z nią dwie robotnice zabrały suknię i pojechały już dorożką, aby ci ją odwieźć i przymierzyć.
— No, tak wtrącił Jan — mieszkają przy ulicy du Bac, a dorożka nie jedzie tak prędko, jak nasze konie.
— Tak, tak dodała Chon — nie mogąc się opędzić złym przeczuciom.
— Wicehrabio — rzekła Dubarry — poślij po karetę, niech choć na nią nie czekamy.
— Dobrze, Joanno.
Dubarry otworzył drzwi i rozkazał:
— Niech natychmiast jadą do Franciana po karetę, temi samemi końmi, które do Wersalu nas zawiozą!
Woźnica z końmi wyruszył w tej chwili, a ledwie tętent ich ucichł w stronie ulicy Ś-go Honorego, Zamor ukazał się z listem.
— List do pani Barry — rzekł.
— Kto go przyniósł? — Człowiek jakiś.
— Jakto, co za człowiek?
— Przyjechał konno.
— A dlaczego tobie list ten oddał?
— Bo Zamor stał we drzwiach.
— Czytaj, hrabino, zamiast się wypytywać — zawołał Jan.
— A! prawda, masz słuszność wicehrabio.
— Oby tylko list ten nie zwiastował nic złego — mruknął wicehrabia.
— E! to pewnie prośba do króla, przysłana na moje ręce.
— Nie wygląda to wcale na prośbę.
— Naprawdę, wicehrabio, lubisz napędzać strachu — rzekła hrabina z uśmiechem i złamała pieczątkę.
Po przeczytaniu pierwszych wyrazów krzyknęła przeraźliwie i padła na fotel półżywa.
— Ani fryzjera, ani sukni, ani karety! — zawołała.
Chon podbiegła do hrabiny, Jan list pochwycił.
Pismo było proste i drobne, zdradzające rękę kobiety.
„Pani — donosił list — strzeż się: dziś wieczorem nie dostaniesz ani fryzjera, ani sukni, ani karety.
„Spodziewam się, iż ostrzeżenie przyjdzie na czas!
„Nie wymagam wdzięczności i nazwiska nie podpisuję.
„Zgadnij sama, kto jest twoją szczerą przyjaciółką“.
— A! A! cios ostatni — krzyknął Dubarry w rozpaczy.
— Chyba, do wszystkich djabłów zamorduję zdrajcę Lubin‘a. Pół do ósmej bije, a jego niema. O! przekleństwo! Jakto, nie będzie fryzjera?
I wicehrabia schwycił się za głowę, drąc włosy ze złości.
— Boże wielki! tu o suknię chodzi — zawołała Chon — fryzjera znajdziemy jeszcze...
— Alboż to prawda? — i jakiegoż znajdziesz? co nie potrafi uczesać? A to zdrada! do stu tysiecy djabłów.
Hrabina milczała, lecz jej bolesne westchnienia wzruszyłyby nawet Choiseul’ów, gdyby je słyszeli.
— No, no, uspokój się — rzekła Chon. — Poszukajmy fryzjera i jedźmy do szwaczki dowiedzieć się o losach sukni.
— Niema fryzjera! — szepnęła hrabina zagasłym głosem — niema sukni, niema karety!
— To prawda, niema dotąd karety — zawołał Jan — a powinna już być! O! to cały spisek, hrabino. Czy Sartines nie każe aresztować spiskowych? Czy Meaupeau nie każe ich powiesić? O! warci być spalonymi na placu Greve. Chciałbym kołem łamać fryzjera, poćwiartować szwaczkę, na pal wbić powoźnika.
Hrabina przyszła do siebie i teraz przedstawiła jej się cała okropność położenia.
— No tym razem jestem zgubiona; ci, którzy przekupili Lubin‘a, usunęli napewno wszystkich dobrych fryzjerów z Paryża. Osłów tylko, nic nie umiejących, pozostawili dla mnie. A moja suknia nieszczęśliwa!... A kareta nowiuteńka, którejby mi tak zazdroszczono!...
Dubarry milczał, przewracał straszliwie oczami i biegał z kąta w kąt pokoju, rozbijając meble.
Podczas całej tej sceny rozpaczy, która udzieliła się i służbie, wysyłanej co chwila z rozkazami sprzecznymi, przed bramą pałacu zatrzymał się kabrjolet, a z niego wysiadł mężczyzna młody, elegancko ubrany w ciemno-zielony surdut, kamizelkę atłasową, spodnie jasne i białe pończochy jedwabne.
Lekko przebiegł dziedziniec, wszedł do pałacu, którego drzwi nikt nie pilnował i udał się na schody, prowadzące do buduaru.
Jan właśnie zbił przepyszny serwis sewrski, o który zawadził, chcąc pochwycić spadający wielki wazon chiński, w który poprzednio pięścią uderzył, gdy dało się słyszeć delikatne do drzwi pukanie.
Cisza grobowa nastała, nikt nie śmiał zapytać, kto był za drzwiami.
— Proszę wybaczyć — odezwał się głos obcy z poza drzwi — pragnąłbym pomówić z panią hrabiną Dubarry.
— Nie wchodzi się tu w ten sposób — wołał odźwierny, nadbiegłszy, aby zatrzymać nieznajomego.
— Czekaj, czekaj — rzekł Dubarry — nie można się spodziewać nic gorszego nad to, co nas spotkało. Czego pan chcesz od hrabiny?
I Jan otworzył drzwi gwałtownie.
Nieznajomy wszedł i stanął w trzeciej pozycji.
— Panie — rzekł — pragnę ofiarować usługi moje hrabinie Dubarry, która, jak mi się zdaje, ma wziąć udział w dzisiejszej ceremonji dworskiej.
— Jakież to usługi?
— Te, które należą do mojego fachu.
— A fach pański?
— Jestem fryzjerem.
I nieznajomy skłonił się powtórnie.
— A! — wykrzyknął Jan, rzucając się na szyję przybysza — więc pan jesteś fryzjerem? Chodź prędzej, najdroższy mój panie chodź!
— Chodź, chodź przyjacielu — mówiła Chon, chwytając za ramiona młodego człowieka, zmieszanego tem przyjęciem.
— Fryzjer! — zawołała pani Dubarry, podnosząc ręce. — Ależ to anioł z nieba zesłany. Czy Lubin pana przysłał?
— Nikt mnie nie przysłał. Wyczytałem w gazecie, iż pani hrabina ma być dziś przedstawioną u dworu. A może wypadkiem brak jej fryzjera pomyślałem, i ośmieliłem się przyjść.
— Jakże się pan nazywasz? — zapytała hrabina trochę zażenowana.
— Leonard, proszę pani.
— Tylko Leonard! nie słyszałam nic o panu.
— Jeśli pani hrabina przyjmie usługi moje, cały Paryż jutro będzie o mnie wiedział.
— Hm! hm! — odezwał się Jan — uczesanie uczesaniu nie równe...
— Jeśli pani mi nie ufa, odchodzę.
— Bo to widzi pan, nie mam czasu na próby...
— Poco próby? naco próby? — zawołał młody człowiek w uniesieniu, przyjrzawszy się dobrze pani Dubarry. — Rozumiem dobrze, że pani powinna olśnić ubraniem głowy i przez ten czas, gdy się przypatruję, wymyśliłem już coś tak cudownego, że napewno wywoła podziw.
I młodzieniec przybrał postawę tak pewną siebie, iż hrabina zachwiała się trochę, a w serce Jana i Chon wstąpiła nadzieja.
— No, to spróbujemy — rzekła zwyciężona śmiałością fryzjera.
— Przedewszystkiem prosiłbym o pokazanie mi sukni pani hrabiny, aby zastosować ubranie głowy...
— O! moja suknia — zawołała pani Dubarry powrócona do rzeczywistości, moja nieszczęśliwa suknia!
Jan w czoło się uderzył.
— A! to prawda — powiedział... Wyobraź sobie pan ohydny spisek!... Skradziono suknię, szwaczkę, wszystko, wszystko! Chon! moja dobra, Chon!
I Dubarry zaczął szlochać.
— Chon! jedź jeszcze do szwaczki — powiedziała hrabina.
— Na co się to zdało, przecież wiem, że razem z suknią wyjechała z domu...
— Nieszczęście — szeptała hrabina — co mi przyjdzie z fryzjera, kiedy nie mam sukni!
Jakby w odpowiedzi, odezwał się dzwonek u bramy, zamkniętej obecnie przez odźwiernego.
— Dzwonią — zawołała Dubarry.
Chon pośpieszyła do okna.
— Pudło przynieśli! — zawołała.
— Pudło! — powtórzyła hrabina. — Czy je tu oddają?
— Tak... Nie... Tak, tak, oddają odźwiernemu.
— Biegnij, Janie, dowiedz się, na miłość Boga!
Jan wypadł na dziedziniec, i wyrwał pudło z rąk odźwiernego.
Chon patrzyła oknem, on zaś otworzył pudło, zagłębił w nie rękę i zaryczał z radości.
Pudło zawierało prześliczną suknię z atłasu chińskiego, ubraną kwiatami i koronkami wartości niezmiernej.
— Suknia! suknia! — wołała Chon klaszcząc w ręce.
— Suknia! — powtórzyła pani Dubarry mdlejąc prawie z nadmiaru radości jak przed chwilą z nadmiaru rozpaczy.
— Kto ci to wręczył, niedołęgo? — pytał Jan szwajcara.
— Jakaś kobieta, proszę pana.
— Ale jaka?
— Nie znam jej wcale.
— A gdzie się podziała?
— Oddała mi pudło — krzyknęła nad uchem: „Dla pani hrabiny“, wskoczyła do kabrjoletu, którym przyjechała i oddaliła się szybko.
— Mniejsza o to, suknia jest, to najważniejsze — powiedział Jan.
— Chodź-że Janie, chodź prędzej — zawołała Chon — siostra umiera z niecierpliwości.
— Jestem — mówił Jan — patrzcie, cieszcie się i podziwiajcie tę suknię, zesłaną z nieba.
— Czy tylko będzie dobra? przecież nie dla mnie robiona. Mój Boże! jaka szkoda! bo śliczna jest i bardzo mi się podoba!
— Chon zmierzyła suknię.
— Długość taka jak na ciebie, szerokość stanika także dobra.
— Co za prześliczny materjał! — dorzuciła Dubarry. — To nie do uwierzenia! — rzekła Chon.
— To przerażające! — dodała hrabina.
— Przeciwnie, wtrącił Jan — dowodzi to, że masz nieprzyjaciół potężnych, lecz równocześnie oddanych ci przyjaciół.
— Niech to będzie sam djabeł — zawołała hrabina — nie dbam o to, byleby mi tylko pomógł zwyciężyć Grammont’ów!
— A teraz — odezwał się Jan — myślę...
— Co myślisz?
— Że możesz z całą ufnością powierzyć główkę swoją temu panu...
— Co ci daje tę pewność?
— Przebóg! czy nie domyślasz się, że ten sam przyjaciel go przysłał, co i suknię dostarczył?
— Ależ ja przyszedłem ze swego natchnienia — rzekł Leonard.
— No, no, kochany panie, cała historja z gazetą — to komedyjka.
— Prawda święta, proszę pana.
— Przyznaj się pan — dodała Dubarry.
— Pani hrabino, mam oto jeszcze gazetę w kieszeni, schowałem ją na papiloty.
I Leonard wyjął dziennik w którym donoszono o przedstawieniu.
— A teraz do dzieła — rzekła Chon, — bo oto ósma bije.
— Nic pilnego — odparł fryzjer, — godzina czasu wystarczy na drogę z Paryża do Wersalu.
— Tak! gdybym tylko karetę miała — westchnęła hrabina.
— O! to prawda — rzekł Jan, — a tego łotra Franciani nie widać!
— Czyż nie uprzedzono nas, że me będzie, ani fryzjera, ani sukni, ani karety!
— Więc i Franciani zawiódłby nas! — powiedziała Chon.
— Nie, nie — zawołał Jan, — widzę go, idzie!
— A kareta? kareta? — zapytała hrabina.
— Zapewne za bramą została. Odźwierny otworzy... Lecz cóż to się stało Francianiemu?
Drzwi się z trzaskiem otworzyły i powoźnik wpadł do salonu, blady i zmieniony.
— Ach, panie wicehrabio! wykrzyknął, kareta była już w drodze, gdy na zakręcie ulicy de Traversiére wypadło czterech ludzi, poturbowali mego czeladnika, który ją państwu miał oddać i popędziwszy konie, uciekli z powozem galopem.
— A mówiłem wam! — rzekł Dubarry nie ruszając się z fotela, w który upadł na widok powoźnika.
— Ależ to gwałt! — zawołała Chon. Bracie ruszże się!
— Pocóż mam się ruszać?
— Ależ trzeba znaleźć powóz!
— Ech! — powiedział Jan, — ten kto uśmierza burze i żywi ptaki niebieskie, kto zesłał nam takiego fryzjera, jak pan i tę oto suknię, nie dopuści abyśmy zostali na lodzie z powodu karety.
— O, patrzcie! — krzyknęła Chon, jedzie jakaś kareta!
— I nawet zatrzymuje się, — dodał Dubarry.
— Tak, lecz nie wjeżdża, zauważyła hrabina.
Jan poskoczył do okna, otworzył je i począł wołać:
— Biegnijcie, do stu djabłów biegnijcie, bo będzie za późno! Prędko, prędko! Żebyśmy chociaż wiedzieli kto jest naszym dobroczyńcą!
Pokójowcy, hajduki, trabanci popędzili do bramy, lecz już było za późno.
Kareta wybita białym atłasem, zaprzężona parą wspaniałych koni stała przed bramą. Ani śladu woźnicy ni lokaja. Zamiast herbów, widniały na drzwiczkach widocznie w pośpiechu malowane róże.
Jan kazał wprowadzić karetę na dziedziniec, zamknął za nią bramę i wziął klucz. Potem wpadł do gabinetu, gdzie fryzjer czynił przygotowania do czesania.
— Panie! wybuchnął, chwytając Leonarda za ramię, zaklinam cię, powiedz, kto jest naszym duchem opiekuńczym! Dozgonna wdzięczność...
— Proszę uważać, panie wicehrabio, — przerwał młody człowiek z flegmą, ściska mi pan ramię tak mocno, że będę miał całą rękę spuchniętą, gdy przyjdzie czesać panią hrabinę.
— Puść go, Janie, puść! — krzyknęła hrabina.
— Cud, cud prawdziwy! — rzekła Chon. Suknia zupełnie jak na miarą robiona.
— A kareta czy ładna? — zapytała hrabina.
— Prześliczna... oglądałem ją w środku, odpowiedział Jan — wybita atłasem białym, wyperfumowana esencją różaną.
— Więc wszystko wybornie! — zawołała Dubarry, klaszcząc w rączki. — Jeżeli się fryzura uda, panie Leonardzie, los wasz zapewniony.
Leonard zabrał się do główki hrabiny i odrazu dał się poznać jako artysta pierwszorzędny.
Pośpiech, gust, doskonałe zrozumienie rodzaju piękności pani Dubarry, wszystko to uwydatnił w trudnej sztuce czesania.
Po upływie trzech kwadransów hrabina wyszła z rąk jego piękniejsza niż Afrodyta.
Leonard rzucił jeszcze okiem na gmach wspaniały, wznoszący się na głowie hrabiny, poprawił go, umocował, a poprosiwszy o wodę do rąk i podziękowawszy pokornie Chon, która z nadmiaru wdzięczności, służyła mu jak królowi, chciał się oddalić.
— Panie!... — zawołał Dubarry, — dowiedz się, że jestem zawzięty w miłości, również jak i w nienawiści. Sądzę zatem, iż powiesz, kto jesteś?
— Mówiłem już; jestem młody, początkujący fryzjer, a nazywam się Leonard.
— Pan, początkujący? Boże wielki! toż mistrzem jesteś w swojej sztuce!
— Odtąd zawsze będziesz mnie czesał, panie Leonardzie — odezwała się hrabina, przeglądając się W małem lustereczku; a za każde uczesanie otrzymasz pięćdziesiąt luidorów. Chon kochana, wypłać panu sto luidorów na pierwszy raz, jako ofiarę na podziękowanie Bogu.
— Wszak mówiłem pani, że uczynisz mnie sławnym.
— Lecz tylko mnie czesać będziesz... — W takim razie, zabierz pani sto luidorów; cenię wolność moją, to największy skarb człowieka.
— Fryzjer filozofem! — zawołał Jan. Stwórco przedwieczny! co się dzieje i na czem się to skończy?
— No, nie gniewaj się panie Leonardzie, zabierz pieniądze i zachowaj swoją wolność. A my hrabino, jedźmy już!
Słowa te zwrócone były do pani Béarn, która weszła właśnie sztywna i wystrojona.
— Prędzej, prędzej!... — zawołał Jan, — niech wezmą panią na ręce i ostrożnie zniosą ze schodów, jeżeli najmniejszy jęk wyda, poduszę was podli lokaje.
Gdy Jan wraz z Chon, dozorowali przeniesienia starej hrabiny z góry na dół, pani Dubarry obejrzała się za Leonardem.
Ale fryzjer znikł.
— Gdzież on się podział? którędy wyszedł? szepnęła.
— Gdzie się podział? którędy wyszedł? powtórzył Jan. — Zapadł się w ziemię, lub zniknął przez sufit, to zwykła droga djabłów.
— A teraz słuchaj, hrabino: twoja fryzura może zamienić się w masę migdałową, suknia w pajęczynę, a do Wersalu zajedziemy w dyni, zaprzężonej w dwa szczury.
Wypowiedziawszy ostatnie obawy, wicehrabia wskoczył do karety, gdzie już siedziały rozpromienione: hrabina de Béarn i jej chrześniaczka.

XXXIX
PREZENTACJA

Wersal, jak Wszystko co jest wielkiem, był jest i będzie pięknym.
Nawet w ruinie Przedstawiałby jeszcze niezmiernie pożądany widok dla poety lub marzyciela, któryby z balkonu pałacu mógł oglądać te cuda na tle horyzontu. Ale nadewszystko olśniewającym był Wersal w dniach chwały — w tych dniach, w których niezliczone tłumy powstrzymywane przez świetnie strojne żołdactwo tłoczyły się pod jego złocone sztachety, aby napaść oczy widokiem pojazdów bogatych, wyściełanych aksamitem i atłasem, toczących się po bruku pałacowym, gdy z poza okien gorejących światłami widać było dwór strojny w brylanty, perły, rubiny i szafiry; dwór, który na skinienie ręki króla pochyla głowy, niby łan kłosów złocistych przetykany bławatkami i różnobarwnem kwieciem polnem.
Wersal nieco już zmieniony od czasów Ludwiaka XIV, jeszcze jednakże świetny, otworzył dziś wszystkie podwoje, zajaśniał wszystkiemi światłami i ukazał całą pełnię swego majestatu na prezentację pani Dubarry.
Punkt o dziesiątej, król opuścił apartamenty prywatne. Niezwykle strojny, w bogatych koronkach, miał sprzączki przy trzewikach i u podwiązek, które na okrągły miljon ceniono.
Pan de Sartines powiadomił go o spisku, jaki wczoraj układały damy dworskie; to też troska widoczna była na jego czole; drżał aby samych tylko mężczyzn nie zastać w galerji.
Obawa ta zaraz minęła, bo w sali królowej, przeznaczonej wyłącznie na prezentacje, ujrzał obłoki koronek i pudru w pośród których skrzyły się djamenty; ujrzał najpierw trzy swoje córki, potem marszałkową de Mirepoix, która tyle wrzawy w wigilję robiła, ujrzał wreszcie wszystkie owe wichrzycielki, co wczoraj przysięgły pozostać w domu, a dziś stanęły w pierwszych szeregach.
Książę de Richelieu, niby wódz biegł od jednej do drugiej i szeptał każdej do ucha:
— A! mam cię pani, mam cię przewrotna istoto! Albo:
— Byłem najpewniejszy, że się pani sprzeniewierzysz zobowiązaniu! — albo też znowu:
— A co, czy nie mówiłem, co są warte wasze spiski?...
— A ty książę? odpowiadały damy.
— Ja przedstawiałem córkę moją hrabinę d‘Egmont, — jakoż proszę patrzeć, przecież jej tu niema: tylko ona z paniami de Grammont i de Guémenée, dotrzymały placu, to też wiem co mnie czeka. Od jutra rozpoczynam piąty okres mojego wygnania, albo też czwarty pobyt Bastylji. O! ale odtąd, stanowczo przestaję już spiskować.
Wtem otoczony licznym dworem, ukazał się Ludwik XV i zaległo uroczyste milczenie. Zegar wybił dziesiątą.
Król zauważył natychmiast nieobecność trzech dam wyżej wymienionych.
Zbliżył się do pana de Choiseul, udającego spokój nadzwyczajny i powiedział:
— Nie widzę wcale księżny de Grammont?
— Najjaśniejszy Panie, odpowiedział minister, siostra moja jest cierpiąca i poleciła abym w jej imieniu złożył Waszej Królewskiej Mości wyrazy najuniżeńszego szacunku.
— Tem gorzej! powiedział król i odwróciwszy się plecami do Choiseul’a stanął oko w oko z księciem de Guémenée, którego zapytał znowu:
— Gdzież to księżna de Guémenée? Nie przywiozłeś jej Mości Książe?
— Niepodobieństwem było, Najjaśniejszy Panie, bo właśnie zachorowała. Pozostawiłem ją w łóżku.
— Tem gorzej, tem gorzej! — powiedział znowu król. — A! otóż i marszałek. Dobry wieczór, panie marszałku.
— Najjaśniejszy Panie... — wyszeptał stary dworak, składając ukłon z giętkością młodzieńczą.
— A ty, książę, nie jesteś chory przypadkiem? — zapytał Ludwik tak, aby go usłyszeli de Choiseul i de Grammont.
— Czuję się zawsze najzdrowszym, gdy spotkać mnie ma zaszczyt ujrzenia Waszej Królewskiej Mości...
— Dlaczegóż jednak niema tu twojej córki, hrabiny d‘Egmont? — rozglądając się dokoła zapytał król...
— Biedna hrabina rozpaczała, że nie może złożyć dziś czci swojej królowi, ale chora jest, bardzo chora, Najjaśniejszy Panie.
— Tem gorzej! tem gorzej!
Obchodząc dalej salon, zatrzymał się Ludwik przed panią de Mirepoix i zaczął mówić z nią z taką uprzejmością, iż ją tem zaambarasował widocznie...
— Oto nagroda za zdradę — szepnął jej do ucha marszałek; — jutro zostanie pani obsypana zaszczytami, gdy tymczasem my!...
— Zdaje mi się, Mości Książę, że i ty zdradzasz Choiseul’ów skoro się tu znajdujesz... Przysięgałeś także przecie...
— Tylko za moją córkę, marszałkowo, za moją biedną Septymanję. Popadnie z pewnością w niełaskę za zbytek wierności.
— Swojemu ojcu! — odparła marszałkowa.
Marszałek udał, że nie dosłyszał i zapytał:
— Czy nie uważałaś marszałkowo, że król jest bardzo zaniepokojony?
— Ma widocznie jakieś ku temu powody.
— Ale jakie?
— Już kwadrans na jedenastą...
— A tak... prawda, kwadrans na jedenastą, a hrabiny ie widać! Słuchaj, marszałkowo, chcesz, abym ci coś powiedział?
— Proszę.
— Mam oto pewne obawy.
— Jakie?
— Czy nie przytrafiło się co złego tej biednej pani hrabinie? Musisz chyba coś o tem wiedzieć?
— Skądże?
— No, byłaś przecie główną sprężyną spisku.
— Więc tak! — poufnie szepnęła marszałkowa — mam te same co i ty książę obawy.
— Nasza kochana księżna jest przeciwniczką niebezpieczną, umie ona, jak Partowie, ranić uciekając. Dostrzegam także niepokój na twarzy pana de Choiseul, nie może na miejscu usiedzieć, a króla z oczu nie spuszcza. Coście tam takiego uknuli? Powiedz mi z łaski swej, księżno.
— O niczem nie wiem, ale coś podejrzewam, jak ty książę.
— Co to wyniknie z tego?...
— Zwłoka na dziś, kochany książę, a jutro zdarzyć się może coś, co prezentację do nieskończoności odwlecze. Delfinowa zamiast za dni cztery, może jutro już znaleźć się w Compiégne. Kto to wie, czy nie chodzi im o zyskanie jednego dnia.
— Twoja bajeczka, marszałkowo, ma wszystkie pozory prawdy.
— Coś za długo nie widać hrabiny!
— Król się widocznie niepokoi i będzie w gorszeni coraz usposobieniu.
— Dlaczego?
— No... dwadzieścia minut po dziesiątej, z pewnością już nie przyjedzie!
— O! marszałkowo! marszałkowo!... ależ byłby to skandal obrzydliwy...
— Powód do procesu kryminalnego... bo, o ile wiem z dobrego źródła, jest tam i porwanie, i gwałt, i nawet obraza majestatu.
— Choiseul’owie wszystko stawili na kartę.
— Patrz, król znowu we framudze.
Rzeczywiście, Ludwik XV, ponury i gniewny, podszedł do okna i oparł czoło na chłodnej szybie.
W trakcie tego, jak liście przed burzą, rozmowa dworzan zaszumiała naraz w sali.
Zegar uderzył wpół do jedenastej. Drżące dźwięki jego skonały w olbrzymiej komnacie.
Pan de Maupeau zbliżył się do króla i rzekł:
— Śliczna pogoda, Najjaśniejszy Panie.
— Przepyszna. — Czy ty pojmujesz, co to znaczy, panie Maupeau?
— Co takiego? Najjaśniejszy Panie?
— To dziwne opóźnienie się jakieś! Biedna hrabina!
— Zasłabła chyba, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział kanclerz.
— Że się pochorowały panie de Grammont, de Guémenée i d’Egmont, to bardzo łatwo zrozumieć; ale żeby hrabina była chora, to nie do pojęcia.
— Najjaśniejszy Panie, silne wzruszenie nieraz przyprawić może o chorobę, a radość hrabiny była tak wielka!
— Wszystko skończone — rzekł Ludwik XV, potrząsając głową; napewno już nie przyjedzie!
Cisza tak głęboka panowała w sali, że ostatnie słowa królewskie, choć półgłosem wymówione, dosłyszane zostały przez obecnych.
Zanim jednak zdołano zdać sobie z nich sprawę, turkot zajeżdżającej karety rozległ się pod sklepieniem.
Wszyscy obecni spojrzeli po sobie zdziwieni.
Król opuścił okno i stanął w pośrodku sali.
— Lękam się, aby to nie była jaka zła nowina szepnęła marszałkowa księciu, który widocznie powstrzymywał uśmiech filuterny.
Naraz twarz królewska się ożywiła, oczy zabłysły radością.
— Pani hrabina Dubarry! — oznajmił głośno szwajcar wielkiemu mistrzowi ceremonji.
— Pani hrabina de Béarn!
Pod wrażeniem uczuć najsprzeczniejszych, wszystkie serca, na odgłos tych dwóch nazwisk, żywszem uderzyły tętnem.
Fala dworzan, popchnięta ciekawością, zbliżyła się do króla.
Pani de Mirepoix znalazła się najbliżej.
— O! jaka piękna! jaka piękna! — zawołała składając ręce z uwielbieniem.
Król uśmiechnął się do marszałkowej.
— Czarodziejka, nie kobieta — rzucił Richelieu. Król skinął przychylnie głową staremu dworakowi.
W rzeczy samej, pani Dubarry nigdy nie wydawała się tak piękną, ani tak uroczą, ani tak niewinnie wzruszoną, jak w tej chwili. Postawa szlachetna, chód pełen lekkości i wdzięku oczarował całe zgromadzenie. Zachwycająco urodziwa w stroju wytwornym, ale względnie skromnym, z prześlicznie przybraną główką, weszła prowadzona za rękę przez panią de Béarn. Ta ostatnia pomimo straszliwego bólu nie kulała, róż tylko opadał kawałkami z jej zwiędłego oblicza, strząsany drżeniem nerwowem, wywoływanem przy każdem posunięciu skaleczonej nogi.
Oczy wszystkich spoczęły na tej szczególnej parze.
Stara dama, z obnażonemi jak za czasów młodości ramionami, z włosami spiętrzonemi, z oczami zapadłemi i świecącemi jak u sowy, stąpająca jak kościotrup we wspaniałym swoim stroju, była symbolem zamierzchłej przeszłości, która podaje rękę chwili obecnej, tchnącej urokiem świeżości.
Ta oschła i zimna powaga, prowadząca tę uroczą i pełną niewinności postać, wprawiła wszystkich w zachwyt, wywołała podziw ogólny w całem otoczeniu.
Kontrast był tak wielki, że królowi wydało się iż pani de Béarn, przyprowadza mu ulubienicę piękniejszą i więcej zachwycającą, niż kiedykolwiek.
W chwili też, gdy hrabina przyklękła według ceremonjału na jedno kolano i całowała rękę królewską, Ludwik XV pochwycił ją za ramię i w nagrodę tych mąk, jakie od dwóch tygodni znosiła, podniósł z temi słowy:
— Jakto, ty u nóg moich, hrabino? To żarty chyba!... ja to powinienbym, a nadewszystko chciałbym znaleźć się u stopek twoich. — Potem, również według ceremonjału, otoczył ją ramionami, ale zamiast etykietalnego, złożył na jej ślicznej twarzyczce prawdziwie serdeczny pocałunek.
— Prześliczną masz pani chrzestną córkę — odezwał się do pani de Béarn; — ale i ona poszczycić się może tak szlachetną opiekunką, którą z przyjemnością widzę znowu na moim dworze.
Stara dama skłoniła się królowi.
— Pójdź hrabino, powitać córki moje — odezwał się następnie do pani Dubarry — i pokaż im, że znasz dobrze ukłony. Spodziewam się, iż nie będziesz miała powodu być niezadowoloną z tych, jakie ci one oddadzą.
Trzy księżniczki, widząc zbliżającą się panią Dubarry, powstały jak za naciśnięciem sprężyny i czekały.
Czujne oczy króla nakazywały im zachowanie się jak najuprzejmiejsze.
Z pewnem wzruszeniem odpowiedziały na niższy niż nakazywała etykieta pokłon pani Dubarry; podobało się to ogólnie, a tak rozczuliło księżniczki, iż uściskały ją serdecznie. Królowi przypadło to nadzwyczaj do smaku.
Od tej chwili powodzenie hrabiny w triumf się przemieniło; powolniejsi lub mniej zręczni dworzanie długo czekać musieli, aby docisnąć się z ukłonem.
Dubarry zaś, zdawała się o wszelkiej intrydze nie pamiętać; nic sztucznego nie przebijało w jej pogodnej wesołości, w jej sercu, radością wezbranem, nie było, zdawało się, miejsca na żadne nienawistne uczucie.
Pan de Richelieu, zwycięzca z pod Mahon, znał się ze sztuką wojenną. Podczas, gdy zwykli dworacy, pozostawszy na swoich miejscach, czekali aż przyjdzie na nich kolej składania hołdów bóstwu, on, jak wódz kawalerji, stojący w otwarłem polu i czekający na zmianę frontu szeregów, obrał pozycję za taboretem hrabiny i najpierwszy obok się znalazł.
Pani de Mirepoix, świadoma zręczności przyjaciela, poszła za jego przykładem i nieznacznie przysunęła swój taboret do taboretu faworyty.
We wszystkich grupach zawrzała rozmowa, a osóbka pani Dubarry wzięta została w obroty. Podtrzymywana miłością króla i dobrem przyjęciem księżniczek, mając przytem podporę w swojej chrzestnej matce, śmiało spoglądała ona na panów otaczających monarchę, a pewna swego stanowiska, szukała oczami nieprzyjaciółek pomiędzy damami.
Naraz postać ludzka przesłoniła jej perspektywę.
— Ah! książę — zawołała — potrzeba było aż tu przybyć, aby was spotkać nareszcie!
— Jakto, hrabino?...
— Ano, od tygodnia przynajmniej nie pokazaliście się ani w Wersalu, ani w Paryżu, ani w Luciennes.
— Zachowywałem sobie przyjemność ujrzenia pani tutaj dzisiejszego wieczora — odpowiedział stary dworak.
— Przewidywałeś to może, mości książę?
— Pewny tego byłem, hrabino.
— Co za człowiek z ciebie, książę?... Wiedziałeś o wszystkiem, a nie uprzedziłeś mnie, która o niczem nie wiedziałam.
— Niepodobna, hrabino, byś nic o tem nie wiedziała?
— Nic a nic!... Byłam w tem położeniu, co kiedyś Ezop, gdy stróż porządku publicznego zatrzymał go na ulicy i zapytał: „Dokąd idziesz? — Nie wiem — odpowiedział bajkopisarz. — Tak?... no to w takim razie pójdziesz do więzienia. — Widzisz zatem, że nie wiedziałem, dokąd idę“ — odparł filozof. — Tak samo i ja, mości książę, mogłam przypuszczać, że idę do Wersalu, lecz na pewno twierdzić tego nie mogłam. Byłbyś też oddał mi wielką przysługę, gdybyś był raczył mnie odwiedzić... teraz przyjdziesz, nieprawdaż?
— Pani — odpowiedział Richelieu, udając, że nie odgaduje szyderstwa — nie pojmuję dlaczego nie byłaś pewną przybycia tutaj?
— Dlatego, mości książę, że byłam otoczona sidłami.
I bystro spojrzała na Richelieu’go, który wytrzymał to spojrzenie niewzruszony.
— Sidła? Boże?! co ja słyszę, hrabino?
— Najpierw skradziono mi fryzjera.
— Fryzjera?
— Tak jest, mości książę.
— Czemuż mnie pani nie powiadomiłaś o tem; byłbym ci przysłał innego,.
— Ale mówmy trochę ciszej — dodał — byłbym ci przysłał skarb, talent, który wynalazła pani d‘Egmont, artystę, przy którym bledną wszyscy perukarze, wszyscy fryzjerzy królewscy, byłbym ci przysłał mojego Leonarda...
— Leonarda? — wykrzyknęła pani Dubarry.
— Tak, człowieka, który czesze Septymanję, człowieka, którego ona ukrywa przed ludzkiem okiem, jak Harpagon swoją skrzynkę. Zresztą, hrabino, niemasz się na co użalać, uczesana jesteś zachwycająco. A co najdziwniejsze, że fryzura twoja przypomina kształtem tę, jaką córka moja zadysponowała wczoraj Boucherowi — i w jakiej byłaby tu dzisiaj, gdyby nie zachorowała. Biedna Septymanja!
Hrabina bardziej jeszcze badawczo spojrzała na księcia. Stał on przed nią uśmiechnięty, nieodgadniony.
— Wybacz, hrabino, że ci przerwałem, mówiłaś wszak o sidłach?...
— A no tak; pozbawiwszy mnie fryzjera, wydarto mi suknię, prześliczną moją suknię.
— A! jakież to ohydne: lubo znowu co prawda, hrabino, potrafiłaś się wybornie bez niej obejść... ta, którą masz na sobie, zrobiona jest z przepysznej tkaniny... Materja chińska, haftowana w kwiaty, nieprawdaż? — Gdybyś pani była do mnie się w swoim kłopocie udała, jak to na przyszłość robić powinnaś, byłbym ci przysłał suknię, którą córka moja kazała sobie na twoją prezentację przygotować, a która tak jest do tej podobna, iż przysiągłbym, że jest ta sama...
Pani Dubarry pochwyciła księcia za obydwie ręce, zaczęła bowiem pojmować, kto był tym czarownikiem, co ją z kłopotu wybawił.
— A czy wiesz, książę, jaką karetą tu przyjechałam?
— Nie, prawdopodobnie swoją własną.
— I karetę moją, książę, sprzątnięto mi, tak samo, jak suknię i fryzjera.
— Ależ to była, widzę, najformalniejsza zasadzka? W jakiejże karecie przybyłaś zatem, hrabino?
— Najpierw powiedz mi, książę, jak wygląda kareta pani d‘Egmont?
— Na honor, zdaje się, że w przewidywaniu dzisiejszego wieczoru, zadysponowała sobie karetę, wybitą białym atłasem, ale zbrakło czasu na wymalowanie herbu.
— Róże łatwiej się maluje, niż bardzo skomplikowane herby rodziny Richelieu i d’Egmont. Wiesz, książę, żeś jest zachwycającym człowiekiem.
I podała mu obydwie rączki, które stary dworak ujął i zaczął okrywać pocałunkami. Poczuł wtedy, że te śliczne ręce drżały.
— Co się stało? — zapytał, rozglądając się dokoła.
— Książę... — powiedziała hrabina, patrząc błędnemi oczyma.
— Co się stało?
— Kto jest ten człowiek, tam, przy panu de Guémenée?
— Ten w mundurze oficera pruskiego?
— Tak.
— Ten brunet z czarnemi oczami i twarzą wyrazistą? Hrabino, to jakiś wyższy oficer Jego Królewskiej Mości króla pruskiego, delegowany do uświetnienia obecnością swoją prezentacji dzisiejszej.
— Nie żartuj, książę; ten człowiek był już we Francji przed trzema czy czterema laty; to człowiek, którego znam, którego szukałam, a nigdzie odnaleźć nie mogłam.
— Jesteś w błędzie, hrabino; jest to hrabia de Fenix, cudzoziemiec, świeżo przybyły.
— Czy widzisz, książę, jak on się we mnie wpatruje?
— Wszyscy patrzą na ciebie, pani, bo wyjątkowo jesteś piękną!
— Kłania mi się, czy widzisz?...
— Wszyscy kłamać ci się będą, jeżeli dotąd jeszcze nie czynili tego.
Ale hrabina nie słuchała tych komplementów; dziwnie wzruszona, z wejrzeniem utkwionem w człowieka, który całą jej uwagę pochłonął, odwróciła się od księcia i jakby pomimowoli postąpiła kilka kroków w stronę nieznajomego.
Król, który nie spuszczał z oka ulubienicy, zauważył ten ruch, a sądząc, iż chce z nim mówić, zbliżył się, aby złożyć jej swoje powinszowania.
Myśl, zajmująca umysł hrabiny, tak ją całą jednak pochłonęła, że nie była w stanie się opanować.
— Najjaśniejszy Panie — zapytała — kto jest ten oficer pruski, stojący poza panią de Guémenée?
— Który w tej chwili na nas patrzy? — zapytał Ludwik XV.
— Tak — odpowiedziała hrabina.
— Ten o postawie wyniosłej, w złotym kołnierzu?
— Tak, tak, właśnie.
— Reprezentant mojego kuzyna, króla pruskiego... filozof taki sam, jak i on. Rozkazałem mu być tu dziś wieczorem. Chciałem, aby filozof ja pruska uświęciła za pośrednictwem ambasadora triumf Umiłowanej...
— Nazwisko jego, Najjaśniejszy Panie?
— Zaczekajno... tak, hrabia Fenix.
— To ten sam! — wyszeptała pani Dubarry — to on, jestem tego pewna!
Król czekał chwilę na nowe zapytania pani Dubarry, a widząc, że milczy, powiedział:
— Zawiadamiam was, panie moje, że jutro przybywa do Compiegne delfinowa. Jej Królewska Wysokość przyjęta będzie w samo południe; do orszaku należeć będą wszystkie damy przedstawione, z wyjątkiem naturalnie tych, które są chore; podróż jest zawsze męcząca, a delfinowa nie chciałaby narażać ich cennego zdrowia.
Król wypowiedział te słowa, surowo patrząc na panów de Choiseul, de Guémenée i de Richelieu.
Nastało głębokie milczenie. Znaczenie tych słów aż nadto było jasne: było to wypowiedzenie niełaski.
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się pani Dubarry, stojąca przy boku króla — błagam o przebaczenie dla pani hrabiny d‘Egmont.
— Czemuż to, jeżeli łaska?
— Bo ona jest córką księcia de Richelieu, a on jest moim najwierniejszym przyjacielem.
— Richelieu?
— Pewną tego jestem, Najjaśniejszy Panie.
— Uczynię, co będziesz tylko chciała, hrabino — odpowiedział król.
I zbliżył się do marszałka, który nie stracił ani jednego poruszenia ust hrabiny i który, jeżeli nie słyszał, to odgadł, co mówiła.
— Spodziewam się, kochany książę, iż pani d‘Egmont wyzdrowieje do jutra?
— Bezwątpienia, Najjaśniejszy Panie. Dziś nawet, jeżeli Wasza Królewska Mość życzy sobie tego.
Książę skłonił się przed królem tak, ażeby ukłon ten wyrażał cześć i wdzięczność zarazem.
Król nachylił się do ucha hrabiny i coś jej cichutko powiedział.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała z czarującym uśmiechem hrabina — jestem posłuszną Waszą poddaną.
Król skinieniem ręki pożegnał obecnych i oddalił się do swoich apartamentów.
Zaledwie próg sali przestąpił, gdy hrabina jeszcze bardziej wystraszone oczy skierowała na niezwykłego człowieka, który ją tak żywo zajmował.
Człowiek ten wraz z innymi oddał cześć przechodzącemu królowi, ale w ukłonie nawet czoło jego zachowało wyraz dumy, a nawet groźby; skoro zaś wyszedł Ludwik XV, przecisnął się pomiędzy tłumami i stanął w odległości dwóch kroków od pani Dubarry.
Hrabina, pociągnięta nieprzepartą ciekawością, postąpiła ku niemu, tak, że schylając się w ukłonie, mógł jej powiedzieć cicho, aby nikt inny słyszeć nie mógł:
— Czy poznajesz mnie, pani?
— Poznaję; jesteś pan prorokiem moim z placu Ludwika XV.
Podniósł na nią przejrzyste i pewne siebie spojrzenie.
— Czy skłamałem, przepowiadając ci, pani, że będziesz królową Francji?
— Nie, przepowiednia pańska prawie że jest spełniona, gotowa też jestem dotrzymać mego zobowiązania. Czego pan żądasz, powiedz, bardzo cię o to proszę...
— Miejsce nie po temu; ani czas jeszcze nie nadszedł.
— Proszę mi wierzyć, że każde żądanie postaram się spełnić z gotowością.
— Czy będę mógł w każdym czasie, na każdem miejscu i o każdej godzinie dostać się do pani?
— Przyrzekam to uroczyście.
— Dziękuję.
— Ale pod jakiem przedstawisz się pan nazwiskiem? czy jako hrabia de Fenix?
— Nie, jako Józef Balsamo.
— Józef Balsamo... — powtórzyła hrabina, podczas gdy tajemniczy cudzoziemiec zniknął pośród tłumu. — Józef Balsamo! dobrze... nie zapomnę!

XL
COMPIÉGNE

Nazajutrz rano całe Compiégne wstało w radosnem upojeniu, a właściwie wcale do snu się nie kładło.
Już w przeddzień, przednia straż królewska zajęła kwatery w mieście, a gdy oficerowie obeznawali się z miejscowością, najznaczniejsi obywatele miasta wspólnie z mistrzem ceremonji przygotowywali gród do wielkiego zaszczytu, jaki miał nań spłynąć.
Bramy triumfalne z zieleni, stosy róż rozkwitłych i bzu, napisy łacińskie, francuskie i niemieckie wierszem i prozą, do dnia białego zajmowały organizatorów uroczystości.
Dziewczęta w bieli, według odwiecznego zwyczaju, czarno przybrana starszyzna policyjna, mnisi w szarych habitach, kler w najbogatszych szatach, wojsko garnizonu w nowych mundurach, wszyscy byli na stanowiskach, wszyscy stali gotowi do pochodu, na pierwszy znak o zbliżaniu się delfinowej.
Delfin z dwoma braćmi przybył incognito o jedenastej wieczorem. Wczesnym rankiem, bez żadnych odznak, jak prosty śmiertelnik dosiadł konia i w towarzystwie piętnastoletniego hrabiego Prowancji i trzynastoletniego hrabiego d’Artois, popędził w kierunku Ribecourt, drogą, którą przybyć miała delfinową.
Trzeba przyznać, że nie było to pomysłem młodego księcia.
Pan de Lavauguyon, jego guwerner, wezwany poprzedniego dnia przez króla, odebrał polecenie nauczenia dostojnego ucznia, jak ma się wywiązać z obowiązków swoich w ciągu następującej doby.
Pan de Lavauguyon uważał więc za stosowne, dla utrzymania godności monarchji, aby książę de Berry poszedł za tradycyjnym przykładem swoich przodków, którzy sami chcieli poznać przyszłe swoje małżonki w podróży, nieprzygotowane na taki egzamin.
Na rączych biegunach ujechali trzy do czterech mil francuskich w przeciągu pół godziny. Delfin był poważny, bracia jego weseli. O wpół do dziesiątej byli już z powrotem w mieście: delfin tak samo poważny, hrabia Prowancji prawie ponury, tylko hrabia d’Artois weselszy, niźli z rana.
Książę de Berry bowiem był niespokojny, hrabia Prowancji zazdrosny, a hrabia d‘Artois zachwycony i przejęty, że delfinową była tak piękną.
Poważny, zazdrosny i lekkomyślny charakter każdego z trzech książąt malował się wyraźnie na ich obliczu.
Dziesiąta biła na ratuszu w Compiégne, kiedy wartownik ujrzał na dzwonnicy wioski Claives, zatkniętą białą chorągiew, która miała być znakiem, że delfinowa już blisko.
Natychmiast uderzył w dzwon, dając sygnał, na który odpowiedział wystrzał armatni z placu przed zamkiem.
W tejże chwili król, jakgdyby tylko na to oczekiwał, wsiadł do karety, zaprzężonej w ośm koni, i wyruszył środkiem podwójnego szpaleru wojska, a za nim niezliczona ilość dworskich powozów.
Straż przyboczna i dragoni w pełnym galopie torowali drogę wśród tłumów, spragnionych ujrzenia króla i powitania delfinowej.
Sto czterokonnych karet, prawie milową zajmując przestrzeń, wiozło czterysta pań i tyluż panów z najpierwszych rodzin Francji. Wszystko to miało w orszaku hajduków, laufrów i paziów. Dworzanie królewscy na koniach tworzyli błyszczącą armję, która wśród pyłu, wznoszonego kopytami końskiemi mieniła się jak rzeka aksamitu, złota, piór i jedwabiu.
W pośrodku miasta zrobiono przystanek, potem ruszono stępa do oznaczonej granicy, którą był krzyż, umieszczony przy drodze powyżej wioski Magny.
Wszystka młodzież Francji otaczała delfina, wszyscy poważni dostojnicy byli przy królu.
Jednocześnie ze strony przeciwnej zbliżała się delfinowa w karecie.
Dwa orszaki zetknęły się nareszcie.
Natychmiast wszystkie karety się opróżniły. Tłumy dworzan z obu stron wysiadły; dwie tylko karety zostały jeszcze zajęte: jedna królewska, druga delfinowej.
Drzwiczki karety delfinowej otworzyły się, młoda księżniczka wyskoczyła z niej lekko i podeszła do karety królewskiej.
Ludwik XV, ujrzawszy swoją synową, kazał otworzyć drzwiczki i śpiesznie opuścił karetę.
Delfinowa tak dobrze kroki swe obliczyła, że w chwili, gdy król stawiał nogę na ziemi, rzuciła mu się do kolan.
Król się schylił, podniósł młodziutką księżniczkę i, czule ją uścisnąwszy, objął wejrzeniem, które wywołało rumieniec na młodem, niewinnem obliczu.
— Książę delfin! — rzekł król, przedstawiając jej księcia de Berry, stojącego za Marją-Antoniną, tak, że nie spostrzegła go jeszcze, urzędownie przynajmniej.
Delfinowa zgrabnie mu się ukłoniła, on rumieniąc się, również uczynił to samo.
Po delfinie przyszła kolej na dwóch jego braci, po nich znowu na córki królewskie.
Delfinowa dla każdego z książąt, dla każdej księżniczki, znalazła uprzejme słówko.
W miarę, jak następowały przedstawienia, pani Dubarry, która stała tuż za księżniczkami, była coraz niespokojniejsza. Czy na nią przyjdzie też kolej? byłażby pominiętą?
Gdy ceremonja doszła do Zofji, najmłodszej córki króla, nastała chwilowa przerwa, podczas której we wszystkich piersiach zatrzymał się oddech.
Król zdawał się wahać; delfinowa tak wyglądała jakgdyby oczekiwała czegoś, o czem z góry była uprzedzona.
Król obejrzał się dokoła, a ujrzawszy blisko stojącą hrabinę, ujął jej rękę.
Wszyscy odstąpili natychmiast, tak, że król znalazł się sam z delfinową.
— Pani hrabina Dubarry — rzekł — moja najlepsza przyjaciółka.
— Delfinowa zbladła, lecz na jej zbielałych ustach uprzejmy zarysował się uśmiech.
— Wasza Królewska Mość szczęśliwym jesteś powiedziała — mając tak zachwycającą przyjaciółkę, i bynajmniej nie dziwi mnie przywiązanie, jakie w nim obudzać może.
Otaczający z podziwem spojrzeli po sobie. Widocznie delfinowa postępowała według poleceń dworu austrjackiego, i dosłownie powtórzyła to, co jej było podyktowane przez Marję-Teresę.
Pan de Choiseul, sądząc, że obecność jego także jest niezbędną, zbliżył się, lecz w tejże chwili król dał znak i uderzono w bębny, zabrzmiały trąby, zahuczały armaty.
Ująwszy za rękę młodą księżniczkę, król poprowadził ją do karety.
Przeszła obok pana de Choiseul; trudno powiedzieć czy go widziała czy nie, to tylko pewna, że najmniejszą oznaką, żadnem skinieniem go nie powitała.
Z chwilą, gdy zajęła miejsce w karecie królewskiej, w mieście uderzono w dzwony, które przygłuszyły gwar uroczysty.
Pani Dubarry promieniejąca powróciła do swej karety.
Król, otoczony orszakiem, zawrócił drogą do Compiégne.
Wtedy dopiero, powstrzymywane dotąd uszanowaniem i wzruszeniem, wszystkie naraz głosy wybuchnęły ogólną wrzawą.
Dubarry podszedł do drzwiczek karety swojej siostry, która powitała go z twarzą uśmiechniętą: oczekiwała na powinszowania.
— Czy wiesz, Joanno, — rzekł, palcem wskazując na jeźdźca, rozmawiającego przy jednej z karet, należącej do świty delfinowej — czy wiesz, kto jest ten młody człowiek?
— Nie — odrzekła hrabina — ale czy ty wiesz, co odpowiedziała delfinowa gdy król mnie jej przedstawiał?
— Tu nie o to chodzi. Ten młody człowiek to Filip de Taverney.
— Czy to ten, który cię zranił szpadą?
— Tak. A wiesz, kto jest ta zachwycająca osóbka z którą w tej chwili rozmawia?
— Ta młoda panna blada i wyniosła?
— Tak, ta na którą patrzy obecnie król i o której nazwisko pyta prawdopodobnie delfinowej.
— Któż to jest?
— To jest jego siostra!
Lekki okrzyk wyrwał się z ust pani Dubarry.
— Słuchaj, Joanno, nie wiem dlaczego, lecz zdaje mi się, że ty tak samo powinnaś nie ufać siostrze, jak ja bratu.
— Oszalałeś!
— Jestem tylko przezorny, będę miał chłopczyka na oku.
— A ja panienkę.
— Sza! — rzekł Jan — oto nasz przyjaciel książę de Richelieu.
Zbliżał się w istocie sam książę, kiwając głową.
— Co ci się stało, kochany marszałku? — ze ślicznym uśmieszkiem zapytała hrabina. Wyglądasz jakbyś był niezadowolony?
— Czyliż hrabino, my wszyscy nie jesteśmy zanadto poważni, a nawet smutni, jak na taką uroczystość? Niegdyś, pamiętam, gdy spotykaliśmy równie miłą i równie piękną księżniczkę, matkę delfina, byliśmy daleko weselsi. Czyżby dlatego iż byliśmy młodszymi?
— Nie drogi marszałku — odezwał się głos poza plecami księcia, monarchja trupieszeje.
Wszystkich co usłyszeli te słowa dreszcz przejął. Książę się odwrócił — i ujrzał starego szlachcica arystokratycznej powierzchowności, który z uśmiechem mizantropa położył mu rękę na ramieniu.
— Wielki Boże! — wykrzyknął książę — wszak to baron de Taverney. Hrabino, oto jeden z moich najdawniejszych przyjaciół, którego względom pani polecam: baron de Taverney-Maison-Rouge.
— Ojciec!, — powiedzieli razem Jan i hrabina, schylając w ukłonie głowy.
— Wsiadać, panowie, wsiadać! — zawołał w tej chwili marszałek dworu, dowodzący eskortą.
Dwaj starzy arystokraci pożegnawszy hrabinę i wicehrabiego, udali się razem do powozu, szczęśliwi ze spotkania po tak długiem niewidzeniu.
— Wiesz moja droga — rzekł wicehrabia do siostry, — że ojciec nie więcej mi się podoba od dzieci.
— Jaka szkoda, — odrzekła hrabina, — że ten niedźwiedź, Gilbert, uciekł. On wychowany w ich domu, byłby nas w wielu rzeczach objaśnił.
— Odnajdziemy go teraz, gdy już nic innego nie mamy do roboty. Turkot powozów przerwał ich rozmowę.
Nazajutrz, po spędzonej w Compiégne nocy, obydwa dwory podążyły ku Paryżowi, tej rozwartej przepaści, która wszystko miała pochłonąć.

XLI
PROTEKTORKA I PROTEGOWANY

Czas powrócić do Gilberta, o którego ucieczce powiadomił nas wykrzyknik jego protektorki, panny Chon, rzucony nieostrożnie owego pamiętnego wieczoru.
Od chwili, gdy młody chłopak w wiosce de la Chaussée, podczas przygotowywania się do pojedynku Filipa de Taverney i wicehrabiego Dubarry, posłyszał nazwisko panny Chon, uwielbienie jego dla niej mocno osłabło.
— W Taverney, gdy ukryty w gęstwinie, ścigał płomiennemi oczami przechadzającą się z ojcem Andreę, słyszał nieraz dobitne zdania barona, co do pani Dubarry. Nienawiść starego Taverney‘a którego zasady znane nam są dobrze, znalazła echo w sercu Gilberta. Pochodziło to stąd, iż Andrea nigdy ani jednem słówkiem nie zaprzeczyła temu, co ojciec mówił, a przytem i to należy pamiętać, że imię pani Dubarry, znienawidzone było w całej Francji. Ostatecznie przechyliła Gilberta na stronę barona ta okoliczność, iż Nicolina mawiała była nieraz:
„Oh! gdybym ja była panią Dubarry!“ W ciągu podróży, Chon zanadto ważnemi zajęta była sprawami, ażeby zwrócić uwagę na tę zmianę humoru wyrostka, na zmianę spowodowaną dowiedzeniem się z kim ma do czynienia. Po przybyciu do Wersalu, siostra faworyty nad tem tylko myślała w jaki sposób osiągnąć jak największą korzyść dla wicehrabiego, z powodu cięcia szpadą, jakie otrzymał od Filipa.
Co do Gilberta, ten zaledwie stanął w stolicy, jeżeli nie Francji, to monarchji przynajmniej, zapomniał o wszystkiem zgoła. Wersal wspaniały i zimny, Wersal ze swemi wielkiemi drzewami, których znaczna część usychać ze starości zaczynała, przejął go uczuciem smutku, jakiemu żaden zdrowy rozsądek oprzeć się nie może, na widok dzieł dokonanych wytrzymałością ludzką, lub też stworzonych przez potężną naturę.
Te nieznane dotąd młodemu chłopakowi wrażenia, przeciwko którym buntowała się napróżno jego duma wrodzona, spowodowały, że stał się niepewnym i milczącym. Przygnębiło go poczucie własnej nędzy i niższości. Raziło go jego ubranie, takie biedne, wobec tych panów wygalowanych i udekorowanych, czuł się bardzo maleńkim w porównaniu ze szwajcarami, bardzo niepewnym gdy w grubych podkutych trzewikach, zmuszonym był stąpać po mozaikowych posadzkach i połyskujących marmurach galerji.
Zdawało mu się wtedy, że bez pomocy swej protektorki, nie potrafi nigdy dobić się czegokolwiek. Podszedł ku niej, aby straże widziały, że razem z nią przybywa. Lecz po rychłej rozwadze nie mógł przebaczyć sobie tej zależności od Chon.
Wiadomo nam, że pani Dubarry zajmowała w Wersalu apartamenty, niegdyś przez księżniczkę Adelajdę zamieszkiwane. Złoto, marmury, rozkoszne wonie, kobierce i koronki upoiły zrazu Gilberta z natury zmysłowego i z silnej tylko woli wyznającego filozoficzne zasady. Po dłuższej dopiero chwili, gdy olśnienie przepychem mijać poczęło, spostrzegł, że znajduje się na poddaszu, w izdebce skromnie urządzonej, i że podano mu rosół, resztki potrawki i garnuszek śmietanki. Lokaj, który mu to przyniósł, odezwał się tonem wyższości:
— Pozostań tutaj!
I wyszedł następnie.
Ostatnia tylko cząstka tego obrazu — najpiękniejsza wprawdzie — przykuwała go jeszcze swoim czarem. Umieszczono go pod dachem; ale z okienka widział cały park, upstrzony różnobarwnymi marmury; widział wody z zielonawą na powierzchni powłoką, która była dowodem zupełnego o nich zapomnienia, a dalej wierzchołki drzew kołyszące się jak fale oceanu, mozaikę w równinie i błękitne kontury gór sąsiednich. Jedynem — co go w dumę obecnie wbijało, było przekonanie, że jakgdyby najpierwszy dostojnik państwa, on, nie będący ani dworzaninem, ani lokajem, zamieszkał w Wersalu — w pałacu królewskim.
Podczas gdy jadł przyniesiony mu obiad, wyborny zresztą w porównaniu z tymi, jakie zawsze dotąd zjadał, Chon dostała się do siostry, szepnęła jej o spełnionem poleceniu co do pani de Béarn, a głośno opowiadać zaczęła o wypadku brata, o wypadku, który pomimo wrzawy, jakiej zrazu narobił, zginął w otchłani w której wiele daleko ważniej szych spraw przepadło, zginął w obojętności królewskiej.
Gilbert znajdował się w zwykłym sobie stanie rozmarzenia, wobec rzeczy, które miarę jego pojęcia przechodziły, gdy oznajmiono mu, że panna Chon prosi go do siebie.
Oczyścił kapelusz, porównał z pod oka nędzne swoje szaty z wyświeżonem ubraniem lokaja, i pocieszając się myślą, że strój ostatniego był liberją tylko, schodził zarumieniony, że jego wygląd straszliwie nie licuje z całem tutejszem otoczeniem.
Jednocześnie z Gilbertem i Chon schodziła na dziedziniec, tylko, że ona głównemi schodami, on zaś jakiemiś wąziutkiemi, umieszczonemi na uboczu.
Powóz już oczekiwał. Był to rodzaj niskiego factonu, podobny do owego historycznego o czterech siedzeniach wehikułu, w którym Ludwik XIV woził jednocześnie na spacery i panią de Montespan i panią de Fontanges, i często nawet królowę.
Chon umieściła się na pierwszem miejscu wraz z dużym kufrem i małym pieskiem, dwa pozostałe przeznaczone były dla Gilberta i kogoś będącego niby intendentem, zwanego panem Grange.
Gilbert pośpieszył usadowić się poza Chon dla utrzymania swej godności. Intendent bezmyślnie usiadł poza kuferkiem i pieskiem.
Panna Chon z serca i umysłu podobna była do wszystkich mieszkańców Wersalu, ale opuszczając pałac czuła się uszczęśliwioną. Rada była odetchnąć powietrzem lasów i pól; zaledwie też wydostali się za miasto, stała się o tyle przystępną, iż zwracając się zapytała:
— Jakże ci się podobał Wersal, mój panie filozofie?
— Bardzo, proszę pani, ale czy go już opuszczamy?
— Tak, jedziemy teraz do siebie.
— To ma znaczyć do pani, odpowiedział Gilbert, tonem zaczynającego się oswajać niedźwiedzia.
— To właśnie chciałam powiedzieć. Pokażę cię mojej siostrze: staraj się jej przypodobać, bo o to starają się teraz najwięksi panowie we Francji. Ale, ale, panie Grange, każesz zrobić ubranie temu chłopcu.
Twarz Gilberta krwią nabiegła.
— Jakie proszę pani? — zapytał intendent, — czy zwyczajną liberję?
Gilbert rzucił się na siedzeniu.
— Liberję! wykrzyknął, rzucając na intendenta dzikie spojrzenie.
— Ależ nie!... Każesz mu zrobić... powiem ci później; mam pewien pomysł, który siostrze.mojej zakomunikuję. Dopilnujesz pan tylko, aby to ubranie było gotowe jednocześnie z ubraniem Zamora.
— Dobrze, pani.
— Czy znasz Zamora? — zapytała Gilberta, przestraszonego całą tą dziwną rozmową.
— Nie, proszę pani.
— Będziesz miał w nim towarzysza, ma on być rządcą pałacu w Luciennes. Bądź mu przyjacielem; dobre to w gruncie stworzonko, ten Zamor, pomimo swego koloru.
Gilbert miał zapytać jakiego koloru był Zamor; lecz przypomniawszy sobie nauczkę, jaką mu już raz dała Chon, z powodu jego ciekawości, powstrzymał się z obawy ponownej reprymendy.
— Postaram się, odpowiedział z pełnym godności uśmiechem.
Przybyli do Luciennes. Nic nie uszło, naturalnie, uwagi filozofa: zauważył nowo splantowaną drogę, cieniste wzgórza, wielki wspaniały wodociąg gęste gaje kasztanów, nakoniec wspaniały widok, jaki tworzyły pola i lasy rozpostarte wzdłuż obydwóch brzegów Sekwany.
— Więc to ten pałac, który tyle pieniędzy kosztował Francję, według słów pana barona de Taverney? pomyślał w duchu Gilbert.
Radujące się psy, uniżona służba nadbiegająca na powitanie Chon, przerwały Gilbertowi te arystokratyczno-filozoficzne refleksje.
— Czy przyjechała już moja siostra? — spytała Chon.
— Nie pani, lecz oczekują jej.
— Kto taki?
— Pan kanclerz, pan minister policji i książę d’Aiguillon.
— Dobrze, otwórzcie mi co prędzej gabinet chiński, muszę najpierwsza zobaczyć się z moją siostrą; uprzedzicie ją, że tam jestem, rozumiecie? — Sylwjo, dodała zwracając — się do pokojowej, która przyszła zabrać kuferek i pieska, oddaj walizkę i Misapoufa panu Grange, sama zaś zaprowadź tego filozofa do Zamora.
Sylwja obejrzała się wokoło, aby się dowiedzieć o jakiem zwierzątku mowa, jednocześnie jednak spojrzenie pani, zwrócone na Gilberta, dało jej do zrozumienia o kogo właściwie chodziło.
— Proszę za mną, — odezwała się Sylwja.
Gilbert coraz bardziej zdziwiony, poszedł za pokojową, Chon zaś, lekka jak ptaszek zniknęła w bocznych drzwiach pawilonu.
Gdyby nie ton rozkazujący, jakim przemawiała Chon, Gilbert prędzej wziąłby Sylwję za wielką panią, aniżeli za pokojową.
W istocie z ubrania podobną była raczej do Andrei niż do Nicoliny; z uprzejmym uśmiechem wzięła go za rękę, bo słowa pani odnośnie młodego człowieka — oznaczały jeżeli nie uczucie, to kaprys przynajmniej.
— Panna Sylwja była to wysoka dziewczyna z oczami ciemno-niebieskiemi, o białej płci, lekko usianej piegami i bujnych blond włosach. Jej świeże usteczka, białe ząbki i pulchne rączki, zrobiły wrażenie na Gilbercie bardzo czułym na wdzięki. Przypomniało mu się co mówiła Nicolina i miły go dreszcz przeniknął.
Kobiety są przenikliwe, odgadła też wrażenie panna Sylwja i uśmiechając się ciągle zapytała:
— Jak się pan nazywa?
— Gilbert — odpowiedział dość słodko zbieg z Taverney‘u.
— A zatem panie Gilbercie, zaznajomię cię z dostojnym Zamorem.
— Z gubernatorem pałacu Luciennes?
— Tak. Gilbert się wyprostował, zczyścił rękawem ubranie, ręce wytarł chusteczką. Czuł się onieśmielonym w głębi tą myślą, że ma stanąć wobec tak wysoko położonej osobistości, ale przypomniał sobie zaraz słowa: „Zamor jest dobrem stworzonkiem“ i uspokoił się nieco.
Był już przyjacielem hrabiny i wicehrabiego; wejdzie teraz w przyjaźń z gubernatorem.
— Widocznie — pomyślał znowu, — przy dworze nie trudno jest znaleźć przyjaciół! Wszyscy ci ludzie tutaj są dobrzy i gościnni.
Sylwja otworzyła drzwi do przedpokoju wyglądającego na buduar; szyby oprawne były w konchę inkrustowaną miedzią złoconą. Możnaby rzec, że to Lukullusowe atrium; z tą różnicą, że inkrustacje u starożytnych rzymian bywały szczerozłote.
Zagrzebany w ogromnym fotelu, siedząc na skrzyżowanych nogach i chrupiąc czekoladowe pastylki, spoczywał tu pan Zamor, dobrze nam znany, ale nieznany jeszcze Gilbertowi.
Na widok tego przyszłego gubernatora Luciennes, dziwne wrażenie odmalowało się na fizjognomji naszego filozofa.
— O! zawołał wpatrując się z zajęciem w osobliwą figurkę, pierwszy raz bowiem widział murzyna, o! co to jest takiego?
Zamor, wcale nie zmieniwszy pozycji, chrupał w dalszym ciągu czekoladki i z wyrazem zadowolenia przewracał białkami oczu.
— To jest pan Zamor, — powiedziała Sylwja.
— To?... — zawołał Gilbert osłupiały.
— Tak panie — odpowiedziała Sylwja, rozśmieszona także obrotem jaki ta scena przybierała.
— On gubernatorem! ten magot? Pani chyba żartuje ze mnie.
Na te słowa Zamor się wyprostował i pokazał białe zęby.
— Ja gubernator, nie magot.
Gilbret badał Zamora i Sylwję niespokojnym wzrokiem, który zapałał gniewem na widok śmiechem wybuchającej kobiety.
Zamor poważny i obojętny, jak fetysz indyjski, zanurzył czarne pazurki w atłasowym woreczku i na nowo zaczął chrupać.
W tej chwili drzwi się otworzyły i ukazał się pan Grange w towarzystwie krawca.
— Oto osoba dla której ma być ubranie — rzekł wskazując na Gilberta; — proszę wziąć miarę według danych przeze mnie wskazówek.
Glibert machinalne wyprężył ręce i ramiona, Sylwja zaś i pan Grange zaczęli rozmawiać w głębi pokoju; w miarę opowiadania intendenta, potęgowały się wybuchy śmiechu jego towarzyszki.
— Ależ to będzie prześliczne — mówiła Sylwja; — a czy będzie miał także czapkę szpiczastą, jak Sganarello?
Nie czekając na odpowiedź, Gilbert, odepchnął gwałtownie krawca i za żadną cenę nie chciał się poddać dalszemu mierzeniu. Nie znał Sganarella, lecz nazwisko to i śmiech panny Sylwji, kazały mu się domyślać, iż to była jakaś nader śmieszna figura.
— Dobrze — rzekł intendent, — nie trzeba zmuszać tego zucha; wszak wiesz już co potrzeba, nieprawdaż?
— Rozumie się, że wiem; a zresztą ubranie takie, im obszerniejsze tem lepsze.
Panna Sylwja, intendent i krawiec wyszli, pozostawiając Gilberta sam na sam z murzynkiem, bezustanku chrupiącym czekoladki i przewracającym białkami oczu.
Ileż tu zagadek dla biednego parafjanina! ile obaw i niepokojów dla filozofa przeczuwającego, że godność jego, jako człowieka, więcej wystawiona będzie na próby w Luciennes, aniżeli w Taverney!
Próbował jednak zawiązać rozmowę z Zamorem; przyszła mu bowiem myśl, że może to było jakie książątko indyjskie, w rodzaju tych, o jakich czytał w romansach Crebillona.
Zamiast mu atoli odpowiadać, indyjski książę stawał przed wszystkiemi lustrami i oglądał swój wspaniały uniform, jak panna młoda suknię ślubną; potem dosiadł okrakiem krzesła na kółkach i odpychając się nogami objechał przedpokój z dziesięć razy wokoło z wprawą, która dowodziła, ile czasu poświęcał temu szlachetnemu ćwiczeniu.
Nagle ozwał się dzwonek. Zamor pozostawił krzesło na środku pokoju i rzucił się do drzwi z poza których dźwięk dochodził.
Ta skwapliwość przekonała ostatecznie Gilberta, że Zamor nie jest księciem.
Minęła godzina. Gilbert począł już tęsknić do widoku jakiejkolwiek ludzkiej istoty, choćby to miał być ten krawiec, co pracował nad wykonaniem złośliwego żartu.
Wreszcie w drzwiach ukazał się lokaj i rzekł:
— Chodź ze mną.

XLII
LEKARZ Z MUSU

Gilbert jakkolwiek niemile dotknięty tem, ze musi słuchać lokaja, pośpieszył jednak za mm, ponieważ jakakolwiek zmiana była dla niego pożądaną.
Chon, swobodna nakoniec, po udzieleniu szwagierce informacji o wyniku swej misji u pani de Béarn, siedząc w pięknym negliżu przy oknie, do którego sięgały gałęzie akacyj i kasztanów, jadła śniadanie, złożone z wykwintnych przysmaków.
Filozof Gilgert napróżno szukał oczami drugiego nakrycia na stoliku; Chon nie poprosiła go nawet aby usiadł.
Spojrzała zaledwie na niego; potem, wychyliwszy szklaneczkę topazowego wina:
— I cóż, kochany lekarzu, jakże jesteście z Zamorem? — zapytała.
— Jak jestem z nim?
— Rozumie się; czyście się poznajomili?
— Jak pani możesz żądać, abym się poznajomił z bydlęciem, nie umiejącem mówić, bo, jak się do niego odezwać, przewraca tylko oczami i zęby pokazuje.
— Przerażasz mnie — odpowiedziała Chon, nie przestając zajadać, a wyraz jej twarzy nie licował wcale z tem, co mówiła: — jesteś więc bardzo trudny w zawieraniu przyjaźni?.
— Pani, przyjaźnić się można tylko z równymi sobie.
— Piękna zasada! — nie uważasz się więc za równego Zamorowi.
— Doprawdy, paradny! — rzekła do siebie Chon.
Dostrzegłszy zaś minę wyniosłą Gilberta, dodała:
— Mówiłeś więc, kochany doktorze, że nie łatwo serce oddajesz?
— Tak, pani.
— Myliłam się zatem, pochlebiając sobie, że jestem twoją dobrą przyjaciółką?
— Osobiście czuję dla pani wielką życzyliwość — sztywno odrzekł Gilbert. Lecz...
— A! dzięki ci za to usiłowanie; zaszczyt mi sprawiasz doprawdy. Ileż to, mój wzgardliwy paniczu, potrzeba czasu na to, aby dostąpić łask twoich?
— Bardzo wiele, pani; są nawet tacy, którzy, pomimo wszelkich zabiegów, nie dostąpią ich nigdy.
— O! to mi wyjaśnia, dlaczego, przebywszy lat ośmnaście w domu Taverney’ów, porzuciłeś go tak nagle. Widocznie nie mieli szczęścia zjednać cię sobie, nieprawdaż?
Gilbert się zarumienił.
— Dlaczego mi nie odpowiadasz?
— Tyle tylko odpowiedzieć na to mogę, że przyjaźń i zaufanie zdobywa się zasługą jedynie...
— O! więc w takim razie, mieszkańcy Taverney nie zasługiwali na nie?
— Nie wszyscy, pani.
— A ci, czemże zawinili, którzy zasłużyli na twoje niezadowolenie?
— Nie przychodzę się skarżyć z dumą odpowiedział Gilbert.
— No, no, widzę, że i ja pozbawioną jestem zaufania pana Gilberta. Nie brak mi jednak chęci do pozyskania go, tylko nie wiem, jakich użyć sposobów.
Gilbert zacisnął wargi.
— Jednem słowem, ci Taverney‘owie nie umieli cię zadowolnić — mówiła Chon z ciekawością, którą Gilbert zrozumiał. Opowiedz że mi coś u nich porabiał?
To go zmieszało, nie wiedział bowiem sam, co tam robił.
— Pani — rzekł — byłem... byłem powiernikiem.
Na te słowa wypowiedziane z filozoficzną flegmą, charakteryzującą Gilberta, Chon parsknęła śmiechem.
— Czy pani o tem wątpi? — zapytał, marszcząc brwi.
— Boże uchowaj! wiesz, że jesteś dziki, i że nie można z tobą mówić. Pytałam tylko, co to za ludzie ci Tavenney‘owie. Bynajmniej nie chciałam cię obrazić, lecz raczej przysłużyć ci się, mszcząc się za ciebie.
— Zemsty nie żądam, lub mszczę się sam, proszę pani.
— Bardzo dobrze; ponieważ jednak, jak i ty, mamy z Taverneyami na pieńku, jesteśmy zatem najwłaściwszymi sprzymierzeńcami.
— Mylisz się, pani; zemsta moja nie ma nic z tobą wspólnego, włączasz w nią bowiem całą rodzinę, a ja... uwzględniam rozmaite odcienia w uczuciach, jakie mam dla nich.
— A panu Filipowi, dajmy na to, czy ciemne, czy też jasne nadasz kolory?
— Przeciwko niemu nic nie mam. Nic mi złego ani dobrego nie wyświadczył. Ani go kocham, ani też nienawidzę; jest mi zgoła obojętnym.
— Więc ani przed królem, ani przed panem de Choiseul — nie świadczyłbyś przeciw niemu.
— Z jakiego powodu?
— Z powodu pojedynku z moim bratem.
— Jeżeli będę wezwany, powiem to co wiem.
— A cóż wiesz?
— Prawdę.
— Co nazywasz prawdą? — to słowo jest bardzo elastyczne.
— Nigdy dla tego, kto odróżnić umie dobre od złego, a sprawiedliwe od niesprawiedliwego.
— Rozumiem: — dobre, to pan Filip de Taverney; — złe — to wicehrabia Dubarry.
— Tak, pani, przynajmniej według mego zdania i sumienia.
— Warto było podnieść go z drogi! — rzekła Chon cierpko — pięknie mi się odpłaca ten, który winien mi życie.
— Powiedz pani raczej, ten który ci śmierci nie zawdzięcza.
— To wszystko jedno.
— I owszem, to zupełnie co innego.
— Jakto?
— Nie zawdzięczam pani życia, pani a raczej pocztyljon twój przeszkodził twoim koniom pozbawić mnie życia, oto wszystko.
Chon popatrzyła uważnie na logicznego chłopca, dobierającego wyrażeń.
— Mogłabym się spodziewać — rzekła łagodząc głos i uśmiech — więcej grzeczności od towarzysza podróży, który w drodze wiedział, gdzie ręki mojej szukać i z przyjemnością pozwalał moim nóżkom spoczywać na swoich kolanach.
Jej słodycz i łatwość obejścia tak była wyzywająca, że Gilbert zapomniał o krawcu, Zamorze i śniadaniu, na które nie został zaproszony.
— Tak, to dobrze, zaczynamy się oswajać — rzekła Chon, głaszcząc go po twarzy. Będziesz przeciwko Filipowi de Taverney świadczył, wszak prawda?
— O! co to, to nie — odpowiedział — nigdy!
— Dlaczegóż to, uparciuchu?
— Bo wicehrabia nie miał słuszności.
— A dlaczego to, proszę, nie miał racji?
— Ubliżał żonie delfina, gdy pan Filip de Taverney, przeciwnie...
— Co?
— Słusznie jej bronił.
— Jesteśmy po stronie delfinowej, widocznie?
— Nie, — tylko po stronie słuszności.
— Oszalałeś, Gilbercie! bądź cicho, niech w tym pałacu nie usłyszą cię tak mówiącego.
— To uwolnij mnie pani od odpowiedzi, na twoje pytania.
— Przestańmy o tem mówić.
Gilbert się ukłonił na znak, że się zgadza.
— I cóż, mój chłopcze, robić tu zamyślasz, jeżeli nie chcesz być użytecznym? — ostro zapytała młoda kobieta.
— Mam-że dlatego zaprzeć się siebie?
— Skąd czerpiesz wszystkie te wielkie słowa?
— Z przysługującego każdemu człowiekowi prawa, pozostania wiernym swojemu sumieniu.
— Ba, ten, komu się służy, bierze na siebie całą odpowiedzialność.
— Nie mam pana — mruknął Gilbert.
— Postępując w ten sposób, nigdy kochanki mieć nie będziesz — z wdzięczną wesołością, powstając z siedzenia, powiedziała Chon. — Raz jeszcze powtarzam pytanie, odpowiedz mi jasno: Co u nas robić zamierzasz?.
— Sądziłem, że można być użytecznym, będąc prawym.
— Mylisz się: aż nadto mamy takich.
— Więc się oddalę.
— Odejdziesz?
— Bezwątpienia; wszak o przybycie tu nie prosiłem? Jestem wolny.
— Wolny! — zakrzyczała Chon, wpadając w gniew na ten opór, do którego nie była przyzwyczajona. — Wcale nie!
Oczy Gilberta zapałały.
— No, no — rzekła młoda kobieta, spostrzegłszy zmarszczone brwi młodzieńca, dowodzące, że nie łatwo zrzekłby się swobody. — No, pogódźmy się. Jesteś ładnym, cnotliwym chłopcem, i dlatego bardzo zabawnym, choćby dla sprzeczności z tem, co nas otacza. Tylko zachowaj tę miłość prawdy.
— Zachowam ją bezwątpienia.
— Tak, ale w pojęciach naszych zachodzi różnica. Mówię: zachowaj ją dla siebie, nie głoś więc tych zasad w korytarzach w Trianon i w przedpokojach Wersalu.
Gilbert coś niezrozumiale zamruczał.
— Tu niema żadnych hm! jeszcze tak mądrym nie jesteś, mój filozofie, abyś się nie mógł wiele od kobiety nauczyć; oto pierwsza niezbita zasada: kto milczy, nie kłamie; zapamiętaj to sobie.
— A jeżeli pytać mnie będą?
— Kto taki? czyś ty oszalał, kochanku? Boże mój! kto tu myśli o tobie, prócz mnie jednej? Jesteś niedoświadczony, o ile widzę, mój filozofie. Tego rodzaju istoty są jeszcze rzadkością. Dużo świata przejść trzeba, aby podobnego tobie znaleźć. Pozostaniesz u mnie i cztery dni nie upłyną, a zmienisz się w skończonego dworaka.
— Pozwalam sobie wątpić — odparł wyniośle Gilbert.
Chon wzruszyła ramionami; Gilbert się uśmiechnął.
— Dosyć już o tem; zresztą potrzebujesz podobać się trzem tylko osobom.
— Którym?
— Królowi, mojej siostrze i mnie.
— Jak dojść do tego?
— Widziałeś Zamora? — zapytała, unikając wprost odpowiedzi na to zagadnienie.
— Tego murzyna? — ze wzgardą zapytał Gilbert.
— Tak, murzyna.
— Co mogę mieć z nim wspólnego?
— Staraj się z niego korzyść wyciągnąć. Ten murzyn ma już dwa tysiące liwrów dochodu ze szkatuły królewskiej. Będzie mianowany gubernatorem pałacu w Luciennes, a kto śmiał się z jego warg grubych i czarnej skóry, będzie mu teraz nadskakiwał i nazywał panem, a nawet jaśnie panem.
— Chyba nie ja, pani — odrzekł Gilbert.
— No proszę! a ja sądziłam, iż najpierwszą zasadą filozofji jest: że wszyscy ludzie są sobie równi?
— Dla tego też nie nazwę Zamora jasnym panem.
Chon zacięła usta; własną bronią została pobita.
— Nie masz widocznie wysokich dążności.
— Przeciwnie — rzekł z błyszczącym wzrokiem Gilbert.
— O ile sobie przypominam, pragnąłeś zostać lekarzem.
— Powołanie niesienia bliźnim pomocy uważam za najszczytniejsze.
— Więc marzenie twoje zostanie urzeczywistnione.
— Jakim sposobem?
— Będziesz lekarzem, i to lekarzem króla.
— Ja! — wykrzyknął Gilbert — ja, który nie mam pojęcia o sztuce lekarskiej? Pani... to żarty!
— A Zamor, czy zna się na tem, co to sztachety, mosty zwodzone i mury? Z pewnością wyobrażenia nie ma, a wcale się tem nie kłopocze. Nie przeszkadza mu to jednak być rządcą pałacu w Luciennes, ze wszystkimi przywilejami, przywiązanymi do tego tytułu.
— Rozumiem teraz! — gorzko odezwał się Gilbert — jednego błazna za mało. Król się nudzi; potrzeba mu zatem dwóch.
— Widzicie go — zawołała Chon — znowu mu się nos przedłuża. Oszpecasz się, mój mały. Zostaw te fantastyczne miny do chwili, w której wdziejesz na głowę perukę, a na nią szpiczasty kapelusz; wtedy zamiast brzydkim, komicznym się staniesz.
Gilbert znowu brwi zmarszczył.
— Jeżeli książę de Tresne życzy sobie zyskać tytuł małpki mojej siostry, czemuż nie miałbyś zająć stanowiska lekarza króla.
Gilbert nic nie odpowiedział. Chon zrozumiała to w znaczeniu zasady: „Kto milczy, ten przyzwala“.
— Na dowód, że jesteś w łaskach, nie będziesz jadał ze służbą.
— O! dzięki — odpowiedział Gilbert.
— Wydałam, rozkaz w tym względzie.
— A gdzie będę jadał?
— Z Zamorem.
— Ja?
— Tak; rządca i lekarz królewski wspólny stół mieć mogą. Jeżeli chcesz, możesz iść do niego na obiad.
— Nie jestem głodny — gniewnie odpowiedział Gilbert.
— Bardzo dobrze — rzekła ze spokojem Chon — jeżeli teraz nie jesteś głodnym, to będziesz wieczorem.
Gilbert zaprzeczył ruchem głowy.
— Jeżeli nie wieczorem, to jutro, pojutrze.
Ułagodzisz się, panie buntowniku, a jeżeli za wiele kłopotu sprawiać nam będziesz, mamy tu ochmistrza paziów, który jest nam oddany.
Gilbert zatrząsł się i zbladł.
— Udaj się więc do pana Zamora — surowo dodała Chon — źle ci tam nie będzie; tam dobrze jeść dają, a strzeż się być niewdzięcznym, nauczonoby cię bowiem wdzięczności.
Gilbert spuścił głowę.
Było to jego zwyczajem, gdy zamiast odpowiedzi, skupiał umysł do działania.
Ten sam lokaj czekał na jego wyjście. Zaprowadził go do małej sali jadalnej, przytykającej do znanego mu przedpokoju.
Zamor siedział przy stole.
Gilbert zajął miejsce przy nim, lecz niczego nie tknął.
Wybiła trzecia godzina; pani Dubarry odjechała do Paryża. Później mająca za nią podążyć Chon, wydała kilka zleceń dla oswojenia „swego niedźwiedzia“. Moc przysmaków i łakotek, jeżeli będzie miły; pogróżki, a nawet godzina kozy w razie oporu.
O czwartej przyniesiono Gilbertowi gotowe ubranie lekarza z musu: czapka szpiczasta, peruka, obcisły kaftan czarny, płaszcz tegoż koloru. Uzupełniono je kryzą, laseczką i dużą księgą.
Lokaj, który przyniósł to wszystko, przedstawił mu te przedmioty jeden po drugim; Gilbert przyjął je z pozornem poddaniem.
Za lokajem przyszedł pan Grange i objaśnił go, w jaki sposób ubrać się powinien w ten kostjum, czego Gilbert z całą cierpliwością wysłuchał.
— Zdaje mi się — nadmienił tylko — że dawniejsi lekarze nosili przy sobie kałamarz i zwitek papieru.
— Masz słuszność, na honor — zawołał pan Grange — trzeba wyszukać wielkiego kałamarza, abyś go sobie u pasa zawiesił.
— Pióra i papieru — krzyknął Gilbert. — Idzie mi o to, aby przebranie było zupełne.
Lokaj poskoczył, ażeby wypełnić zlecenie, a zarazem zawiadomić pannę Chon o zadziwiającej uległości Gilberta.
Zachwycona tą wiadomością, dała mu woreczek, zawierający ośm dukatów, dla zawieszenia z innemi przedmiotami przy pasie lekarza wzorowego.
Gilbert, podziękowawszy, poprosił, ażeby zostawiono go samego, dopóki się nie przebierze.
— Spieszże się — rzekł pan Grange, abyś mógł się pokazać pannie, zanim odjedzie do Paryża.
— O pół godziny tylko proszę — odpowiedział Gilbert.
— Trzy kwadranse, jeżeli potrzeba, szanowny doktorze — odpowiedział intendent Gilbertowi, zamykając za sobą drzwi.
Gilbert podszedł do nich na palcach przysłuchując się oddalającym krokom, pomknął następnie ku oknu, wychodzącemu na tarasy, wzniesione na ośmnaście stóp od ziemi, wysypane miękkim piaskiem i okolone rozłożystemi drzewami, których konary ocieniały balkony.
Podarł swoją długą togę na trzy pasy, których końce pozwiązywał, na stole położył kapelusz, woreczek i napisał:

Pani!

„Największym skarbem jest swoboda. Zachować ją, jest pierwszym obowiązkiem każdego człowieka. Zadajesz mi gwałt, więc się wyswobadzam“.

Gilbert.

Złożył papier, zaadresował do panny Chon, przymocował do kraty okna dziesięciołokciowy pas, wyślizgnął się jak jaszczurka, z narażeniem życia skoczył na taras i chociaż ogłuszony tym skokiem, podbiegł do drzewa, wdrapał się na gałęzie, zsunął się po nich i stanął na ziemi, a po chwili puścił się co tchu w kierunku lasów Ville-de Avray. Po upływie pół godziny, gdy po niego przysłano, już był daleko, bezpieczny od wszelkiej pogoni.

XLIII
STARZEC

Gilbert, z obawy ażeby nie być ściganym, nie poszedł gościńcem; biegł z zarośli w zarośla, aż dotarł do lasu, w którym się zatrzymał. Droga ta zabrała mu prawie trzy kwadranse czasu. Obejrzał się dokoła; był sam zupełnie.
To go uspokoiło.
Spróbował pójść w kierunku, który, jak sobie wyobrażał, mógł go zaprowadzić do Paryża.
Lecz konie, prowadzone z wioski Roquencourt przez ludzi w pomarańczowej liberji, tak go przeraziły, że pozbył się pokusy udania się głównym traktem i napowrót w las się przerzucił.
— Pozostańmy w cieniu kasztanów — rzekł do siebie, — jeżeli gonić za mną będą, to zapewne tylko na trakcie. Wieczorem, od drzewa do drzewa, od polanki do polanki, przemknę się do Paryża. Mówią, że Paryż jest wielki, a ja mały jestem, łatwiej tam zniknę im z oczu.
Tem milej było mu pomyśleć o tem, bo pogoda była przepyszna, las ciemny, a ziemia miękkim mchem porosła. Palące promienie słońca, które zaczynało kryć się poza wzgórkami Marly, zwarzyły trawy i zioła, wydające z siebie rozkoszną woń wiosenną, złożoną ze zmieszanych zapachów kwiatów i ziół.
Była to chwila, gdy słodka cisza spływa z coraz to ciemniejszego nieba, chwila, w której kwiaty, zwijając kielichy swoje, zamykają w nich uśpione owady. Złociste muszki, brzęcząc, wracają do starych dębów, których szczeliny służą im za schronienie, ptactwo zacicha i kryje się w gałęziach, słychać tylko szelest ich skrzydełek, a jedyny odgłos jaki rozlega się jeszcze, to ostre pukanie dzięcioła, albo słodkie świegotanie szczygłów.
Lasy nie były obce Gilbertowi, rozumiał ich szmery i ciszę. Nie zastanawiając się dłużej, nie poddając się dziecinnym obawom,, rzucił się na świeże wrzosy, przyprószone rdzawymi, zeszłorocznymi liśćmi. Co więcej, zamiast niepokoju, doznawał bezgranicznej rozkoszy. Pełną piersią oddychał świeżem i wonnem powietrzem, raz jeszcze odniósłszy triumf, jako prawdziwy stoik, nad sidłami, zastawionemi słabej naturze ludzkiej.
Cóż go to obchodzić mogło, że nie ma chleba, pieniędzy, ani schronienia?
Nie byłże panem ukochanej wolności — czyż nie mógł najzupełniej rozporządzać sobą?
Rozłożył się u stóp olbrzymiego kasztana, pomiędzy dwoma omszałemi korzeniami i, wpatrując się w łagodne lazury niebios, zasnął.
Zbudził go śpiew ptaków, zaledwie dnieć zaczynało. Podparłszy się na zbolałym od twardego pnia łokciu, wpatrzył się w sinawe mroki, przesłaniające las wokół polanki, pośród której, sperlonemi od rosy ścieżkami przesuwały się płochliwe króliki, położywszy długie uszy na grzbiecie; ciekawe rogacze, tętniąc stalowemi racicami, stawały nagle pośród drzew, aby przypatrzyć się nieznanemu przedmiotowi leżącemu na ziemi, poczem rzucały się do ucieczki.
Gilbert, podniósłszy się, poczuł dotkliwy głód, w przeddzień bowiem, jak sobie przypominamy, nie chciał obiadować z Zamorem, tak, że od śniadania, spożytego w Wersalu, na poddaszu, nic dotąd nie miał w ustach.
Znalazłszy się w ciemnym borze, on, nieustraszony kłusownik lasów szampańskich i lotaryńskich sądził, że się znajduje w gęstwinach Taverney lub zaroślach Pierrefitte, że zbudził się o brzasku, po nocy spędzonej na czatach na zwierzynę, dla sprawienia przyjemności Andrei.
Lecz wtedy miał zawsze przy sobie kilka przepiórek, zaskoczonych znienacka, lub bażanta na gałęzi ubitego, gdy tym razem ujrzał pod ręką tylko kapelusz, podróżą uszkodzony i do reszty zniszczony wilgocią poranka.
Więc to nie był sen, jak zrazu sądził po przebudzeniu. Wersal i Luciennes były rzeczywistością, począwszy od triumfalnego wjazdu do pierwszego, a skończywszy na dzikiej z drugiego ucieczce.
Zresztą do zupełnego wytrzeźwienia dopomógł mu wzrastający głód, coraz ostrzej szarpiący wnętrzności.
Machinalnie zaczął szukać około siebie soczystych jeżyn, dzikich tarek i chrupiących korzonków leśnych, których smak jakkolwiek cierpki, niemniej przyjemnym jest dla drwali, wychodzących rankiem z narzędziami na ramieniu, na poszukiwanie ich, przed udaniem się na karczunek.
Niestety, pora roku była na to za wczesna i widział wokoło siebie tylko wiązy, jesiony, kasztany i stare żołędzie, rozsiane w piasku.
— Pójdę prosto do Paryża — powiedział do siebie Gilbert. — Najwyżej dwie godziny drogi mi pozostaje. Co znaczą dwie godziny cierpienia, gdy się ma tę pewność, że więcej się cierpieć nie będzie! W Paryżu dosyć jest miejsca dla wszystkich, a zobaczywszy uczciwego i pracowitego chłopca, pierwszy rzemieślnik, którego spotkam, nie odmówi mi chleba za moją pracę.
W Paryżu przez dzień znaleźć można posiłek, a czegóż mi więcej potrzeba? Nic, byle tylko każdy dzień następny podwyższał mnie, podnosił i przybliżał do celu, którego chcę dosięgnąć.
Gilbert przyspieszył kroku; pragnął się dostać na gościniec, lecz stracił możność odnajdywania drogi. W Taverney i w lasach okolicznych wiedział, gdzie jest wschód i zachód, każdy promień słoneczny był mu wskazówką czasu i drogi, W nocy, każda gwiazda, jakkolwiek nieznana z nazwiska, była mu przewodniczką.
Lecz w tym świecie, zupełnie dla niego nowym, nie znał ani rzeczy, ani ludzi, i pośród jednych i drugich — szukać musiał poomacku drogi dla siebie.
— Na szczęście — rzekł do siebie Gilbert — Widziałem tu drogowskazy.
I wszedł na polanę, gdzie je widział.
Słupów było tam trzy: jeden prowadził do Morais-Jaune, drugi do Champ de l’Alouette, a trzeci do Trou-Salé.
Nic się z tego nie dowiedział; biegł przez trzy godziny, nie mogąc wydostać się z lasu, błądząc od Koła Królewskiego do Polanki Książęcej.
Pot oblewał mu czoło, dwadzieścia razy zrzucał ubranie, byleby wdrapać się na olbrzymi kasztan, lecz, dosięgnąwszy wierzchołka, Wersal tylko zawsze widział, to z lewej, to z prawej strony; Wersal, do którego fatalność zdawała się go zwracać nieustannie.
Napół oszalały z wściekłości, nie śmiąc wejść na gościniec, w przekonaniu, że całe Luciennes jest za nim w pogoni, Gilbert, trzymając się nieustannie środka lasu, minął tym sposobem Viroflay, później Chaville, a następnie Sévres.
Pół do szóstej wybiło na zamku w Meudon, gdy się dostał do klasztoru Kapucynów, położonego pomiędzy fabryką i Bellevue; stamtąd wszedłszy na wierzch krzyża, ujrzał Sekwanę i dymy pierwszych domów miasteczka.
Lecz ponad Sekwaną, wzdłuż miasteczka, ciągnął się gościniec wersalski, którego unikać był winien.
Przez chwilę nie czuł zmęczenia ani głodu. Na horyzoncie dojrzał masę domów majaczących we mgle porannej. Sądząc, że to Paryż, puścił się ku tej stronie i nie stanął, dopóki nie poczuł, że mu tchu zabrakło.
— Znajdował się właśnie w środku lasku meudońskiego, pomiędzy Fleury i Plessis-Piguet.
— Ha! — powiedział, patrząc dokoła siebie — trzeba się pozbyć fałszywego wstydu. Niepodobna, abym nie spotkał jakiegoś robotnika, idącego do pracy z bochenkiem chleba pod pachą. Powiem mu: „Wszyscy ludzie są braćmi i wspomagać się powinni wzajemnie. Masz więcej chleba, niż ci potrzeba, nietylko na śniadanie, lecz na dzień cały, gdy ja umieram z głodu“.
Odda mi z pewnością połowę.
Głód większym jeszcze filozofem go czynił, prowadził więc dalej swe rozumowanie.
— W rzeczy samej — mówił — czyż wszystko co jest na ziemi, nie jest wspólną własnością ludzi? Wszak niebo użyźniające ziemię i ziemia wydająca owoce — wszystkim jest nadana przez Boga, który jest źródłem wszechrzeczy?
Jeżeli brat mój posiada nadmiar chleba, a części jego mi odmówi, wtedy, ha!... naśladować będę prawo zwierzęce, to źródło zdrowego rozsądku i sprawiedliwości, wypływającej z popędów wrodzonych i odbiorę mu go przemocą. Jeżeli tylko brat mój nie powie mi: „Część ta, której żądasz ode mnie, należy do żony mojej i dzieci“, albo: „Jestem silniejszy, zatem nie oddam ci tego chleba“.
Gilbert czuł się w usposobieniu wilka, będącego naczczo, a znalazł się właśnie w miejscu niezarosłem, mającem pośrodku rudawe jezioro, otoczone trzciną i gęstą trawą u brzegów pokryte. Na porosłej zielenią pochyłości nad wodą, śmiały się turkusowemi barwy do słońca kępy błękitnych niezabudek.
Tło tego obrazu stanowił szpaler wielkich bzów, pomiędzy którymi ciemne krzaki olszyny stanowiły jaskrawy kontrast ze srebrzystymi pniami.
Sześć alej dawało przystęp do tej polany: dwie z nich zdawały się dosięgać wschodzącego słońca, które złociło wierzchołki dalekich drzew, gdy cztery inne znowu, rozstrzelone, jak promienie gwiazdy, tonęły w sinawej głębi lasów.
Miejsce to pełne zieleni, zdawało się być najrozkoszniejszem ze wszystkich, jakie dotąd przebywał.
Gilbert wszedł tam przez jedną z ciemnych alej.
Objąwszy wzrokiem widok, który opisaliśmy, zwrócił oczy na otaczające go bliżej przedmioty i w cieniu wielkiego rowu na wywróconym pniu drzewa ujrzał człowieka w siwej peruce, o łagodnem obliczu, w ubraniu z szarego płótna i w długiej pikowej kamizelce. Na kształtnych i silnych nogach miał on szare bawełniane pończochy; pokryte pyłem trzewiki ze sprzączkami szkliły się na końcach chłodną rosą poranka.
Obok niego leżało otwarte zielone pudełko, napełnione świeżo zebranemi roślinami.
Miądzy kolanami trzymał jałowcową laskę z błyszczącą skówką, na końcu której przytwierdzona była stalowa łopatka.
Gilbert na pierwszy rzut oka dostrzegł te szczegóły; lecz najpierw zwrócił jego uwagę chleb, który starzec, łamiąc po kawałku, spokojnie spożywał, po bratersku dzieląc się z drobnem leśnem ptactwem. Upatrując zdaleka tak pożądaną zdobycz, spadały ptaszki na każdą okruszynę, skoro tylko im rzucono, a potem z radosnym świegotem odlatywały z nią w gęstwinę.
Starzec, wodząc za niemi przyjaznem wejrzeniem, wyjmował z kraciastej chusteczki po jednej wiśni i przeplatał niemi kęsy spożywanego chleba.
— Dobra gratka dla mnie! — powiedział sobie Gilbert i rozchyliwszy gałęzie stanął przed samotnikiem, wyrwanym z zamyślenia tem niespodzianem zjawiskiem.
Lecz na widok łagodnej i spokojnej jego twarzy zatrzymał się, zdejmując kapelusz.
Starzec zobaczywszy, że nie jest sam, spojrzał na swoje ubranie i na skrzynkę.
Szybko pierwsze zapiął i zamknął drugą.

XLIV
BOTANIK

Gilbert przystąpił śmiało do starca, lecz bał się przemówić. Zdawało mu się obecnie, że nie ma prawa żądać chleba.
Starzec zauważył wahanie chłopca i uśmiechnął się dobrotliwie.
— Chcesz ze mną mówić, kochanku? — zapytał, kładąc chleb obok siebie.
— Tak, panie — odrzekł Gilbert.
— A czego żądasz?
— Panie, widzę, że rzucasz chleb ptakom, a powiedziano przecie, iż Bóg je żywi...
— Masz słuszność młodzieńcze, lecz ręka ludzka jest jednem z narzędzi Jego. Mylisz się, czyniąc mi zarzut, albowiem nigdy, czy to w lesie samotnym, czy na ulicy ludnej, chleb rzucony na ziemię nie ginie. Tu ptaszęta, tam ubodzy go podnoszą.
— Otóż panie — rzekł Gilbert, wzruszony słodkim głosem starca — chociaż znajdujemy się w lesie, znam człowieka, któryby wydarł chleb twoim ptakom.
— Czyżbyś ty nim był, młodzieńcze? zawołał starzec.
— Jestem bardzo głodny, panie, przysięgam ci i jeżeli pozwolisz...
Starzec ujął żywo chleb, następnie zamyślił się i obrzucił Gilberta wzrokiem bystrym i przenikliwym.
Gilbert w rzeczywistości nie wyglądał na zgłodniałego; ubranie czyste choć zmięte, bielizna świeża, tylko wilgotna od rosy, naprowadzały na domysł, że noc w lesie spędził. Nadto posiadał ręce białe, o palcach cienkich, zdradzające marzyciela, nie zaś człowieka pracy.
Gilbert zrozumiał wahanie się nieznajomego i pośpieszył się wytłumaczyć.
— Można być głodnym, szanowny panie, jeśli się nie je dwanaście godzin, a ja od dwudziestu czterech nic w ustach nie miałem...
Tyle prawdy było w słowach młodzieńca, w bladości twarzy i drżącym głosie, że starzec przestał się wahać.
Podał mu chleb i chusteczkę z wiśniami.
— Dziękuję panu — rzekł Gilbert, odsuwając wiśnie — dziękuję, chleba tylko pragnę.
Przełamał podany chleb na dwoje i połowę oddał; siadł potem na trawie o kilka kroków od starca, patrzącego ze wzrastającym podziwem.
Posiłek nie trwał długo. Chleba nie było dużo. Gilbret głodny był bardzo. Starzec nie przerywał mu żadnem słowem, choć przypatrywał mu się, udając, iż zajęty jest kwiatami, wychylającymi pachnące kielichy z blaszanego pudełka.
Jednakże zobaczywszy Gilberta zbliżającego się do stawu, zawołał żywo:
— Nie pij tej wody młodzieńcze; zatruta jest liśćmi zgniłymi i jajkami żab, pływającemi na powierzchni.
Weź lepiej kilka wiśni, ugaszą ci pragnienie, weź, proszę, bo widzę że nie jesteś wcale współbiesiadnikiem natrętnym.
— To prawda, panie, natręctwo nie leży w mojem usposobieniu, dowiodłem tego obecnie w Wersalu.
— A! więc to z Wersalu idziesz? — rzekł nieznajomy, przypatrując się Gilbertowi.
— Tak, panie.
— Bogate to miasto, trzeba być bardzo biednym lub bardzo dumnym, aby w niem umrzeć z głodu...
— Jestem jednym i drugim.
— Pokłóciłeś się z twoim panem? — zapytał starzec nieśmiało.
— Ja nie mam pana nad sobą.
— Otóż to, kochanku — rzekł nieznajomy, nakrywając głowę, — odpowiedź co się nazywa harda.
— A jednak prawdziwa.
— Nie, młodzieńcze, każdy z nas ma tu swego pana i ten, kto mówi: „nie mam pana“, niewłaściwie pojmuje wyraz „duma“.
— Jakto?
— E! mój Boże, stary czy młody, ilu nas jest, podlegamy prawom siły rządzącej. Jednymi rządzą ludzie, innymi przekonania, a najpotężniejsi władcy to nie zawsze ci, co kierują słowem lub ręką żelazną.
— Być może — odrzekł Gilbert — ja więc słucham przekonań swoich.
Duch ludzki, myślący, zasadom tylko podlegać może bez wstydu.
— A jakie są twoje zasady? zdaje mi się, że za młody jesteś abyś je miał wyrobione?
— Wierzę, że wszyscy ludzie są braćmi, że każdy, rodząc się, przyjmuje obowiązki względem swych bliźnich. Wiem, że Bóg złożył we mnie wartość jakąś, choćby najmniejszą, i że ponieważ uznaję wartość innych, mam prawo wymagać, aby i mnie uznawano. Dopóki nie popełnię podłości, mam prawo jako człowiek, do szacunku.
— Aha! więc uczyłeś się?
— Niestety! wcale nie, — czytałem tylko Rozprawy o nierówności stanów i Umową społeczną. Z tych dwóch książek pochodzi wszystko, co umiem i o czem marzę.
Na te słowa zabłysły oczy nieznajomego, o mało nie zgniótł w ręku ślicznej xerantemy, którą wkładał właśnie do pudełka.
— Więc takie są twoje zasady?
— Może nie są one pańskiemi — odpowiedział młodzieniec — ale wyznaje je Jan-Jakób Rousseau.
— Tylko — rzekł nieznajomy z niedowierzaniem, które ubodło Gilberta — tylko, czy dobrze je zrozumiałeś?
— Przecie rozumiem swój język, jeśli jest czysty i poetyczny.
— Otóż nie jestem tego pewny i właśnie chcę zapytać, czy studja filozoficzne dały ci możność zrozumienia całej głębokości systemu ekonomji...
Tu starzec uciął, jakgdyby się zawstydził.
— Systemu Rousseaua? — podchwycił młodzieniec. — O! panie, nie uczyłem się w szkołach, ale posiadam instynkt, który mi kazał, ze wszystkich książek, jakie czytałem, uwielbiać najgoręcej doskonałość „Umowy społecznej“.
— Oschły to przedmiot dla młodego człowieka; suche rozpamiętywanie dla marzeń dwudziestoletnich; kwiat gorzki i bez zapachu dla wyobraźni wiosennej — mówił starzec ze smutkiem.
— W nieszczęściu człowiek przed czasem dojrzewa — odrzekł Gilbert — a wyobraźnia, gdy się jej raz puści wodze, często prowadzi na bezdroża.
Nieznajomy otworzył oczy, które przymknął w zamyśleniu.
— Do kogo to stosujesz — zapytał, rumieniąc się.
— Do nikogo, panie.
— Jednak...
— Zaręczam panu.
— Studjowałeś, zdaje się, filozofa genewskiego, czy robisz więc aluzję do życia, jakie prowadzi?
— Nie znam go — odpowiedział Gilbert szczerze.
— Nie znasz go?
Starzec westchnął.
— Wierz mi młodzieńcze, nieszczęśliwa to istota.
— Jan-Jakób Rousseau nieszczęśliwy? To niepodobna! Chyba niema na ziemi i w niebie sprawiedliwości! Jak może być nieszczęśliwy ten, który życie poświęcił dla dobra ludzkości?
— Widzę, iż rzeczywiście nie znasz go; ale mówmy o tobie, młodzieńcze.
— Wolałbym mówić o panu Rousseau; bo cóż o sobie powiem?
— Nie znasz mnie jeszcze i lękasz się być ze mną szczerym — dodał starzec.
— Kogoż ja mogę bać się na świecie, i kto jest zdolny uczynić mnie nieszczęśliwszym, niż jestem? Przypomnij pan sobie, jak ci się przedstawiłem biedny i zgłodniały?
— Dokąd szedłeś?
— Do Paryża. A pan czy jest paryżaninem?
— Tak... to jest nie...
— Które z dwojga? — zapytał śmiejąc się Gilbert.
— Nie umiem kłamać i spostrzegam, że trzeba naprzód pomyśleć, nim się co powie. Jestem paryżaninem, jeżeli nazwać tak można człowieka oddawna zamieszkałego w Paryżu; lecz nie urodziłem się w tem mieście. Dlaczego pytasz o to?
— Chciałem powiedzieć, że jeśli mieszkasz w Paryżu, to znasz z pewnością Rousseaua. o którym przed chwilą mówiliśmy.
— Rzeczywiście, widuję go niekiedy.
— Patrzą na niego, gdy idzie ulicą, nieprawdaż? uwielbiają go, wskazują jako dobroczyńcę ludzkości?
— Nie; dzieci biegają za nim i podjudzone przez rodziców, rzucają nań kamykami.
— Boże mój! — zawołał Gilbert zdziwiony; a czy jest przynajmniej bogatym?
— Zapytuje on niekiedy siebie, jak ty dziś rano: „Co jeść będę“?
— Ale choć biedny, ma przecie szacunek ludzki i znaczenie!
— Nie jest pewny, zasypiając wieczorem, czy nie obudzi się rano w Bastylji.
— O! jak on musi łudzi nienawidzieć!
— Ani kocha ich, ani nienawidzi; jest do ludzi zniechęcony... i to wszystko.
— Jak można nie czuć nienawiści do ludzi, którzy nas poniewierają! — zawołał Gilbert — tego nie pojmuję.
— Rousseau był zawsze wolnym, mój panie; Rousseau był zawsze dość silnym, aby liczyć tylko na siebie; a jedynie moc charakteru i swoboda czynią człowieka przebaczającym i dobrym; niewola i słabość czynią go złym.
— Ja też chciałem pozostać zawsze wolnym; odgadywałem to, coś mi pan wytłumaczył — rzekł Gilbert z dumą.
— Można być wolnym nawet w celi więziennej — ciągnął nieznajomy, — Rousseau zamknięty w Bastylji, co go prędzej czy później spotka niezawodnie, będzie pisał i myślał tak swobodnie, jak w górach Szwajcar ji. Co do mnie, nie pragnę, aby wolność zależała na robieniu, co się podoba, lecz jedynie na tem, aby żadna potęga ludzka nie zmusiła mnie do robienia tego, czego nie chcę.
— Czy Rousseau napisał to, co pan mówisz?
— Zdaje mi się, — odparł nieznajomy.
— W „Umowie społecznej“ tego niema.
— Tak, bo to się znajduje w nowem dziele p. t. „Dumania samotnika“.
— Panie — rzekł Gilbert — pewny jestem, że schodzimy się na jednym punkcie.
— Na jakimże to?
— Obydwaj kochamy i podziwiamy Rousseau‘a.
— Mów za siebie, młodzieńcze, jesteś bowiem w wieku złudzeń.
— Można być w błędzie co do rzeczy, lecz nie co do ludzi.
— Niestety! przekonasz się później, że właśnie ludzie zawodzą. Rousseau może jest trochę sprawiedliwszy od innych, lecz wierz mi, ma on wady i to wady wielkie.
Gilbert poruszył głową z niedowierzaniem.
— Lecz wróćmy do poprzedniego. Utrzymywałeś, żeś opuścił twego pana w Wersalu.
— A dodać mogę — — odrzekł Gilbert, ułagodzony trochę, że zależało tylko ode mnie, abym dostał bardzo możnego, — odrzuciłem stanowisko, którego niejedenby mi zazdrościł.
— Jakież to stanowisko?
— Chciano, ażebym został zabawką panów wielkich i możnych; lecz osądziłem, że każdy młody i pragnący wiedzy nie powinien tracić czasu drogiego i poniżać w sobie godności człowieka.
— Dobrze powiedziane — rzekł poważnie nieznajomy — a co zamyślasz uczynić w przyszłości?
— Pragnę zostać lekarzem.
— Powołanie piękne i szlachetne, w którem dwie drogi obrać można: nauka skromna i poświęcenie, lub szarlatanizm bezwstydny a świetny.
Jeżeli kochasz prawdę, młodzieńcze, zostań doktorem.
— Trzeba dużo pieniędzy na naukę, nieprawdaż, panie?
— Trzeba, ale nie tak znów wiele.
— I to prawda — dorzucił Gilbert — że Jan Jakób Rousseau, który wszystko umie, darmo się uczył.
— Darmo! O! młodzieńcze — mówił starzec smutnie — za nic więc liczysz to, co Bóg ludziom dał najdroższego: niewinność, zdrowie, sen spokojny; a tem właśnie płacił filozof genewski za tę trochę wiedzy, którą posiadał!
— Jak pan możesz mówić trocką — odparł Gilbert zgorszony.
— Chcesz, to powiem ci, co on umie.
— Po pierwsze jest bardzo muzykalny — rzekł Gilbert.
— Czy dlatego, że Ludwik XV śpiewał zawzięcie arję: „Straciłem wiernego sługę“? — to wcale nie dowodzi, żeby „Czarownik wiejski“ był operą dobrą.
— Jest także botanikiem znakomitym. Czytałem listy jego w tym przedmiocie; ale pan zapewne czytał je także? — pan, co z takiem zamiłowaniem zbierasz rośliny po lasach.
— O, często bardzo mamy się za botanika, a tylko...
— Dokończ pan.
— A tylko zbieramy rośliny.
— Az pana czy botanik, czy tylko zbieracz?
— Zbieracz ze mnie skromny i nieświadomy, wobec cudów, jakiemi są rośliny i kwiaty.
— A czy Rousseau zna język łaciński?
— Bardzo niedokładnie.
— Czytałem jednakże, że tłumaczył autora starożytnego, — Tacyta.
— Chciał w dumie swojej i tego spróbować; lecz, jak sam mówi w pierwszej i jedynej księdze, jaką przetłumaczył, niedobrze pojmował trudny język tego mędrca. O! nie, młodzieńcze, pomimo twego uwielbienia, nie jest to człowiek wszechstronny. I mały strumień podczas burzy wzbiera i pozór ma wielkiego jeziora, lecz puść się po nim statkiem, a osiądziesz na mieliźnie.
151 — Zatem, podług pana, Rousseau jest człowiekiem powierzchownym?
— Tak; może trochę mniej powierzchownym, niż inni, ale na tem koniec.
— Dużo ludzi czułoby się szczęśliwymi, gdyby mogli być jemu podobni.
— Czy do mnie to mówisz? — zapytał nieznajomy dobrodusznie.
— Niech Bóg zachowa — zawołał Gilbert — zanadto mi przyjemnie z panem rozmawiać, abym go chciał obrazić.
— Z czego ci zatem rozmowa ze mną się podoba? Powiedz mi, bo nie przypuszczam, abyś mi płacił pochlebstwem, za kawałek chleba i kilka wisien.
— O! nigdy nie umiałbym pochlebiać za skarby świata całego! Ale pan pierwszy rozmawiasz ze mną bez dumy, z dobrocią, jak się mówi z młodzieńcem. I choć nie zgadzamy się w zdaniach co do Rousseau‘a, jest coś w panu, co mnie pociąga.
— Zdaje mi się, rozmawiając z panem, iż znajduję się w pysznym salonie o zamkniętych okiennicach, którego umeblowanie bogate odgaduję tylko. O gdyby pan, mówiąc do mnie, odsłonił choć promień wiedzy swojej, z pewnością zostałbym olśnionym!
— Wyrażasz się w ten sposób, młodzieńcze, iż, sądząc z tego, można myśleć, żeś odebrał wychowanie staranne.
— Ja sam się nie poznaję, mówię słowami, jakich nigdy nie używałem, zapewne czytałem w książce jakiej...
— A czy dużo czytałeś?
— Myślę, że zanadto; lecz znowu zacznę od początku.
Starzec patrzył na Gilberta z podziwem.
— Czytałem, co mi w ręce wpadło; pochłaniałem książki dobre i złe. O! gdyby ktokolwiek kierował był moją lekturą, gdyby mi powiedział, co mam pamiętać, a o czem zapomnieć!... Wybacz mi, szanowny panie, może cię nudzę... zbierałeś rośliny, a ja ci przeszkodziłem pewnie?
I Gilbert, choć niechętnie, zabierał się jednak do odejścia. Staruszek zdawał się czytać w duszy jego.
— Nie przeszkadzasz mi wcale — rzekł, — potrzebuję tylko kilku mchów poszukać; a mówiono mi, że rosną tu piękne... włoskowate.
— Widziałem to, czego pan szukasz, przed chwilą, na skale.
— A czy daleko stąd?
— Zaledwie pięćdziesiąt kroków.
— Skąd wiesz, że mchy te nazywają się włoskowate?
— Urodziłem się w lasach, a córka mego opiekuna zajmowała się botaniką; posiadała zielnik i pod każdą rośliną nazwę jej pisała. Przypatrywałem się nieraz roślinom i pismu i widziałem tam mchy skalne, oznaczone jako włoskowate.
— Czy lubisz botanikę?
— O panie! gdy Nicolina opowiadała (Nicolina to pokojowa panny Andrei), że jej pani nie może znaleźć rośliny jakiej w okolicy Taverney, wtedy starałem się dowiedzieć, jak ta roślina wygląda, a panna Andrea, nie wiedząc, że to dla mnie, rysowała ją na papierze. Nicolina dawała mi kartkę, a ja przebiegałem pola, łąki i lasy, aż znalazłem roślinę podobną. Następnie wykopywałem ją i zasadzałem na trawniku przed pałacem, tak, że panna Andrea, spacerując, spostrzegała ją i wołała ucieszona: „Mój Boże! jakie to dziwne, roślina, której wszędzie szukałam, tu się znajduje“.
Starzec patrzył na Gilberta z uwagą zdwojoną i z czułością zarazem.
— Ucz się, ucz botaniki, młodzieńcze — powiedział, — to najprostsza droga do medycyny. Wierz mi, Bóg nic napróżno nie stworzył i każda roślina będzie posiadała kiedyś znaczenie swe w księdze mądrości.
Poznaj się z niemi najpierw, następnie dowiesz się, jakie są ich własności.
— W Paryżu są szkoły, wszak prawda?
— Są, a nawet bezpłatne; naprzykład szkoła chirurgiczna jest jednem z dobrodziejstw rządu obecnego.
— Będę tam uczęszczał na wykłady.
— Nic łatwiejszego; rodzice ci dopomogą zapewne...
— Nie mam już rodziców; lecz nie troszcz się pan, praca mnie wyżywi.
— Naturalnie, a ponieważ czytałeś dzieła Rousseaua, wiesz zatem, że każdy człowiek, choćby był synem księcia, powinien się uczyć rzemiosła.
— Nie czytałem „Emila“, a podobno w tej właśnie książce mowa jest o tem, wszak prawda?
— Tak.
— Słyszałem pana de Taverney, jak wyśmiewał tę metodę i jak żałował, że syna swego stolarzem nie zrobił.
— Cóż zrobił z niego? — zapytał nieznajomy.
— Wojskowego, oficera — odpowiedział Gilbert.
Starzec się uśmiechnął.
— Wszyscy oni tacy, ci szlachetnie urodzeni; zamiast nauczyć dzieci rzemiosła, dającego sposób do życia, oni ich uczą takiego, które śmierć niesie. Stąd powstają rewolucje, następnie wygnania, a na wygnaniu, pomiędzy obcymi, szlachcic żebrać będzie, lub zaprzeda się, co gorzej daleko.
— Lecz ty, nie będąc synem szlachcica, zapewne umiesz robić cośkolwiek?
— Mówiłem już panu, że nie umiem i mam wstręt do pracy fizycznej.
— A! — podchwycił starzec — więc leniwy jesteś?
— O! wcale nie; ale zamiast pracy ręcznej, dajcie mi książek, dajcie mi kącik nawpół ciemny, a zobaczycie, jak dnie i noce pracować będę.
Nieznajomy spojrzał na delikatne ręce Gilberta.
— To już powołanie niezawodne, to instynkt — powiedział — tacy ludzie daleko zajść mogą. Mówisz, że nie byłeś w szkołach — dodał, — może choć w szkółce wiejskiej się uczyłeś?
Gilbert wstrząsnął głową przecząco.
— Umiesz czytać i pisać? — Matka moja, póki żyła, uczyła mnie czytać. Biedna matka, widząc, żem mizerny, mówiła: „Nie będzie z niego nigdy, robotnik, chyba ksiądz lub uczony“. Kiedy nie miałem ochoty uczyć się, dodawała: „Ucz się czytać, Gilbercie, a nie będziesz zmuszony drzewa rąbać, orać ani tłuc kamieni, i uczyłem się. Niestety! zaledwie umiałem czytać, gdy umarła...
— A kto cię pisać nauczył?
— Sam się nauczyłem.
— Sam, zupełnie?
— A tak; kijem na piasku przez dwa lata kopjowałem z książek drukowane litery, nie wiedząc, że można inaczej pisać.
Jednego dnia, gdy pannę Andreę zawieziono do klasztoru, w kilka dni po jej odjeździe, listonosz oddał mi list od niej do ojca.
Poznałem wtedy, że są inne jeszcze litery.
Pan de Taverney rozłamał pieczątkę i rzucił kopertę; podjąłem ją i schowałem, a następnym razem, gdy zobaczyłem listonosza, kazałem mu adres odczytać; był następujący:
„Do pana barona de Tavemey Maison-Rouge — we własnym zamku, przez Pierrefitte“.
Do każdej z liter pisanych przyłożyłem podobnegoż brzmienia literę drukowaną i przekonałem się, że oprócz trzech, wszystkie zgłoski alfabetu mieściły się w dwóch linjach adresu.
Następnie naśladowałem pismo panny Andrei, a po ośmiu dniach, skopjowawszy z dziesięć tysięcy razy adres, umiałem już pisać. Piszę zatem wcale nieźle. Osądź pan sam, czy nadzieje moje są wygórowane? Ponieważ piszę i czytałem, co tylko mogłem i ponieważ zastanawiałem się nad tem, co czytałem, czyż nie znajdę człowieka, który zużytkuje pióro moje, oczy i język mój?
— Zapominasz, że to już niewola. Być sekretarzem, czy lektorem! to zawsze służba.
— To prawda — szepnął Gilbert, blednąc — ale ja muszę dojść do celu. Będę brukował ulice, wodę nosił a dojdę lub umrę w drodze, co na jedno wyjdzie.
— No, no — powiedział nieznajomy — toś ty naprawdę odważny.
— A pan czem się trudnisz? — zapytał Gilbert — powiedz mi, dobry panie. Ubrany jesteś jak finansista.
Starzec uśmiechnął się melancholijnie.
— I ja mam zajęcie — powiedział — bo każdy człowiek coś robić powinien, ale zajęcie moje nie ma nic wspólnego z finansami. Finansista nie zbiera roślin!
— Zatem botanika jest pańskiem zajęciem?
— Prawie.
— Więc biedny pan jesteś?
— Tak.
— Biedni tylko wspomagają biednych, a dobra rada lepsza od złota. Poradź mi pan, co mam robić?
— Ja może coś lepszego zrobię.
Gilbert roześmiał się.
— Domyślam się — rzekł.
— Jak też dużo potrzebowałbyś na wyżywienie?...
— O, bardzo niewiele.
— Nie znasz pewnie wcale Paryża?
— Pierwszy raz ujrzałem go wczoraj z wysokości wieży w Luciennes.
— Zatem nie wiesz, ile może kosztować utrzymanie w wielkiem mieście?
— A ile naprzykład?
— Uważaj dobrze, to, co kosztuje trzy grosze na wsi, kosztuje w Paryżu dziewięć.
— A więc znajdę schronienie jakiekolwiek, dla odpoczynku po pracy, a na wyżywienie wystarczy mi sześć su dziennie.
— Podobasz mi się młodzieńcze — zawołał nieznajomy; — biorę cię z sobą do Paryża i postaram się tam dla ciebie o pracę niezależną.
— O! panie! — wykrzyknął Gilbert uszczęśliwiony.
Następnie, powściągając się, dodał:
— Ma się rozumieć, że będę pracował rzetelnie i że nie będzie to żadna jałmużna?
— Bądź spokojny, za biedny jestem na to i nie taki głupi, abym byle komu dobrodziejstwa świadczył.
— Tak to lubię — powiedział Gilbert, nie urażony wcale — przyjmuję pańską ofiarę i dziękuję z całego serca.
— Więc już postanowione, idziesz ze mną do Paryża?
— O tak, jeżeli tylko pan zezwolisz.
— Przecież sam zaproponowałem.
— Jakie będą obowiązki moje względem pana?
— Żadne. Będziesz pracował i sam sobie pracę wybierzesz; będziesz miał prawo być młodym, szczęśliwym i wolnym, a nawet odpoczywać, jak zarobisz na odpoczynek — dodał nieznajomy, uśmiechając się pomimowoli i wznosząc oczy do nieba:
— Och! młodość! śmiałość! swoboda! — szepnął z westchnieniem.
— Zatem — rzekł weselej — teraz, gdyś już nie sam i nie opuszczony, możebyśmy napełnili ziołami pudełko drugi raz. Mam tu papier szary, w którym ułożymy zbiór pierwszy. A możeś głodny? mam jeszcze chleba kawałek.
— Schowajmy go na później, proszę pana.
— Zjedz wiśnie przynajmniej.
— Z ochotą. A teraz zabieram pudełko pańskie i ruszajmy na poszukiwania.
— Widzisz, młodzieńcze, przynosisz mi szczęście; spostrzegam tam oto vicis hieracioides poszukiwaną napróżno od rana, a pod nogami masz, uważajże; cerastium aquaticum. Czekaj! czekaj! nie wyrywaj, o jakiś ty niezgrabny, nic jeszcze nie umiesz. Wracając wieczorem, zabierzemy vicis hieracioides, a cerastium za tydzień dopiero. Chcę go pokazać najpierw jednemu z przyjaciół uczonych, który może być tobie użytecznym. A teraz zaprowadź mnie do mchów włoskowatych.
Gilbert udał się przodem i obydwaj znikli w leśnej gęstwinie.

KONIEC TOMU CZWARTEGO



ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom V
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer. Poznań — Fiszer i Majewski



Drukarnia „Rola“ J. Buriana, Mazowiecka 11



XLV
PAN JAKÓB

Gilbert zachwycony szczęściem, które mu zawsze sprzyjało w najtrudniejszych chwilach, szedł naprzód, oglądając się od czasu do czasu na człowieka, który nad nim zapanował kilkoma słowy.
Zaprowadził go rzeczywiście do przepysznych mchów włoskowatych. Gdy staruszek przestał zbierać mchy, puścili się na nowe poszukiwania.
Gilbert bardziej, niż sądził, biegłym był w botanice. Wśród lasów zrodzony, znał wszystkie rośliny leśne, jak towarzyszy lat dziecięcych, lecz tylko z nazw ludowych. Staruszek tłumaczył mu te nazwy na język naukowy, co Gilbert starał się naśladować, znajdując okazy z tej samej rodziny. Zdarzyło mu się przytem przekręcić wyraz grecki lub łaciński, wtedy nieznajomy objaśniał mu pochodzenie ich i uczył go tym sposobem rozumieć nietylko nazwy, lecz i znaczenie słów greckich i łacińskich, któremi Pliniusz, Lineusz lub Jussieu ochrzcili te rośliny.
Od czasu do czasu mówił:
— Co za szkoda, że nie mogę zarobić chociażby kilkunastu groszy, botanizując tak z panem po całych dniach. Nie spocząłbym na chwilę; i to wynagrodzenie byłoby zbytecznem: poprzestałbym na kawałku chleba, którym zaspokoiłeś dzisiejszy mój głód. Napiłem się ze zdroju, równie czystego jak w Taverney, a stokroć lepiej spałem dzisiejszej nocy pod drzewem, niż pod dachem najwspanialszego pałacu.
Nieznajomy się uśmiechał.
— Moje dziecię, nadejdzie zima; zmrozi rośliny, zdrój lodem zetnie i zamiast powiewu łagodnego, który liśćmi kołysze, wiatr ostry zahuczy wśród ogołoconych gałęzi. Zapragniesz wtedy schronienia, odzieży, ogniska, a z kilkunastu groszy dziennie nie złożysz tyle, aby na to wystarczyć mogło.
Gilbert wzdychał, zbierał nowe okazy i zadawał pytania.
W ten sposób przepędzili znaczną część dnia, przebiegając okoliczne lasy.
Gilbert z natury prosty, spoufalił się z towarzyszem. Staruszek zaś badał go zręcznie, ale Gilbert zawsze nieufny i podejrzliwy, jaknajmniej się zdradzał
W Châtillon nieznajomy kupił chleba i mleka, którego towarzysz jego chętnie spożył połowę; następnie obydwaj ruszyli drogą do Paryża i Gilbert za dnia wszedł do miasta.
Serce mu biło na samą myśl, że się w niem znajduje, i nie ukrywał wzruszenia, gdy z wyżyn Vanves ujrzał kościół Ś-tej Genowefy, Inwalidów, Katedrę Marji Panny, i to morze niezmierzone domów, którego fale rozpierzchłe roztrącają się o boki Montmartre, Belleville i Ménilmontant.
— O! Paryż! — wyszeptał.
— Tak. Paryż, stek domów, otchłań cierpień odpowiedział starzec. — Z każdego z tych kamieni dojrzałbyś sączącą się łzę lub kroplę krwi, gdyby cierpienia, w tych murach zamknięte, mogły wystąpić nazewnątrz.
Gilbert ochłonął w zapale.
Zresztą prędzej czy później samoby to nastąpiło.
Weszli przez rogatkę Piekielną. Przedmieście było brudne i cuchnące; spotkali chorych, niesionych na noszach do szpitala; dzieci półnagie, bawiące się w błocie razem z psami, krowami i trzodą.
Gilbert się zasępił.
— Wszak prawda, że wstrętnem ci się wydaje to wszystko? — zapytał starzec. — Lecz krowa i wieprz to jeszcze bogactwo; dzieci, to zawsze pociecha. A co do kału, znajdziesz go zawsze i wszędzie.
Gilbret był przygotowany dostatecznie do ujrzenia Paryża w smutnem świetle; pogodził się więc z przedstawionym mu przez towarzysza obrazem.
Ten znowu, rozmowny zrazu, milknął stopniowo, w miarę jak się zbliżali do środka miasta. Zdawał się tak przybitym, że Gilbert nie śmiał go pytać, co to był za ogród poza sztachetami, jaki most na Sekwanie, przez który przechodzili; a był to most Pont-Neuf i ogród Luksemburski.
Ponieważ jednak szli ciągle, a nieznajomy coraz więcej zapadał w zamyślenie, połączone z niepokojem, odważył się go zapytać:
— Czy daleko jeszcze do pańskiego mieszkania?
— Zbliżamy się już — odpowiedział starzec, okazując coraz większe przygnębienie.
Minęli ulicę du Four, wspaniały pałac de Soissons, którego front wychodził na tę ulicę, a ogrody rozkoszne rozciągały się aż do ulicy Grenelle i Dwóch Mostów.
Doszli nareszcie do kościoła, który mu się wydał bardzo pięknym.
— Co za wspaniały gmach! — wykrzyknął.
— To kościół Ś-go Eustachego rzekł staruszek i podnosząc głowę, zawołał
— Ósma godzina! Boże! mój Boże! chodź prędzej, młodzieńcze, prędzej!
I obaj podwoili kroku.
— Ale, ale rzekł po chwili milczenia nieznajomy — zapomniałem ci powiedzieć, że jestem żonaty.
— Tak!
— I że żona moja, jako prawdziwa paryżanka, gderać będzie, że tak późno wracamy; co więcej, dodać muszę, że dla obcych niezbyt jest przystępną.
— Czy życzysz pan sobie, ażebym się oddalił? — zapytał Gilbert, zmrożony temi słowy.
— Nie, nie, mój drogi, wszak zaprosiłem cię, więc chodź ze mną.
— Służę panu.
— Na prawo, teraz tędy, otóż i jesteśmy.
W rogu placu, przy niknących blaskach dziennych, Gilbert wyczytał umieszczone ponad sklepikiem te słowa:
Ulica Plastriére.
Nieznajomy przyśpieszał kroku, niepokój jego wzrastał widocznie, im bliżej domu się znajdował.
Nie chcąc go stracić z oczu, Gilbert potykał się co chwila o przechodniów, o paki tragarzy, dyszle powozów i skrzynie na wózkach.
Przewodnik jego zdawał się zapominać o nim zupełnie; dreptał zatopiony widocznie w myślach niezbyt przyjemnych.
Staruszek pociągnął za sznurek, drzwi się otworzyły.
Spostrzegłszy wahanie Gilberta, odezwał się:
— Chodź prędzej!
I, wszedłszy, zamknął drzwi.
Postąpiwszy po ciemku kilka kroków, Gilbert uczuł pod nogami pierwszy stopień stromych schodów, staruszek, obeznany z miejscowością przebiegł ich kilkanaście; nareszcie, gdy stanął, i Gilbert zatrzymał się za nim.
Nieznajomy pociągnął za sarnią nóżkę, uwieszoną na sznurku, i głuchy dźwięk dzwonka odezwał się wewnątrz pokoju. Wtedy dało się słyszeć ciężkie stąpanie nóg, obutych w pantofle, i drzwi się otworzyły.
Na progu ukazała się kobieta przeszło pięćdziesięcioletnia.
Dwa głosy odezwały się jednocześnie.
Nieznajomy pytał z nieśmiałością:
— Czy to już tak późno, dobra moja Tereso?
— O którejże to przychodzisz na kolację, Jakóbie? — odezwała się mrukliwie kobieta.
— No, no, powetujemy to sobie! — odpowiedział z czułością nieznajomy, zamykając drzwi i odbierając od Gilberta pudełko blaszane.
— Dobryś!... posłaniec! — zakrzyczała stara — tylko tego brakowało! Nie możesz sam swoich śmieci nosić! Z przeproszeniem, magnat się robi z pana Jakóba!
— Uspokój się, Tereso — odpowiedział zagadnięty tak ostro Jakób, cierpliwie rozkładając nad kominkiem rośliny.
— Zapłać go i odpraw przynajmniej, żebyśmy nie mieli w domu szpiega.
Gilbert zbladł śmiertelnie i ku drzwiom się rzucił. Wstrzymał go Jakób.
— Ten pan nie jest posłańcem, ani szpiegiem tembardziej. Gościem jest moim.
Stara opuściła ręce w rozpaczy.
— Gościem! tego tylko brakowało.
— Zapalno świecę, Tereso — wyrzekł łagodnym, lecz trochę bardziej stanowczym głosem nieznajomy. — Gorąco i jesteśmy spragnieni.
Stara, mrucząc, wzięła krzesiwo i hubkę i zaczęła krzesać iskry.
Podczas tej całej sceny, Gilbert stał, jak przykuty, o parę kroków od drzwi, i szczerze żałować począł, że próg ten przestąpił. Jakób pojął pod jakiem wrażeniem znajdował się młodzieniec.
— Proszę dalej, panie Gilbercie, bardzo proszę! — powiedział.
Na te uprzejme słowa stara obróciła pożółkłą twarz, aby zobaczyć tego, do którego były skierowane. Pierwszy płomyk cienkiej świeczki, zatkniętej w lichtarzu mosiężnym, ukazał ją Gilbertowi.
Oblicze to pomarszczone, ze skórą pożółkłą, miejscami krwią nabiegłą, oczy zagasłe, biegające i bezwstydne, trywjalna dobroduszność, rozlana na rysach pospolitych, której kłam zadał głos i przyjęcie, jakie ich spotkało, odrazu wzbudziły w Gilbercie wstręt niepohamowany.
Starej nie przypadło też do gustu blade i delikatne oblicze, milczenie i sztywność młodzieńca.
— Wierzę, iż wam gorąco i chce wam się pić, moi panowie — rzekła, — W istocie, to bardzo męczące przepędzić dzień w lesie, schylać się kiedy niekiedy po zioła, o, to mi praca! Pan zapewne także się trudni zbieraniem roślin: jest to rzemiosło wszystkich tych, którym nic się nie chce robić.
— Ten pan — odezwał się pewniejszym jeszcze głosem Jakób — jest dobrym i prawym młodzieńcem, który w ciągu dnia dotrzymywał mi towarzystwa, i pewny jestem, że moja dobra Teresa przyjmie go jak przyjaciela.
— Dla dwojga wystarczy, ale nie dla trojga — mruknęła stara.
— Obydwum nam nie potrzeba wiele rzekł Jakób.
— Tak, znam ja wybornie tę wstrzemięźliwość i oznajmiam, że nie wystarczy chleba na zaspokojenie jej, a nie myślę biegać z trzeciego piętra aby go kupić. O tej porze zresztą wszyscy piekarze zamknięci.
— To ja zejdę — odrzekł Jakób, marszcząc brwi. — Otwórz mi, Tereso.
— Ale...
— Ja chcę!
— Dobrze już, dobrze! — mruknęła stara, ustępując jednak przed rozkazującym tonem, do którego opór jej doprowadził Jakóba. — Czyż mnie tu niema, aby spełnić wszystkie twoje zachcianki?... Zobaczymy, zrobi się co można. Chodźcie na kolację.
— Siadaj przy mnie — powiedział Jakób do Gilberta, prowadząc go do stolika w przyległym pokoju, nakrytego na dwie osoby.
Szczupły ten pokoik wyklejony był papierem bladoniebieskim w białe desenie. Dwie duże mapy geograficzne zdobiły ściany. Resztę umeblowania stanowiło kilka krzesełek, wyplecionych słomą, stolik i szyfonierka, pełna cerowanych pończoch.
Gilbert usiadł; stara postawiła przed nim zużyte nakrycie, dopełniając je cynowym polerowanym kubkiem.
— Nie zejdziesz? — zapytał Jakób.
— Obejdzie się — burknęła stara, obrażona odniesionem nad nią zwycięstwem — znalazłam w szafie pół bochenka; jest więc blisko półtora funta; musi nam wystarczyć.
To mówiąc, postawiła na stole zupę.
Pierwszy dostał Jakób, potem Gilbert, stara jadła z wazy.
Wszyscy troje byli przy apetycie.
Gilbert, onieśmielony rozprawą o domowej oszczędności, której stał się powodem, usiłował hamować apetyt, jednakże talerz jego najpierw został opróżniony.
Stara rzuciła gniewnym wzrokiem na przedwcześnie osuszone dno talerza.
— Kto przychodził tu dzisiaj? — zapytał Jakób, aby odwrócić uwagę Teresy.
— Jak zwykle, mnóstwo osób! Cztery kajety obiecałeś pani Boufflers, pani d‘Escars dwie piosenki, kwartet z akompaniamentem pani de Penthiévres. Jedne przychodziły same, inne przysyłały. Ale cóż! pan chodził sobie po lesie, a że nie można bawić się i pracować jednocześnie, musiały te panie bez nut się obejść.
Ku wielkiemu zdziwieniu Gilberta Jakób nic nie odpowiedział; chodziło tu tylko o niego, zatem nawet się nie zmarszczył.
Po zupie podano na małym półmisku, którego polewa starła się od częstego użycia, kawałek sztuki mięsa.
Jakób, strzeżony pilnem okiem Teresy, dał Gilbertowi skromną porcyjkę, sobie wziął takąż i resztę z półmiskiem odsunął do gospodyni.
Ta dała Gilbertowi mały kawałek chleba; lecz był tak maleńki, że rumieniec wywołał na twarz Jakóba; poczekawszy aż jego i siebie obdzieliła, wziął jej z rąk chleb:
— Sam sobie ukrój, młody mój przyjacielu, a kraj, ile zechcesz, proszę; chleb powinien być wydzielany tym tylko, którzy go marnują.
Po chwili ukazała się fasolka zielona, okraszona masłem.
— Patrz, jakie to świeże, to są nasze konserwy, mamy je tu wyborne — rzekł, podsuwając Gilbertowi półmisek.
— Dziękuję, nie jestem głodny — odpowiedział tenże.
— Pan nie podziela twego zdania o konserwach — odezwała się uszczypliwie Teresa — wolałby niezawodnie fasolę świeżą, ale to są nowalje, na które nas nie stać.
— Nie, pani, przeciwnie, wygląda bardzo apetycznie, lecz jadam zwykle jedną potrawę.
— I pijesz wodę tylko? — rzekł Jakób, podając mu butelkę.
— Tylko wodę.
Jakób nalał sobie trochę samego wina.
— A teraz, moja żono — rzekł, stawiając butelkę na stole — zajmij się, proszę, posłaniem dla tego młodzieńca; musi być bardzo znużony.
Widelec wypadł z ręki Teresy i utkwiła wystraszony wzrok w mężu.
— Posłaniem! czyś oszalał? Sprowadzasz mi kogoś na nocleg! W swojem łóżku chyba go położysz? Przewróciło ci się w głowie. Hotel zakładasz widocznie? W takim razie, proszę na mnie nie liczyć; poszukaj sobie kucharki i posługaczki; nie dosyć tobie, lecz i innym wysługiwać się jeszcze będę!
— Tereso mówił Jakób tonem poważnym i stanowczym — wysłuchaj mnie, proszę, droga moja: to na jedną noc tylko. Ten młody człowiek nigdy nie postał w Paryżu, a przybywa pod moją opieką. Nie chcę, nie pozwolę, aby nocował w zajeździć choćby mi przyszło, jak mówisz, odstąpić mu łóżka..
Po tem powtórnem okazaniu swej woli, starzec zdawał się czekać.
Wtedy Teresa, która badawczo przyglądała się każdemu muskułowi jego twarzy i zdawała się pojmować, ze walka w tym razie jest niemożebną, nagle zmieniła taktykę.
Porażkę poniosłaby, walcząc przeciw Gilbertowi; wzięła więc jego stronę; wprawdzie jak sprzymierzeniec, do zdrady gotowy.
— Co prawda — rzekła — ponieważ ten młody pan z tobą przyszedł, widocznie znasz go dobrze i lepiej niech u nas pozostanie. Przygotuję mu jakiekolwiek posłanie w twoim gabinecie, przy tych plikach papierów.
— Nie, nie — żywo podchwycił Jakób — to nie jest miejsce, gdzieby spać można. Papiery mogłyby się zapalić.
— Wielkie rzeczy — szepnęła Teresa i głośno dodała.
— Może w przedpokoju?
— I tam nie.
— Widzę więc, że pomimo najlepszych chęci, staje się to niepodobieństwem, bo, jeśli nie w twoim lub moim pokoju...
— Zdaje mi się, Tereso, że nie wpadłaś na myśl właściwą.
— Ja?
— Tak. Wszak mamy pokoik pod dachem.
— Chcesz powiedzieć, strych?
— Nie, to nie strych, tylko gabinecik trochę za wysoki, ale zdrowy, z przepysznym widokiem na ogrody, a to w Paryżu dość rzadkie.
— To nieszkodzi, panie — powiedział Gilbert — niech będzie i strych, bardzo będę szczęśliwy, zaręczam.
— Wcale nie — odezwała się Teresa. — Bo ja tam bieliznę wieszam.
— On ci nie narobi nieładu, Tereso. Wszak prawda, Gilbercie, że ustrzeżesz od wypadku bieliznę tej dobrej gosposi? Ubodzy jesteśmy i każda strata jest dla nas ciężką.
— Może pan być o to spokojny.
Jakób wstał i zbliżył się do Teresy, mówiąc:
— Nie chcę, widzisz oddać tego młodzieńca na zgubę. Paryż jest otchłanią; a tu, będziemy nad nim czuwać.
— Zajmiesz się jego edukacją. Więc uczeń twój płacić ci będzie?
— Nie, ale ci zaręczam, że nie będzie cię kosztował. Od jutra sam żywić się będzie. A co do pomieszczenia, wszak ten pokoik niepotrzebny nam prawie, uczyńmy mu tę ulgę.
— Jak to próżniacy się zwąchali! — mruknęła, wzruszając ramionami Teresa.
— Panie — odezwał się Gilbert, więcej znużony niż jego gospodarz tą walką o gościnność, która go upokarzała — nikomu nie byłem dotąd ciężarem, a z pewnością nie chciałbym zaczynać od pana, który tak dobrym byłeś dla mnie. Pozwól więc mi odejść. Przy moście, którędy przechodziliśmy, widziałem pod drzewami ławki. Zaręczam panu, że na jednej z nich najwyborniej się prześpię.
— Tak, żeby cię patrol zaaresztował, jako włóczęgą!
— Jakim jest — szepnęła Teresa, sprzątając.
— Chodź ze mną — rzekł Jakób — o ile sobie przypominam, jest tam porządny siennik. Zawsze to więcej warte, niż ławka; a skoro i nią byś się zadowolnił...
— Na sienniku tylko sypiałem zawsze.
I, przysłaniając prawdę maleńkiem kłamstwem:
— Wełna rozgrzewa mnie zanadto — dodał.
Jakób się uśmiechnął.
— W rzeczywistości słoma działa chłodząco — odpowiedział. — Weź świeczkę i chodź za mną.
Teresa nie spojrzała nawet na Jakóba. Westchnęła tylko; została zwyciężona.
Gilbert powstał z powagą i poszedł za swoim opiekunem.
Przechodząc przedpokój, dostrzegł wodociąg.
— Panie — rzekł — czy drogo kosztuje woda w Paryżu?
— Nie, mój kochany; lecz chociażby i drogą była, woda i chleb są to dwie rzeczy, których człowiek nie ma prawa odmawiać swemu bliźniemu, gdy ten ich potrzebuje.
— Bo w Taverney nic nie kosztowała, a zbytkiem dla biedaka jest czystość.
— Weź, mój drogi, weź — rzekł Jakób, wskazując duży dzbanek fajansowy, stojący w kącie nabierz jej.
I poszedł naprzód, zdziwiony, że w takiem dziecku nieledwie znajduje tężyznę syna ludu, w połączeniu z arystokratycznemi zamiłowaniami

XLVI
MANSARDA PANA JAKÓBA

Schody, od pierwszego stopnia wąskie i strome, powyżej trzeciego piętra, gdzie mieszkał p. Jakób, stawały się coraz węższe i uciążliwsze. Starzec i jego protegowany z trudem wdrapywali się na strych. Teresa miała słuszność; był to strych prawdziwy, podzielony na cztery komory, z których trzy były niezajęte, żadna zaś nie nadawała się właściwie na mieszkanie.
Dach obniżał się tak nagle, że tworzył z podłogą kąt ostry. W dachu, pośrodku, małe okienko bez szyb przepuszczało nieco światła; świeżego powietrza zato dostarczało aż do zbytku, szczególnie w zimie.
Na szczęście zbliżało się lato, jednak mimo ciepłej pory, przeciąg omal nie zgasił świecy, którą trzymał Jakób.
Siennik, tak zachwalony przez gospodarza, leżał rzeczywiście na ziemi i rzucał się odrazu w oczy, był to bowiem główny i jedyny sprzęt w pokoju.
Tu i tam sterczały pliki starych druków o pożółkłych brzegach, wokoło walały się książki, ponadgryzane przez szczury.
Wpoprzek strychu przeciągnięto dwa sznury; o jeden z nich zaczepił Gilbert i omało się nie udusił. Na nich drżały i tańczyły w podmuchach wiatru nocnego papierowe torebki, zawierające suszony groch w strączkach i zioła lecznicze, nadto bielizna świeżo wyprana i stara odzież kobieca.
— Nie jest tu pięknie, rzekł Jakób, lecz sen i ciemność równają skromną chatkę z najwspanialszymi pałacami. Śpij smacznie mój młody przyjacielu, jak się sypia w twoim wieku a jutro możesz sobie wyobrazić, żeś spał w Luwrze. Lecz przedewszystkiem uważaj aby nie zaprószyć ognia.
— Dobrze, proszę pana, odrzekł Gilbert trochę oszołomiony nowemi wrażeniami.
Jakób już odchodził, lecz wrócił się jeszcze.
— A jutro pogadamy — powiedział. — Sądzę, że nie masz wstrętu do pracy?
— Powiedziałem już panu, że praca jest właśnie mojem pragnieniem.
— To dobrze.
I Jakób postąpił znów krok ku drzwiom.
— Rozumie się, że mówię tylko o pracy godnej mnie, dodał Gilbert, który lubił rzeczy określać dokładnie.
— Nie znam innej pracy, mój przyjacielu. Więc do jutra!
— Dobranoc i dziękuję, rzekł Gilbert.
Jakób wyszedł wreszcie, zamykając drzwi z zewnątrz i Gilbert został sam na swem poddaszu.
Kilka godzin temu nie posiadał się ze zdziwienia i zachwytu, że jest w Paryżu; teraz zapytywał sam siebie, czy to możliwe, aby w takiem wspaniałem mieście były izdebki w rodzaju jego nowego mieszkania.
Po pewnem zastanowieniu jednakże przyszło mu na myśl, że bądź co bądź pan Jakób wyświadczył mu dobrodziejstwo a porównywując jego zachowanie ze sposobem w jaki mu dawano jałmużnę w Taverney, odczuł dlań żywą wdzięczność.
Ze świecą w ręku zwiedzał wszystkie kąty, uważając jednak by nie zaprószyć ognia, jak go ostrzegał pan Jakób. Suknie Teresy nie zajęły go wcale, nie skusiło go nawet aby wziąć starą spódnicę do przykrycia.
Zatrzymał się z ciekawością przy stosach starych, zadrukowanych papierów, lecz były powiązane, więc nie śmiał ich ruszyć.
Z pochyloną głową, nie mogąc jeszcze oderwać chciwego wzroku od związanych szpargałów, odszedł ku woreczkom z grochem.
Były one zrobione z pospinanych szpilkami drukowanych kartek.
Gilbert nagłym ruchem głowy potrącił sznur i jeden z woreczków spadł.
Blady, przerażony, jakby conajmniej wyłamał zamek okutej skrzyni, rzucił się młodzieniec do zbierania rozsypanych na podłodze strączków aby je nazad włożyć do torebki.
Podczas tej czynności spojrzał machinalnie na papier, bezmyślnie, z początku tylko wzrokiem, przeczytał kilka słów, które pobudziły jego uwagę. Odsunął strąki i usiadłszy na sienniku począł czytać, bo słowa te tak doskonale harmonizowały z jego myślami i całym charakterem, jakgdyby zostały napisane nietylko dla niego, lecz nawet przez mego samego.
Oto co czytał:
„Zresztą szwaczki, pokojówki i panny sklepowe nie nęciły mię zgoła; trzeba mi było szlachcianek, każdy ma swe fantazje, to była moja. Nie pociąga mię jednak zupełnie ich lepsze pochodzenie i stan wyższy, lecz delikatniejsza cera, piękne ręce, wytworny sposób zachowania się i mówienia, suknia gustowniej sza i zgrabniej uszyta, misterne pantofelki, wstążki, koronki, ładne uczesanie. Wybrałbym zawsze mniej ładną, jeśli ma to wszystko“.
Gilbert zadrżał i pot wystąpił mu na czoło; nie można było lepiej wyrazić jego myśli, zdefinjować jego instynktownych upodobań, zanalizować jego gustu. Lecz Andrea nie była mniej ładna a miała to wszystko; Andrea miała to wszystko i była najpiękniejsza.
Chłopak czytał więc chciwie dalej.
Po tych kilku linjach następował opis czarownej przygody, spotkania jakiegoś młodzieńca z dwiema pannami, historja kalwakaty, z towarzyszeniem owych okrzyków niby przerażonych, które dodają jeszcze kobiecie uroku słabości, podróży na koniu poza jedną z nich i jeszcze rozkoszniejszego powrotu w nocy.
Zainteresowanie Gilberta wzrosło; rozłożył torebkę i z bijącem sercem wyczytał wszystko co mieściło się na niej; spojrzał na numer strony i począł szukać, czy która kartka nie stanowi dalszego ciągu.
Niestety wątek opowiadania tu się urywał, lecz młodzieniec znalazł natomiast siedm czy ośm torebek, które zdawały się stanowić jedną całość. Powyjmował z nich szpilki, groch wysypał na podłogę, uporządkował kartki i zaczął czytać.
Teraz, to było znów co innego. Nowozdobyte kartki zawierały historję amorów młodego człowieka, ubogiego i nieznanego z wielką damą. Dama zstąpiła do niego, czy raczej on wzniósł się aż do niej; a ona przyjęła go jak równego sobie i uczyniła swym kochankiem. Wtajemniczyła go w święte misterja serca, które są marzeniem młodości, lecz zrealizowane trwają tak krótko, że stojąc u schyłku życia widzimy je w postaci świetnych meteorów, przemykających po wygwieżdżonem niebie wiosennem.
Nazwisko młodzieńca nigdzie nie było wymienione. Wielka dama nazywała się pani de Warens, imię dźwięczne i słodkie.
Gilbert marzył o tem by spędzić na czytaniu całą noc i z radością patrzył na długi szereg torebek, które mógł rozkładać jedną po drugiej, gdy dało się słyszeć ciche skwierczenie, dopalająca się świeca rozlała się wydając niemiły swąd, knot zgasł, a Gilbert znalazł się w ciemności.
Stało się to tak nagle, że nie było czasu aby jakoś zapobiec katastrofie. Gilbert, który musiał przerwać czytanie w środku zdania, omal nie płakał z wściekłości. Porzucił kartki na kupę grochu i położył się na sienniku, gdzie mimo żalu wkrótce twardo zasnął.
Młodzieniec spał, jak się sypia mając lat ośmnaście i obudził go dopiero skrzyp zardzewiałej kłódki, na którą Jakób zamknął poprzedniego dnia drzwi strychu.
Był już jasny dzień; Gilbert, otworzywszy oczy, ujrzał swego gospodarza wchodzącego na palcach do pokoju.
Spojrzał ze strachem na wysypany groch i popsute woreczki. Oczy Jakóba skierowały się już także w tę stronę. Chłopak uczuł, że biją nań rumieńce wstydu i nie wiedząc nawet dobrze co mówi, bąknął:
— Dzieńdobry panu.
— Dzieńdobry, przyjacielu — rzekł Jakób; — czy dobrze spałeś?
— Tak, panie.
— Czy nie jesteś lunatykiem przypadkiem?
Gilbert nie wiedział, co to jest lunatyk, lecz domyślił się, że chodzi o wyjaśnienie, co znaczy groch rozsypany i puste woreczki. — O panie — rzekł, — wiem dlaczego pan to mówi; to ja zrobiłem tę szkodę i ze skruchą przyznaję się do winy, lecz sądzę, że to da się naprawić.
— Bezwątpienia. A dlaczego świeca wypaliła się zupełnie?
— Czuwałem do późna, — A dlaczego czuwałeś? — zapytał podejrzliwie Jakób.
— Czytałem.
— Jakób z rosnącem niedowierzaniem rozejrzał się po zagraconym strychu.
— Przypadkowo rzuciłem okiem na tę kartkę — rzekł Gilbert, pokazując torebkę, która najpierw rozłożył i przeczytał — i tak mnie zajęła...
— Ale pan tyle umie, pan napewno będzie wiedział z jakiej to jest książki? Jakób zaledwie spojrzał i odrzekł:
— Nie wiem.
— To jest zapewne romans, — mówił Gilbert, — i to bardzo piękny.
— Sądzisz, że to romans?
— Tak myślę, bo jest tu mowa o miłości jak w romansach, z tą różnicą, że opowiadanie jest znacznie lepsze.
— A jednak, — zauważył Jakób, — widzę u dołu tej stronicy słowo „Wyznania“ — przypuszczam więc...
— Co pan przypuszcza?
— Że to może być historja prawdziwa.
— Ach, nie! człowiek nie może tak pisać sam o sobie. Zanadto szczere są te zwierzenia, sąd nadto bezstronny.
— A ja myślę, że się mylisz, — rzekł żywo starzec. Autor chciał właśnie dać światu przykład człowieka, który ukazuje się swym bliźnim takim, jakim go Pan Bóg stworzył.
— Więc pan zna autora?
— Autorem jest Jan Jakób Rousseau.
— Rousseau! — zawołał młodzieniec.
— Zabłąkało się tu kilka oddzielnych kartek z jego ostatniej książki.
— Więc ten młody człowiek, biedny, nieznany, niewykształcony, wędrujący prawie o żebranym chlebie, to był Rousseau, który pewnego dnia miał stworzyć Emila i napisać Umową społeczną?
— Tak, to był on; albo raczej nie, — rzekł starzec z melancholją. Nie, to nie był on; autor Emila i Umowy społecznej to człowiek rozczarowany, zniechęcony do życia, do ludzi, do sławy i prawie że do Boga. Tamten... tamten Rousseau... kochanek pani Warens, to dziecko, wchodzące dopiero w życie z dziecinną radością i nadzieją. Jest pomiędzy nimi dwoma cała przepaść... trzydzieści lat nieszczęścia.
Starzec pokiwał głową, opuścił beznadziejnie ręce i zamyślił się głęboko.
Gilbert był jakby w ekstazie.
— A więc przygoda z panną Galley i panną de Graffenried jest prawdziwa? — zapytał. — I on rzeczywiście przeżył tę miłość do pani Warens, i to co pisze o posiadaniu ukochanej kobiety, które go zasmuciło miast uszczęśliwić, jak się spodziewał — to nie jest tylko czarujące zmyślenie?
— Młodzieńcze, — odrzekł starzec, — Rousseau nie zmyślał nigdy. Przypomnij sobie jego dewizę: Vitam impendere vero.
— Znam ją, — powiedział Gilbert — lecz jej nie rozumiałem, bo nie umiem po łacinie.
— To znaczy: Ceń prawdę nad życie.
— A więc, — ciągnął dalej Gilbert — to jest możliwe, ażeby człowiek takiego pochodzenia jak Rousseau, był kochany przez piękną damę, prawdziwą damę! O mój Boże! Czy pan wie, że taka nadzieja może przyprawić o szaleństwo tych, co pochodząc z nizin, jak on, podnieśli oczy na istotę wyżej stojącą?
— Ty kochasz, prawda? — rzekł Jakób — i widzisz analogję między położeniem twojem a Rousseau‘a.
Gilbert zarumienił się, lecz nie odpowiedział na pytanie.
— Nie wszystkie jednak kobiety są takie, jak pani Warens — mówił dalej, — bywają dumne, pogardliwe, nieczułe i takie kochać, to jest szaleństwo. A jednak wierz mi, chłopcze, że okazje podobne nieraz zdarzały się w życiu Roussea’a.
— Tak! — wykrzyknął Gilbert — ale to był Rousseau! Gdybym czuł w piersi iskrę genjuszu, jak on, powiedziałbym sobie, że niema kobiety tak wysoko urodzonej, którejbym nie był równy. Tymczasem teraz, kiedy jestem niczem i nie jestem pewny czy i w przyszłości osiągnę cokolwiek, nie śmiem nawet spojrzeć w górę. Och! chciałbym mówić z Rousseau‘em.
— Poco?
— Ażeby go zapytać, czyby się wzniósł aż do pani Warens, gdyby ona nie zniżyła się do niego, ażeby mu rzec: „Zasmuciło cię to, że ci się oddała; lecz gdyby ci odmówiła, czy nie byłbyś jej zdobywał choćby...“ Młodzieniec urwał.
— Choćby?... — powtórzył Jakób.
— Choćby przez zbrodnię!
Jakób zadrżał.
— Moja żona pewno już wstała — rzekł, odwracając rozmowę — zejdźmy na dół. Zresztą dla pilnego pracownika dzień nigdy nie zaczyna się dość wcześnie; chodź, młodzieńcze, chodź!
— To prawda — powiedział Gilbert — przepraszam pana, że się tak zapędziłem; lecz rozmowa na pewne tematy zawsze mnie podnieca, a niektóre myśli doprowadzają mnie do szaleństwa.
— Ech, zakochany jesteś i tyle! — rzekł starzec.
Gilbert, nic nie odpowiadając, wziął się do zbierania grochu i spinania szpilkami torebek; Jakób czekał, aż młodzieniec skończy.
— Nie jest to wspaniałe mieszkanie — mówił — lecz ściśle biorąc, masz tu wszystko, co jest niezbędne, a gdybyś był bardziej rannym ptaszkiem, czułbyś, jak świeże powietrze płynie przez to okienko. A to ma swą wartość w wielkiem mieście, zatrułem wszelakimi wyziewami. Okno to wychodzi na ogrody ulicy de la Jussienne: drzewa hebanowe i lipy kwitną tam właśnie, a jeżeli biedny pracownik odetchnie o świcie ich wonią, to wspomnienie tej chwili jest mu na cały dzień źródłem cichego szczęścia.
— Podświadomie kochałem zawsze przyrodę — rzekł Gilbert — lecz nie zwracam wielkiej uwagi na jej zjawiska, bo zbyt do nich przywykłem.
— Powiedz, że nie tak dawno opuściłeś wieś, abyś miał już do niej tęsknić. No, ale już skończyłeś; chodźmy pracować.
Jakób wyszedł pierwszy i zamknął za młodzieńcem drzwi na kłódkę. Następnie poprowadził swego towarzysza prosto do pokoju, który Teresa zeszłego dnia nazwała jego gabinetem.
Motyle, rośliny i minerały za szkłem, w oprawie z czarnego drzewa, orzechowa bibljoteka, pełna książek, stół wąski a długi, przykryty wytartym kobierczykiem w pasy zielone z czarnem, na którym porządnie ułożone leżały manuskrypty; cztery fotele z wiśniowego ciemnego drzewa, kryte czarną włosianką — oto urządzenie gabinetu. Wszystko to było błyszczące, bez zarzutu pod względem czystości i porządku, lecz zimne i niemiłe dla oka i serca.
Światło dzienne, jakieś blade i szare, z trudem przenikało przez pospolite bawełniane firanki; zdawało się, że nietylko zbytek, lecz dobrobyt jest dalekim od tego spopielałego i zimnego ogniska domowego.
Tylko mały klawecyn z różanego drzewa na czterech prostych nóżkach, którego struny dźwięczały cicho, gdy ulicą przejeżdżał wóz, i zegar na kominku, niestrudzenie mierzący czas swem srebrnem wahadłem, świadczyły, że życie jeszcze niezupełnie wygasło w tym smutnym pokoju, podobnym do grobowca.
Gilbert wszedł z nabożeństwem do tego gabinetu; umeblowanie wydało mu się wspaniałe, bo tak samo prawie było w zamku Taverney; szczególnie zaimponowała mu lśniąca, woskowana posadzka.
— Usiądź tu — rzekł Jakób, pokazując mu drugi mały stolik we framudze okiennej, — powiem ci, jakie zajęcie wynalazłem dla ciebie.
Gilbert śpiesznie rozkaz wykonał.
— Czy znasz to? — zapytał starzec, pokazując Gilbertowi papier, polinjowany w równomiernych odstępach.
— Oczywiście! — odrzekł- — to papier nutowy.
— Więc słuchaj! jeżeli zapiszę jak należy jedną taką kartkę, to znaczy, jeżeli przepiszę tyle nut ile się na niej zmieści, zarabiam dziesięć su; sam naznaczyłem tę cenę. Jak myślisz, czy nauczysz się kopjować nuty?
— Sądzę, że tak, proszę pana.
— A ta cała bazgranina, te czarne kropki, powiązane kreskami pojedynczemi, podwójnemi i potrójnemi, nie wirują ci przed oczyma?
— To prawda, proszę pana. Na pierwszy rzut oka niewiele z tego rozumiem, lecz przypatrując się uważniej odróżnię jedną nutę od drugiej; to jest np. fa.
— Gdzie?
— Tu, na najwyższej linji.
— A tu na dole, między dwiema linjami?
— To też fa.
— A ta nuta ponad niem, na drugiej linji?
— To sol.
— Więc ty umiesz czytać nuty?
— Znam ich nazwy.
— A wiesz, jak wyglądają całe nuty, pół ćwierć-nuty, nuty wiązane, podwójnie i potrójnie wiązane?
— Tak, wiem.
— A te znaki?
— To jest pauza.
— A to?
— Krzyżyk.
— A to?
— Bemol.
— Bardzo dobrze. Ale jednak — rzekł Jakób z obudzoną znów nieufnością — jednak mimo ignorancji, o której mi tyle opowiadałeś, potrafisz mówić o muzyce, jak mówiłeś o botanice, a omal że nie o miłości.
— Och, panie, proszę nić żartować sobie ze mnie — błagał Gilbert zarumieniony.
— Przeciwnie, moje dziecko, podziwiam cię. Znajomość muzyki osiąga się zazwyczaj dopiero po opanowaniu innych nauk, a ty mówiłeś, że nie otrzymałeś żadnego wykształcenia, że nie uczyłeś się niczego.
— To prawda, proszę pana.
— Przecież sam nie mogłeś tego wymyślić, że punkt czarny na ostatniej linji, to fa.
— Panie — powiedział Gilbert, schylając głowę i głos zniżając, — w domu, gdzie mieszkałem, była pewna... pewna młoda osoba, która grała na klawecynie.
— Ach, zapewne ta, która zajmowała się botaniką?
— Taż sama. Grała nawet bardzo dobrze.
— Rzeczywiście?
— Tak, a ja przepadam za muzyką.
— Ale to nie jest jeszcze powodem, ażebyś znał nuty.
— Rousseau powiada, proszę pana, że ten, kto zadawala się skutkiem, nie wnikając w przyczynę, jest człowiekiem niezupełnym.
— Lecz mówi także, że człowiek przez to poszukiwanie przyczyny uzupełnia swą istotę, lecz traci radość życia, naiwność i instynkt wrodzony.
— Cóż to szkodzi — rzekł Gilbert — jeżeli pociecha, jaką znajdzie w nauce, dorównywa tym stratom?
Jakób zaskoczony popatrzył na niego.
— Patrzcie! jesteś nietylko botanikiem i muzykiem, lecz logikiem?
— Niestety, nie jestem żadnym z nich. Umiem odróżnić nuty — to wszystko.
— Czy śpiewasz z nut?
— Nigdy w świecie.
— No mniejsza z tem; jeżeli chcesz, spróbuj kopjować. Tu jest papier linjowany, lecz uważaj, abyś go nie marnował, bo jest drogi. A nawet lepiej będzie, jeżeli weźmiesz papier biały, polinjujesz i na nim będziesz próbował.
— Dobrze, proszę pana, zrobię jak pan każe, lecz pozwolę sobie powiedzieć, że to nie jest dla mnie zajęcie na całe życie. Zamiast pisać nuty, których nie rozumiem, lepiej byłoby zostać skrybą publicznym.
— Młodzieńcze, młodzieńcze, mówisz bez zastanowienia.
— Ja?!
— Tak, ty. Czy skryba publiczny w nocy zarabia swem rzemiosłem na życie?
— No, naturalnie że nie.
— Więc posłuchaj, co ci powiem. Człowiek wprawny może w dwóch lub trzech godzinach nocy skopjować pięć takich kart, a nawet sześć, jeżeli wskutek ćwiczenia wyrobił sobie pociągnięcie szybkie a pewne i czyste, i łatwość czytania, która oszczędza czasu, bo nie potrzeba często spoglądać na wzór. Sześć kartek, to warte trzy franki; człowiek może o tem wyżyć. Tak więc pracując w nocy przez dwie godziny można uczęszczać do szkoły medycznej, chirurgicznej i botanicznej.
— Ach — zawołał Gilbert, — teraz rozumiem i dziękuję panu z całego serca.
I z zapałem zabrał się do pracy.

XLVII
KIM BYŁ PAN JAKÓB?

Gilbert pracował, pokrywając papier sumiennie odrobionemi ćwiczeniami, a starzec, popatrzywszy czas jakiś na jego pracę, usiadł też przy drugim stole i zaczął poprawiać drukowane kartki, takie same, jak te, które stanowiły opakowanie grochu.
Upłynęły tak trzy godziny i zegar wydzwonił właśnie dziewiątą, gdy Teresa śpiesznie weszła do izby.
Jakób podniósł głowę.
— Chodź prędko do salonu! — rzekła gospodyni. — Przyszedł książę. Mój Boże! Kiedy się skończy ta procesja jaśnie oświeconych! Żeby mu tylko nie przyszła fantazja zaprosić się na śniadanie, jak to zrobił kiedyś książę de Chartres.
— A który to książę? — spytał pocichu Jakób.
— Jego Wysokość książę Conti.
Gilbert na te słowa posadził w swem ćwiczeniu sol, podobne raczej do kleksa, niż do nuty.
— Książę, Jego Wysokość! — wyszeptał.
Jakób, uśmiechając się, wyszedł z Teresą, która zamknęła drzwi.
Gilbert spojrzał dokoła, a widząc że jest sam, zerwał się z miejsca mocno podniecony.
— Gdzież ja jestem? — wykrzyknął. — Jaśnie oświeceni książęta u pana Jakóba! Książę de Chartres, jego wysokość książę de Conti u biednego kopisty!
Zbliżył się do drzwi, chcąc coś posłyszeć; serce biło mu silnie.
Już wymieniono widocznie powitanie; teraz książę mówił:
— Chciałbym zabrać pana ze sobą.
— W jakim celu, książę? — zapytał Jakób.
— Ależ oczywiście, by przedstawić pana delfinowej. Z jej przybyciem rozpoczyna się nowa era dla filozofji, drogi filozofie!
— Stokrotne dzięki za pańskie dobre chęci, książę, nie mogę jednak panu towarzyszyć.
— A jednak przed sześciu laty mogłeś pan towarzyszyć pani de Pompadour do Fontainebleau.
— Byłem o sześć lat młodszy; dziś moje dolegliwości przykuwają mnie do fotela.
— I pańska mizantropja!
— A choćby i tak było, Wasza Wysokość? Na honor, świat nie jest tak interesującym, żeby warto było dla niego trudzić się i krępować.
— Dobrze więc! Daruję panu Saint-Denis z całym ceremonjałem, lecz zabieram pana do Muette, gdzie Jej Królewska Wysokość ma pojutrze nocować.
— Jej Królewska Wysokość przybywa więc pojutrze do Saint Denis?
— Z całą świtą. No, dwie mile, to niedaleko, nie zrobi to panu zbyt wielkiej różnicy. Powiadają, ze księżna bardzo muzykalna; jest uczennicą Glucka!
Gilbert nie słuchał już dalej. Słowa: „Pojutrze przybywa delfinowa z całą świtą do Saint Denis“ miały dla niego jedno znaczenie — że pojutrze tylko dwie mile będą go dzielić od Andrei.
Silniejsze z dwóch uczuć zagłuszyło drugie. Miłość powstrzymała ciekawość; zdawało mu się przez chwilę, że w tym małym gabineciku brak powietrza, pobiegł do okna, aby je otworzyć, lecz okno było zamknięte na kłódkę, zapewne aby trudniej było zajrzeć z przeciwka do gabinetu pana Jakóba.
Chłopak upadł znów na krzesło.
— Och, nie chcę już podsłuchiwać pod drzwiami — rzekł; — nie chcę wnikać w tajemnice mego dobroczyńcy! Tego skromnego mieszczanina, zarabiającego przepisywaniem, którego książę nazywa swym przyjacielem i chce go przedstawić przyszłej królowej Francji, cesarskiej córce, do której panna Andrea mówiła prawie na klęczkach!
— Lecz może słuchając, dowiem się czegoś o pannie Andrei?
— Nie, nie, byłbym podobny do lokaja. La Brie także podsłuchiwał pod drzwiami.
I mężnie odsunął się od zamka, do którego już się nachylał; ręce mu drżały, oczy przysłoniła mgła.
Aby się uspokoić, chciał się czemś zająć; kopjowanie było za monotonne. Wziął więc książkę z biurka.
— „Wyznania“ — przeczytał z radosnem zdziwieniem. „Wyznania“, z których kilkadziesiąt stron przeczytałem z takiem zajęciem!
— „Wydanie, ozdobione portretem autora“ — czytał dalej.
— Och! a ja nigdy jeszcze nie widziałem portretu Rousseua! — zawołał. — Ach, prędko, prędko.
I pośpiesznie odwracając kartkę nawpół przezroczystej bibułki, która przykrywała portret, spojrzał i krzyknął głośno.
W tej chwili drzwi się otworzyły; Jakób powracał.
Gilbert jeszcze raz porównał jego twarz z portretem, cały drżący upuścił tom na podłogę i wyciągając ręce wyszeptał:
— Jestem u Jana-Jakóba Rousseau!
— Zobaczymy jak kopjujesz nuty, moje dziecko — odpowiedział z uśmiechem Jan-Jakób, który w głębi serca bardziej był uradowany tym młodzieńczym hołdem niż wszystkimi triumfami, jakich doznał w swem sławnem życiu.
I przechodząc koło drżącego Gilberta, zbliżył się do stołu i rzucił oczyma na papier.
— Nuty są niezłe — rzekł; — nie uważasz tylko na margines, następnie nie umiesz łączyć jedną linją nut razem stojących. Poczekaj, tu brakuje pauzy; prócz tego kreski pomiędzy taktami nie są proste. Nuty puste pisz dwoma półkolami. Mniejsza z tem, czy się schodzą dokładnie. Nuta zupełnie okrągła jest niezgrabna i ogonek źle się z nią łączy... Tak, rzeczywiście mój przyjacielu, jesteś u Jana-Jakóba Rousseau.
— Ach, panie, proszę mi wybaczyć wszystkie głupstwa, jakie nagadałem! — zawołał Gilbert, składając ręce i omal nie klękając.
— Trzebaż było, aby tu przyszedł książę, żebyś poznał we mnie prześladowanego, nieszczęśliwego filozofa z Genewy? Ty, dziecko biedne, a szczęśliwe, bo nie wiesz co to prześladowania!
— O tak, jestem szczęśliwy, strasznie szczęśliwy, ale dlatego, że pana widzę, znam, że jestem przy panu!
— Dziękuję ci, dziękuję moje dziecko; lecz nie wystarczy być szczęśliwym, trzeba pracować. Teraz, gdy się już wprawiłeś, weź to rondo i staraj się je skopjować na prawdziwym papierze nutowym; to krótkie i nie trudne; staraj się przedewszystkiem pisać czysto i wyraźnie. Ale jak poznałeś...
— Gilbert z wezbranem sercem podniósł z ziemi tom „Wyznań“ i pokazał Jakóbowi portret.
— Ach tak, rozumiem. Mój portret na pierwszej stronie Emila spalono in effigie; lecz cóż to szkodzi, ogień świeci zawsze, czy pochodzi ze słońca, czy z całopalnego stosu.
— Czy pan wie, że nigdy nawet nie marzyłem o życiu obok pana? Dalej nie sięga nawet moja ambicja i moje pragnienie!
— Nie będziesz żył obok mnie, przyjacielu, bo nie przyjmuję uczniów. Co do gości, to widziałeś, że nie jestem na tyle bogaty, aby ich przyjmować, a w dodatku zatrzymywać.
Gilbert słuchał zmrożony; Jakób ujął go za rękę.
— Zresztą — rzekł, — nie rozpaczaj. Ponieważ cię spotkałem, zajmę się tobą, moje dziecko. Jest w tobie wiele złego, lecz równie wiele dobrego; zwalczaj wolą złe instynkty, wyzbywaj się pychy, która jak czerw podgryza prawdziwą filozofję, i oczekując lepszej przyszłości, kopjuj nuty.
— Och, mój Boże! mój Boże! — wybuchnął Gilbert, jestem tem wszystkiem zupełnie oszołomiony.
— To co cię spotyka, moje dziecko, jest tymczasem zupełnie proste i naturalne; co prawda, właśnie rzeczy proste najbardziej wzruszają ludzi o głębszym umyśle. Uciekałeś, nie wiem skąd, bo nie pytałem cię o tę tajemnicę; przechodziłeś przez las; w lesie spotkałeś człowieka, zbierającego rośliny; ten człowiek miał chleb a ty go nie miałeś, więc się z tobą podzielił; dał ci nadto przytułek, ponieważ nie wiedziałeś gdzie się schronić. Człowiek ten nazywa się Rousseau, oto wszystko; i on ci powiada:
Pierwsza zasada filozofji brzmi: „Wystarczaj sam sobie“.
Tak więc, mój przyjacielu, jeżeli przepiszesz rondo, zarobisz dziś na pożywienie. Kopjuj więc rondo.
— Ach, jaki pan dobry!
— Niezależnie od tego możesz korzystać z noclegu; tylko żadnego czytania po nocach, chyba że będziesz wypalał swoją własną świecę, bo inaczej Teresa gderałaby. A teraz, czy jesteś głodny?
— Nie, panie, — powiedział Gilbert onieśmielony.
— Z resztek wczorajszej wieczerzy będziemy mieli dziś śniadanie. Nie rób ceremonji, to twój ostatni posiłek przy moim stole, chyba że cię kiedy w przyszłości zaproszę, jeżeli pozostaniemy dobrymi przyjaciółmi. Przy ulicy Plâtriére jest mała robotnicza garkuchnia. Będziesz się tam mógł stołować na rachunek, bo polecę cię gospodarzowi. Tymczasem chodźmy na śniadanie.
Gilbert, nie odpowiadając, poszedł za starcem; pierwszy to raz w życiu uległ, co prawda, człowiekowi nieprzeciętnemu.
Po kilku łykach jednak powstał od stołu i wrócił do pracy. Rzeczywiście wskutek wzruszenia nie odczuwał zupełnie głodu. Przez cały dzień nie podnosił oczu od roboty, a około ósmej wieczorem, podarłszy trzy kartki, zdołał wreszcie skopjować czytelnie i czysto swoje rondo.
— Nie chcę ci pochlebiać, — rzekł Rousseau — nie jest to piękne, lecz czytelne; warte jest dziesięć su, oto one.
Gilbert wziął je z ukłonem.
— Chleb jest w szafie, panie Gilbercie — rzekła Teresa, na której łagodność i pilność Gilberta wywarły dobre wrażenie.
— Dziękuję — odparł Gilbert — proszę wierzyć, że nigdy nie zapomnę pani dobroci.
— Proszę — rzekła kobieta, podając mu kawałek.
Gilbert już miał odmówić, lecz spojrzał na Jakóba i poznał po lekkiem zmarszczeniu brwi nad wyrazistemi oczami, po gorzkiem skrzywieniu w kątach ust delikatnych, że odmowa mogłaby go zranić.
— Dobrze, wezmę — rzekł.
I udał się do swojego pokoiku, ściskając w ręku pieniądze, które dopiero co otrzymał od Jakóba.
— Nareszcie jestem panem niezależnym — powiedział, wchodząc do swej mansardy; — choć właściwie jeszcze nie, bo mam ten chleb, dany z litości.
I chociaż był głodny, położył go na ramie okiennej. Potem, chcąc zaspać głód, zdmuchnął świeczkę i wyciągnął się na swym sienniku.
Gilbert mało spał tej nocy. Zbudził się nazajutrz równo ze świtem. Przypomniał sobie, co mu powiedział Rousseau o ogrodach, na które wychodzi okienko.
Wychyliwszy się, ujrzał rzeczywiście drzewa pięknego ogrodu, a poza niemi dom, zwrócony fron tem ku ulicy de la Jussienne.
W rogu ogrodu, wśród młodych drzew, wznosił się mały pawilon o zamkniętych okiennicach. Młodzieniec myślał z początku, że mieszkańcy jego jeszcze się nie zbudzili. Lecz wkrótce poznał, że pawilon był conajmniej od zimy niezamieszkały, ponieważ gałęzie drzew, niepodcinane, dotykały bujnem listowiem zamkniętych na głucho okien.
Kilka razy głód skłonił Gilberta do rzucenia okiem na chleb, który mu ukroiła Teresa, lecz panował nad sobą i nie tknął go.
Gdy wybiła piąta godzina, pomyślał, że brama od ulicy powinna już być otwarta; a ponieważ Jakób postarał się o to, aby na poddaszu znalazły się przybory potrzebne do niewybrednej toalety, więc młodzieniec umyty, uczesany i oczyszczony wziął swój kawałek chleba i zszedł ze schodów.
Rousseau tym razem nie potrzebował go budzić, a trochę jeszcze nieufny, nie zamknął jego drzwi, chcąc zbadać przyzwyczajenia gościa. Posłyszawszy, że schodzi, począł go śledzić.
Ujrzał, że Gilbert wychodzi z bramy z chlebem pod pachą.
Nadszedł ubogi, chłopiec dał mu swój chleb, wstąpił potem do piekarza, który właśnie otworzył sklepik i kupił inny kawał chleba.
— Pójdzie teraz do garkuchni i wyda tam swoje marne dziesięć su.
Rousseau mylił się jednak; Gilbert, idąc, zjadł część swego chleba, na rogu ulicy popił wodą z fontanny, a zjadłszy resztę, otarł usta, umył ręce i wrócił.
— Na honor — rzekł Rousseau — sądzę że jestem szczęśliwszy od Djogenesa i że znalazłem człowieka.
I słysząc, że wchodzi po schodach, pośpieszył otworzyć mu drzwi.
Cały dzień przeszedł na pracy bez przerwy. Gilbert włożył w to monotonne zajęcie swą czynną ruchliwość, wnikliwą inteligencję i wytrwałość, graniczącą z uporem. Czego nie rozumiał, to odgadywał, a jego ręka, powodowana żelazną wolą, kreśliła nuty już bez wahania, bez błędu. Do wieczora skopjował siedm kartek nie pięknie, lecz w każdym razie bez zarzutu.
Rousseau patrzył na tę pracę jako sędzia i jako filozof. Jako sędzia krytykował formę nut, delikatność połączeń, kształt pauz lub bemoli, lecz przyznał, że od dnia poprzedniego widzi znaczny postęp i wypłacił Gilbertowi dwadzieścia pięć su.
Jako filozof podziwiał siłę woli ludzkiej, która potrafi utrzymać przez dwanaście godzin pochylonego nad robotą osiemnastoletniego młodzieńca o ciele wątłem a namiętnym temperamencie. Bo Rousseau z łatwością poznał, że gorąca namiętność płonie w sercu młodego człowieka; nie wiedział tylko jeszcze czy tą namiętnością jest ambicja czy miłość.
Gilbert, ściskając z żywem zadowoleniem srebrną monetę w prawej ręce, rzekł:
— Proszę pana, pan jest moim mistrzem, ponieważ u pana znalazłem zajęcie; daje mi pan nawet mieszkanie w dodatku. Mógłby pan więc źle o mnie pomyśleć, jeżelibym czynił coś, nie uprzedziwszy pana o tem.
Rousseau zmierzył go swem podejrzliwem spojrzeniem
— Jakto? — powiedział — cóż to chcesz robić? Czy masz na jutro jakieś specjalne zamiary?
— Tak, proszę pana, na jutro chciałbym się zwolnić od pracy, jeśli pan łaskaw.
— Poco? zapytał Rousseau — ażeby się wałęsać?
— Panie — mówił Gilbert — chciałbym być w Saint Denis.
— W Saint Denis?
— Tak; delfinowa przyjeżdża tam jutro.
— Ach, to prawda; jutro jest w Saint Denis uroczyste przyjęcie księżny delfinowej. Lecz uważałem cię za mniej powierzchownego, mój młody przyjacielu, zrobiłeś na mnie wrażenie człowieka, który gardzi pompą i szychem.
— Panie...
— Spójrz na mnie; sam mówiłeś, że jestem dla ciebie wzorem. Książę krwi królewskiej nalegał, abym mu towarzyszył na tę uroczystość. Ty biedne dziecko, wspiąwszy się na palce, ujrzysz zaledwie przez ramię gwardzisty karocę królewską; lecz ja rozmawiałbym z książętami, księżniczki uśmiechałyby się do mnie. A jednak ja, ubogi obywatel, odrzuciłem zaproszenie wielkich tego świata.
Gilbert potwierdził skinieniem głowy.
— A dlaczego odmówiłem? — ciągnął Rousseau, unosząc się coraz bardziej — dlatego, że człowiek nie może być podwójny; ręka, która napisała, że królowanie jest nadużyciem, nie może żebrać teraz o fawor króla. Ponieważ wiem, że każda taka parada pozbawia lud części dobytku, którego i tak ma tylko tyle, aby się nie zrewoltować, więc nieobecnością moją protestuję przeciw wszelkim uroczystościom i paradom.
— Proszę mi wierzyć, że umiem ocenić wzniosłość pańskiej filozofji.
— Pozwól mi jednak powiedzieć, że nie stosujesz jej w praktyce.
— Panie — rzekł Gilbert — nie jestem filozofem.
— Powiedz przynajmniej, co chcesz robić w Saint Denis?
— Proszę pana, jestem dyskretny.
Wyrażenie to uderzyło Rousseau‘a; zrozumiał że ten upór kryje jakąś tajemnicę i popatrzył na młodego człowieka z pewnego rodzaju uznaniem dla jego charakteru.
— Rozumiem — rzekł — masz swój powód. — Wolę już to.
— Tak, proszę pana, mam powód i przysięgam.
że jest on bardzo daleki od ciekawości, z jaką tłum gapiów patrzy na widowisko.
— Tem lepiej, a może tem gorzej, bo w twem głębokiem spojrzeniu napróżno szukam czystości i spokoju młodzieńczego wieku.
— Powiedziałem już panu — smutnie odrzekł Gilbert — że byłem nieszczęśliwy, a nieszczęśliwi nie mają młodości. A więc to umówione, daruje mi pan dzień jutrzejszy?
— Tak, przyjacielu.
— Dziękuję panu.
— Tylko, że ja wolę rozłożyć jeden z moich zielników i obejrzyć wspaniałość natury, podczas gdy ty będziesz podziwiał przepych bogaczy.
— Proszę pana — powiedział Gilbert czy pan nie porzuciłby był wszystkich zielników całego świata w dniu, w którym miał pan ujrzeć pannę Galley?
— Masz słuszność — rzekł Rousseau jesteś przecie młody! Idź, dziecko, do Saint Denis!
A gdy Gilbert rozradowany wyszedł, starzec szepnął do siebie:
— To nie ambicja, to miłość!

XLVIII
ŻONA CZAROWNIKA

Podczas gdy Gilbert, po dniu pracowicie spędzonym, gryzł chleb na swem poddaszu, popijając go świeżą wodą i wdychając pełną piersią aromaty sąsiednich ogrodów, kobieta ubrana strojnie, lecz nieco z cudzoziemska, zeskoczyła z pysznego araba przed klasztorem Panien Karmelitanek w Saint Denis i delikatną ręką zapukała do bramy. Koń jej, którego wodze założyła sobie na ramię, tupał i grzebał niecierpliwie piasek kopytami.
Kilku mieszczan przystanęło z ciekawości koło nieznajomej. Zaciekawiła ich obcość jej wyglądu i uporczywość, z jaką kołatała do bramy.
— Czego sobie pani życzy? — zapytał jeden z nich.
— Widzi pan — odrzekła cudzoziemka z wyraźnym akcentem włoskim — chcę wejść.
— Furta ta otwiera się tylko raz jeden na dzień dla ubogich i godzina o której ją, otwierają już minęła.
— Więc co należy zrobić, chcąc się zobaczyć z ksienią? — zapytała kobieta.
— Pukać do furtki przy końcu muru lub dzwonić do bramy głównej.
Zbliżył się drugi.
— Czy pani wie — zaczął rozmowę — że ksienią jest teraz Jej Wysokość księżna Ludwika francuska?
— Wiem o tem, dziękuję.
— Do licha, ładny koń — zawołał dragon z pułku królowej. Czy wiecie, że ten koń, jeżeli tylko nie jest stary, wart jest pięćset luidorów? To jest taka prawda, jak to, że mój wart jest zaledwie sto pistolów!
Słowa te wywołały w tłumie wielkie wrażenie.
W tej chwili jakiś kanonik, który w przeciwieństwie do dragona nie patrzył na konia, lecz na amazonkę, utorował sobie drogę do niej i znając zamek, otworzył furtę.
— Proszę, niech pani wejdzie i wprowadzi ze sobą konia — rzekł.
Kobieta, której zdawały się ciążyć natarczywe spojrzenia gapiów, śpiesznie posłuchała jego rady i znikła za furtą wraz ze swym wierzchowcem.
Gdy się znalazła sama w obszernym, pustym dziedzińcu, koń zachrzęścił czaprakiem i począł ochoczo bić kopytami o bruk. Siostra furtjanka, która na chwilę opuściła swą celkę przy bramie, nadbiegła z wnętrza klasztoru.
— Czego pani chce — zawołała z przestrachem — i jak pani tu weszła?
— Jakiś dobry kanonik otworzył mi furtę, a chciałabym, jeżeli to możliwe, mówić z przełożoną.
— Księżna tego wieczoru nie przyjmuje.
— A jednak powiedziano mi, że obowiązkiem ksieni jest przyjąć o każdej porze dnia i nocy jej siostry ze świata, które przychodzą prosić o pomoc.
— To jest możliwe tylko w warunkach normalnych; jej wysokość przedwczoraj dopiero przybyła i zaledwie zdążyła się zainstalować a nadto tego wieczoru ma posiedzenie kapituły.
— O pani, rzekła cudzoziemka, przybywam z daleka, aż z Rzymu. Przebyłam sześćdziesiąt mil konno, jestem zupełnie wyczerpana.
— Cóż robić? zakaz jest formalny!
— Moja siostro, mam wyjawić waszej ksieni rzeczy niezmiernie ważne.
— Niech pani przyjdzie jutro.
— To niemożliwe... Gdybym została dzień jeden w Paryżu, już podczas tego dnia... a zresztą nie mogę nocować w hotelu.
— Dlaczegóż to?
— Bo nie mam zupełnie pieniędzy.
Siostra furtjanka ze zdumieniem obejrzała tę kobietę, pokrytą klejnotami i posiadającą tak cennego konia, która twierdziła że niema czem opłacić noclegu w hotelu.
— Och, proszę nie zwracać uwagi na moje słowa, a tembardziej na moje ubranie — rzekła młoda kobieta. — ściśle biorąc, to nie prawda, bo w każdym hotelu przyjętoby mnie na kredyt. Lecz nie przychodzę tu szukać noclegu, tylko schronienia.
— Pani, klasztor ten nie jest jedynym w Saint Denis, a każdy ma przeoryszę.
— Tak, wiem o tem, lecz w mojej sprawie nie mogę się zwrócić do zwykłej przeoryszy.
— Zdaje mi się, że pani jest w błędzie. Księżna Ludwika francuska nie zajmuje się już sprawami światowemi.
— Proszę ją w każdym razie zawiadomić, że pragnę z nią mówić.
— Mówiłam pani, że teraz jest posiedzenie kapituły.
— Wejdę do kościoła i poczekam, modląc się.
— Bardzo mi przykro proszę pani, lecz...
— Co? nie mogę czekać?
— Nie.
— Och, więc się myliłam! Więc nie jestem w domu litościwego Boga! zawołała cudzoziemka z taką siłą w głosie i spojrzeniu, że siostra, nie chcąc brać na siebie odpowiedzialności, nie opierała się dłużej.
— Jeśli tak — rzekła — spróbuję.
I odeszła w głąb klasztoru.
W chwilę później ukazała się; z nią szła siostra konwerska.
— A więc, spytała obca, nie mogąc doczekać się odpowiedzi.
— Jej wysokość powiedziała, proszę pani, że tego wieczoru audjencja jest zupełnie niemożliwa, lecz ponieważ pani powiada, że tak bardzo potrzebuje schronienia, więc narazie ofiarowujemy pani gościnę w klasztorze. Proszę wejść, siostro; a po tak długiej i męczącej podróży najlepiej byłoby odrazu się położyć.
— A mój koń?
— Zajmą się nim, niech pani będzie spokojna.
— Jest łagodny jak baranek. Na imię ma Dżerid i przychodzi na wołanie. Usilnie go polecam waszym względom, bo to niezwykłe zwierzę.
— Będzie traktowany jak konie królewskie.
— Dziękuję.
— A teraz proszę zaprowadzić panią do jej pokoju, rzekła siostra konwerska do furtjanki.
— Nie do pokoju, do kościoła. Potrzebuję nie snu, lecz modlitwy.
— Kaplica jest otwarta siostro, odparła zakonnica, wskazując palcem boczne drzwi kościoła.
— A kiedy zobaczę dostojną księżnę? — spytała jeszcze cudzoziemka.
— Jutro.
— Jutro rano?
— Rano, to jeszcze będzie niemożliwe.
— Dlaczego?
— Bo księżna delfinowa wyświadcza ten zaszczyt, że się tu zatrzyma na dwie godziny. Jest to wielka uroczystość dla klasztoru, rozumie więc pani...
— A tymczasem, — rzekła obca, spoglądając z lękiem wokoło, czy jestem tu bezpieczna?
— Bezwątpienia siostro. Nasz dom jest bezpiecznem schronieniem nawet dla przestępców a tembardziej dla...
— Prześladowanych, — dodała kobieta.
— A więc nikt tu nie wejdzie, nieprawdaż?
— Bez pozwolenia, nikt.
— Ach, a jeżeli on otrzyma pozwolenie, on który jest tak potężny...
— On?! Kto taki? — zdziwiła się zakonnica.
— Nikt, nikt!
— Biedaczka szalona! — zaszeptała siostra.
— Do kościoła, do kościoła, — powtarzała gorączkowo młoda kobieta, jakby chcąc utwierdzić siostrę w jej przypuszczeniu.
— Och, mury Saint Denis są grube — rzekła siostra konwerska, uśmiechając się ze współczuciem — i niech mi pani wierzy, że po takiem zmęczeniu lepiej byłoby położyć się do łóżka.
— Nie, ja chcę się pomodlić, chcę prosić by Bóg uwolnił mię od tych, co mnie prześladują — zawołała młoda kobieta i pośpieszyła do drzwi, które jej wskazała zakonnica.
Siostra, ciekawa, jak wszystkie zakonnice, zbliżyła się po cichu i ujrzała, że nieznajoma upadłszy na twarz u stopni ołtarza modliła się szlochając.

XLIX
MIESZCZANIE PARYSCY

Kapituła rzeczywiście była zwołana, jak mówiły zakonnice, i obradowała nad uświetnieniem przyjęcia, jakie przygotowywano dla córki cesarskiej.
Księżna Ludwika chciała godnie rozpocząć tą uroczystością swe rządy w klasztorze.
Skarbiec klasztoru podupadł nieco w ostatnich czasach, bo poprzednia ksieni, ustępując ze swego stanowiska, zabrała wiele koronek, które były jej własnością prywatną, a nadto relikwiarze i aparaty, pozostawione zakonowi przez dawniejsze przeorysze, pochodzące z najlepszych rodzin.
Księżna Ludwika dowiedziawszy się, że delfinowa zatrzyma się w Saint Denis, wysłała umyślnego posłańca do Wersalu i tejże nocy przybyła bryka, naładowana dywanami, koronkami i innemi ozdobnmi.
Było tego za sześćset tysięcy luidorów.
Wiadomość o królewskim przepychu tej uroczystości rozeszła się szybko, rozpalając jeszczę bardziej namiętną ciekawość paryżan o których Mercier powiada, że w małej paczce są śmieszni, lecz jako tłum pobudzają do poważnych refleksji a nawet do łez.
To też od świtu przybywały dziesiątki, setki i tysiące paryżan, którzy opuścili pielesze domowe by zobaczyć dworskie wspaniałości.
Gwardziści, szwajcarzy i pułki, stojące załogą w Saint Denis z bronią na ramieniu, tworzyły szpaler, żeby powstrzymywać fale tego żywego morza. Wszędzie widać było głowy; dzieci wspinały się na przyczółki nad bramami a kobiety i mężczyźni zajęli okna, tysiące zaś ciekawych, którzy przybyli zapóźno lub, jak Gilbert, nie chcieli się krępować zajmując stałe miejsce — tysiące te roiły się na drodze i wspinały na drzewa alei prowadzącej od Muette do Saint Denis.
Dwór, jakkolwiek jeszcze liczny i bogaty od Compiégne począwszy topniał powoli. Tylko najwięksi magnaci byli w stanie towarzyszyć królowi, który dwoił i troił ilość przeprzęgów. Lecz i mniejsi, dawszy odpoczynek koniom, ściągali później do Saint Denis. A zresztą w owym czasie oprócz dworskich były tysiące innych pojazdów. Mieli swe ekwipaże finansiści, bogaci kupcy, cały parlament, kobiety z półświatka i opery, były najemne dorożki i bryczki, które obładowane paru dziesiątkami paryżan, posuwając się stępa w tłoku, przybywały później aniżeli pierwsi wędrowcy.
Wyobraźmy sobie teraz Gilberta w tym tłumie ł natłoku, który mógłby przerazić nawet rodowitego paryżanina; sam jeden, drobny, zmieszany, nie znający miejscowości, miał przytem ambicję by uchodzić za paryżanina i nie chciał pytać nikogo o wskazówki.
Im dalej posuwał się ku Saint Denis, tem bardziej tłumy gęstniały, wreszcie dał się unosić fali ludzkiej nie widząc nic przed sobą. Przy drodze dzieciaki siedziały na drzewie; Gilbert poszedłby chętnie za ich przykładem lecz nie chciał niszczyć ubrania. Ludzie, którzy na dole deptali jedni drugim po nogach, pytali co chwila siedzących na drzewie czy co widzą. W ten sposób dowiedział się Gilbert, że karet jeszcze nie widać lecz o ćwierć mili od Saint Denis wznoszą się na drodze tumany kurzu. Tego właśnie potrzeba było chłopcu. Kto potrafi w Paryżu przejść przez tłum, nie nawiązawszy z nikim rozmowy, musi być albo głuchoniemym albo Anglikiem.
Zaledwo Gilbert rzucił się w tył, aby się wydobyć z tłoku, ujrzał rodzinę mieszczuchów paryskich, którzy siedząc nad rowem jedli śniadanie.
Była tam córka, wysoka blondynka. Była matka, mała pulchna i uśmiechnięta z białymi zębami i świeżą jeszcze cerą. Był ojciec, ginący w obszernej sukni z barchanu, która opuszczała szafę tylko w niedzielę; przywdziawszy ją przy tej uroczystej okazji, więcej się nią zajmował, niż żoną i córką, wiedząc że same dadzą sobie radę. Była i ciotka, wysoka, chuda i zgryźliwa. Była wreszcie służąca, która się ciągle śmiała.
Ta ostatnia przydźwigała w ogromnym koszu obfite śniadanie; choć tak objuczona, śmiała się i śpiewała naprzemian; pan zachęcał ją, a w razie potrzeby luzował.
Gilbert z pod oka obserwował tę scenę, która była dla niego zupełną nowością; od dziecka zamknięty w Taverney widywał tylko panów i lokai; mieszczan nie znał zupełnie.
Ojciec zabierał się właśnie do krajania apetycznej pieczeni cielęcej, ulubionej potrawy mieszczan francuskich. Wszyscy pożerali już oczyma ćwiartkę cielęcą, która pozłocona w piecu, mięsista, soczysta, leżała na półmisku, przybrana jarzynami i paskami słoniny, jak ją ułożyła wczoraj troskliwa gospodyni.
Gilbert wybrał sobie miejsce pod sąsiednim wiązem; rozpostarł na trawie swą kraciastą chustkę, usiadł na niej i zdjął kapelusz.
— Oto porządny młodzieniec — rzekła matka.
Dziewczyna zarumieniła się; rumieniła się zawsze, gdy mówiono przy niej o jakimś młodym człowieku, co sprawiało jej rodzicom niewymowną satysfakcję.
Powiedzenie matki było bardzo charakterystyczne; u mieszczaństwa paryskiego pierwsza obserwacja odnosi się zawsze do cnoty lub wady.
Ojciec obejrzał się.
— I ładny chłopiec — rzekł.
Córka zarumieniła się jeszcze bardziej.
— Wygląda na bardzo zmęczonego a przecież nic nie niósł — zauważyła służąca.
— Próżniak! — sarknęła ciotka.
— Panie — zaczęła matka, zwracając się do Gilberta z ową familijną poufałością, jaką spotyka się jedynie w Paryżu — czy karety królewskie są jeszcze daleko?
Gilbert odwrócił się, a widząc, że pytanie do niego było skierowane, powstał i złożył ukłon.
— Jaki grzeczny młody człowiek! — zauważyła znów matka.
Córka stała się purpurowa.
— Nie wiem, proszę pani — odpowiedział Gilbert — słyszałem, że kurzawę widać, o ćwierć mili stąd.
— Proszę, zbliż się pan — rzekł mieszczanin — i jeśli wola...
Ruchem ręki wskazał mu zastawione na murawie smakowite śniadanie.
Gilbert podszedł; był naczczo a zapach potraw sprowadził mu ślinkę do ust; lecz czując w kieszeni dwiadzieścia pięć su, za które mógł sobie sprawić śniadanie prawie równie wystawne, nie chciał nic przyjmować od ludzi, których widział pierwszy raz w życiu.
— Dziękuję! — odparł — jestem po śniadaniu.
— Widzę, że pan jest przezorny — mówiła matka — lecz stąd nic pan nie zobaczy.
— Ależ państwo nic stąd również nie zobaczą — odpowiedział młodzieniec z uśmiechem.
— Och, my to co innego! — rzekła mieszczanka my mamy siostrzeńca, który jest sierżantem gwardji.
Córka zrobiła się fioletowa.
— Ma dziś rano stanowisko pod „Błękitnym pawiem“.
— Za pozwoleniem, a gdzie jest „Błękitny paw“? — zapytał młodzieniec.
— Naprzeciwko klasztoru karmelitanek — odpowiedziała matka — przyrzekł umieścić nas poza swym oddziałem, wejdziemy na ławkę i będziemy doskonale widzieć zajeżdżające karety.
Gilbert zarumienił się z kolei; nie chciał dzielić śniadania z tymi zacnymi ludźmi, lecz teraz gwałtownie pragnął im towarzyszyć.
Tymczasem filozofja, a raczej owa duma, przed którą tak go ostrzegał Rousseau, szeptała mu do ucha:
— Tylko kobiety potrzebują pomocy; jestem przecież mężczyzną, czyż nie mam łokci i pięści?
— Ci, którzy się tam nie dostaną — mówiła dalej matka, jakby odgadując jego myśli — zobaczą tylko puste karety, no a karety można widzieć kiedy się chce i poto tylko nie warto przyjeżdżać do Saint Denis.
— Ale proszę pani, mnie się zdaje, że więcej ludzi wpadnie na ten pomysł.
— Tak, ale nie wszyscy mają siostrzeńca w gwardji, który ich przepuści.
— Ach tak, to prawda — rzekł chłopiec.
I na twarzy jego odbiło się tak wyraźnie zwątpienie w własne siły, że nie uszło to przenikliwości paryżan.
— Jeśli pan sobie tego życzysz, mógłbyś iść z nami zaproponował mieszczanin, odgadując intencję żony.
— Och, panie! boję się, że będę państwu przeszkadzać.
— Ależ przeciwnie! — rzekła kobieta — pomoże nam pan tam się dostać. Mamy tylko jednego mężczyznę do obrony, będziemy miały dwóch.
Nie można było wymyślić lepszego argumentu aby się Gilbert zdecydował; myśl, że może się stać użytecznym i w ten sposób odwdzięczyć się za wyświadczoną przysługę, rozwiała odrazu jego skrupuły. Zgodził się.
— Będziemy widzieli komu poda ramię! mruknęła ciotka.
Pomoc ta spadła Gilbertowi jak z nieba. Sam nigdy w świecie nie dałby sobie rady w tym tłumie. Gdyby nasz filozof nie był teoretykiem, lecz badaczem praktycznych stron życia, miałby tu zresztą pole do studjowania całego społeczeństwa w ruchu.
Oto poczwórna karoca werżnęła się w tłum jak pocisk armatni; każdy usuwał się przed laufrem w barwnej szacie, w kapeluszu z piórami i z wielką laską, którego czasem wyprzedzały jeszcze dwa groźne psy.
Dwukonna kareta, której właściciel szepnął do ucha gwardzisty jakieś hasło, zajechała z kolei na pusty plac przed klasztorem.
Konni posuwali się stępa, górując nad tłumem i docierali do celu po niezliczonych zderzeniach, potrąceniach i niechętnych pomrukach.
Piesi, dusząc się i popychając, zbijali się w niektórych miejscach tak gęsto, że unoszeni przez sąsiadów nie dotykali nogami ziemi. Inni chcieli się już wydostać z tłoku, a znalazłszy przejście, wymykali się, ciągnąc za sobą rodzinę, składającą się prawie zawsze z gromady kobiet; paryżanie, jedyni z pomiędzy wszystkich narodów, chcą i potrafią prowadzić je zawsze, wszędzie i na wszystko i zapewnić im traktowanie z szacunkiem a bez przesady.
A człowiek z ludu, z bosemi nogami, ze szczątkami czapki na głowie i spodniami przytrzymanemi sznurkiem, rozpycha się łokciami; zgrzany, lecz nie znużony, wybuchając co chwila zgrzytliwym śmiechem, toruje sobie drogę w tłumie tak łatwo, jak Guliwer w zbożu Liliputów.
Gilbert nie był ani magnatem, jeżdżącym czwórką, ani znacznym urzędnikiem we własnym pojeździe, ni konnym wojakiem, ni mieszczaninem, ni proletarjuszem. Niechybnie zostałby uduszony lub zgnieciony. Lecz pod protekcją mieszczan nabrał pewności.
Rezolutnie podał ramię matce rodziny;
— Impertynent! — parsknęła ciotka.
Wyruszono; ojciec postępował wpośrodku, między swą siostrą a córką, a z tyłu służąca z koszem na ramieniu.
— Panowie, przepraszam bardzo — mówiła mieszczka ze swym ujmującym uśmiechem; — przez litość, panowie! Bądźcie państwo tak dobrzy...
I usuwano się, przepuszczając ją i Gilberta, a w lukę, tak powstałą, wślizgiwała się reszta towarzystwa.
Noga za nogą przebyli odległość pięciuset sążni, jaka dzieliła miejsce gdzie śniadano od klasztoru Karmelitanek, i dotarli do szpaleru groźnych gwardzistów, w których mieszczańska rodzina całą pokładała nadzieję.
Młoda dziewczyna odzyskała tymczasem powoli naturalne kolory.
Stanąwszy na miejscu, ojciec wspiął się na ramionach Gilberta i ujrzał o dwadzieścia kroków siostrzeńca żony, który z fantazją pokręcał wąsa.
Mieszczuch począł powiewać kapeluszem tak gwałtownie, że go sierżant wreszcie zauważył, dostał się do niego i dał rozkaz kolegom, by na chwilę otworzyli szeregi.
Wyłomem tym przemknął się Gilbert z mieszczką, mieszczanin z siostrą i córką, wreszcie służąca, która przebiegając, obejrzała się za siebie i wydała jakiś wojowniczy okrzyk, lecz jej państwo nie zwrócili nawet na nią uwagi i nikt nie zapytał co to miało znaczyć.
Gilbert podziękował ojcu, a ten jemu nawzajem. Matka chciała go zatrzymać, ciotka tłumaczyła mu, że dobrze robi odchodząc — i rozstali się, by się nigdy w życiu nie ujrzeć.
W miejscu tem znajdowało się tylko niewielu uprzywilejowanych, łatwo więc dostał się młodzieniec do wielkiej lipy, wszedł na kamień, dosięgnął pierwszej gałęzi, wspiął się wyżej i czekał.
W pół godziny zaledwie dał się słyszeć warkot bębnów, potem wystrzał armatni, a majestatyczny dzwon katedry posłał w przestrzeń pierwszy głęboki dźwięk.

L
KARETY KRÓLEWSKIE

Zdaleka doszedł okrzyk tłumu, zrazu jako pomruk niewyraźny, szybko wzmacniał się i rozszerzał, przejmując ciało Gilberta ostrym dreszczem.
Tłum wołał: „Niech żyje król!“
Chmara rżących ochoczo rumaków w złocie i purpurze ukazała się na szosie: byli to muszkieterzy, gwardja przyboczna i konni szwajcarzy.
Za nimi ukazała się ogromna i wspaniała karoca.
Gilbert ujrzał błękitną wstęgę i pełne majestatu oblicze pod kapeluszem. Schwytał zimne i przenikliwe spojrzenie królewskie, pod którem pochylały się i odkrywały wszystkie głowy.
Znieruchomiały, jakby urzeczony, dysząc ciężko z upojenia, zapomniał zdjąć kapelusza.
Z ekstazy wyrwało go silne uderzenie; kapelusz potoczył się na ziemię.
Chłopak zeskoczył, podniósł go i wyprostowawszy się, ujrzał przed sobą siostrzeńca mieszczan, który patrzył na niego z uśmiechem wyższości.
— Jakto? — zapytał sierżant — to przed królem nie zdejmuje się kapelusza?
Gilbert pobladł i patrząc na pokryty kurzem kapelusz odpowiedział:
— Pierwszy raz widzę króla i zapomniałem mu się ukłonić, to prawda, proszę pana. Lecz nie wiedziałem...
— Nie wiedziałeś? — rzekł wiarus marszcząc brew.
Gilbert przestraszył się, że go wypędzą z tego miejsca, skąd mógł tak dobrze widzieć Andreę i miłość przełamała dumę.
— Proszę mi darować — rzekł — jestem z prowincji.
— I przybywasz na edukację do Paryża, mój zuchu?
— Tak, panie — potwierdził Gilbert, dusząc w sobie wściekłość.
— A więc, jeśli przyjechałeś na edukację — mówił sierżant, przytrzymując rękę Gilberta, który chciał włożyć kapelusz — dowiedz się jeszcze, że delfinowej należy się pokłon tak samo, jak królowi, książętom krwi tak samo jak delfinowej; wreszcie oddaje się cześć wszystkim powozom, na których są lilje... Czy poznasz liije, mój mały, czy też trzeba cię i tego nauczyć?
— Nie potrzeba, panie — rzekł chłopak — znam je.
— To bardzo szczęśliwie! — burknął sierżant.
Pojazdy królewskie przejechały tymczasem, lecz korowód powozów ciągnął się bez końca. Gilbert patrzył chciwie. Dojechawszy do bramy klasztoru powozy zatrzymywały się, świta wysiadała, i co kilka minut ustawał wskutek tego ruch na całej linji.
Podczas jednego z tych przystanków serce uderzyło Gilbertowi gwałtownie, świat zawirował mu przed oczyma i musiał się z całej siły uchwycić gałęzi, żeby nie upaść.
Nawprost siebie, w jednym z powozów z herbem liiji, przed którym kazał mu sierżant odkrywać głowę, ujrzał jasną i promienną twarzyczkę Andrei; cała w bieli, wyglądała jak anioł lub jak duch.
Cichy okrzyk wyrwał mu się z ust, lecz powstrzymał oddech i bicie serca, a oczom kazał patrzyć w słońce bez zmrużenia powiek. I siłą woli opanował się.
Andrea wychyliła się właśnie, chcąc zobaczyć, dlaczego karety stanęły i rozglądając się błękitnemi oczyma, spostrzegła i poznała Gilberta. Zdziwiła się, odwróciła i wskazała młodzieńca panu de Taverney, który, ustrojony w swą czerwoną wstęgę, dumnie paradował w królewskiej karocy.
— Gilbert — zakrzyknął baron, podskakując, jakby ze snu zbudzony. — Gilbert tutaj! A któż będzie tam pilnował Mahona?!
Chłopak słyszał doskonale te słowa i choć nawpół przytomny, złożył niski ukłon, jak go pouczono.
— Rzeczywiście! — wołał baron — nie wierząc własnym oczom — to ten błazen we własnej osobie!
Gilbert obserwował z naprężoną uwagą oblicze Andrei; przepłynęła po niem jakby chmurka zdziwienia, lecz pozatem nic nie zmąciło doskonałego spokoju jej rysów.
Baron wychyliwszy się przez okno, wzywał go gestem do siebie. Młodzieniec rzucił się ku karecie, lecz zatrzymał go sierżant.
— Widzi pan, że mnie wołają — rzekł Gilbert.
— Gdzież to?
— Z tego powozu!
Sierżant zwrócił oczy na karetę pana de Taverney, którą chłopiec wskazywał.
— Pozwól sierżancie — rzekł baron — tylko dwa słowa.
— Nawet cztery, proszę pana — odrzekł sierżant — czasu ma pan dość, bo przemowa powitalna u wrót klasztoru potrwa z pół godziny. Przejdź, młodzieńcze!
— Chodź tu, błaźnie! — mówił baron do Gilberta, który starał się zachować swój zwykły chód. — Powiedz mi, jakim cudem znalazłeś się w tej chwili w Saint Denis, kiedyś powinien być w Taverney?
— Nie cudem, proszę pana; to był akt mojej woli.
— Akt woli, gburze? Jakimże cudem ty masz wolę?
— Każdy wolny człowiek ma prawo do niej.
— Więc ty, niebożę, uważasz się za wolnego człowieka?
— Niewątpliwie; nikomu przecie nie zaprzedałem mojej wolności.
— Na honor, to dopiero hultaj pocieszny! — zawołał pan de Taverney, zdumiony pewnością siebie z jaką mówił Gilbert. — I jak, proszę, dostałeś się do Paryża?
— Piechotą — odparł lakonicznie Gilbert.
— Piechotą! — powtórzyła Andrea, jakgdyby ze współczuciem.
— A co będziesz robił w Paryżu, pytam! — zawołał baron.
— Naprzód zdobędę wykształcenie, a później fortunę.
— Wykształcenie!
— Tak, to napewno.
— I fortunę?
— Mam nadzieję.
— A cóż robisz w międzyczasie? żebrzesz?
— Żebrać! — rzekł Gilbert ze wzniosłą pogardą.
— A więc kradniesz!
— Panie! — zawołał młodzieniec z taką stanowczością i dumą, że aż Andrea zwróciła nań oczy na chwilę — czy panu kiedy co ukradłem?!
— Cóż więc robisz, próżniaku, twojemi białemi rączkami?
— To, co robi genjalny człowiek, do którego chcę być podobny chociażby tylko z wytrwałości. Kopjuję nuty.
— Kopjujesz nuty? — spytała Andrea, zwracając ku niemu głowę.
— Tak, proszę pani.
— Więc znasz się na muzyce! — dodała pogardliwie, tak, jakby mówiła: „kłamiesz“.
— Znam nuty, a to wystarczy, aby być kopistą.
— A gdzież, u djabła, nauczyłeś się błaźnie czytać nuty?
— Właśnie! — rzekła z uśmiechem Andrea.
— Panie baronie, przepadam za muzyką i gdy panienka grywała codziennie po parę godzin, słuchałem często z ukrycia.
— Nicponiu!
— Naprzód zapamiętałem melodje; potem, wiedząc, że melodje te zapisane są w podręczniku do nauki gry, powoli, powoli własną pracą doszedłem do tego, że potrafiłem je odczytać.
— Jak śmiałeś dotykać mego podręcznika? — zawołała Andrea z oburzeniem.
— Nigdy nie pozwoliłem sobie na to, proszę pani — rzekł Gilbert. — Pani zostawiała na fortepianie podręcznik, otwarty w coraz to innem miejscu, ja go nie ruszałem, próbowałem tylko czytać to tu, to ówdzie; wzrokiem nie zabrudziłem przecie stronic.
— Zobaczysz — powiedział baron — że ten gałgan będzie się chwalić, iż gra na fortepianie jak Haydn.
— Prawdopodobnie byłbym się nauczył, gdybym śmiał położyć palce na klawiszach.
Andrea mimowoli spojrzała znów na tę twarz, ożywioną w tej chwili uczuciem tak silnem, jak fanatyzm męczennika.
Lecz baron, który nie miał jasności sądu i spokoju córki, uczuł, że go ogarnia gniew na myśl, że młody człowiek ma rację i że postąpiono z nim nieludzko, zostawiając go w Taverney wraz z Mahonem. To też, gdy Andrea złagodniała, on właśnie zapalał się coraz bardziej.
— Ty bandyto! — wykrzyknął. — Włóczysz się, próżnujesz, a gdy przyjdzie zdać sprawę ze swego postępowania, uciekasz się do takich bzdur, jakie słyszeliśmy przed chwilą. Dobrze! Nie chcę brać na siebie odpowiedzialności za to, że taki łotr i cygan plącze się po ulicach królewskiego miasta!
Andrea gestem chciała powstrzymać ojca; czuła, że wszelka przesada nie przystoi ludziom wyższym. Lecz baron odsunął rękę córki i ciągnął dalej.
— Już ja cię polecę panu de Sartines i powędrujesz do Bicêtre, ty hultaju, ty filozofie!
Gilbert cofnął się o krok, nasadził kapelusz i blady z gniewu rzekł:
— Trzeba panu wiedzieć, panie baronie, że w Paryżu znalazłem sobie takich protektorów, iż pański de Sartines wyczekuje w przedpokoju aż go przyjąć raczą!
— Ach, tak! — wrzasnął baron, dobrze! Jeżeli ominie cię Bicêtre, to w każdym razie nie wywiniesz się od batów! Andreo, zawołaj brata, jest tu gdzieś niedaleko!
Andrea nachyliła się do Gilberta i rzekła rozkazująco:
— Panie Gilbercie, niech się pan usunie.
— Filipie, Filipie! — wołał starzec.
— Uciekaj pan! — powtarzała Andrea, lecz młodzieniec stał niemy i nieruchomy, jakby w ekstazie.
Do okna karocy podjechał jeździec, zwabiony wołaniem barona. Był to Filip de Taverney w uniformie kapitana, rozpromieniony i piękny.
— Patrzcie, Gilbert tu! — rzekł dobrodusznie, poznając młodzieńca. — Jak się masz Gilbercie? — Czego życzysz sobie ojcze?
— Dzień dobry, panie Filipie — odrzekł Gilbert.
— Czego sobie życzę — krzyknął baron, blady z wściekłości — chcę, abyś wypłazował tego błazna!
— Ale czemże on zawinił? — zapytał Filip, patrząc ze wzrastającem ździwieniem to na jesienie barona, to na przerażającą niewrażliwość Gilberta.—
— Zawinił, zawinił! — wołał baron. Bij Filipie, bij jak psa!
Taverney zwrócił się do siostry.
— Co on zrobił, Andreo? powiedz, może tobie ubliżył?
— Ja! — wybuchnął Gilbert.
— Nie, Filipie — odrzekła Andrea, — nic nie zrobił; mój ojciec jest w błędzie. Pan Gilbert ne jest już na służbie u nas, ma więc prawo udać się, gdzie mu się podoba. Ojciec nie chce tego zrozumieć, a ujrzawszy go tutaj, wpadł w gniew.
— I to wszystko? — spytał Filip.
— Wszystko, mój bracie i nie pojmuję zupełnie gniewu pana de Taverney, gdy rzeczy i ludzie nie zasługują nawet na spojrzenie.
Baron zamilkł, zawstydzony królewską obojętnością córki.
Gilbert, zdruzgotany tą pogardą, spuścił głowę. Wolałby cios śmiertelny, wymierzony szpadą Filipa, a nawet krwawą pręgę od jego bicza.
Należało odejść.
Na szczęście w tejże chwili mowy skończyły się i karety ruszyły naprzód. Pojazd barona oddalił się powoli, za nim szły inne; Andrea znikła jak w śnie... Gilbert został sam, bliski płaczu lub wybuchu wściekłości; zdawało mu się, że już nie zdoła udźwignąć brzemienia swej niedoli.
Wtem czyjaś ręka spoczęła mu na ramieniu.
Odwrócił się i ujrzał Filipa, który zsiadłszy z konia i oddawszy go żołnierzowi, zwrócił się do niego uśmiechnięty.
— Cóż to się stało mój biedny Gilbercie? Dlaczego jesteś w Paryżu?
Swobodny i serdeczny ton jego słów wzruszył chłopaka.
— Ech, proszę pana — rzekł i mimo robionego stoicyzmu wyrwało mu się westchnienie — i cóżbym począł w Taverney, niech pan sam powie! Umarłbym z rozpaczy i głupoty, a wreszcie z głodu poprostu!
Filip zadrżał, bo sądząc bezstronnie, jak Andrea, również z przykrością wspominał owo opuszczenie Gilberta.
— I ty myślisz, biedne dziecko, że wyżyjesz w Paryżu, bez pieniędzy, bez protekcji, bez pomocy?
— Tak sądzę, panie. Tam gdzie jest wielu ludzi, którzy żyją w bezczynności, człowiek chcący pracować rzadko umiera z głodu.
Filipa zdziwiła ta odpowiedź. Nigdy dotąd nie zwracał uwagi na Gilberta, przywykł widzieć w nim domownika bez znaczenia.
— Czy masz przynajmniej co jeść? — zapytał.
— Zarabiam na chleb, panie Filipie i to mi wystarcza do szczęścia, bo zawsze czyniłem sobie wyrzuty, że jem chleb, na który nie zapracowałem.
— Przypuszczam, że nie mówisz o tym, który ci dawano w Taverney? Twój ojciec i matka byli wiernymi sługami naszej rodziny, a i ty starałeś się być pożytecznym.
— To było moim obowiązkiem, panie.
— Słuchaj, Gilbercie — ciągnął młody człowiek wiesz, że zawsze cię lubiłem, zawsze inaczej sądziłem niż wszyscy. Czy miałem słuszność, czy nie, przyszłość pokaże. Twoja dzikość wydawała mi się delikatnością, szorstkość uważałem za dumę.
— Och, panie kawalerze! — westchnął Gilbert.
— Byłem, jak ty, młody; jak ty, nie czułem się szczęśliwy w mojem ówczesnem położeniu. Pewnego dnia uśmiechnęła mi się fortuna. A więc pozwól, Gilbercie, że ci dopomogę, zanim tobie z kolei życie się uśmiechnie.

— O dzięki ci, panie, dzięki!
— Co chcesz robić? Zdaje się, że masz usposobienie zanadto niezależne, aby wstąpić do służby.
Gilbert z pogardliwym uśmiechem zaprzeczył głową.
— Chcę się uczyć — rzekł.
— Lecz, aby się uczyć, potrzeba nauczycieli; aby ich opłacić, trzeba pieniędzy.
— Zarobię je, proszę pana.
— Zarobisz? A ileż potrafisz zarobić?
— Zarabiam dziennie dwadzieścia pięć groszy, a mogę zarobić trzydzieści, a nawet czterdzieści.
— Ależ to wystarczy zaledwie na jedzenie!
Gilbert uśmiechnął się.
— Widzisz, być może, że jestem niezręczny, lecz chcę ci ofiarować moje usługi.
— Swoje usługi, pan, mnie, panie Filipie?
— Oczywiście! Czy wzdragałbyś się je przyjąć?
Gilbert nie odpowiedział.
— Ludzie. powinni sobie wzajemnie pomagać. Czyż wszyscy nie jesteśmy braćmi? — ciągnął dalej kawaler de Maison-Rouge.
Gilbert podniósł głowę i wpił oczy w szlachetną twarz młodego człowieka.
— Dziwią cię te zasady? — zapytał Filip.
— Nie, panie, znam je; lecz nie słyszałem ich nigdy od człowieka pańskiej kondycji.
— Pod tym względem masz rację; a jednak są to zasady dominujące w naszem pokoleniu. Sam delfin je podziela. A więc nie bądź hardy w stosunku do mnie, bo to, co ci pożyczę, oddasz mi kiedyś. Kto wie, czy nie zostaniesz jakim Colbertem lub Vaubanem?
— Albo Tronchinem — dodał Gilbert.
— Niech będzie. Oto moja kiesa, podzielmy się.
— Dziękuję, panie — rzekł chłopak nie przekonany, lecz mimo woli wzruszony tą niezwykłą serdecznością Filipa. — Dziękuję, nie potrzebuję niczego. Tylko... tylko jestem jeszcze bardziej wdzięczny, niż byłbym, przyjąwszy dar pański
I skłoniwszy się oniemiałemu Filipowi szybko znikł w tłumie.
Młody kapitan czekał kilka chwil, jakby nie wierząc swym oczom i uszom; wreszcie, widząc, że Gilbert już nie wróci, wsiadł na konia i odjechał na swe stanowisko.

L
OPĘTANA

Umilkły głosy dzwonów, turkot pojazdów i dudnienie bębnów. Cała ta wspaniałość święta już straconego, ześliznęła się do duszy księżny Ludwiki i rozbiła jak fala o mur jej celi.
Kiedy odjechał król, który jeszcze usiłował powrócić córkę światu jako ojciec i władca, zapomocą uśmiechów, po których następowały prośby w tonie rozkazu; kiedy odjechała delfinowa, którą od pierwszego rzutu oka uderzyła prawdziwa wielkość duszy jej dostojnej ciotki — ksieni karmelitanek kazała pozdejmować obicia, zabrać kwiaty, pochować koronki.
Z całej gromadki, jeszcze poruszonej niezwykłem zdarzeniem, ona jedna nie mrugnęła okiem nawet, gdy ciężka brama, na chwilę otwarta, zatrzasnęła się z hałasem, odgradzając znów samotnię od świata.
Następnie wezwała skarbniczkę.
— Czy podczas tego zamieszania, jakie panowało przez dwa dni, ubodzy otrzymali jałmużnę, jak zazwyczaj?
— Tak, Księżno.
— Czy odwiedzano chorych, jak zazwyczaj.
— Tak.
— Czy żołnierze mieli się czem pokrzepić?
— Wszyscy dostali chleb i wino, które Wasza Wysokość kazała przygotować.
— A więc nikt cierpiący nie został bez pomocy.
— Nikt.
Księżna Ludwika zbliżyła się do okna, wdychając wonie, które niósł z wirydarza świeży posiew wieczorny. Skarbniczka z szacunkiem czekała na dalsze rozkazy lub na odprawę.
Nagle dało się słyszeć silne uderzenie kopyt o drzwi szopy.
— Któżto z dworu pozostał jeszcze w Saint Denis, — spytała księżna Ludwika.
— Jego Eminencja kardynał de Rohan.
— I jego konie są tutaj?
— Nie, stoją w opactwie, gdzie spędził noc.
— Cóż więc znaczy ten łoskot?
— Stoi tu koń cudzoziemki, Wasza Wielebność.
— Jakiej cudzoziemki spytała Ludwika, zbierając wspomnienia.
— Tej Włoszki, która przybyła wczoraj wieczorem prosić Waszą Wysokość o przyjęcie.
— Ach, prawda! — gdzie ona jest?
— Pewnie w swoim pokoju lub w kościele.
— Co robiła od wczoraj?
— Od wczoraj nie wzięła nic do ust prócz chleba a całą noc spędziła na modlitwie w kaplicy.
— Pewnie jakaś wielka grzesznica, — rzekła księżna, marszcząc brwi.
— Nie wiem, Wasza Wielebność, bo nie mówi z nikim.
— Jak wygląda?
— Piękna jest i ma wyraz twarzy dumny i słodki zarazem.
— Gdzież była rano w czasie ceremonji?
— W swoim pokoju przy oknie; śledziła trwożnie z poza firanki każdą zbliżającą się osobę, jakgdyby w każdej spodziewała się ujrzeć wroga.
— Jakaś ofiara tego świata, w którym żyłam.
Niech wejdzie.
Skarbniczka zwróciła się ku drzwiom.
— Czy znane jest jej nazwisko? — spytała jeszcze ksieni.
— Lorenza Feliciani.
— Nie znam nikogo tego nazwiska — rzekła księżna pomyślawszy chwilę — ale to nic nie szkodzi, proszę ją wprowadzić.
Ksieni zasiadła w rzeźbionym fotelu, który pochodził z czasów Henryka II; liczył więc przeszło sto lat i służył dziewięciu ostatnim przełożonym.
Był to trybunał, przed którym drżały nieraz biedne nowicjuszki.
Skarbniczka weszła w chwilę potem, prowadząc cudzoziemkę w długim woalu.
Księżna Ludwika miała przenikliwy wzrok, właściwy całej rodzinie królewskiej; wzrok ten spoczął na młodej kobiecie, skoro tylko weszła do gabinetu: lecz Lorenza wydała się jej pokorną i łagodną. Jej szlachetna piękność i niewinne oczy, jeszcze wilgotne od łez, sprawiły, że uczucie uprzedzenia ustąpiło życzliwości i siostrzanemu współczuciu.
— Zbliż się pani — rzekła księżna — i mów!
Młoda kobieta postąpiła krok naprzód i chciała przyklęknąć lecz ksieni powstrzymała ją.
— Czy to pani jest Lorenza Feliciani.
— Tak, to ja.
— I masz mi powierzyć jakąś tajemnicę.
— Pragnę to uczynić.
— Ależ dlaczego nie udasz się do trybunału pokuty? Ja mogę ci udzielić tylko pociechy; kapłan pociechy i przebaczenia.
Ostatnie słowa wyrzekła księżna Ludwika z wahaniem.
— Potrzebuję tylko pociechy, Wasza Wielebność — odrzekła Lorenza — a zresztą tylko kobiecie ośmieliłabym się wyrazić moją tajemnicę. Tobie jednej mogę to powiedzieć dostojna Pani, bo Ty masz władzę, a mnie potrzeba obrony!
— Obrony! Więc cię prześladują, napadają.
— Tak, prześladują mnie — zawołała cudzoziemka z niewymownem przerażeniem.
— A więc zastanów się pani, tu jest klasztor, nie forteca; to znaczy, że żadne ludzkie namiętności nie mają tu przystępu, chyba aby wygasnąć w tych murach; że niema tu niczego, co mogłoby służyć za broń przeciw innemu człowiekowi. Tu nie jest przybytek sprawiedliwości, siły i odwetu, tylko dom Boży. Udaj się więc do władz świeckich.
— Tylko w domu Bożym mogę znaleźć spokój. Władze nie poradzą nic przeciw człowiekowi, którego się obawiam.
— Któż to jest? — spytała ksieni z mimowolnym lękiem.
Lorenza przysunęła się do księżny i rzekła ze zgrozą:
— Kto to jest? — Jestem pewna, że to jeden z demonów, którzy wypowiedzieli wojnę rodzajowa ludzkiemu i których Szatan, książę ciemności obdarzył siłą nadprzyrodzoną.
— Cóż pani mówi! — zdumiała się księżna, bacznie patrząc na nią, jakgdyby chcąc się upewnić, że nie jest szaloną.
— A ja, ja nieszczęsna, — zawołała Lorenza, załamując śliczne swe dłonie — ja znalazłam się właśnie na drodze tego człowieka i jestem...
— Dokończ pani! Lorenza zbliżyła się jeszcze i zupełnie cicho, sama przerażona tem, co mówi, szepnęła:
— Jestem opętana.
— Opętana!? — krzyknęła księżna.
— Niestety!
— Lecz pozwól sobie pani powiedzieć, że właśnie wyglądasz na jedną z tych uprzywilejowanych stworzeń boskich; jesteś bogata, piękna, rozsądna i nic nie wskazuje nawet śladu tej straszliwej, a tajemniczej choroby, którą nazywają opętaniem.
— Pani, ta ponura tajemnica kryje się w mojem życiu i jego przygodach.
— Więc proszę, opowiadaj pani i zacznij od początku. Kim są twoi rodzice i co cię z nimi rozdzieliło?
— Rzymianką jestem, o pani. Mieszkałam z rodziną w Rzymie. Ojciec pochodzi ze starej szlacheckiej rodziny, ale jak wielu patrycjuszy rzymskich, jest ubogi. Mam również matkę i starszego brata. Mówiono mi, że we Francji, gdy rodzina arystokratyczna ma syna i córkę, poświęca się posag córki, aby kupić szlify wojskowe dla syna. U nas, w Rzymie, poświęca się córkę, aby syn mógł zostać wysokim dostojnikiem Kościoła. Ja więc nie otrzymałam lepszego wykształcenia, bo trzeba było kształcić brata, który, jak mówiła naiwnie matka „uczy się na kardynała“. Dlatego też ofiarowano wszystko, aby dopomóc bratu, a mnie postanowiono oddać do klasztoru Karmelitanek w Subiaco.
— A pani co na to?
— Nic, księżno. Od dzieciństwa przedstawiano mi jako konieczność; nie miałam sił ani woli sprzeciwiać się temu. Zresztą nie pytano mnie wcale o zdanie. Ojciec rozkazał, mnie pozostawało tylko słuchać. Widziałam zresztą dookoła siebie podobne przykłady. Wszystkie moje przyjaciółki, które miały braci, spłacały w ten sam sposób haracz dla świetności rodziny. Nie mogłam się więc nawet skarżyć; nie wymagano ode mnie nic więcej, niż to było uświęcone zwyczajem. Matka tylko pieści mnie więcej, wiedząc, że coraz bliższym jest dzień, kiedy będę musiała ją opuścić. Nadszedł on nareszcie. Nowicjat. Ojciec zebrał pięćset talarów na wiano klasztorne i wyjechaliśmy do Subiaco.
Z Rzymu do Subiaco jest ośm lub dziewięć mil, lecz drogi górskie są tak uciążliwe, ze w pięć godzin zrobiliśmy zaledwie trzy mile. Podróż, choć uciążliwa, podobała mi się bardzo. Uśmiechałam się, jak do szczęścia, które dla mnie umierało na zawsze. Przez całą drogę szeptałam ciche słowa pożegnania do drzew, strumyków, skał; zegnałam nawet spalone żarem słońca kobierce traw. Kto wie czy tam w klasztorze będą skały, strumienie, drzewa, trawa...
Droga szła przez las u stóp spiętrzonych skał. Nagłe zatrzymanie się powozu i krzyk matki obudziły mnie z mych marzeń. Ojciec mój chwycił za pistolety.
Zatrzymali nas bandyci. Z obłoków spadłam na ziemię.
— Biedne dziecko! — westchnęła księżna Ludwika, którą opowiadanie coraz bardziej interesowało.
— O tak! Nie przeraziłam się jednak bardzo, bo przecież tym ludziom chodzić mogło jedynie o pieniądze, a te, które nam mogli zabrać, były przeznaczone na moje wiano klasztorne. Jeśli je zabiorą, nie będzie wiana, a tem samem moje wstąpienie do klasztoru odwlecze się aż do czasu, gdy ojciec będzie mógł zebrać na nowo tę sumę. Wiedziałam zas ile będzie trzeba na to i czasu i trudów.
Lecz, gdy zabrawszy nam pieniądze, miast puścić nas wolno w dalszą drogę, rzucili się na mmie, gdy ujrzałam, jak próżne były wysiłki ojca, który usiłował mnie obronić, gdy ujrzałam łzy matki, błagającej bandytów o zmiłowanie, zrozumiałam, ze zagraża mi jakieś wielkie niebezpieczeństwo, jakieś nieznane nieszczęście. Poczęłam głośno wzywać pomocy, choć zdawałam sobie sprawę, że w tej głuszy nikt mnie nie usłyszy. Bandyci jednak, nie niepokojąc się zupełnie moimi krzykami, łzami matki i szamotaniem się ojca, związali mi ręce z tyłu i rzucając w mym kierunku plugawe spojrzenia, które w dziwnem jasnowidzeniu rozpaczy zaczynałam rozumieć, rozpoczęli grę w kości na rozścielonej chuście jednego z nich. Najbardziej przerażało mię to, że nie widziałam stawki, o jaką grali. Kości przechodziły z rąk do rąk, a ja drżałam z przerażenia, bo zaczynałam rozumieć, że stawką jestem ja.
Nagle jeden z bandytów zerwał się i z triumfalnym rykiem, wśród klątw swych towarzyszy, podbiegł do mnie, chwycił mię w ramiona i wżarł się ustami w moje usta.
Krzyknęłam, jakgdybym poczuła na wargach rozpalone żelazo.
Och, mój Boże! Umrzeć! umrzeć! wołałam. Ojciec wił się na ziemi w poczuciu niemocy; matka moja zemdlała.
Miałam tylko jedną nadzieję, że któryś z bandytów z wściekłości przegranej przebije mię nożem. Nagle na ścieżce zjawił się jakiś człowiek na koniu. Zamienił ze strażnikem jakieś hasło i ten go przepuścił. Człowiek ten, średniego wzrostu, o twarzy charakterystycznej i stanowczem spojrzeniu, posuwał się dalej spokojnie, jadąc stępa.
Nieznajomy zatrzymał się wreszcie przy mnie; podniósł do ust gwizdek, umieszczony w rączce bata. Na przenikliwy świst, bandyta, który już unosił mnie w ramionach, odwrócił się i nagle upuścił mnie na ziemię.
— Chodź tu — rzekł przybysz.
A gdy rozbójnk się wahał, zgiął ramię pod kątem i przyłożył dwa rozłożone palce do piersi. I bandyta zbliżył się natychmiast, jakby to był znak jakiegoś potężnego władcy. Wtedy nieznajomy nachylił się i rzekł mu do ucha:
Mac.
Wymówił tylko to jedno słowo, jestem tego pewna, bo patrzyłam i słuchałam tak, jakby każdy ruch, słowo każde miało stanowić o mojem życiu lub śmierci.
Benac — odpowiedział zbójca.
Potem, pomrukując jak lew poskromiony, rozciął sznury na moich rękach i poszedł rozwiązać mego ojca i matkę.
Ponieważ pieniądze były już podzielone, więc każdy z rozbójników przychodził i kładł swą część na dużym kamieniu. Ani jednego talara nie zabrakło.
Tymczasem ja uczułam, że wracam do życia w ramionach ojca i matki.
— A teraz idźcie — rzekł do bandytów nasz nieznany dobroczyńca.
Ci usłuchali rozkazu i zniknęli w lesie.
— Lorenzo Feliciani — rzekł wtedy do mnie, ogarniając mnie swem władczem spojrzeniem—jedz dalej, jesteś wolna.
Rodzice moi dziękowali nieznajomemu, który mię znał jakimś cudem. Wsiedliśmy znów do powozu; ja z pewnym żalem, jakby jakaś siła nieprzeparta ciągnęła mię ku mojemu zbawcy. Patrzyłam za nim, póki nie zniknął mi z oczu; wtedy dopiero ustąpił dziwny ucisk, jaki czułam w piersi.
W dwie godziny później byliśmy w Subiaco.
— Lecz któż to był ten niezwykły człowiek? — zapytała księżna, wzruszona prostotą opowiadania.
— Racz słuchać dalej, Wasza Wysokość — niestety, nie skończyło się na tem.
— Słucham — odpowiedziała ksieni.
Młoda kobieta tak dalej ciągnęła:
Po drodze rozmawialiśmy naturalnie o tym naszym niezwykłym zbawcy, który zjawił się tak nagle, potężny i tajemniczy, jak zesłannik nieba.
Ojciec, mniej łatwowierny niż ja, podejrzewał, że był to herszt jednej z band, grasujących we Włoszech, które, choć podzielone na oddziałki, podlegają jednemu najwyższemu dowódcy. Herszt taki, dzierżący władzę absolutną, nagradza, dzieli i karze wedle uznania. Ja jednak, choć doświadczeniem nie dorównywałam ojcu, słuchając tylko instynktu i serca przepełnionego wdzięcznością, nie wierzyłam, nie mogłam uwierzyć, aby on był bandytą. To też codziennie do modlitwy wieczornej dodawałam odtąd westchnienie do Madonny na intencję mego zbawcy.
Tegoż dnia przestąpiłam próg klasztoru; byłam smutna, lecz zrezygnowana. Przesądna, ja wszystkie Włoszki, sądziłam, że Bóg dlatego ochronił mię od bandytów, dybiących za poduszczemem szatana na mą niewinność, aby mieć dla Siebie, całą, czystą i niezmazaną. Nie sprzeciwiałam się więc, gdy rodzice i przełożona naglili mię do złożenia ślubów. Polecono mi złożyć prośbę do papieża o zwolnienie z nowicjatu. Napisałam i położyłam mój podpis. Ojciec mój ułożył ją w słowach pełnych tak gorącego pragnienia, że Jego Świątobliwość w drodze specjalnej łaski zezwolił, aby nowicjat trwający dla innych rok lub dwa lata, ograniczono dla mnie do jednego miesiąca.
Zawiadomiono mnie o tem; przyjęłam tę wiadomość obojętnie. Przez dwa tygodnie trzymano mnie w odosobnieniu, by oddalić ode mnie myśli światowe. Rano, dnia piętnastego otrzymałam rozkaz, abym wraz z innemi siostrami zeszła do kaplicy.
We Włoszech kaplice klasztorne są dostępne dla publiczności. Weszłam na chór i usiadłam w stallach. Zielone zasłony u krat rozsunięto i było widać nawę kościoła.
Przez to okno na świat ujrzałam człowieka, który stał wśród klęczącej kornie rzeszy wiernych. Patrzył na mnie, a raczej pożerał mię oczyma. Doświadczyłam znów tego dziwnego uczucia, jakbym chciała wyjść sama z siebie, jakby mię coś przyciągało. Zupełnie tak samo, jak mój brat przyciągał nieraz magnesem igiełkę przez kartkę papieru.
Zwyciężona, opanowana, niezdolna oprzeć się tej sile, wychyliłam się ku niemu i składając ręce jak do modlitwy ustami i sercem rzekłam:
— Dzięki, o dzięki!
Siostry patrzyły na mnie z podziwem, nie rozumiejąc mego wzruszenia ani słów. Niektóre podniosły się w stallach i spojrzały w nawę. Ja sama z drżeniem spojrzałam po raz wtóry.
Obcy człowiek zniknął.
Pytały mnie, co mi się stało, lecz rumieniłam się tylko i bladłam naprzemian, jąkając słowa bez związku.
— I od tej chwili, Wasza Wielebność — wykrzyknęła Lorenza z rozpaczą — od tej chwili jestem w mocy demona!
— Dotychczas nie Widzę w tem nic nadprzyrodzonego — rzekła z uśmiechem księżna. — Uspokój się, moja siostro i mów dalej.
— Czułam się zupełnie opanowaną, demon posiadał moje serce, umysł i duszę.
— Obawiam się, czy ten demon, to nie miłość, siostrzyczko — rzekła ksieni.
— Och, z powodu miłości nie byłabym tak cierpiała, nie ściskałoby mi się tak serce, nie drżałoby całe ciało jak drzewina podczas burzy! Miłość nie nasunęłaby mi takiej złej myśli...
— Jakaż to była zła myśl, moje dziecko?
— Powinnam była wyznać wszystko spowiednikowi, nieprawdaż?
— Bezwątpienia.
— A więc demon, który mię opanował, podszepnął mi właśnie, aby zachować w tajemnicy wszystko, co się działo we mnie.
— To zła myśl rzeczywiście — rzekła księżna. — lecz demon podszeptujący opętanej kobiecie tylko takie myśli, jest jeszcze względnie niewinny. Opowiadaj dalej!
— Nazajutrz wezwano mię do rozmównicy. Ujrzałam tam naszą sąsiadkę z via Frattina w Rzymie, młodą kobietę, która smuciła się moim wyjazdem, bo zawsze spędzałyśmy razem wieczory na gawędach i śpiewie. Przy drzwiach czekał na nią jakiś człowiek, otulony w płaszcz. Robił wrażenie służącego. Przykuł on odrazu moje oczy do siebie, choć zdawał się wcale nie zwracać na mnie uwagi, choć nie przemówił ani słowa, odgadłam w nim mego nieznanego opiekuna. Rozterka zagościła znów w mojem sercu. Uczułam, że moc tego człowieka ogarnia mnie całą. Gdyby nie kraty, które nas dzieliły, pospieszyłabym zapewne do niego. Zebrałam całą siłę woli i spytałam sąsiadkę, kim jest ten towarzyszący jej człowiek. Okazało się, że nie znała go prawie zupełnie. Miał z nią przybyć jej mąż, lecz w ostatniej chwili przed odjazdem przyszedł w towarzystwie tego oto człowieka i rzekł do niej: „nie mogę cię odwieźć do Subiaco, lecz mój przyjaciel mnie wyręczy“.
Nie pytała go więcej, bo bardzo chciała mię zobaczyć i przybyła w towarzystwie nieznajomego.
Sąsiadka moja była to bardzo pobożna kobieta. Ujrzawszy w kącie, uchodzący za cudowny, posąg Madonny uklękła przed nim, aby się pomodlić.
Wówczas to człowiek ów zbliżył się cicho do mnie, odchylił płaszcz zasłaniający jego oblicze i spojrzał na mnie oczyma, w których płonęły dziwne ognie.
Czekałam na jego słowa z zapartym oddechem. Lecz on tylko wyciągnął ręce ponad moją głową i oparł je o kratę. Wpadłam jakgdyby w jakąś ekstazę. Uśmiechnął się do mnie; odpowiedziałam mu uśmiechem, przymykając oczy, jakgdyby w omdleniu. Lecz on widocznie chciał się tylko przekonać, czy ma moc nade mną, bo odsunął się i znikł. W miarę tego, jak się oddalał, czułam, że powracam do przytomności. Byłam jednak jeszcze pod wrażeniem tej halucynacji, gdy moja sąsiadka ukończywszy modły, pożegnała się ze mną i wyszła. Rozbierając się wieczorem znalazłam pod welonem na piersiach karteczkę, która zawierała tylko trzy wiersze: „W Rzymie karzą śmiercią tego, kto kocha zakonnicę. Czy wydasz na śmierć człowieka, króremuś winna życie?
Od tego dnia, pani, opętana byłam zupełnie, bo kłamałem nawet przed Bogiem, bojąc się przyznać, że tyle, co o Nim, a może nawet więcej myślę o obcym mężczyźnie.
Lorenza przeraziła się sama swych słów i spojrzała z przestrachem w oczy wielebnej ksieni. Były one jednak mądre i łagodne.
— To wszystko nie jest opętaniem — rzekła stanowczo ksieni Ludwika. — Powtarzam ci, że jest to nieszczęśliwa namiętność, a jak rzekłam, sprawy tego świata nie mają tu przystępu, chyba w formie żalu.
— Jako żal, księżno? — zawołała Lorenza. — Widzisz mię pani u nóg swoich we łzach błagającą o wyrwanie z mocy piekielnej tego człowieka i pytasz, czy czuję żal? Ach — nietylko żal, lecz wyrzuty najstraszliwsze.
— Dotąd jednak... — chciała mówić dalej ksieni.
— Poczekaj pani, posłuchaj do końca, lecz błagam nie sądź surowo!
— Łagodność i wyrozumiałość są moim obowiązkiem, jestem na usługi wszystkich cierpiących.
— Dzięki, dzięki z całego serca. Jesteś księżno aniołem pociechy!
Trzy razy w tygodniu schodziłyśmy do kaplicy; za każdym razem był tam nieznajomy. Chciałam już nie schodzić pod pozorem choroby. O słabości ludzka! Gdy nadeszła godzina, schodziłam mimowoli, jakgdyby popychała mnie jakaś obca siła. Zanim przybył, miałam chwile spokoju i pogody. Zbliżanie się jego odczuwałam dokładnie. Mogłam powiedzieć: jest o sto kroków, wchodzi w bramę, jest już w kościele — i to wszystko nie patrząc w jego stronę. Gdy zaś stanął na swem zwykłem miejscu, oczy moje, podczas najżarliwszej modlitwy odwracały się od książki i szły za nim. Z początku nie mogłam patrzeć na niego ze strachu, później zaczęłam pragnąć jego widoku i wyprzedzać myślą każde spotkanie. Nieraz, jak we śnie, zdawało mi się, że go widzę na ulicy, nocą, że czuję jak chodzi pod mojemi oknami.
Stan mój nie uszedł uwagi towarzyszek. Powiadomiona o tem przeorysza, wezwała matkę. Na trzy dni przed obłóczynami weszły do mej celi trzy najbliższe memu sercu osoby: ojciec, matka i brat.
Mówili, że przychodzą mnie uścisnąć poraź ostatni, lecz widziałam dobrze, że odwiedziny te mają jeszcze inny cel. Rzeczywiście, matka moja, zostawszy ze mną sam na sam, starała się mnie wybadać. Wpływ demona okazał się jednak i w tym wypadku, bo zamiast opowiedzieć matce wszystko, uparcie zaprzeczałam wszystkiemu.
Nadszedł dzień, w którym miałam złożyć śluby, a ja byłam w nieustannej rozterce i pragnąc i obawiając się równocześnie godziny, w której miałam się oddać zupełnie Bogu. Czułam, że jeśli demon mój zechce wykonać zamach na mnie, wybierze tę właśnie uroczystą chwilę.
— I ten dziwny człowiek nie pisał do ciebie, siostro, od czasu pierwszego listu, który znalazłaś pod kwefem? — spytała księżna.
— Nigdy.
— Czy w tym okresie czasu nigdy z nim nie mówiłaś?
— Nigdy, chyba w myśli.
— Ani nie pisałaś do niego?
— Och, nigdy.
— Opowiadaj dalej! Mówiłaś o dniu obłóczyn.
— Więc, jak mówiłam Waszej Wysokości, przypuszczałam, że w dniu tym rozstrzygnie się mój los i skończą się moje tortury. Nadeszła godzina rozpoczęcia ceremonji. Zeszłam do kościoła blada, niespokojna, lecz może mniej wzburzona niż zwykle; ojciec, matka, brat, ta sąsiadka z Rzymu, która mię odwiedzała i inni nasi przyjaciele byli w kościele; zbiegli się też mieszkańcy miasteczka i okoliczni wieśniacy, bo rozeszła się wieść, że jestem piękna, a ludzie mówią, że piękna ofiara jest milszą Bogu. Nabożeństwo się rozpoczęło.
Całą duszą, wszystkiemi modłami, pragnęłam przyspieszyć chwilę decydującą, bo jego nie było w kościele, a w jego nieobecności czułam się jeszcze trochę panią swej woli. Już kapłan obrócił się do mnie, pokazując mi Chrystusa, któremu miałam się ofiarować, już wyciągałam ramiona do jedynego Zbawcy, gdy zwykłe drżenie zwiastowało mi, że demon się zbliża. Uczułam jakby cios w piersi, który mi zatamował oddech, gdy przestąpił próg kościoła, wreszcie jakaś przemożna siła odwróciła oczy moje od Chrystusa i skierowała w przeciwną stronę.
Prześladowca mój stał pod amboną i patrzył na mnie uporczywiej, niż zwykle.
Od tej chwili należałam wyłącznie do niego: już nie istniała dla mnie ceremonja ani modlitwa.
Myślę, że zadawano mi pytania wedle rytuału, lecz ja nie odpowiadałam. Przypominam sobie, że mię trzymano pod ramiona jak nieżywą. Pokazano mi nożyce, błyszczące w promieniach słońca, lecz nie mrugnęłam nawet. Uczułam zimno żelaza na karku, szczękanie nożyc w moich włosach.
W tej chwili uczułam, że opuszczają mnie siły a dusza uchodzi z ciała i idzie ku niemu. Upadłam na posadzkę, lecz co dziwne, nie omdlała, lecz jakgdyby uśpiona. Usłyszałam gwar tłumu, a potem nie czułam już nic. Ceremonję przerwano, wśród pobożnych zapanowało zamieszanie.
Księżna załamała ręce ze współczuciem.
— Nieprawdaż — rzekła Lorenza — to straszny wypadek i łatwo się domyślić, że był on dziełem odwiecznego nieprzyjaciela Boga i ludzi?
— Uważaj, biedna kobieto — odpowiedziała księżna z akcentem tkliwego współczucia — aby nie przypisywać przyczyn nadnaturalnych temu, co jest tylko zwykłą ludzką słabością. Zemdlałaś na jego widok i oto wszystko. Mów dalej!
— O pani, pani, nie mów tak — zawołała Lorenza — lub przynajmniej poczekaj z wydaniem sądu aż dowiesz się wszystkiego. Nic nadzwyczajnego! — ciągnęła dalej — ależ w takim razie przyszłabym do siebie po kwadransie, po godzinie wreszcie.
— Bezwątpienia — rzekła księżna. — I cóż? Czy nie tak było?
— Pani — rzekła głucho Lorenza — gdy przyszłam do siebie była noc. Szybkie a miarowe regularne wstrząśnienia czułam już od kilku chwil. Podniosłam głowę, sądząc, że jestem pod sklepieniem kaplicy lub pod firankami mego łóżka w celi. Ujrzałam obłoki, góry i szczyty drzew. Nagle uczułam na swej twarzy ciepło oddechu; myśląc, że to siostra infirmierka przyszła zajrzeć do mnie, chciałam jej podziękować. Księżno! głowa moja spoczywała na piersi mężczyzny, a mężczyzną tym był mój prześladowca!
Nie wierząc oczom, poczęłam dotykać się rękami mej twarzy i ciała, aby upewnić się czy żyję i czy nie śnię. Krzyknęłam. Byłam ubrana całkiem biało, na czole miałam koronę z białych róż, jak panna młoda, lub jak umarła.
Księżna wydała okrzyk przestrachu i zdumienia. Lorenza ukryła twarz w dłoniach.
— Nazajutrz — kończyła szlochając — sprawdziłam czas: byłą środa. Przez trzy dni byłam więc nieprzytomna; nie wiem zupełnie, co zaszło w tym czasie.

LII
HRABIA DE FENIX

Przez długi czas obie kobiety siedziały w głębokiej ciszy; pierwsza pogrążona w rozmyślaniach bolesnych, druga w łatwem do zrozumienia podziwieniu.
Wreszcie księżna pierwsza przerwała milczenie.
— Czyś pani w niczem się nie przyczyniła do ułatwienia tego porwania? — zapytała.
— W niczem, pani.
— I pani nie wie, jakim sposobem wydobyłaś się z klasztoru?
— Nie wiem, pani.
— Klasztor zamykają zwykle starannie i pilnie go strzegą, w oknach są kraty, furtjanka nie rozstaje się nigdy z kluczami, a wysokiego muru, okalającego gmach, nikt nie jest w stanie przesadzić. Tak jest szczególniej we Włoszech, gdzie reguły przestrzegają surowiej niż we Francji.
— Cóż na to odpowiem, kiedy nic zgoła nie wiem.
— Wymawiała mu pani to porwanie?
— O tak!
— Cóż przytoczył na swoje uniewinnienie?
— Że mnie kocha.
— A cóż mu odpowiedziałaś?
— Że mnie przejmuje obawą.
— A więc go nie kochałaś?
— Nie! nie!
— Czyś tego pewna?
— Niestety! człowiek ten dziwnem mnie przejmuje uczuciem. W jego obecności przestaję być sobą, jestem nim; co on chce, to i ja chcę; co rozkaże, czynię; moja dusza nie ma już wtedy władzy, mój rozum woli; jego wzrok mnie podbija i obezwładnia. Czasem rzuca mi wgłąb duszy myśli, nie będące mojemi, czasem zaś wyciąga ze mnie przekonania, tak starannie do tej pory ukryte przede mną samą, że byłabym ich nigdy nie odgadła. O! niech mi księżna wierzy, że to czary.
— To dziwne conajmniej, jeżeli nie nadprzyrodzone — rzekła księżna. — Jakże żyliście po porwaniu?
— Otaczał mnie gorącą miłością i szczerem przywiązaniem.
— Czy to człowiek zepsuty?
— Nie zdaje mi się, przeciwnie, raczej robi wrażenie jakiegoś apostoła.
— A więc kochasz go, przyznaj się?
— Nie! nie! — odrzekła młoda kobieta z najżywszą boleścią — nie! nie kocham go.
— Więc powinnaś była uciec, odwołać się do władz, wezwać pomocy rodziców.
— Kiedy tak mnie pilnowano, że uciec nie mogłam.
— Dlaczegóż nie pisałaś?
— Zatrzymywaliśmy się przez całą drogę tylko w domach, jakby do niego należących, w których wszyscy byli mu posłuszni. Wielokrotnie żądałam papieru, atramentu i pióra, lecz wszyscy ci, do których się zwracałam, musieli już być uprzedzeni przez niego; nikt mnie nie usłuchał.
— W jaki sposób odbywaliście tę podróż?
— Z początku ekstrapocztą, od Medjolanu w ogromnej landarze, jakby w domu ruchomym.
— Jednakże czasami był zmuszony pozostawiać cię samą?
— Tak, lecz wówczas zbliżał się do mnie i mówił: „zaśnij“, i zaraz usypiałam i nie budziłam się, aż po jego powrocie.
Księżna pokręciła głową niedowierzająco.
— Gdybyś była chciała uciec — rzekła księżna — byłoby ci się to z pewnością udało.
— Mnie się zdaje, że nie... Może zresztą byłam oczarowana.
— Jego zaklęciami miłosnemi i jego pieszczotami.
— Bardzo rzadko mówił mi o swej miłości, jedynemi zaś jego pieszczotami, był pocałunek w czoło wieczorem i takiż sam z rana.
— To szczególne, zadziwiające — wyszeptała księżna — a pod wpływem podejrzenia dodała:
— Powtórz mi pani raz jeszcze, że go nie kochasz.
— Zapewniam cię, księżno, uroczyście.
— Powtórz mi, że żaden związek ziemski nie łączy cię z nim.
— Przysięgam Waszej Wysokości.
— Jeżeli się zechce upomnieć, nie będzie miał żadnego do tego prawa?
— Żadnego a żadnego!...
— Powiedz mi, pani, jeszcze, jakim sposobem dostałaś się tutaj? bo mi to wszystko nie może się w głowie pomieścić.
— Skorzystałam z gwałtownej burzy, która nas zaskoczyła za jakiemś miastem, zwanem zdaje się Nancy. On opuścił miejsce obok mnie i poszedł do drugiego przedziału powozu, aby rozmowie się z siedzącym tam starcem. Wskoczyłam na konia i uciekłam.
— Dlaczego uciekłaś do Francji, zamiast powrócić do Włoch?
— Nie chciałam wracać do Rzymu, bo wszyscy są tam prawdopodobnie przekonani, iż człowiek ten działał w porozumieniu ze mną; zniesławionej rodzice by nie przyjęli. Postanowiłam więc uciec do Paryża, albo do innej jakiej stolicy, gdzieby mnie nie znalazło oko ludzkie, a szczególniej jego.
W Paryżu całe miasto zajęte było zamiarem wstąpienia Waszej Wysokości do karmelitanek; wszyscy wysławiali twoją pani pobożność, opiekę nad nieszczęśliwymi — współczucie dla strapionych. To mnie zdecydowało; nabrałam przekonania, że Wasza Wysokość będzie tyle wspaniałomyślną, ażeby mnie przyjąć; dość potężną, ażeby mnie osłonić.
— Odwołujesz się ciągle do mojej potęgi, moje dziecię; czy on jest naprawdę tak potężnym?
— O! i bardzo.
— Lecz kimże on jest? Nie pytałam się ciebie o to do tej pory tylko przez delikatność; a powinnam jednakże wiedzieć, przeciw komu mam cię bronić.
— Znowu nie jestem w stanie udzielić pani dostatecznego objaśnienia. Ja zupełnie nie wiem kto on jest i czem jest, stanowczo twierdzę tylko, że król nie wzbudza korniejszego posłuszeństwa i uszanowania.
— Jakże się nazywa?
— Nazywano go różnemi nazwiskami; lecz dwa tylko zapamiętałam. Jednem nazywa go staruszek, towarzysz podróży naszej z Medjolanu, drugie zaś sam sobie nadaje.
— Jakże go nazywał staruszek?
— Acharat... wszakżeż to nazwisko niechrześcijańskie, nieprawdaż pani?
— A jakież sam sobie nadaje?
— Józef Balsamo.
— Balsamo?...
— Zna on cały świat, odgaduje wszystko, jest współczesnym wszystkiej wieków, żył we wszystkich epokach; opowiada... o! Boże wybacz mi takie bluźnierstwa! Opowiada nietylko o Aleksandrze, Cezarze, Karolu Wielkim, jakgdyby ich znał, a jednakże ci ludzie pomarli przecie bardzo dawno, ale o Kaifaszu, Piłacie i o Panu naszym Jezusie Chrystusie, jakgdyby był patrzył na Jego męczeństwo.
— To jakiś szarlatan — odezwała się księżna.
— Nie rozumiem, co znaczy ten wyraz we Francji — ale wiem doskonale, że jest to człowiek niebezpieczny, straszny, przed którym wszystko się ugina, wszystko korzy, wszystko pada; bezbronnym się wydaje, a jest uzbrojony, zdaje się że sam jest, a na jego skinienie setki ludzi jakby z pod ziemi wychodzą. I wszystko to czyni bez wysiłku, bez trudu, słowem jednem, jednem skinieniem... z uśmiechem na ustach.
— Mniejsza o to — wyrzekła księżna — nabierz otuchy, moje dziecko; ktokolwiek bądź jest ten człowiek, znajdziesz przed nim obronę.
— Obronę w pani, nieprawdaż?
— Tak, dopóty, dopóki sama nie zechcesz uwolnić się z pod mojej opieki. Lecz nie wierz, a tembardziej nie wmawiaj we mnie wiary w mrzonki nadprzyrodzone, wybujałe w twoim chorobliwym umyśle. Wysokie mury Saint-Denis będą dla ciebie dostatecznym szańcem przeciw władzy piekielnej, a nawet przeciw groźniejszej, wierzaj mi, potędze, przeciw potędze ludzkiej. Cóż teraz zamierzasz czynić?
— Klejnotami mojemi pragnę zapłacić wiano i wstąpić do klasztoru, do tego nawet, jeżeli to jest możliwe...
Lorenza powiedziawszy to, złożyła na stole kosztowne bransoletki, cenne pierścionki, przepyszny brylant i drogie kolczyki. Wszystko warte było dwadzieścia tysięcy talarów.
— Czy te klejnoty należą do pani?
— Do mnie należą, bo on mi je darował, a zwracam je Bogu. O jedno tylko prosiłabym...
— O co?
— Ażeby koń jego arabski, Dżerid, na którym uciekłam, był mu zwrócony, jeżeli się o niego upomni.
— Lecz sama nie zechcesz już powrócić do niego?
— Nie jestem jego własnością.
— To prawda, mówiłaś to już przecie. Trwasz więc w postanowieniu wstąpienia do klasztoru w Saint-Denis, chcesz poddać się regule zakonnej, której praktykowanie przerwał ci w Subiaco ten osobliwy wypadek, jaki mi opowiedziałaś?
— Jest to najgorętsze moje pragnienie i błagam na kolanach o tę łaskę.
— No! bądź spokojna, moje dziecko — wyrzekła księżna — od dzisiejszego dnia będziesz żyć między nami, a gdy nas przekonasz, że usiłujesz zasłużyć na tę łaskę, gdy wzorowem postępowaniem, jakiego się spodziewam po tobie, usprawiedliwisz nasze oczekiwania, wtedy poświęcisz się Stwórcy, a zapewniam cię, że nikt cię nie porwie z Saint-Denis, kiedy przełożona nad tobą czuwać będzie.
Lorenza padła do nóg swojej opiekunce, wynurzając najszczersze i najtkliwsze podziękowanie.
Lecz nagle podniosła się nawpół, wytężyła słuch, zbladła, zadrżała.
— O! mój Boże! — wykrzyknęła — mój Boże! mój Boże!
— Co takiego? — zapytała księżna.
— Drżę cała, nie widzi pani? Idzie! idzie!
— Kto?
— On! on zaprzysiągł mi zgubę.
— Ten człowiek?
— Tak, ten człowiek. Czy nie widzi pani, jak drżą moje ręce?
— Rzeczywiście.
— O! — odezwała się rozdzierającym głosem — zbliża się, zbliża się.
— Zwidzenie tylko.
— Nie, nie. Ot, patrz pani, przyciąga mnie wbrew mojej woli; zatrzymaj mnie pani, zatrzymaj.
Księżna pochwyciła młodą kobietę za ramię.
— No! uspokój się biedne dziecko — rzekła choćby to nawet on był, jesteś tu bezpieczna.
— Zbliża się, zbliża się — krzyknęła Lorenza nieludzkim głosem, wskazując ręką na drzwi.
Oczy jej były obłąkane.
— Ależ nie bój się pani. Czyż to można tak wejść do księżniczki Ludwiki francuskiej?... Na to musiałby ten człowiek mieć rozkaz królewski.
— O! nie wiem, jakim sposobem tu wszedł — zawołała Lorenza, upadając na wznak — nie wiem, ale jestem tego pewną, że wstępuje już na schody, że jest zaledwie o dziesięć kroków stąd... że... oto on!
W tej chwili drzwi się otworzyły, księżniczka cofnęła się, przestraszona mimowolnie dziwnym zbiegiem okoliczności.
Ukazała się siostra.
— Kto tam? — zagadnęła księżna — czego chcesz siostro?
— Jakiś pan przybył do klasztoru — odpowiedziała siostra — i życzy sobie widzieć się z Waszą Królewską Wysokością.
— Nazwisko jego?
— Hrabia de Fenix.
— Czy to on? — zapytała księżna Lorenzy — czy znasz pani to nazwisko?
— Nie znam tego nazwiska, lecz to on, on niezawodnie.
— Czegóż chce? — zapytała księżna zakonnicy.
— Jest oddawcą listu uwierzytelniającego Jego królewskiej mości, króla pruskiego do króla francuskiego. Pragnie mieć zaszczyt przedstawić się Waszej Królewskiej Wysokości.
Księżna zastanowiła się cokolwiek, poczem zwracając się do Lorenzy:
— Wejdź do tego gabinetu — rzekła.
Lorenza posłuchała.
— A ty, moja siostro — ciągnęła dalej księżna — wprowadź tego pana.
Siostra skłoniła się i wyszła.
Księżna, przekonawszy się, że drzwi do gabinetu były szczelnie zamknięte, usiadła na fotelu, oczekując nie bez pewnego wzruszenia, co się dalej stanie.
W tejże chwili siostra znów wróciła.
Za nią wszedł człowiek, którego już widzieliśmy, jak się przedstawiał królowi pod nazwiskiem hrabiego de Fenix.
Tak samo był ubrany, miał na sobie mundur pruski, poważnego kroju; nosił perukę po wojskowemu i czarny kołnierz. Wielkie i tak wymowne oczy spuścił przed księżną Ludwiką, tylko na znak uszanowania, jakie szlachcic choćby najwyżej postawiony, winien okazać córce króla francuskiego.
Podniósł je wszakże natychmiast, jakby się obawiał, by go nie posądzono o zbyt wielką uniżoność.
— Składam dzięki Waszej Królewskiej Wysokości za zaszczyt, jaki raczyła mi wyświadczyć. Liczyłem jednak na to, wiedząc dobrze, że Wasza Wysokość wspiera wspaniałomyślnie każdego nieszczęśliwego.
— Rzeczywiście, usiłuję to czynić — odrzekła księżna z godnością, w przekonaniu, że po dziesięciu minutach rozmowy, zbije z tropu tego, który udawał się tak bezczelnie pod cudzą opiekę, nadużywszy wprzód sił swoich. Hrabia skłonił się, nie okazując, że pojął dwoiste znaczenie słów księżnej.
— Cóż mogę dla pana uczynić? — spytała księżna ironicznie..
— Wszystko, Wasza Wysokość!...
— Wytłumacz się pan.
— Nie byłbym się nigdy poważył, bez powodów głębszych, zajmować swoją osobą Waszą Wysokość w zaciszu, jakie sobie obrała, lecz zdaje mi się, że tu znalazła schronienie osoba, która mnie obchodzi niezmiernie.
— Jak się nazywa ta osoba?
— Lorenza Feliciani.
— A czemże dla pana jest ta osoba? czy to pańska krewna, czy siostra?
— To moja żona.
— Pańska żona? — odezwała się księżna, podnosząc głos tak, żeby był słyszany w gabinecie. — Lorenza Feliciani jest hrabiną de Fenix?
— Tak jest; Lorenza Feliciani jest hrabiną de Fenix — odpowiedział hrabia ze spokojem.
— Hrabiny de Fenix niema w klasztorze karmelitanek — odrzekła sucho księżna.
Lecz hrabia nie dał za wygraną i rzekł:
— Widzę z tego, że Wasza Wysokość nie jest jeszcze dostatecznie przekonaną, że Lorenza Feliciani i hrabina Fenix są jedną i tąż samą osobą?
— Zgadł pan, przyznaję — odpowiedziała księżna — że nie mam tego przeświadczenia.
— Jeżeli Wasza Wysokość raczy rozkazać, żeby tu przyprowadzono Lorenzę Feliciani, to nie będzie miała już w tym względzie żadnej wątpliwości. Przepraszam Waszą Wysokość za moje naleganie, lecz jestem bardzo przywiązany do tej młodej kobiety, a przytem jestem przekonany, że i ona żałuje ze mną rozłąki.
— Tak pan mniema?
— Tak mniemam, jakkolwiek niewielkie mogą być moje zasługi.
— O! — pomyślała księżna — Lorenza prawdę powiedziała, ten człowiek jest rzeczywiście niebezpieczny..,.
Hrabia zachował postawę spokojną, a obejście jego nie przekraczało w niczem granic najściślejszej grzeczności dworskiej.
— Spróbujmy kłamać — pomyślała znów księżna Ludwika.
— Nie mogę panu wydać kobiety nie znajdującej się tutaj. Pojmuję, że jej pan szuka gorliwie, będąc do niej tak szczerze przywiązanym, jak dopiero co powiedziałeś, lecz jeżeli pan chcesz ją odnaleźć, szukaj jej gdzieindziej, wierzaj mi.
Hrabia, wchodząc, obrzucił wzrokiem wszystkie przedmioty, znajdujące się w pokoju księżnej i oczy jego zatrzymały się na chwilę, jedną tylko chwilkę wprawdzie, lecz to już było dostateczne, na stolę, stojącym w ciemnym rogu pokoju; na tym właśnie stole Lorenza złożyła swoje klejnoty, jako swe wiano klasztorne. Po błysku, jakim jaśniały w ciemnym kącie, hrabia je poznał.
— Gdyby Wasza Królewska Wysokość, raczyła cofnąć się choć trochę pamięcią wstecz, przypomniałaby sobie, że Lorenza Feliciani była dopiero w tym pokoju i zostawiła na stole te oto klejnoty, a po uzyskaniu posłuchania, odeszła...
Hrabia Fenix uchwycił w lot spojrzenie, jakie rzuciła księżna w stronę gabinetu.
— Oddaliła się do tego pokoju — dokończył.
Księżna zarumieniła się, a hrabia mówił dalej:
— Oczekuję też tylko łaskawego zezwolenia Waszej Wysokości, żeby kazać jej przyjść, a nie wątpię, że to zaraz uczyni.
Księżna przypomniała sobie, że Lorenza zamknęła drzwi za sobą od wewnątrz, tym sposobem nic i nikt nie mógł jej zmusić do wyjścia, prócz jej własnej dobrej woli.
— Ale — wyrzekła, nie starając się nawet ukryć niezadowolenia z bezpożytecznego kłamstwa, cóż uczyni, jeżeli tu przyjdzie?
— Nic, księżno, powie tylko Waszej Wysokości, że będąc moją żoną, pragnie mi towarzyszyć.
Ta odpowiedź uspokoiła księżnę, bo przypomniała sobie skargi i żale Lorenzy.
— Pańską żoną! — czy pan jesteś tego pewny? — rzekła z oburzeniem.
— Możnaby rzeczywiście mniemać, że Wasza Wysokość mi nie wierzy — odrzekł hrabia uprzejmie. — Niema w tem przecież nic nadzwyczajnego, że hrabia Fenix ożenił się z Lorenzą Feliciani, a ożeniwszy się, że się upomina o żonę.
— O! nie! — zawołała księżna Ludwika z niecierpliwością — pan śmiesz twierdzić, że Lorenza Feliciani jest pańską żoną?
— Tak jest — odezwał się hrabia głosem spokojnym — śmiem to twierdzić, bo tak jest.
— Więc pan jesteś mężem Lorenzy?
— Tak, Lorenzy.
— Mężem ślubnym?
— Jak najprawowitszym. A jeżeli pani mi nie dowierza, co mi uwłacza...
— To cóż pan zrobi?
— Pokażę zaraz akt urzędowy naszego ślubu, podpisany przez księdza, który nas połączył.
Księżna drgnęła; taki spokój i pewność siebie zachwiały jej przekonanie.
Hriabia, wyjąwszy pugilares, dobył z niego papier złożony we czworo.
— Oto dowód, że mówię prawdę i że mam prawo upomnieć się o tę kobietę; podpis jest wiarogodny. Może Wasza Wysokość zechce przeczytać akt i sprawdzić podpis?
— Podpis — wyszeptała księżna szyderczo, z powątpiewaniem, bardziej upokarzającem od poprzedniego gniewu — ale jeżeli ten podpis...
— Jest to podpis proboszcza parafji św. Jana ze Strassburga, dobrze znanego Jaśnie Oświeconemu Księciu Ludwikowi, kardynałowi de Rohan i gdyby Jego Eminencja był tutaj...
— Właśnie kardynał jest tutaj — zawołała księżniczka, przeszywając hrabiego roziskrzonym wzrokiem.
— Jego Eminencja nie wyjechał jeszcze z Saint-Denis, znajduję się teraz u kanoników katedralnych; niema też nic łatwiejszego, jak to sprawdzić, według pańskiego życzenia...
— Jest to szczęście prawdziwe dla mnie — odrzekł hrabia, wkładając powoli akt do pugilaresu — gdyż po tem sprawdzeniu, ustaną wszelkie niesłuszne podejrzenia Waszej Wysokości.
— O! ta czelność oburza mnie — zawołała księżna, pociągnąwszy silnie za dzwonek — siostro! siostro!
Zakonnica, która poprzednio wprowadziła hrabiego de Fenix, nadbiegła.
— Niech który pachołek wsiądzie na koń i zawiezie ten list kardynałowi de Rohan; znajdzie go w kapitule katedralnej. Niech kardynał przyjdzie niezwłocznie, czekam.
Mówiąc to, księżna skreśliła naprędce kilka wyrazów, które oddała zakonnicy.
Potem dorzuciła po cichu:
— Postawić zaraz dwóch halabardników w korytarzu, żeby nikt stąd nie mógł wyjść bez mego pozwolenia.
Hrabia zauważył dobrze, że księżna postanowiła walczyć z nim do końca, i podczas gdy pisała, zbliżył się do gabinetu, a utkwiwszy oczy we drzwi, wykonał rękami kilka ruchów, raczej systematycznych niż nerwowych i wymówił kilka słów po cichu.
Księżna odwróciwszy się, ujrzała go w tej postawie.
— Co pan robisz? — zapytała.
— Wzywam Lorenzę Feliciani, ażeby przyszła tu sama i potwierdziła dobrowolnie własnemi słowy, że nie jestem oszustem, ani fałszerzem, co nie przeszkadza, że gotów będę złożyć wszelkie inne dowody, jakich Wasza Wysokość może zażądać.
— Panie! — Lorenzo Feliciani — krzyknął hrabia z taką mocą, że zapanował nad wszystkiem, nawet nad wolą księżnej — Lorenzo Feliciani, wyjdź z tego gabinetu i chodź tu, chodź...
Drzwi jednak pozostały zamknięte.
— Chodź, rozkazuję ci! — powtórzył hrabia.
Klucz zgrzytnął w zamku, a księżna z niesłychanem przerażeniem ujrzała wchodzącą młodą kobietę; w oczach jej zwróconych ku hrabiemu, nie było zupełnie wyrazu gniewu lub nienawiści.
— Co ty robisz, moje dziecię? co czynisz? — zawołała księżna Ludwika — po co wracasz do człowieka, od którego uciekłaś. Wszak powiedziałam ci, że jesteś tu bezpieczna.
— Ona jest równie bezpieczna w moim domu — odparł hrabia.
A odwróciwszy się do młodej kobiety:
— Wszak prawda Lorenzo, że ci bezpiecznie u mnie?
— Tak jest — odpowiedziała.
Księżna w najwyższem osłupieniu złożyła ręce i rzuciła się na fotel.
— A ja, Lorenzo — odezwał się hrabia łagodnym głosem, w którym jednak przebijał rozkaz — ja oskarżony jestem, że użyłem przeciw tobie przemocy. Powiedz sama, czy cię zmuszałem kiedykolwiek?
— Nigdy — odpowiedziała młoda kobieta głosem pewnym i dobitnym, nie okazując żadnego oporu przy tem zaprzeczeniu.
— Więc cóż całe to twoje opowiadanie o porwaniu?... — zawołała księżna.
Lorenza pozostała niemą; patrzyła na hrabiego, jakby życie i słowa jej zależały od niego.
— Jej Wysokość pragnie zapewne wiedzieć, jakim sposobem wyszłaś z klasztoru, Lorenzo? Opowiedz wszystko, począwszy od chwili zemdlenia twego na chórze, aż do obudzenia się w powozie pocztowym.
Lorenza pozostała milczącą.
— Opowiedz wszystko szczegółowo — rzekł hrabia — ja tego chcę.
Lorenza nie mogła powstrzymać się od dreszczu.
— Nie przypominam sobie — odrzekła.
— Szukaj we wspomnieniach, a musisz sobie przypomnieć.
— A! tak, tak, rzeczywiście — odezwała się Lorenza tym samym jednostajnym głosem — przypominam sobie.
— Mów!
— Kiedy zemdlałam, w chwili, gdy nożyczki dotykały moich włoswów, przeniesiono mnie do celi i położono do łóżka. Matka moja siedziała przy mnie do wieczora, a gdy przytomność nie wracała, posłano po felczera wiejskiego, ten zbadał puls, przybliżył lusterko do moich ust i przekonawszy się, że niema tętna ni oddechu, oświadczył, że umarłam.
— Lecz jakim sposobem możesz o tem wiedzieć? — zapytała księżna.
— Jej Wysokość pragnie wiedzieć, jakim sposobem wiesz o tem? — powtórzył hrabia.
— Dziwna rzecz — odrzekła Lorenza, — widziałam i słyszałam, tylko nie mogłam otworzyć oczu, ani mówić, ani się poruszać; byłam jakby w letargu.
— Istotnie — wtrąciła księżna — Tronchin mówił mi nieraz o ludziach będących w letargu, których żywcem pogrzebano.
— Opowiadaj dalej, Lorenzo.
— Matka moja rozpaczała i nie chciała uwierzyć, że umarłam; oświadczyła, że przepędzi przy mnie noc i dzień następny.
Uczyniła, jak postanowiła; minęło jednak trzydzieści sześć godzin, podczas których mnie doglądała, a ja nie drgnęłam, ani nie odetchnęłam.
Na usilne nalegania mojej matki, dozwolono jej doglądać mnie jeszcze przez całą noc z poniedziałku na wtorek.
We wtorek rano byłam ciągle w tym samym stanie bezwładności.
Matka oddaliła się wreszcie złamana. Zapalono świece w kaplicy, w której miałam być wystawiona, według zwyczaju, przez jeden dzień i noc.
Po odejściu matki weszły do mego pokoju żałobnice; ponieważ jednak nie wykonałam jeszcze ślubów, ubrały mnie w białą suknię, włożyły na głowę wianek z białych róż, złożyły ręce na piersiach, poczem zażądały trumny.
Gdy przyniesiono trumnę, mróz przeszedł mi po ciele, bo, powtarzam, pomimo zwartych powiek widziałam wszystko, jakbym miała oczy otwarte.
Złożono mnie do trumny, poczem wyniesiono z odkrytą twarzą, według zwyczaju włoskiego, do kaplicy, pozostawiono na środku chóru z kropielnicą u nóg i otoczono gorejącemi świecami.
Przez cały dzień wieśniacy z Subiaco odwiedzali kaplicę, modlili się za mnie i skrapiali moje ciało wodą święconą.
Nadszedł wieczór. Odwiedziny ustały; zamknięto od wewnątrz drzwi kaplicy, z wyjątkiem małej furtki, i pozostała przy mnie jedna tylko siostra szpitalna.
Okropna myśl dręczyła mnie podczas mojego snu: nazajutrz miał się odbyć mój pogrzeb i czułam, że będę żywcem pogrzebaną, jeżeli jaki cud mnie nie ocali.
Słyszałam kolejno wszystkie godziny; wybiła dziewiąta, potem dziesiąta, później jedenasta.
Każda godzina odbijała się echem w mojem sercu, bo słyszałam dzwon pogrzebowy na własną śmierć.
Ile wysileń uczyniłam, ażeby przerwać ten sen lodowaty, ażeby potargać te więzy żelazne, krępujące mnie w trumnie, Bóg jeden wie i widział, skoro się zlitował nade mną.
Północ wybiła.
W tej chwili zdawało mi się, że całe moje ciało wstrząsnęło się konwulsyjnym ruchem, podobnym do tego, jakiego zwykle doznawałam za zbliżeniem się Acharata do mnie; potem zabiło mi serce, wreszcie ujrzałam go wchodzącego przez furtkę kaplicy.
— Czy uczułaś wówczas obawę? — zapytał hrabia de Fenix.
— Nie, nie, to było szczęście, radość, to był zachwyt, bo domyślałam się, że przyszedł wyrwać mnie tej strasznej śmierci, której się tak obawiałam. Szedł wolno ku mojej trumnie, popatrzył na mnie przez chwilę ze smutkiem, poczem rzekł:
— Wstań i idź! Więzy, krępujące moje ciało, prysnęły natychmiast; na wezwanie tego potężnego głosu wstałam i wyszłam z trumny.
— Czyś zadowolona, że żyjesz? — zapytał mnie.
— O! bardzo!
— No, to chodź ze mną.
Siostra infirmierka, przeznaczona do czuwania przy mnie, odprawiwszy tę ostatnią posługę poprzednio przy tylu innych nieboszczkach, spała spokojnie na krześle. Przeszłam obok, nie budząc jej i poszłam za tym, który po raz drugi wyratował mnie od śmierci.
Zeszliśmy na podwórze. Zobaczyłam znów roziskrzone gwiazdami niebo, którego nie spodziewałam się już oglądać. Poczułam świeże powietrze nocne, którego umarli nie czują, a które tak jest przyjemne dla żyjących.
— Teraz — zapytał mnie — zanim opuścisz klasztor, wybieraj: Czy chcesz być zakonnicą, czy wolisz iść za mną?
— Wolę iść za panem — odrzekłam.
— To chodźmy — powiedział po raz wtóry.
Przyszliśmy do furty; była zamknięta.
— Gdzie są klucze? — pytał mnie.
— W kieszeni habitu siostry furtjanki.
— A gdzie ten habit?
— Na krześle przy jej łóżku.
— Wejdź do niej bez szmeru, weź klucz od furty i przynieś.
Usłuchałam. Drzwi od jej celi nie były zamknięte od wewnątrz. Poszłam prosto do krzesła. Poszukałam w kieszeni; znalazłam klucze, z całego pęku wybrałam klucz od furty i przyniosłam.
W pięć minut później furta była otwarta, a my na ulicy.
Wtedy podał mi rękę i pobiegliśmy na drugi koniec wsi Subiaco. O sto kroków za ostatnim domem stał już zaprzężony pojazd pocztowy. Wsiedliśmy i ruszyli galopem.
— Czy nie padłaś ofiarą żadnej przemocy, żadnej groźby, czy pojechałaś dobrowolnie z tym człowiekiem?
Lorenza pozostała milcząca.
— Jej Królewska Wysokość zapytuje cię, Lorenzo, czy przemocą lub groźbą nie zmusiłem cię do pojechania ze mną?
— Nie.
— A dlaczegóż z nim pojechałaś?
— Powiedz, dlaczego pojechałaś ze mną?
— Bo go kochałam — wyrzekła Lorenza.
Hrabia Fenix zwrócił się do księżny z triumfującym uśmiechem.

LIII
JEGO EMINENCJA KARDYNAŁ DE ROHAN

Wszystko to, co się działo w oczach księżny, było tak nadzwyczajne, że mając umysł silny, lecz zarazem wrażliwy, sama się zapytywała, czy człowiek ten nie jest rzeczywiście czarnoksiężnikiem, skoro kieruje dowolnie sercami i umysłami.
Lecz hrabia Fénix nie chciał na tem poprzestać.
— To jeszcze nie wszystko. — rzekł — Wasza Wysokość usłyszała z ust Lorenzy tylko część naszej historji; mogłaby więc Wasza Wysokość mieć jeszcze niejakie podejrzenia, gdyby i reszty z jej ust się nie dowiedziała.
I odwróciwszy się do młodej kobiety, mówił:
— Czy przypominasz sobie, kochana Lorenzo, dalszy ciąg naszej podróży; wszak zwiedziliśmy razem Medjolan, jezioro Maggiore, Oberland, Righi i wspaniały Ren, będący Tybrem północy.
— Tak, przypominam sobie — odpowiedziała młoda kobieta tym samym jednostajnym głosem. — Lorenza widziała, to wszystko.
— Pod przymusem, nieprawdaż, moje dziecko? Ustępowałaś przemagającej sile, sama nawet o tem nie wiedząc? — zapytała księżna.
— Skądże te przypuszczenia, kiedy to wszystko, co Wasza Wysokość słyszy, przekonywa zgoła o czem innem? Wreszcie, jeżeli potrzeba dowodu namacalnego, świadectwa wiarogodnego, oto list własnoręczny Lorenzy. Byłem zmuszony, wbrew mojej woli, zostawić ją samą w Moguncji, a ona tęskniła do mnie i podczas mojej nieobecności napisała do mnie ten oto list, który Wasza Wysokość może przeczytać.
Hrabia wyjął list z pugilaresu i oddał go księżnej.
Księżna przeczytała:
„Wracaj, Acharacie, brak mi wszystkiego, gdy ciebie niema przy mnie. Mój Boże! kiedyż będę twoją na wieki?

Lorenza“.

Księżna wstała z błyskawicą gniewu w oczach 1 zbliżyła się do Lorenzy z listem w ręku.
Ta ani widziała, ani słyszała jej; widziała i słyszała tylko hrabiego.
— Rozumiem — odezwał się tenże, postanowiwszy do końca być tłumaczem młodej kobiety — Wasza Wysokość wątpi i chce wiedzieć, czy to jest jej własnoręczny list. Dobrze; ona sama objaśni Waszą Wysokość. Lorenzo, powiedz, kto napisał ten list?
I, wziąwszy list, włożył go w rękę młodej kobiety, ta zaś przycisnęła go do serca.
— Lorenza!... — odpowiedziała.
— A czy Lorenza zna jego treść?
— Zna.
— To powiedz księżnie, co jest w tym liście, ażeby nie sądziła, że ją oszukuję, mówiąc, że mnie kochasz. Powiedz, chcę tego.
U Lorenzy znać było wysiłek, ale nie rozwijając listu, nie przybliżając go do oczu, odczytała:
„Wracaj, Acharacie, brak mi wszystkiego, gdy ciebie niema przy mnie. Mój Boże! kiedyż będę twoją na wieki?

Lorenza“.

— To nie do uwierzenia — odezwała się księżna — ja nie wierzę jeszcze; bo w tem wszystkiem jest coś niepojętego, nadprzyrodzonego.
— Ten oto list — ciągnął dalej hrabia, jakby nie słyszał słów księżny Ludwiki — ten oto list zniewolił mnie do przyspieszenia naszego ślubu. Kochałem Lorenzę jak i ona mnie. Położenie nasze było fałszywe. Wreszcie, w burzliwem życiu naszem, mogło mnie spotkać nieszczęście; mogłem umrzeć, a w razie śmierci chciałem, żeby cały mój majątek odziedziczyła Lorenza. Przyjechawszy do Strassburga, pobraliśmy się.
— Pobraliście się?
— Tak jest.
— Niepodobna.
— Dlaczego, proszę Waszej Wysokości? — podchwycił hrabia, uśmiechając się — cóż w tem jest niepodobnego, ażeby hrabia Fenix ożenił się z Lorenzą Feliciani?
— Bo ona sama zapewniała mnie, że nie jest pańską żoną.
Hrabia, nie odpowiadając księżnie, zwrócił się do Lorenzy:
— Czy przypominasz sobie, którego dnia pobraliśmy się? — zapytał.
— Pamiętam — odpowiedziała — było to trzeciego maja.
— A gdzie?
— W Strassburgu.
— W którym kościele?
— W samej katedrze, w kaplicy Świętego Jana.
— Czyś się opierała temu związkowi?
— O! nie, byłam bardzo szczęśliwa.
— Ale bo widzisz Lorenzo — ciągnął dalej hrabia — księżna mniema, że cię do tego zmuszono. Powiedziano jej, że mnie nienawidzisz.
Mówiąc te słowa, hrabia ujął Lorenzę za rękę.
Całe ciało młodej kobiety przebiegł dreszcz upojenia.
— Ja — wyrzekła — miałabym cię nienawidzieć! o nie! ja ciebie kocham. Jesteś dobry, wspaniałomyślny, potężny!
— A od czasu, jak jesteś moją żoną, powiedz Lorenzo, czy nadużyłem kiedykolwiek swoich praw małżeńskich?
— Nigdy; szanowałeś mnie jak córkę swoją i jestem twoją przyjaciółką czystą i bez zmazy.
Hrabia zwrócił się do księżnej, jakgdyby chciał powiedzieć: „słyszy pani?“ Ta, w przerażeniu, cofnęła się do stóp Chrystusa z kości słoniowej, zawieszonego na murze w gabinecie, na tle czarnego aksamitu.
— Czy to już wszystko, czego Wasza Wysokość pragnęła się dowiedzieć? — zapytał“ hrabia, puszczając rękę Lorenzy.
— Panie! nie zbliżajcie się oboje do mnie.
W tej chwili dał się słyszeć turkot pojazdu, zatrzymującego się przed wrotami klasztoru.
— O! — krzyknęła księżna — otóż i kardynał, dowiemy się nareszcie, czego się mamy trzymać.
Hrabia Fenix skłonił się, powiedział kilka słów do Lorenzy i oczekiwał ze spokojem człowieka, przeświadczonego o możności kierowania wypadkami.
W chwilę później otworzyły się drzwi i oznajmiono Jego Eminencję kardynała de Rohan.
Księżna, uspokojona jego przybyciem, zasiadła na nowo w swoim fotelu, mówiąc:
— Prosić.
Kardynał wszedł.
Zaledwie jednak ukłonił się księżnie, gdy spostrzegł Balsama.
— A! to pan? — wyrzekł ze zdziwieniem.
— Eminencja zna tego pana? — zapytała księżna, coraz bardziej ździwiona.
— Znam — odrzekł kardynał.
— To musi nam pan powiedzieć — zawołała księżna Ludwika — czem on jest?
— Nic łatwiejszego — odparł kardynał — ten pan jest czarnoksiężnikiem.
— Czarnoksiężnikiem! — wyszeptała księżna.
— Przepraszam — odrzekł hrabia — Jego Eminencja wytłumaczy to zaraz lepiej, ku zadowoleniu nas wszystkich.
— Czy ten pan wywróżył także coś Waszej Królewskiej Wysokości, że Ją znajduję tak wzburzoną? — zapytał pan de Rohan.
— Akt ślubu! proszę natychmiast o ten akt! — zawołała księżna.
Kardynał spojrzał zdziwiony, nie rozumiejąc o co idzie.
— Oto jest — odrzekł hrabia, podając papier kardynałowi.
— Cóż to znaczy? — zapytał tenże.
— Chcę cię zapytać kardynale, czy ten podpis jest własnoręczny, a ten akt prawdziwy?
Kardynał odczytał pismo podane mu przez księżnę.
— Jest to akt małżeństwa, zupełnie legalny, podpisany przez księdza Remy, proboszcza kapituły Świętego Jana. Lecz cóż to może obchodzić Waszą Wysokość?
— O! to mnie bardzo obchodzi — zatem ten podpis...
— Jest własnoręczny, lecz niczego to jeszcze nie dowodzi, mógł być przecie wymuszony.
— Wymuszony był, nieprawda? tak, to bardzo możliwe — zawołała księżna.
— Jak i zezwolenie Lorenzy także, nieprawda? — dorzucił hrabia szyderczo, zmierzając wprost do księżnej.
— Lecz jakim sposobem, panie kardynale, można było wymóc ten podpis?
— Sposobami, jakimi pan ten rozporządza; sposobami czarodziejskimi.
— Czarodziejskimi?...
— Tak, ten pan jest czarnoksiężnikiem, powiedziałem to i twierdzenia mego nie cofam.
— Wasza Eminencja żartuje?
— Wcale nie, a na dowód, muszę się z panem wobec Waszej Wysokości rozmówić stanowczo.
— Właśnie miałem o to prosić Waszą Eminencję — wtrącił hrabia.
— Wybornie, lecz proszę pamiętać, że ja stawiam zapytania — odparł kardynał wyniośle.
— Proszę pamiętać, że na wszelkie zapytania odpowiem, nawet wobec Jej Wysokości, ale pewny jestem, że pan nie będzie sobie tego życzył.
Kardynał się uśmiechnął.
— Zadanie czarnoksiężnika, mój panie, jest trudnem w tych czasach. Widziałem pana przy działaniu, miałeś ogromne powodzenie, lecz, wszyscy, uprzedzam pana, nie będą mieli cierpliwości, a przedewszystkiem wspaniałomyślności delfinowej.
— Delfinowej? — zawołała księżna.
— Tak jest — odezwał się hrabia — miałem zaszczyt być przedstawionym jej królewskiej wysokości.
— A powiedz pan, jakże wywdzięczyłeś się za ten zaszczyt?
— Niestety! gorzej, niż bym tego był pragnął, gdyż nie czuję nienawiści do ludzi, a szczególniej do kobiet.
— I cóż pan powiedział mojej dostojnej siostrzenicy? — zapytała księżna.
— Miałem nieszczęście — odrzekł hrabia — na jej zapytanie, odpowiedzieć prawdę.
— Tak, prawdę, prawdę, która była powodem jej zemdlenia.
— Czyż to moja wina — przerwał hrabia potężnym głosem, tak donośnie rozbrzmiewającym w pewnych chwilach — czy to moja wina, że ta prawda była tak okropna? Czy to ja szukałem księżny? Czy ja prosiłem o przedstawienie mnie? Nie, przeciwnie, unikałem go; przyprowadzono mnie do niej przemocą; pytała mnie, rozkazując odpowiadać.
— Lecz jakaż to była ta okropna prawda, którą jej pan powiedziałeś? — spytała księżna.
— Ja? — odrzekł hrabia, — tylko odsłoniłem przed nią przyszłość.
— Przyszłość?
— Tak jest, przyszłość, która się przedstawia Waszej Królewskiej Wysokości tak groźną, żeś się przed nią schroniła do klasztoru, aby walczyć z nią u stóp ołtarza modlitwami i łzami.
— Panie!
— Czyż to moja wina, że księżna przeczuła tę przyszłość, jako osoba święta, że mnie objawiła się ona, jako prorokowi; czyż to moja wina, że delfinową przeraziła ta przyszłość, tak dla niej groźna.
— Słyszy pani? — podchwycił kardynał.
— Niestety! — odparła księżna.
— Bo jej panowanie jest potępione — wykrzyknął hrabia — jako najnieszczęśliwsze i najopłakańsze w tym kraju.
— Panie! — zawołała księżna.
— Zapewne dzięki swoim modłom, Wasza Wysokość tych okropności nie zobaczy. Będziesz już wówczas na łonie Stwórcy. Módl się, pani! módl!
Księżna na ten głos proroczy, tak odpowiadający jej obawom, padła na kolana u stóp krzyża i zaczęła się modlić gorąco.
Wtedy hrabia, zwracając się do kardynała i pociągając go do framugi okna:
— Teraz na nas kolej, panie kardynale — rzekł — czego pan sobie życzy ode mnie?
Księżna pod krzyżem modliła się żarliwe; Lorenza nieruchoma, niema, z oczami rozwartemi, bez żadnego wyrazu, stała na środku pokoju; dwaj mężczyźni przy oknie, hrabia oparty o framugę, kardynał nawpół ukryty za firankami.
— Czego pan chcesz ode mnie? — powtórzył hrabia — mów.
— Chcę wiedzieć, kto pan jesteś.
— Pan to dobrze wie.
— Ja?
— Tak, Mówił pan przecie, że jestem czarnoksiężnikiem.
— Rzeczywiście. Lecz przedtem nazywałeś się Józef Balsamo, teraz zaś hrabia Fenix.
— Czegóż to dowodzi? Żem zmienił nazwisko, nic więcej.
— Musisz pan chyba wiedzieć, że takie zmiany, dałyby wiele do myślenia panu de Sartines?
Hrabia się uśmiechnął.
— Jest to wojna niegodna nazwiska Rohanów. Jakto? Wasza Eminencja wszczyna spór o słowa! Czyż więc nie można mi już nic gorszego zarzucić?
— Zdaje mi się, że chcesz pan być złośliwym — rzekł kardynał.
— Nie chcę, ale to już leży w mojem usposobieniu.
— Kiedy tak, wymierzę sobie satysfakcję i przysłużę się zarazem delfinowej.
— W jaki sposób?
— Wydam zaraz rozkaz, ażeby pana uwięziono, dowiemy się napewno, kto jest ten baron Józef Balsamo, hrabia Fenix, potomek znakomitego drzewa genealogicznego, którego nie znalazłem na żadnem polu heraldycznem w Europie.
— Czemuż się pan nie zapytał o mnie swego przyjaciela pana de Breteuil? — odezwał się Balsamo.
— Pan de Breteuil nie jest moim przyjacielem.
— To chyba teraz nim nie jest, lecz był nim i to jednym z najbliższych; bo przecie pan pisał do niego pewien list...
— Jaki list? — zapytał kardynał, zbliżając się.
— Bliżej, panie kardynale, bliżej; nie chciałbym mówić głośno, ażeby nie skompromitować pana.
Kardynał przysunął się jeszcze bardziej.
— O jakim liście chcesz pan mówić? — zapytał.
— O! pan wie dobrze.
— Proszę jednak powiedzieć.
— A więc o liście, który Wasza Eminencja napisała z Wiednia do Paryża, żeby zerwać małżeństwo delfina.
Rohan drgnął przerażony.
— List... — wybełkotał.
— Umiem go napamięć.
— To zdrada pana de Breteuil.
— Dlaczego?
— Bo żądałem zwrotu, gdy małżeństwo zostało postanowione.
— A co odpowiedział?
— Że go spalił.
— Nie śmiał się przyznać, że go zgubił.
— Zgubił?
— A list zgubiony, jak pan rozumie... może być znaleziony. Ja go znalazłem. O! przypadkiem, przechodząc przez podwórze marmurowe w Wersalu.
— I pan nie kazał go oddać panu de Breteuil?
— Daleki byłem od tego.
— Dlaczego?
— Dlatego, że jako czarnoksiężnik, wiedziałem dobrze, że Wasza Eminencja czuje do mnie śmiertelną nienawiść, choćbym ja rad mu nieba przychylić; zatem rozumie mnie pan!... Człowiek bez broni, gdy przechodzi przez las i wie, że będzie napadnięty, a znajdzie na drodze pistolet nabity...
— To cóż?
— Człowiek taki byłby głupcem, gdyby się nie uzbroił w ten pistolet.
Kardynał się zachwiał i musiał się oprzeć o krawędź okna.
Po chwili wahania, które hrabia śledził pilnie — rzekł:
— Niech i tak będzie. Lecz nikt nie powie, że książę mojego rodu ugiął się przed szarlatanem. Choćby ten list zginął, choćby go pan znalazł, choćby go pokazano samej delfinowej; choćby ten list miał mnie zgubić, jako męża stanu, pozostanę szczerym poddanym, wiernym ambasadorem. Powiem, co jest prawdą: że podług mego przekonania, związek ten jest szkodliwy dla dobra naszego kraju, a mój kraj będzie mnie bronił, albo będzie mnie żałował.
— A jeżeli znajdzie się ktoś — przerwał hrabia, co powie, że ów ambasador młody, przystojny, pewny siebie, dumny ze swego rodu de Rohan i tytułu książęcego, usiłował zerwać związek austrjacki nie dlatego, że uważał go za szkodliwy dla interesów Francji, lecz, że ten dumny ambasador, zrazu przyjęty uprzejmie przez arcyksiężniczkę Marję-Antoninę, pomyślał w zaślepieniu próżności, że widzieć może w tej uprzejmości wzajemność, — cóż na to odpowie szczery poddany i wierny ambasador? \
— Zaprzeczy wszystkiemu, bo nie ma żadnego dowodu, ażeby to uczucie kiedykolwiek istniało.
— O! przeciwnie, myli się pan; jako dowód pozostała oziębłość delfinowej dla niego.
Kardynał się zawahał.
— Wierzaj mi, mości książę, że zamiast się waśnić między sobą, coby już było niechybnie nastąpiło, gdybym nie miał więcej rozsądku od pana — zostańmy raczej dobrymi przyjaciółmi.
— Dobrymi przyjaciółmi?
— Dlaczego nie? Dobrymi przyjaciółmi są ci, którzy nam wyświadczają przysługi.
— Wcale ich nie potrzebuję.
— Myli się pan wielce, bo od dwóch dni, odkąd pan jest w Paryżu...
— Ja?
— Tak jest, mości książę. Ale pocóż chcieć to ukrywać przede mną, skoro jestem czarnoksiężnikiem? Pan się rozstał z księżną w Soissons, poczem przyjechałeś pocztą do Paryża przez Villers, Cottérets i Dommartin, czyli najbliższą drogą i zażądałeś pan od swoich dobrych przyjaciół przysługi, której ci odmówili. Po tym zawodzie powróciłeś pan zrozpaczony do Compiégne.
Kardynał był przerażony.
— A jakiegoż rodzaju przysług mógłbym się spodziewać od pana — zapytał — gdybym się był do niego udał?
— Takich, jakich się żąda od człowieka, robiącego złoto!
— A cóż mnie to obchodzi, czy pan robisz złoto!
— Tam do kata! kto potrzebuje zapłacić pięćkroć sto tysięcy franków? powiedz pan...
— Tak jest, właśnie tyle.
— I pan pyta, co go może obchodzić posiadanie przyjaciela, robiącego złoto? U niego to trzeba szukać tych pięciuset tysięcy franków, których wszyscy inni odmówili.
— A gdzie? zapytał kardynał.
— Na ulicy Saint-Claude, w dzielnicy Marais.
— A poczem poznam ten dom?
— Po bronzowym łbie gryfa, zdobiącym młotek przy bramie.
— A kiedyż mogę tam przybyć?
— Pojutrze, koło szóstej wieczorem, jeżeli łaska, poczem...
— A potem?
— Ile razy i kiedykolwiek spodoba się Waszej Książęcej Mości tam przybyć. Lecz nasza rozmowa kończy się w samą porę, bo oto księżna właśnie przestała się modlić.
Kardynał został zwyciężony; nie próbował nawet opierać się dłużej, zbliżając się do księżny, wyrzekł:
— Zmuszony jestem przyznać, że hrabia Fenix ma zupełną słuszność; akt, który posiada, jest najzupełniej ważny i że objaśnienia, jakich udzielił, zaspokoiły mnie najzupełniej.
Hrabia się skłonił.
— Co Wasza Królewska Wysokość teraz rozkazać raczy?
— Jedno ostatnie słowo do tej młodej kobiety.
Hrabia skłonił się po raz drugi na znak zezwolenia.
— Czy wyłącznie z twojej własnej woli chcesz opuścić klasztor w Saint-Denis, do którego przybywszy, prosiłaś mnie o schronienie?
— Jej Wysokość — powtórzył żywo Balsamo — zapytuje cię, czy z wyłącznie twojej własnej woli chcesz opuścić klasztor w Saint-Denis, dokąd przybyłaś, żądając schronienia. Odpowiadaj, Lorenzo.
— Tak jest, wyłącznie z mojej własnej woli — odpowiedziała młoda kobieta.
— Po to, ażeby pójść za swym mężem, hrabią de Fenix?
— Po to, żeby pójść za mną? — powtórzył hrabia.
— O! tak — odrzekła młoda kobieta.
— W takim razie nie zatrzymuję was obojga; byłoby to pogwałceniem uczuć. Jeżeli jednak w tem wszystkiem jest coś nadprzyrodzonego, zadającego kłam prawdzie, niechaj kara Przedwiecznego spadnie na tego, który w swoich widokach i dla potrzeb własnych zamącił równowagę przyrody. Odejdź, hrabio Fenix, odejdź Lorenzo Feliciani, nie zatrzymuję was... Ale zabierz swoje klejnoty.
— Niech one pójdą dla ubogich, a jałmużna ta, rozdana rękami Waszej Wysokości, będzie Bogu miłą podwójnie. Pragnę odebrać tylko mego konia Dżerida.
— Może go pan odebrać zaraz przy wyjściu.
Hrabia skłonił się księżnie i podał Lorenzy rękę, na której ta wsparła się, poczem wyszła z nim nie wymówiwszy ani słowa.
— O! panie kardynale! — odezwała się księżna, potrząsając smutnie głową — są rzeczy niepojęte, a straszne w powietrzu, którem oddychamy.

LIV
POWRÓT Z SAINT-DENIS

Gilbert, jak już to powiedzieliśmy, po rozstaniu się z Filipem, wmieszał się w tłum.
Ale dusza jego zamiast tonąć w rozkoszach nadziei i oczekiwania, przepełniona była żalem i goryczą. Przyjęcie, jakiego doznał od Filipa, gotowego do oddania mu przyjacielskiej przysługi, nie mogło ukoić jego głębokiej rany serdecznej.
Andrea nie miała najmniejszego pojęcia o tem, że postępowanie jej z Gilbertem było okrutne. Ani jej to w głowie nie postało, aby mógł istnieć jakikolwiek związek pod względem cierpienia i rozkoszy pomiędzy nią a synem jej mamki. Za dumna była, aby zniżyć się kiedykolwiek w sferę ludzi niższego pochodzenia; obojętnem było dla niej zupełnie, czy jej uczucia rzucają światło lub cień, na wszystko co było niżej położone. Tym razem chłód jej pogardy dotknął boleśnie Gilberta. Andrea, idąc jak zwykle, za chwilowem usposobieniem, nie zdawała sobie sprawy ze swego postępowania.
Młody chłopak, jak bezbronny gladjator, musiał znieść i wzgardliwy jej uśmiech i lekceważące słowa. Za młody jeszcze, by móc znaleźć pociechę w filozoficznych rozważaniach, oddał się bezbrzeżnej rozpaczy. Nie widział nic przed sobą — ani koni, ani ludzi. Z głową pochyloną gnał przed siebie, niby raniony odyniec, siłą torując sobie drogę pośród ruchomej fali ludu. Gdy się przebił nareszcie, gdy spojrzał wokoło siebie, odetchnął trochę swobodniej. Był przynajmniej samotny, był wśród świeżej zieloności i nad wodą.
Bezwiednie zupełnie znalazł się nad brzegiem Sekwany, prawie naprzeciw wyspy Świętego Djonizego.
Pozbawiony sił fizycznych przez rozpacz co mu szarpała duszę, rzucił się na murawę, a schwyciwszy się oburącz za głowę, począł ryczeć głosem rozjuszonego lwa, jakby ten ryk odpowiedniejszym był niż słowa i jęki ludzkie do oddania uczuć miotających jego sercem.
Gilbert, powalony cierpieniem, ryczący z bólu, nie był też w stanie zdać sobie sprawy, czy kochał w tej chwili Andreę, czy jej nienawidził. Czuł, że cierpi; ale niezdolny był znosić cierpliwie męczarni — wkrótce też w nowy się hart uzbroił.
— Andrea mnie nie kocha — rzekł — ale czyż miałem prawo spodziewać się jej miłości? Powinnaby jednak mieć dla mnie tę choćby tylko obojętną sympatję, to zwyczajne choćby współczucie, na jakie zasługuje każdy człowiek uczciwy, borykający się z trudnościami, walczący odważnie z losem. Dlaczegóż brat jej tak dobrze mnie pojmuje?... „Kto wie, może z czasem staniesz tak wysoko, jak Colbert lub Vauban?“ — powiedział mi przed chwilą. I gdybym sobie zdobył stanowisko równe jednemu lub drugiemu, pan Filip de Taverney nie zawahałby się powierzyć mi losu swej siostry, oddałby mi ją za żonę równie chętnie, jakgdybym z wysokiego pochodził rodu. A zna wszakże niskie pochodzenie moje! Ale dla niej... o dla niej... czuję to teraz zanadto dobrze... dla niej Colbert, czy Vauban nie przestałby być Gilbertem; nie przestałaby mną pogardzać, za tę plamę, której zetrzeć nic nie jest w stanie, za to żem się pod ubogim dachem urodził.
Przeleżał tak pogrążony w myślach, godzinę całą, poczem powstał zimny i stanowczy; zeszedł na brzeg rzeki, napił się wody, obejrzał wokoło i dostrzegł tłumy na drodze prowadzącej z Saint-Denis.
Z pośród tych tłumów wynurzały się karety, posuwające się zwolna wśród licznych zastępów ludu, zgromadzonych wzdłuż drogi do Saint-Quen.
Ponieważ następczyni tronu chciała, aby uroczystość miała pozór całkiem familijny, gawiedź korzystała z tego na swój sposób. Czepiała się pojazdów dworskich, nieraz aż na kozły się wdrapywała, a służba dworska, w myśl otrzymanych rozkazów, nikomu żadnych w tem przeszkód nie czyniła.
Gilbert poznał natychmiast karetę Andrei, Filip towarzyszył jej konno.
— Aha — rzekł — dobrze, muszę się dowiedzieć, dokąd jedzie; a gdy się dowiem dokąd jedzie, podążę za nią.
I ruszył za karetą.
Następczyni tronu jechała na kolację, na którą zaproszona została przez Ludwika XV. Znajdować się na niej mieli najbliżsi tylko członkowie rodziny: hrabia Prowancji i hrabia d’Artois, ale król pozwolił sobie na dziwną fantazję. Pomieścił oto na liście zaproszonych i panią Dubarry, chociaż podał zaraz tę listę wraz z ołówkiem synowej i poprosił, aby wykreśliła osoby, w których towarzystwie znajdować się sobie nie życzy.
Następczyni przebiegła wzrokiem podaną kartę, a gdy doszła nareszcie do nazwiska faworyty, zadrżała i pobladła; pomna jednak rad swej matki, stłumiła oburzenie, a zwracając królowi listę i ołówek, rzekła z uśmiechem:
— Bardzo mi będzie przyjemnie znaleźć się odrazu w tak ścisłem gronie rodzinnem.
Gilbert nic o tem nie wiedział i z podziwieniem ujrzał ekwipaż pani Dubarry, eskortowany przez Zamora na białym koniu.
Dzięki ciemności nie został dostrzeżony. Wcisnął się w zarośla, położył na trawie i czekał.
Stary król był bardzo wesół i ożywiony. Zachowanie się synowej względem pani Dubarry w zachwyt go wprowadzało.
Następca tronu nie podzielał naturalnie tej radości. Posępny i milczący opuścił towarzystwo przed kolacją, oświadczywszy, że ból głowy zmusza go do udania się na spoczynek.
Kolacja przeciągnęła się do jedenastej w nocy.
Osoby, należące do świty, w liczbie których znajdowała się i Andrea, zasiadły w oddzielnym pawilonie i posilały się przy odgłosie muzyki, przysłanej im przez króla. Ponieważ pawilon ten okazał się za ciasny dla pomieszczenia wszystkich, rozstawiono także stoły na murawie. Zasiadło przy nich pięćdziesięciu panów. Usługiwała służba pałacowa we wspaniałych liberjach.
Gilbert ze swego ukrycia nie tracił nic z oczu. Wyjął z kieszeni kawałek chleba, kupiony w Clichyla-Garenne i zaczął go także zajadać, dając pilne baczenie na to co się wokół niego działo.
Po kolacji następczyni tronu ukazała się na balkonie. Król był obok niej; pani Dubarry z wrodzonym taktem, którego jej najwięksi nawet nieprzyjaciele zaprzeczyć nie potrafili, pozostała w pokoju zupełnie na uboczu.
Każdy z panów przechodził kolejno pod balkonem i składał głęboki ukłon królowi oraz następczyni. Ludwik XV wymieniał jej nazwiska tych, których nie znała. Od czasu do czasu uprzejme słówko, lub wesoły żarcik jakiś wyrywał się z ust księżniczki, przejmując rozkoszą każdego, do kogo był zwrócony.
Gilbert przyglądał się zdaleka tej upokarzającej scenie i myślał sobie:
— Toć ja wyższym przecie jestem od tych ludzi, bo za skarby całego świata nie zrobiłbym tego, co oni czynią.
Przyszła kolej na pana de Taverney i jego rodzinę. Gilbert przykląkł na jedno kolano, aby lepiej słyszeć i widzieć.
— Zwalniam cię od służby, panie Filipie, możesz odprowadzić ojca i siostrę — odezwała się następczyni. Poczem, zwróciwszy się do starego barona, dodała:
— Nie mam jeszcze mieszkania dla ciebie, panie Taverney; wracaj więc z córką do Paryża. Gdy się zainstaluję w Wersalu, nie omieszkam wezwać was do siebie.
Baron z synem i córką skłonili się. Następczyni jeszcze coś przemówiła do nich, ale Gilbert nie słuchał dłużej. Wysunął się z ukrycia, przemknął zręcznie pomiędzy służbą i powozami i zawrócił ku rogatkom.
Ponieważ pan de Taverney przyjechał dworską karetą, odnaleziono ją też niebawem i wkrótce ojciec z synem i córką gotowi byli do drogi.
— Siądź na kozioł obok stangreta przyjacielu — powiedział Filip do lokaja, gdy tenże zamykał drzwiczki powozu.
— A to po co? — zamruczał stary baron.
— Bo się biedak ledwie trzyma na nogach, taki strudzony; od samego rana na służbie.
Gilbert nie dosłyszał, co baron jeszcze odpowiedział. Lokaj siadł na koźle.
Gilbert podsunął się bliżej.
W chwili, gdy kareta ruszyć już miała z miejsca, dostrzeżono, że odpiął się lejc jeden.
Stangret zeszedł z kozła.
— To już chyba bardzo późno — odezwał się baron.
— Strasznie jestem znużona. Czy przynajmniej znajdziemy wygodny nocleg? — wtrąciła Andrea.
— Mam nadzieję! — odpowiedział Filip. — Wysłałem z Soisson La Briego i Nicolinę z listem do jednego z moich paryskich przyjaciół, prosząc, aby zamówił dla nas apartament, który w roku ubiegłym zamieszkiwały jego matka i siostry. Niezbyt to wspaniały lokal, ale wygodny. Na teraz nie chodzi o to, aby imponować, ale, aby spokojnie poczekać.
— Na honor, Filipie — rzekł baron — przecież nie będzie nam gorzej, jak w Taverney?
— Z pewnością, mój ojcze — odrzekł Filip, uśmiechając się smutnie.
— A czy są tam jakie drzewa? — zagadnęła Andrea.
— Zobaczysz wkrótce, moja droga — odpowiedział jej ojciec. — Czy dałeś, Flipie, adres stangretowi?
Gilbert powziął nadzieję, że dowie się i adresu. Stało się jednak inaczej. Przywiązano lejc, stangret siadł na kozioł i konie mszyły.
— Mniejsza o to — szepnął Gilbert — pójdę za nimi; wszak stąd nie więcej, jak mila drogi do Paryża.
Ale, że konie dworskie biegną szybko, gdy ich tłum nie wstrzymuje, więc biedny Gilbert spostrzegł wkrótce, iż nie potrafi im nadążyć. Nie namyślając się długo, wskoczył na siedzenie w tyle karety, wolne w tej chwili, gdyż lokaj siedział obok stangreta.
Natychmiast jednak przyszło mu znowu na myśl, że umieścił się za karetą Andrei, jakgdyby był jej lokajem.
— O nie! — powiedział — to miejsce nie dla mnie! — chwycił się za antaby obydwoma rękami i jechał tak, wisząc w powietrzu.
— Dowiem się, gdzie mieszka, a jak na teraz, o nic więcej mi nie chodzi. Jeszcze jedna noc stracona, ale mniejsza o to. Wypocznę sobie jutro, przepisując nuty. Zresztą mam jeszcze parę groszy, mogę sobie pozwolić nawet na zbytki; prześpię się ze dwie godziny, jeżeli zechcę.
Zaczął rozmyślać znowu nad tem, że nie zna Paryża, że w tak dużem mieście, wśród ciemnej nocy, łatwo może zbłądzić, ale pocieszał się, że już przecie po północy i za parę godzin dnieć zacznie.
Przejeżdżali w tej chwili około wielkiego placu, na środku którego wznosił się pomnik
— Bodaj że to plac Zwycięstwa — pomyślał. Zdziwił się i uradował zarazem. Powóz zawrócił w bok; w oknie powozu ukazała się główka Andrei.
— Oto pomnik nieboszczyka króla. Zaraz będziemy na. miejscu — powiedział Filip.
Powóz pędził teraz bardzo szybko po spadzistej widocznie drodze; Gilbert o mało co nie dostał się pod koła.
Zatrzymano się. Filip wyskoczył pierwszy, podał rękę siostrze, potem ojcu i wszyscy troje znaleźli się na ulicy.
Gdy powóz się zatrzymywał, Gilbert zeskoczył, przebiegł ulicę i stanął po drugiej stronie, przytuliwszy się do muru.
— No, czy hultaje każą nam do rana czekać na ulicy? — zawołał gniewnie stary baron.
W tejże chwili otwarto drzwi, w których ukazali się La Brie i Nicolina.
Podróżni zniknęli w ciemnem podwórzu i drzwi za nimi natychmiast zaryglowano.
Powóz, konie i służba wróciły do stajen królewskich.
Dom, do którego weszli Taverney‘owie, niczem się nie odznaczał, ale latarnie odjeżdżającego ekwipażu oświetliły fronton wspaniałego sąsiedniego budynku, na którym Gilbert wyczytał nazwisko „d‘Armenonville“.
Nie wiedział dotąd, jak się nazywała ta ulica.
Poszedł w stronę, którędy odjechał powóz, doszedł do rogu i ze zdziwieniem zobaczył studnię, z której pijał codziennie wodę. O dziesięć kroków dalej, skręciwszy w inną ulicę, poznał piekarnię, gdzie zwykle kupował sobie chleb.
Nie dowierzając własnym oczom, wrócił raz jeszcze na róg i, przy bladem świetle latarni, czytał napis, który zauważył trzy dni temu, gdy wracał z botanicznej wycieczki z panem Rousseau: „Ulica Plastriere“.
Tak więc, mieszkał conajmniej o jakie sto kroków od mieszkania państwa Taverney‘ów. Miał ich równie blisko jak w Taverney.
Wkrótce potem znalazł się pod drzwiami swego mieszkania, domacał się sznurka, pociągnął, drzwi się otwarły. Wszedł, zamknął je cicho za sobą, wdrapał się na schody i dotarł do swojej izdebki.
Znużenie fizyczne zwyciężyło niepokój duchowy i wkrótce zasnął snem twardym, zapomniawszy o wszystkiem.

KONIEC TOMU PIĄTEGO




BIBLIOTEKA
PRZYGÓD ROMANTYCZNYCH





BIBLJOTEKA
PRZYGÓD ROMANTYCZNYCH
Wydawnictwo tygodniowe
Redaktor: LUDWIK FISZER
Wydawca: E. WENDE i S-ka
Rok I — Tom VI
PRENUMERATA KWARTALNA
w Warszawie....................Zł. 7.80
z przesyłką pocztową........Zł. 9.50
REDAKCJA I ADMINISTRACJA
Warszawa, Krakowskie — Przedmieście 9.



ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom VI
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Kraków, Lwów, Poznań, Wilno, Gdańsk — Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“ Sp. Akc.
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer.



Drukarnia Leona Nowaka, Warszawa, Warecka 12



LV
PAWILON

Wróciwszy późno, znużony trudem całodziennym, Gilbert zapomniał zasłonić okienka swego starym kawałkiem płótna, ochraniającym jego wzrok przed pierwszymi promieniami wschodzącego słońca.
O piątej zerwał się na równe nogi, mniemając, że spał fatalnie.
Wieśniak, oswojony od dziecka z widokiem natury, spojrzawszy na słońce poznał natychmiast godzinę. Ucieszyło go przekonanie, że nietylko nie zaspał, ale, owszem, wstał nawet trochę za wcześnie.
Zajął się zaraz swoją toaletą i w chwilę potem stanął ubrany w okienku. Poszukał wzrokiem pałacu d’Armenonville i starał się rozpoznać dom, w którym zamieszkała Andrea.
Przypomiał sobie, jak pytała Filipa: — „A czy są tam jakie drzewa?“ — O gdyby zamieszkała w tym tu pustym zupełnie domu, pomyślał i jednocześnie spojrzał znowu w tamtą stronę. Jakżeż się zdziwił niezmiernie, gdy zobaczył otwierające się jedno z okien pawilonu. Dość długo mocował się ktoś z tem oknem bo widocznie z powodu spaczonych od wilgoci ram lub zardzewiałych zawias, nie dawało się otworzyć. Nakoniec otwarło się na rozcież i ukazała się młoda dziewczyna, zaspana jeszcze trochę i zarumieniona. Była to Nicolina, pokojówka Andrei.
Nie było zatem żadnej już teraz wątpliwości. Dom w którym zniknęli Taverney’owie, był ten właśnie, który miał przed oczyma.
Cofnął się szybko, nie chcąc zostać spostrzeżonym przez Nicolinę.
Nie chciał, aby go dojrzano w okienku na strychu; gdyby zajmował apartament na pierwszem piętrze, no, to chętnie stanąłby w oknie, chętnie ukazałby się służącej Andrei. Obawiał się nadto aby Andrea, dowiedziawszy się o jego sąsiedztwie, nie zechciała zmienić mieszkania, lub też nie zaniechała przechadzki po ogrodzie.
Miłość własna dziwnie zaślepiała młodego chłopaka. Andrea była jedną z tych kobiet, dla których mężczyźni z niższej warstwy społeczeństwa nie istnieją wcale. Kobiety takie gotowe są używać kąpieli w obecności lokaja lub chłopa, bo chłop i lokaj nie są dla nich mężczyznami.
Nicolina nie należała do tej sfery, to też Gilbert dobrze zrobił, że unikał jej wzroku.
Wrócił jednak niezwłocznie do okienka, ukrył się we framudze i śledził okna z przeciwka.
Za chwilę otworzyło się inne okno, poniżej tego w którem stała zaspana pokojówka, i Gilbert dostrzegł Andreę w wielkim negliżu, dopiero bowiem przed chwilą opuściła łóżko i schylała się właśnie po pantofelek, który zsunął się jej z nóżki.
Jakkolwiek Gilbert poprzysięgał sobie, że musi znienawidzieć Andreę, doznawał zawsze jednak uczucia z którego nie potrafił sobie zdać sprawy. I w tej chwili, na jej widok, serce mu gwałtownie zabiło, a krew falą gorącą napłynęła do głowy.
Gdy ochłonął z pierwszego wrażenia, począł się namyślać co robić, aby widzieć, nie będąc widzianym. Obejrzał się wokoło. Spostrzegł suknię pani Teresy; przypiął ją szpilką do sznura, wiszącego ponad okienkiem, i uczuł się zupełnie bezpiecznym pod tą zaimprowizowaną firanką.
Andrea przeciągnęła się, co rozchyliło na chwilę biały jej peniuar; następnie wyjrzała oknem, aby zapoznać się z miejscowością i przyglądała się ciekawie ogrodowi.
Na twarzy jej wybiło się widocznie zadowolenie: ze wszech stron otoczona była zielonością. Ona tak skąpa w uśmiechu dla ludzi, rozkosznie śmiała się do natury.
Gdy kolejno rozglądała się wokoło, wzrok jej spoczął przez chwilę na domu, w którym mieszkał Gilbert. Wysokie drzewa zakrywały wyższe jego piętra, facjatki tylko górowały nad niemi — to też dumna dziewczyna zaraz w drugą stronę oczy zwróciła. Cóż mogły ją obchodzić stworzenia, które facjatki zamieszkiwały?
Andrea z rozkoszą uczuła się samotną wśród wielkiego miasta, swobodną w czynnościach swoich, wolną od wszelkiej złośliwości paryżan, której tak bardzo obawiają się panie z prowincji. Pozostawiła okno otwarte i zadzwoniła. Nicolina ukazała się w tej samej chwili i otworzywszy szkatułkę podróżną, dobyła z niej przybory toaletowe.
Andrea siadła przed toaletą, pokojówka rozpuściła jej włosy, które spływały na ramiona. Gilbert westchnął głęboko; Andrea nawpół zaledwie odziana, z włosami rozpuszczonymi, była przedziwnie piękną. Tchu mu brakowało w piersiach, język przysychał do podniebienia, wzrok wytężony prawie odmawiał mu posłuszeństwa.
Wypadek zrządził, że Andrea podniosła oczy na facjatkę w której stał zapatrzony w nią młody człowiek.
— Patrz! patrz wiele ci się podoba, pomyślał — nie zobaczysz nic, podczas gdy ja widzę wszystko.
Pomylił się jednak grubo, bo Andrea dostrzegła zawieszoną w okienku suknię, spadającą na głowę młodego człowieka i tworzącą w tem połączeniu przedmiot dziwaczny, którego niepodobna było narazie rozpoznać.
Grzebieniem wskazała pokojówce okno. Ta ostatnia podniosła głowę i obie z natężoną uwagą starały się rozpoznać, coby to być mogło.
Gilbert, zadowolony z tego zakłopotania sąsiadek, stał ciągle i czekał co dalej nastąpi, gdy w tem suknia, szarpnięta jakąś niecierpliwą ręką, spadła mu na głowę.
— Co u djabła robisz w tem oknie, mój paniczu? Co znaczy ta draperja z sukni mojej żony? — zawołał Rousseau, który od chwili stał już w izdebce niespostrzeżony przez Gilberta.
— Ależ nic... nic... — wybąkał bezprzytomnie młody chłopak, starając się odwrócić uwagę Rousseau w inną stronę.
— Nic? Dlaczego więc ukrywałeś się pod tą suknią?
— Słońce mi wzrok raziło.
— Dziwne masz oczy, mój drogi; okno zwrócone jest na zachód, skądże więc o wschodzie słońce razić cię może?
Gilbert próbował się jeszcze usprawiedliwiać, ale spostrzegł, że plącze się coraz bardziej, więc zamilkł nagle i ukrył głowę w rękach.
— Kłamiesz i boisz się! a zatem to co robiłeś złem być musiało.
Powiedziawszy to, Rousseau postąpił ku i stanął.
Gilbert, zapomniawszy o wszelkiej ostrożności, jednym skokiem znalazł się przy nim.
— Aha! — rzekł Rousseau — ten dom dotąd pusty, teraz jak widzę jest zamieszkały. Gilbert milczał.
— Mieszkańcy widać mnie znają, bo patrzą do moich okien.
Gilbert cofnął się w tył, w obawie, aby go nie poznano.
Rousseau zauważył natychmiast ten ruch i domyślił się co go spowodowało.
— Nie, to ci się nie uda, mój przyjacielu, proszę wrócić na swoje miejsce; to twoja facjatka jest przedmiotem uwagi mieszkańców pawilonu. I chwycił silną dłonią rękę Gilberta, chcąc go zmusić, aby stanął w oknie.
— Nie, nie, proszę cię panie, puść mnie — zawołał ten ostatni, starając się uwolnić.
Młody i zręczny, mógł był to z łatwością uczynić, ale trzebaby się szamotać, a na to nie pozwalał mu szacunek, niemal ubóstwienie, jakie miał dla mistrza.
— Znasz te kobiety i one znają też ciebie? — zapytał Rousseau.
— Ależ nie, nie, nie, szanowny panie.
— A więc skoro nawzajem jesteście sobie nieznani, dlaczego unikasz ich wzroku?
— Panie Rousseau, musiałeś przecież w swojem życiu mieć także tajemnice — miej litość nade mną.
— A, zdrajco. Tajemnice!.. znam je, pojmuję, jakiej są one natury. Pewno Grimm i Holbach tu cię nasłali, abyś, zyskawszy moje zaufanie, zdradził mnie następnie przed nimi. Szalony byłem; mniemałem, że przychodzę w pomoc poczciwemu i biednemu chłopcu, a ja tymczasem szpiega sobie w dom ściągnąłem.
— Szpiega!? — zawołał Gilbert z oburzeniem.
— Kiedyż myślisz mnie sprzedać, Judaszu? — rzekł Rousseau, machinalnie zarzucając na siebie suknię Teresy i stając przed Gilbertem w pozie, którą uważał za majestatyczną, a która tylko śmieszną była do najwyższego stopnia.
— Znieważasz mnie pan — powiedział Gilbert.
— Znieważam cię? A to mi się podoba. Zastałem cię przecie, wężu zdradziecki, w oknie, przy rozmowie mimicznej, w której opowiadałeś może treść dzieła nad którem obecnie pracuję!
— Gdybym cię chciał zdradzić, zacny panie, byłbym bez najmniejszej przeszkody przepisał rękopisy, leżące na twojem biurku. Pocóż miałbym je gestami opowiadać?
Była to prawda. Rousseau zrozumiał, iż popełnił niesprawiedliwość, co często mu się trafiało, gdy wpadał w paroksyzm trwogi. Gniewny mówił dalej:
— Przykro mi bardzo, mój panie, ale życie moje przepełnione jest smutkami i rozczarowaniami; bywałem zdradzany często, prześladowany często, nieszczęśliwy prawie zawsze. Życie takie uczyniło mnie podejrzliwym; być może, że się mylę, ale od chwili, gdym stracił do ciebie zaufanie, nie mogę cię trzymać dłużej w domu moim i proszę cię, abyś go niezwłocznie opuścił. Wiesz, że rząd mnie ściga, muszę zatem zachowywać wszelkie ostrożności.
Gilbert mógł się spodziewać wszystkiego, oprócz tego, co go spotkało w tej chwili. Więc miał być stąd wypędzonym?...
Zacisnął pięści, oczy mu zabłysły złowrogo. Ale trwało to krótką chwilę. Czuł, że miał naraz utracić i przyjaźń filozofa i możność widywania Andrei. Pohamował oburzenie i zawołał głosem błagalnym:
— Panie, zechciej mnie posłuchać — nie potępiaj, ale daj się usprawiedliwić.
— Życie i niesprawiedliwość ludzka uczyniły mnie dzikim, okrutniejszym od tygrysa, pan znasz moich nieprzyjaciół i jesteś z nimi w stosunkach. Nie myślę ci przeszkadzać w twoich zamiarach, ale proszę cię, opuść mój dom, bo odtąd niema w nim miejsca dla ciebie.
— Ależ panie, te dwie młode dziewczyny nie są wcale nieprzyjazne panu: to panna Andrea i panna Nicolina.
— Kimże jest panna Andrea, kto ona? — pytał Rousseau, przypominając sobie, że nieraz już słyszał to imię z ust Gilberta.
— Panna Andrea jest córką barona de Taverney. Jest to kobieta, którą kocham goręcej, niż pan kochałeś pannę Galley, panią Warens i inne. Za nią to szedłem pieszo, głodny i spragniony, aż upadłem bezsilny na drodze. Ją to chodziłem wczoraj zobaczyć w Sanit-Denis; dla niej jedynie pragnąłbym zostać Tureniuszem, Richelieu’m albo Rousseau. Przebacz mi pan, że ci to wszystko mówię, ale zmusiłeś mnie do tego.
Rousseau znał dobrze serca ludzkie, wiedział, że najwytrawniejszy aktor nie byłby zdolnym wydobyć z pod serca tych dźwięków, pełnych łez i namiętności, jakie w tej chwili z ust Gilberta płynęły.
— A więc ta młoda osoba jest panną Andreą?
— Tak panie, to ona.
— Więc ją znasz?
— Jestem synem jej mamki.
— Kłamałeś zatem, mówiąc, przed chwilą, że jej nie znasz. Jeśli zatem nie jesteś zdrajcą, to w każdym razie jesteś kłamcą.
— Panie — rzekł Gilbert — rozdzierasz mi pan serce i zrobiłbyś lepiej, zabijając mnie w tej chwili.
— To frazeologia, styl Diderot’a i Marmontel’a; jesteś kłamcą.
— No więc tak, jestem kłamcą, ale tem gorzej dla ciebie, mój panie, jeżeliś nie zrozumiał powodów tego kłamstwa! Bywaj zdrów, szanowny panie!... Wychodzę stąd zrozpaczony... niechaj ta rozpacz spadnie na pańskie sumienie!
Rousseau patrzył na młodzieńca, gładząc brodę. Jakże on bardzo był do niego podobny.
— Jedno z dwojga, albo ten chłopak jest bardzo szlachetnym, albo też jest łotrem skończonym; przyszłość to pokaże. Jeżeli jednak spiskują przeciwko mnie, może lepiej mieć go pod ręką.
Gilbert zatrzymał się przy drzwiach, z ręką na klamce, oczekując na ostatnie słowo.
— Rozmowa skończona — rzekł Rousseau — jeżeli jesteś zakochany, tak jak mówisz, to smutną wróżyć ci można przyszłości. Ale późno już i wielki czas wziąć się do roboty. Straciłeś cały dzień wczorajszy, a na dziś mamy trzydzieści stronic do przepisania. Spiesz się zatem Gilbercie; siadajmy do roboty.
Gilbert chwycił rękę filozofa i do ust przycisnął.
Nie byłby tego dumny chłopak uczynił z pewnością z ręką królewską.
Nim wyszli, Rousseau zbliżył się raz jeszcze do okna i spojrzał naprzeciwko. Andrea, która w tej chwili zmieniała suknię, rzuciła okiem w okienko facjatki. Zmieszała się, zobaczywszy bladą twarz filozofa i kazała zamknąć pokojówce okno.
Nicolina niezwłocznie spełniła rozkaz.
— Stara moja głowa przestraszyła dziewczynę — powiedział Jan-Jakób. O młodości! młodości! jakżeś ty piękna — szepnął zcicha i głośno powiedział:

O quiventu primavera del eta!
O primavera quiventu del anno!

Potem zawiesił na gwoździu suknię Teresy i poszedł zwolna za Gilbertem. Jakże chętnie zamieniłby jego młodość na swoją sławę, głośną już w świecie, rywalizującą ze sławą Voltaira.

LVI
DOM PRZY ULICY SAINT-CLAUDE

Ulica Saint-Claude wychodziła na ulicę St-Louis i posiadała piętnaście domów i siedem latarń.
Miała dwa wgłębienia po prawej i lewej stronie. Wgłębienie prawe kończyło się na murze pałacu de Voysins, lewe dotykało ogrodu Panien-Sakramentek.
To ostatnie, zacienione z jednej strony drzewami klasztornego ogrodu, miało po drugiej stronie szary mur domu, którego fronton wychodził na ulicę Saint-Claude.
W tym murze posępnym widniało, niby oko Cyklopa, jedno okienko, zaopatrzone gęstą kratą żelazną i nie otwierające się nigdy, jak świadczyły czarne, gęsto dokoła osiadłe, pajęczyny. Pod oknem znajdowały się drzwi, mocno żelazem okute.
Nie mieszkał tu nikt; na dzień tylko rozsiadał się w drewnianej budzie szewc, łatający obuwie i przekupka, która w starej beczce trzymała swój towar; oboje chronili się pod cieniem akacyj, opuszczających gałęzie ponad mur ogrodowy.
Wieczorem przekupka wracała do domu; szewc zamykał budę i uliczka pozostawała pod strażą owego zakratowanego okna, smutno i posępnie na świat boży wyglądającego.
Oprócz drzwi, o których już mówiliśmy, dom posiadał wejście główne od ulicy Saint-Claude. Była niem brama, opatrzona w płaskorzeźby z czasów Ludwika XIII. Zdobił ją młotek w kształcie potwornej głowy gryfa, o którym hrabia Fenix opowiadał kardynałowi de Rohan, naznaczając mu miejsce schadzki.
Okna domu, o którym mowa, wychodziły na bulwar, a od promieni słońca ochraniały je żaluzje.
Pierwsze piętro było podobne do fortecy. Dla zabezpieczenia od nieprzyjaciół, złodziei czy kochanków, okna były okratowane, a balkony ostremi najeżone kolcami. Głęboki rów oddzielał dom od bulwaru, a od ulicy osłaniał go mur na trzydzieści dwie stopy wysoki. Poza murem znajdowało się podwórze, prowadzące do wejścia głównego.
Dziś przed tym domem zatrzymałby się z pewnością każdy przechodzień i dziwiłby się obronnej jego postawie, ale w roku 1770 nie zwracał on niczyjej uwagi, zwłaszcza w tej dzielnicy Paryża. Bliskość pustego placu i sąsiedztwo mostu aux Choux, pod którego arkadami kryły się całe regimenty złodziei, czyniły wszelkie środki obronne zupełnie właściwemi.
O dziewiątej wieczorem, wśród tej pustej i ciemnej ulicy, ukazała się wytworna kareta, zdobna w herby hrabiego de Fenix.
Sam hrabia poprzedzał ją na swym dzielnym Dżeridzie, który parskał, nie mogąc znieść gęstego i brudnego pyłu miejskiego.
W karecie, o zapuszczonych firankach, spoczywała Lorenza, pogrążona w śnie głębokim.
Na turkot nadjeżdżającej karety, otworzyła się brama pałacu, jakby różdżką czarodziejską dotknięta i ukryła przybyłych w swem ciemnem wnętrzu.
Hrabia Fenix nie potrzebował otaczać się taką tajemnicą, żadne bowiem ciekawe oko nie śledziło go w tem pustkowiu. Gdyby wiózł z sobą cały skarbiec królewski, niktby tego na pewno nie zauważył.
W tem miejscu godzi się poznajomić czytelnika z wnętrzem domu, bo nieraz wrócić nam doń wypadnie.
Podwórze, zarośnięte trawą rozsadzającą bruki, miało po jednej stronie stajnię, po drugiej wozownię, środkiem zaś dochodziło się do drzwi, do których dwanaście schodków prowadziło z obydwóch stron.
Mieszkanie na dole składało się z ogromnego przedpokoju, sali jadalnej, zdobnej w bogate srebrne i złote naczynia, porozstawiane na półkach wielkiego kredensu; wreszcie z salonu, zupełnie świeżo, jakby umyślnie dla nowo przybyłych mieszkańców, umeblowanego.
Z salonu wychodziło się na szerokie schody, prowadzące na pierwsze piętro, na którem były trzy obszerne pokoje.
Biegły technik, spojrzawszy na rozmiary zewnętrznych murów pałacu, zdziwiłby się z pewnością temu stosunkowo tak małemu pomieszczeniu; bo też było to tylko mieszkanko w mieszkaniu. Ale o istnieniu tego ostatniego wiedział tylko sam właściciel.
W przedpokoju, gdzie stał piękny posąg Harpokratesa, bożka milczenia, z palcem do ust przyciśniętym, znajdowały się małe drzwi, starannie wśród ornamentacyj, zdobiących ściany, ukryte.
Drzwi te wychodziły na schody prowadzące na pierwsze piętro, gdzie znajdował się pokój o dwóch oknach zakratowanych, wychodzących na podwórze.
Pokój ten musiał zamieszkiwać mężczyzna. Wspaniałe skóry lwie, lamparcie i tygrysie, o błyszczących szklanych oczach, a paszczękach w straszliwe kły uzbrojonych, służyły za dywany przed łóżkiem, przed kanapą i fotelami; ściany pokryte były przepyszną skórą korduańską, której desenie lekkie i harmonijne niknęły pod mnóstwem rozmaitego rodzaju broni, od tomahawku dzikiego Hurona, aż do crik’a malajskiego; od szerokiego miecza, o rękojeści krzyżem ozdobionej, aż do pałąkowatego kindżału arabskiego; od samopału XVI stulecia, aż do wytwornej, złotem inkrustowanej, strzelby z wieku XVIII-go.
Pokój ten, jak się zdawało, nie miał innego wyjścia, oprócz tego, które prowadziło na schody; jeśli zaś miał jakie inne, to musiało być dobrze ukryte.
Służący, niemiec, lat dwudziestu pięciu, był jedynym człowiekiem, błądzącym od dni kilku po tych opustoszałych kątach. Zaryglował on starannie bramę i podszedł do karety, około której krzątał się w milczeniu stangret, wyprzęgający konie; otworzył drzwiczki, wziął na ręce uśpioną Lorenzę, zaniósł ją do przedpokoju i tu złożył na stole, zasłanym ponsowym dywanem i przykrył jej nóżki długim białym welonem, jaki miała na sobie.
Następnie zszedł, zapalił od latarni karety świecznik siedmioramienny i wrócił z nim natychmiast.
Nie trwało to dłużej nad parę minut, a jednak, nie zastał już Lorenzy.
Hrabia Fenix przeniósł uśpioną do powyżej opisanego pokoju. Zamknąwszy za sobą małe drzwi, zbliżył się do kominka, dotknął lekko ukrytej sprężyny i natychmiast, bez najmniejszego szelestu otwarły się inne drzwi, prowadzące na drugie schody wyłożone utrechtem. Wchodziło się stąd do pokoju o ścianach pokrytych atłasem haftowanym w kwiaty i ptaki, jakby żywe, tak artystycznie wykonane. Meble złocone prześlicznie, pokryte były tym samym atłasem; dwie wielkie szafy inkrustowane szyldkretem, klawikord, toaleta z drzewa różanego, przepięknie usłane łóżko, wytworne kanapy i krzesła uzupełniały umeblowanie mieszkania, składającego się prócz tego pokoju z małego buduarku i garderoby.
Dwa okna przysłonięte ciężkiemi firankami, nigdy nie dawały wcisnąć się światłu dziennemu; obecnie jednak, ostrożność ta była zbyteczna, gdyż cienie nocy wszystko pokrywały.
Nigdzie nie było widać żadnych drzwi; u sufitu wisiały lampy, dające światło dniem i nocą, bo gdy się tylko wypalały, niewidzialne jakieś ręce napełniały je znowu wonnymi olejkami.
Niczem niezamącona cisza panowała w tym pokoju. Ze wszech stron połyskiwało złoto, a wzrok spoczywał z przyjemnością na pięknych obrazach, wytwornych materjach i ozdobach.
Wszedłszy tu, hrabia złożył Lorenzę na sofie, wyjął z kieszeni srebrne pudełeczko, które kiedyś zaintrygowało było Gilberta, wydobył z niego płomyk, zapalił różowe świece obsadzone w kandelabrach stojących na kominku, powrócił do Lorenzy, przykląkł przed nią na jedno kolano i zawołał:
— Lorenzo!
Młoda kobieta nie odrzekła nic, ale podniosła głowę i oparła się na łokciu, nie otwierając wcale oczu.
— Lorenzo — powtórzył hrabia — czy śpisz w tej chwili snem naturalnym, czy też magnetycznym?
— Śpię snem magnetycznym — odpowiedziała Lorenza.
— Czy będziesz odpowiadać na moje pytania, Lorenzo?
— Zdaje mi się że będę.
— No to dobrze.
Nastąpiła chwila milczenia; poczem hrabia Fenix zaczął znowu:
— Zajrzyj do pokoju księżnej Ludwiki, którą widzieliśmy przed trzema kwadransami.
— Patrzę — odrzekła Lorenza.
— Czy widzisz?
— Widzę.
— Czy jest tam kardynał de Rohan?
— Nie dostrzegam go wcale.
— Co robi księżna?
— Odmawia modlitwy wieczorne.
— Zajrzyj na korytarze i w dziedziniec klasztorny, czy nie widzisz gdzie kardynała?
— Nie widzę go nigdzie.
— Zobacz czy powóz jego stoi jeszcze przed bramą.
— Nie stoi.
— Zobacz co się dzieje na drodze, którą jechaliśmy?
— Patrzę.
— Nie widzisz jakiej karety?
— Widzę kilka.
— A czy niema w której z nich kardynała?
— Nie.
— Zbliż się do Paryża.
— Jestem.
— Jeszcze bliżej.
— Dobrze.
— Jeszcze bliżej.
— Widzę go już teraz.
— Gdzie?
— U rogatki.
— Czy się zatrzymał?
— Zatrzymuje się w tej chwili. Lokaj podchodzi.
— Czy mówi co?
— Zaraz będzie mówić.
— Słuchaj dobrze Lorenzo, zależy mi na tem, abym dokładnie wiedział, co kardynał powie temu człowiekowi.
— Zapóźno słuchać mi kazałeś. Niedosłyszałam. Ale poczekaj, lokaj mówi coś do stangreta.
— Co powiedział?
— Jedź przez bulwary na ulicę Saint-Claude.
— Dobrze Lerenzo, dziękuję.
Hrabia napisał szybko kilka słów na karteczce, owinął ją na metalową blaszkę, zapewne aby jej dodać ciężaru, pociągnął za sznurek od dzwonka, poruszył sprężynę i ukazała się otwarta paszcza jakiegoś potwora. Wrzucił w nią bilecik i wszystko wróciło na miejsce.
Tym sposobem porozumiewał się hrabia z Frycem, gdy był w swoich ukrytych pokojach.
Wrócił i zasiadł obok młodej kobiety.
— Dziękuję ci, Lorenzo — rzekł.
— Jesteś dziś ze mnie zadowolony? — zapytała.
— Tak jest, droga Lorenzo!
— A nagroda moja, Józefie?
Balsamo uśmiechnął się, zbliżył usta swoje do ust kobiety; dreszcz rozkoszy przebiegł jej ciało.
— O! jak ja cię kocham, Józefie, — szepnęła — Józefie, mój drogi Józefie. I wyciągnęła do niego ramiona, by go do swej piersi przytulić.

LVII
ŻYCIE PODWÓJNE

Balsamo usunął się na bok, a ręce Lorenzy opadły bezwładnie i skrzyżowały się na piersiach.
— Czy chcesz porozmawiać z przyjacielem swoim Lorenzo?
— O tak najdroższy; mów, mów do mnie jak najwięcej, gdy słucham głosu twojego, to rozkosz dla mnie nadziemska!
— Mówiłaś mi nieraz, że chciałabyś żyć ze mną, sama zdaleka od świata i ludzi.
— Coby to było za szczęście!
— Spełniłem twoje żądanie, Lorenzo. Pokój w którym się znajdujesz, jest zupełnie oddzielony od świata — najlżejszy szmer życia zewnętrznego dojść nas tu nie może; jesteśmy sami, zupełnie sami.
— A! jak to dobrze.
— Powiedz mi Lorenzo, czy podoba ci się ten pokój?
— Rozkaż mi abym go zobaczyła.
— Patrz!
— Prześliczne mieszkanie!
— Więc ci się podoba? — zapytał łagodnie.
— Bardzo mi się podoba! Otoczoną jestem wszystkiem co lubię — róże i heljotropy, to moje ulubione kwiaty. Jakiś ty dobry, mój najdroższy Józefie.
— Robię, co mogę, aby ci się podobać droga Lorenzo.
— Czynisz dla mnie daleko więcej, niż zasługuję.
— Przyznajesz to?
— Najchętniej.
— Przyznajesz, żeś źle sobie ze mną postąpiła?
— Bardzo źle, przyznaję, ale wierzę, że ty mi to przebaczysz, nieprawdaż?
— Przebaczę ci, ale! nie prędzej aż wytłumaczysz mi tę niepojętą tajemnicę, przeciwko której walczę, prawie od chwili naszego poznania.
— Słuchaj więc mnie przyjacielu. W osobie mojej mieszczą się dwie zupełnie różne kobiety; jedna z nich kocha cię bez granic, druga nienawidzi z całego serca. I życie moje podzielone jest również na dwie połowy; w jednej doznaję przy tobie niebiańskich rozkoszy, w drugiej piekielnych męczarni.
— A te dwie połowy, to sen i czuwanie, nieprawdaż?
— Tak jest w istocie.
— Kochasz mnie we śnie, a nienawidzisz na jawie.
— Tak.
— Dlaczego?
— Nie wiem.
— Musisz wiedzieć i powiedzieć.
— Nie wiem.
— Pomyśl tylko dobrze, zajrzyj w głąb serca, rozpoznaj uczucia.
— Tak.... teraz już rozumiem.
— Mów więc.
— Bo Lorenza, mój drogi, jest na jawie przesądną włoszką, dla której nauka jest zbrodnią a miłość grzechem. Boi się wtedy uczonego doktora; drży przed pięknością twoją Józefie. Ojciec powiedział jej, że jeśli cię pokocha, zgubi duszę — musi więc uciekać zawsze przed tobą.
— A gdy jest uśpioną?
— O wtedy Lorenza przestaje być rzymianką, przestaje być przesądną włoszką i jest tylko kochającą kobietą. Myśl moja sięga wtedy do głębi twej duszy i widzi cię wielkim, uczonym, szlachetnym; pojmuje cele do których dążysz i pragnie być zawsze przy tobie; marzy, że kiedyś, gdy świat z uwielbieniem wymawiać będzie sławne nazwisko, Cagliostro, ktoś podszepnie zawsze z cicha imię wiernej mu do śmierci Lorenzy.
— Czy pod tym nazwiskiem zasłynę kiedyś w świecie?
— Tak mój drogi.
— Powiedz-że mi teraz kochana Lorenzo, czy będziesz szczęśliwą, czy będziesz zadowoloną ze swego losu w tem tu nowem mieszkaniu swojem?
— Mieszkanie to piękniejsze jest i bogatsze niż inne jakie mi dotąd dawałeś; nie w tem jednak leży dla mnie jego zaleta.
— W czemże więc? powiedz mi ukochana.
— Tu mamy mieszkać razem.
— Więc gdy śpisz to wiesz że cię kocham i wierzysz w moje przywiązanie?
Młoda kobieta uśmiechnęła się smutno.
— O tak Józefie, wierzę najzupełniej w miłość twoją, a jednak jest coś, co w sercu twojem ma przede mną pierwszeństwo.
— A to jest?
— Mrzonki twoje.
— Nazwij to raczej wielkim celem, do którego dążę.
— Ambicja twoja.
— Dlaczegóż nie powiesz, sława?
— Boże, Boże! — jęknęła boleśnie Lorenza i łzy polały się z pod jej zamkniętych powiek.
— Cóżeś zobaczyła? — zapytał przerażony Balsamo.
— Widzę ciemności nieprzeniknione, a wśród nich widma straszliwe, królowie to niby, ale w rękach niosą ukoronowane swoje głowy, a ty przechodzisz pośród tego tłumu, rozkazujesz i wszyscy są ci posłuszni.
— Jakto Lorenzo — i ty smucisz się zamiast być dumną ze mnie?
— Ja, drogi Józefie, wolę cię widzieć dobrym, niż wielkim. Wreszcie szukam siebie wśród tłumu, ale się nie znajduję. O! mnie już wtedy nie będzie, gdy to nastąpi.
— A gdzież ty będziesz wtedy?
— W grobie.
Balsamo zadrżał.
— Ty miałabyś umrzeć Lorenzo? Nie, nie, ty żyć będziesz wraz ze mną długie lata — i będziemy kochać się zawsze.
— Kiedy ty mnie wcale nie kochasz, Józefie....
— Mylisz się, droga Lorenzo.
— Nie dosyć, nie dosyć mnie kochasz Józefie! — zawołała, zarzucając mu ręce na szyję i tuląc głowę w jego namiętnym uścisku.
— Cóż mi zarzucić możesz Lorenzo?
— Oziębłość twoją. Dlaczego usuwasz się ode mnie? Czy cię usta moje tak palą? O, gdybyś mi powrócił moje niewinne lata dziewicze, owe spokojne noce wśród murów klasztornych w Subiaco, gdy na skrzydłach zefirów posyłałeś mi pocałunki, a ja czułam je na ustach moich, wśród samotnej celi....
— Lorenzo! Lorenzo moja!
— Czemu mnie unikasz Józefie! czemu uciekasz przede mną? Podaj mi rękę, niech ją uścisnę; daj oczy twoje, niech je ucałuję. Nie jestemże żoną twoją, Balsamo?
— O tak, droga Lorenzo, jesteś moją żoną, ukochaną nad wszystko.
— Czemu pozostawiasz mnie samotną, opuszczasz; dlaczego nie utulisz mnie nigdy w uścisku? Nie, Józefie, ja czuję to dobrze, że ty wcale mnie nie kochasz!
— Czyż nie wystarcza ci, droga Lorenzo, że stanowisz całą siłę i szczęście moje. Ty jesteś potęgą moją, genjuszem moim, bez ciebie nicbym zdziałać nie potrafił. Kochaj mnie Lorenzo, tak, jak ja kocham ciebie!
— Uczucie twoje wcale miłością nazwać się nie może.
— Jest to jednak wszystko, co dać ci mogę; wystarcza mi do szczęścia być panem i władcą twojej duszy.
— Szczęśliwym? ty czujesz się szczęśliwym?... powiedziała pogardliwie Lorenza.
— Tak jest — odpowiedział Balsamo — bo szczęście dla mnie — to wielkości O, gdybyś ty pojąć mogła, droga Lorenzo, jakiej rozkoszy doznaję, gdy jak w otwartej księdze czytam w tajnikach serca ludzkiego, gdy poznawszy słabości i namiętności wielkich tej ziemi, zdobywam nad nimi niezaprzeczoną władzę!
— Rozumiem. Do tego ci potrzebna pomoc moja.
— Oczy twoje czytają przyszłość i to, czego dojść nie mogłem w ciągu dwudziestoletnich dociekań naukowych, ty, luba gołąbko moja, zgadujesz odrazu. Życiu mojemu grożą tysiączne zasadzki, ale ty mi je odkrywasz wszystkie; tobie zawdzięczam zdrowie i życie, potęgę i sławę; bez ciebie jam niczem — przez ciebie cudów dokonywam.
— I za to wszystko czynisz mnie najnieszczęśliwszą z kobiet — powiedziała — i namiętniej niż kiedykolwiek ujęła go w uścisk. Była chwila, że Balsamo czuł się podbitym; jakiś prąd elektryczny ciągnął go bezwiednie.
Zwyciężył się jednakże i wysunął z objęć Lorenzy.
— Litości, litości Lorenzo.
— Jam żoną twoją, a nie córką; nie chcę być kochaną przez ciebie takiem uczuciem, jakie ojciec mój miał dla mnie.
Balsamo drżał wzruszony.
— Lorenzo — rzekł — jedyne to uczucie na jakie pozwolić sobie mogę; przez litość, nie żądaj ode mnie innej miłości.
— Ależ to nie jest miłość!... nie, to nie miłość Józefie!
— Nie rozumiesz mnie; taką miłością, czystą i pełną szacunku, kochać można tylko dziewicę.
— Pocóż więc kazałeś mi opuścić rodzinę i ojczyznę, wszystko co kochałam i co mi było drogie; wszystko — aż do religji i Boga, bo przecież Bóg twój niepodobny do mojego?
W gwałtownych, burzliwych ruchach, włosy jej opadły na ramiona i okryły ją czarnym, lśniącym płaszczem. Była zachwycająca.
Balsamo westchnął głęboko. — Wina to owego nieoszacowanego daru twojego, daru zaglądania w najskrytsze tajniki. Wzroku twego nic nie wstrzymuje: oddalenie, ciemności, przeszłość, przyszłość, wszystko przed nim stoi otworem, ty wszystko widzisz okiem czystego bez skazy anioła; ale dopóty tylko trwać to będzie, dopóki pozostaniesz dziewicą; z chwilą, gdy staniesz się kobietą, wszystko to zniknie i zostaniesz istotą materjalistyczną jak każda inna.
— A ty nie chcesz poświęcić dawnych swych zamiarów dla mojej miłości? Popełniasz zbrodnię, Józefie!
— Nie bluźnij, Lorenzo moja! czy ty wiesz co ja za straszne znoszę męczarnie? Rozkazuję ci, czytaj teraz w sercu mojem i dowiedz się, czy w niem niema dla ciebie miłości!
— O tak, widzę, już widzę teraz, ty kochasz mnie bardzo, więcej niż sławę twoją; tak jest, ty kochasz mnie więcej niż siebie samego. Ale czemuż opierasz się tej miłości?
— Bo chcę cię wraz z sobą uczynić królową całego świata.
— Czyż wiecznie między nami stać będzie ambicja twoja?
— O jeśli mnie kochasz Lorenzo, miej litość nade mną!
Lorenza w paroksyzmie szału zarzuciła ręce na szyję Balsama.
— Kocham cię, będę cię kochać, tak jak chcesz być kochanym; siostrą, kochanką, czy dziewicą, wszystkiem zostanę, ale teraz, teraz pocałuj mnie Józefie.
Balsamo słabł coraz bardziej i już usta jego złączyć się miały z ustami ukochanej kobiety...
Ale pohamował się nagle.
— Zbudź się Lorenzo, rozkazuję ci, zbudź się!
Ręce śpiącej opadły bezwładnie, uśmiech namiętny znikł z ust pobladłych, osunęła się zwolna na kanapę i podniosła znużone powieki.
Balsamo usiadł zdaleka i westchnął głęboko.
— Skończyły się chwile szczęścia! — szepnął do siebie zcicha.

LVIII
PODWÓJNE ŻYCIE. NA JAWIE.

Lorenza spojrzała dokoła i jednym rzutem oka objęła wszystko co się tu znajdowało.
Wzrok jej po kolei spoczywał na każdym przedmiocie, ale posępne wejrzenie najmniejszego nie okazało zadowolenia.
Spostrzegła też opodal siedzącego Balsama.
Zadrżała boleśnie; zimny pot wystąpił jej na czoło, niewysłowiona trwoga malowała się na jej twarzy.
— Co tu robisz? — rzekła w tył się cofając.
Balsamo milczał.
— Gdzie ja jestem? — spytała.
— Musisz pamiętać przecie skąd wracasz, nie trudno ci więc będzie odgadnąć gdzie się znajdujesz.
— Tak, tak, masz słuszność, przypominam sobie wszystko w tej chwili. Wiem, że jesteś nieubłaganym moim prześladowcą, że napróżno szukałam przed tobą opieki, że wyrwałeś mnie z rąk księżny, co mi dała u siebie schronienie.
— Musisz przeto wiedzieć, że władza tak nawet potężnej opiekunki, nie mogła cię uwolnić ode mnie?...
— Zwyciężyłeś ją przez jakieś czary piekielne! — zawołała Lorenza, składając ręce jak do modlitwy. — O! Bożel Boże! wyrwij mnie z rąk tego szatana!
— Żebyś też już raz przecie pozbyła się tych twoich przesądów. Co u licha za podobieństwo upatrujesz pomiędzy mną a djabłem? Opamiętaj się, Lorenzo!
— O, mój klasztor! mój klasztor kochany! — westchnęła Lorenza i zalała się łzami.
— Masz też czego żałować Lorenzo! — rzekł Balsamo, wzruszając ramionami.
Młoda kobieta podbiegła do okna, rozchyliła firanki, otworzyła okno, ale ręka jej spotkała się z silną żelazną kratą, ukrytą poza kwiatami.
— Więzienie, zawsze więzienie; wolę to, co prowadzi do nieba, niż to z którego tylko do piekła wyjść można. Przekładam klasztor nad dom, gdzie jestem uwięziona.
Z wściekłością szarpnęła, delikatnemi rączkami żelazną kratę.
— Gdybyś była rozsądną, Lorenzo, kwiaty tylko zdobiłyby twoje okna.
— Dlaczego więc, choć byłam zupełnie spokojna, zamykałeś mnie w mojem ruchomem więzieniu wraz z tym strasznym wampirem, którego nazywałeś Althotas? Nie spuszczałeś oka ze mnie ani na chwilę, a gdy się oddalałeś, nasyłałeś na mnie tego jakiegoś ducha, którego zwyciężyć nie mogę! Gdzież on jest ten straszny starzec, przed którym umieram ze strachu? Musi tu gdzieś być, w jakimś kącie! Gdy zamilkniemy oboje, usłyszę niezawodnie głos jego grobowy!
— Co za dziwne potwory tworzy sobie wyobraźnia twoja, — powiedział Balsamo. — Althotas jest starcem szanownym — prawdopodobnie nie widział cię nigdy, a jeśli widział, z pewnością nie zauważył. Zacny mój mistrz jest tak zatopiony w swem wielkiem dziele, że świat zewnętrzny wcale go nie zajmuje.
— Mówisz, że zatopiony jest w swem dziele? a cóż to za dzieło?
— Pracuje nad wynalazkiem, nad którym od sześciu tysięcy lat pracują wszyscy uczeni, nad eliksirem życia.
— A ty czego poszukujesz?
— Ja? Udoskonalenia rodu ludzkiego.
— O! szatany! szatany! — zawołała Lorenza wznosząc ręce do góry.
Balsamo powstał.
— Widzę, że twój paroksyzm już się zaczyna.
— Mój paroksyzm? Co to znaczy?
— Tak jest — rzekł spokojnie Balsamo. — Ty nie wiesz o tem Lorenzo, że życie twoje ma dwa przeciwne prądy, a ty, ulegając im, bywasz to słodką i łagodną, to szaloną.
— A ty pod pozorem tego urojonego szału, zamykasz mnie?
— Niestety! niepodobna mi postępować inaczej.
— O! proszę cię, bądź względem mnie nieludzkim, barbarzyńskim, wiąż mnie, zamykaj, znęcaj się nade mną! tylko oszczędź mi obłudy, nie udawaj, że mnie żałujesz, zadając mi męczarnie.
Balsamo uśmiechnął się łagodnie.
— Powiedz mi, Lorenzo, na czem polega męczarnia twoja? mieszkanie masz wygodne, wytworne...
— Kraty! wszędzie kraty... brak mi powietrza, przestrzeni!
— Kraty te są niezbędne, one ręczą mi za twoje życie, Lorenzo.
— Moje życie, moje życie! — ach! jak mnie dręczy ten człowiek! on śmie mi mówić, że go życie moje obchodzi...
Balsamo zbliżył się do młodej kobiety, chcąc ująć jej rękę, ale ona usunęła się ze wstrętem i trwogą.
— Proszę mnie nie dotykać! — zawołała.
— Więc ty mnie nienawidzisz? Lorenzo?
— Spytaj ofiarę, czy kocha kata?
— Właśnie dlatego, że nie chcę nim zostać, muszę trochę ograniczyć twą wolność. Kto wie, do czego mogłabyś dojść w napadach szału, gdybyś miała zupełną swobodę działania.
— Cobym zrobiła?... dajno mi jeden dzień swobody, a zobaczysz.
— Lorenzo, źle postępujesz z mężem, którego sobie wybrałaś przed Bogiem.
— Ja sobie ciebie wybrałam? Nigdy!
— A jednak jesteś moją żoną.
— To właśnie dzieło szatańskie.
— Biedna, obłąkana kobieto! — rzekł Balsamo, patrząc na Lorenzę ze współczuciem.
— Ale wiedz, że jestem rzymianką i przyjdzie chwila, gdy zemszczę się nad tobą.
— Mówisz to, aby mnie straszyć, nieprawdaż, Lorenzo? — podchwycił Balsamo, uśmiechając się łagodnie.
— Nie, nie, dotrzymam słowa! bądź pewny.
— Taką jesteś chrześcijanką? także to pojmujesz religję, która wrogom przebaczać każe? Chcesz płacić złem za dobre i uważasz to za sprawiedliwe?
Lorenza zatrzymała się przez chwilę, jakby się chciała zastanowić nad tem, co powiedział Balsamo. Po chwili rzekła:
— Przecież przestrzedz społeczeństwo przed wrogiem nie jest zemstą, lecz obowiązkiem każdego człowieka.
— Jeżeli wydasz mnie jako czarnoksiężnika, biorącego moc swoją od ducha ciemności, to w czemże znajdziesz wykroczenie przeciw społeczeństwu?
Balsamo uśmiechną! się.
— A chcesz zdradzić swego przyjaciela, opiekuna, męża? — dodał.
— Mężem moim nie jesteś, dzięki Bogu! Nigdy ręka twoja nie dotknęła się mojej, bez wzbudzenia we mnie wstrętu i trwogi.
— Wiesz przecie, że nigdy nie narzucam ci praw swoich.
— Tak jest, w tem jednem muszę ci oddać sprawiedliwość; gdyby mi przyszło znosić miłość twoją, nie przeżyłabym takiej męczarni.
— Dziwne, dziwne, niezgłębione tajemnice! — szeptał do siebie Balsamo.
— Czy powiesz mi nakoniec, dlaczego pozbawiasz mnie wolności?
— Teraz ja muszę zapytać ciebie: dlaczego uciekasz ode mnie? Dlaczego chcesz wyrwać się z pod mojej opieki? Dlaczego udajesz się pod opiekę ludzi obcych? Dlaczego grozisz mi ciągle wyjawieniem tajemnic, których doniosłości znać nie możesz?
Lorenza, nie odpowiadając wcale na te wszystkie pytania, rzekła:
— Gdy więzień postanowił wrócić na wolność, nie pomogą kraty żelazne i zamki. I ja stąd się wydobędę tak, jak uciekłam raz już z ruchomego więzienia.
— Tu, Lorenzo, mocne są zamki i kraty — rzekł Balsamo ze spokojną powagą.
— Może mi Bóg tu, jak w Lotaryngji, ześle jakąś burzę do pomocy.
— Mówię ci, Lorenzo, zwalcz w sobie te romantyczne popędy. Proś Boga, aby uspokoił twe serce wzburzone i wierz mi, że nie posiadasz lepszego nade mnie przyjaciela.
W tych słowach kryło się tyle hamowanego gniewu, ręce Balsama tak zaciskały się kurczowo, w oczach jego gorzał blask tak posępny, że Lorenza zamilkła i zaczęła słuchać go mimowolnie.
— Spójrz wokoło siebie i osądź sama — ciągnął dalej Balsamo tym samym tonem — że więzienie to wygląda raczej na rezydencję królewską; żyć tu będziesz otoczona zbytkiem i przepychem, każdy rozkaz twój będzie spełniony. Chciałbym, aby obecność moja przestała ci być nieznośną; moglibyśmy żyć w stosunkach przyjaznych. Ja mam wiele zmartwień, smutków, rozczarowań, wszystko to opowiem ci, lube dziecię moje, a uśmiech twój, słówko przyjazne, będzie dla mnie pociechą. Jeśli będziesz dobrą, łagodną dla mnie, starać się będę, abyś miała więcej swobody, a kto wie, czy za rok, sześć miesięcy może, nie będziesz swobodna, ponieważ sama nie będziesz już pragnęła rozłączenia ze mną.
Lorenza, nie mogąc zrozumieć, aby taki despotyzm mógł się godzić z taką łagodną i spokojną mową, odrzekła z gniewem:
— Nie, nie, ja z tobą żyć nie chcę pod jednym dachem, oddaj mnie Bogu, jeśli zupełnej swobody nie chcesz mi wrócić. Miałam dla ciebie wdzięczność za to, żeś mnie wyrwał z rąk zbójców, co zhańbić mnie chcieli; niemniej przeto byłam przez ciebie porwaną gwałtem. Powiem ci nawet, że chwilami zdaje mi się, iż byłeś w porozumieniu z tymi rozbójnikami.
— Tego już tylko brakuje, żebyś mnie miała za herszta bandy zbójeckiej!
— Nie wiem, ale spostrzegłam pewne znaki, słyszałam słowa...
— Słowa... znaki... — powtórzył, blednąc Balsamo.
— Widziałam, słyszałam, pamiętam je.
— Ale nie powtórzysz ich nikomu, nigdy, zamkniesz je tak głęboko w swej duszy, aby z niej nigdy nie wyszły.
— Przeciwnie, będę je sobie codzień powtarzała po cichu, aby mi nie wyszły z pamięci, a przy pierwszej sposobności powtórzę je, komu będę mogła, jużem je nawet powtórzyła.
— Komu? — zapytał Balsamo.
— Księżnie.
— Jeśli je powtórzyłaś, to już więcej tego nie uczynisz, bo będziesz zamknięta za takiemi kratami, za takim murem wysokim, iż żadna siła ludzka nie zdoła cię wydobyć z rąk moich.
— Już ci mówiłam, Balsamo, że niema więzienia, z którego ujśćby nie można.
— Dobrze, a więc uciekaj, gdy możesz, Lorenzo, ale uprzedzam cię, że za pierwszym razem ukarzę cię tak boleśnie, iż na opłakanie zabraknie ci łez, a za drugim zbiję bez miłosierdzia i wytoczę wszystką krew z żył twoich.
— Boże, mój Boże! morderca! zbój! on mnie chce zamordować! — krzyknęła Lorenza w ostatecznym wybuchu gniewu, wijąc się po dywanie.
Balsamo patrzył na nią przez chwilę, a w oczach jego, na przemianę, błyszczał gniew i litość.
Litość zwyciężyła.
— Lorenzo, uspokój się, proszę cię — wyrzekł. — Przyjdzie chwila, gdy będzie wynagrodzone wszystko, co wycierpiałaś.
— Zamknięta! jestem zamknięta! — krzyczała Lorenza, nie słuchając tego, co do niej mówił Balsamo.
— To są chwile próby.
— Jestem szalona! szalona!
— Ja cię wyleczę.
— O! lepiej oddaj mnie zaraz do domu warjatów lub zamknij w prawdziwem więzieniu.
— Tego nie mogę uczynić, wiem, co mówiłabyś o mnie.
— A więc zabij mnie! zabij zaraz!
I, zerwawszy się z dywanu, z szybkością i zwinnością dzikiego zwierzęcia, Lorenza biegła ku ścianie, chcąc głowę o mur roztrzaskać! Wtedy Balsamo wyciągnął do niej rękę i szepnął słowa zaklęcia: Lorenza zatrzymała się w pędzie i padła bezwładna w jego ramiona.
Dziwną była władza czarodzieja nad tą kobietą, pobił on zupełnie jej istotę materjalną, gdy władze duchowe opierały się jego wpływowi. Wziął uśpioną kobietę na ręce, jak dziecko, zaniósł ją i złożył na łóżku, pocałował w same usta, zasunął firanki alkowy i wyszedł.
Lorenza spała snem spokojnym i dobroczynnym, jak dziecko, po długim i uporczywym płaczu.

LIX
ODWIEDZINY

Nie pomyliła się Lorenza, mówiąc, że kareta, przejechawszy rogatkę, zwróciła się na bulwar, wiodący na ulicę św. Klaudjusza.
W powozie tym tak, jak mówiła jasnowidząca, siedział książę Ludwik de Rohan, biskup strassburski, przybywający, jeszcze przed oznaczoną godziną, dla odwiedzenia czarownika w jego kryjówce.
Stangret, przyzwyczajony do nocnej jazdy po różnych dzielnicach wielkiego miasta, skręcił obojętnie w odludny bulwar i wkrótce zatrzymał się przed domem narożnym.
Książę wysiadł, kazał ludziom swoim odjechać i czekać w cieniu drzew klasztornego ogrodu; sam zaś, postąpiwszy kilka kroków dalej, z łatwością rozpoznał bramę, a chwyciwszy za młotek, uderzył nim trzy razy.
Na odgłos ten otwarły się drzwi.
— Czy tu mieszka hrabia Fenix? — zapytał.
— Tak jest, Eminencjo — odpowiedział Fryc.
— Czy jest w domu?
— Tak, Eminencjo.
— Wiesz, kim jestem?
— Mam oznajmić Jego Eminencję kardynała de Rohan?
Książę osłupiał ze zdziwienia. Spojrzał po sobie, ubrany był po cywilnemu, sam jeden, pieszo, wśród tej dzielnicy; nie pojmował, co zdradzić mogło w tej chwili jego incognito.
— Skąd wiesz, kim jestem? — zapytał.
— Pan mój powiedział w tej chwili, że oczekuje Jego Eminencji.
— Tak, ależ to miało być jutro, pojutrze?
— Nie, Eminencjo — dziś wieczorem.
— Twój pan ci powiedział, że mnie czeka dziś?
— Tak jest, Eminencjo.
— A więc wprowadź mnie — rzekł książę, kładąc dublona w rękę lokaja.
— Niech Wasza Eminencja raczy iść za mną.
Kardynał skinął głową na znak zezwolenia, a Fryc szybkim krokiem przeszedł podwórze i wprowadził księcia do przedpokoju, oświeconego dwunastoma świecami, w prześlicznym bronzowym kandelabrze.
Kardynał zatrzymał się na progu salonu, a zwracając się do lokaja, rzekł:
— Niepodobna, aby pan twój spodziewał się dziś mojej wizyty, nie chciałbym zrobić mu ambarasu.
— Nie, Eminencjo, hrabia z pewnością dziś pana oczekuje.
I, zapaliwszy świece w kandelabrach, skłonił się nisko i wyszedł.
Przez pięć minut oczekiwania książę de Rohan zmierzył okiem znawcy gustowne umeblowanie salonu i cztery obrazy mistrzowskiego pędzla, które zdobiły jego ściany.
Drzwi się otwarły; ukazał się w nich hrabia Fenix.
— Dobry wieczór, księciu — rzekł, wchodząc.
— Powiedziano mi, że czekałeś pan na mnie dziś wieczorem? Czy to prawda? wszak to nieprawda?
— Owszem, oczekiwałem księcia dziś wieczorem, a jeśli książę uważa, że nie dość godnie go przyjmuję, proszę mi darować, gdyż zaledwie od dni kilku zajmuję to mieszkanie.
— Czekałeś na mnie, hrabio, a któż ci zapowiedział moją wizytę?
— Książę sam.
— Ja?
— Nieinaczej. Wszak stanąwszy przy rogatce, książę zawołał swego lokaja i dałeś mu adres mego domu i ulicy.
— Więc widziałeś, słyszałeś mnie, hrabio?
— Widziałem i słyszałem księcia.
— Znajdowałżeś się tam pan wówczas?
— Nie, nie byłem tam zupełnie.
— Gdzież więc byłeś?
— Tu, u siebie.
— I słyszałeś mnie stąd?
— Słyszałem księcia.
— To być nie może!
— Wasza książęca mość zapomina, że jestem czarownikiem?
— To prawda, zapomniałem, panie... proszę mi powiedzieć, jak tytułować mi wypada: panem baronem Balsamo, czy hrabią de Fenix?
— U siebie noszę tylko miano mistrza.
— A zatem czekałeś na mnie, mistrzu?
— Czekałem.
— I kazałeś nakłaść ognia pod retorty w swojem laboratorjum?
— Moje laboratorjum podsycane jest nieustannym płomieniem.
— Pozwolisz mi wejść do niego, mistrzu?
— Sam będę miał zaszczyt zaprowadzić tam Waszą Książęcą Mość.
— Tak, ale pod jednym warunkiem. Proszę mnie nie zaznajamiać osobiście z djabłem. Przyznaję się, że Jego szatańska mość budzi we mnie obawę.
— Tego zamiaru wcale nie miałem.
— Roli djabłów zwykle podejmują się dobrego wzrostu żołnierze z gwardji królewskiej, lub też fechtmistrze, którzy, pragnąc jak najsumienniej wywiązać się ze swego zadania, zgasiwszy światła, rzucają się na łatwowiernych widzów i biją ich.
— Moje djabły nie są tak brutalne, wiedzą oni dobrze, jak szanować należy osoby wysokiego urodzenia i nie pozwoliłyby sobie na podobne żarty.
— To chodźmy do laboratorjum, mistrzu.
— Służę księciu.

LX
ZŁOTO

Kardynał de Rohan, w towarzystwie Balsama, wszedł po małych schodkach na pierwsze piętro.
Drzwi, które otworzył Balsamo, prowadziły do ciemnego i wąskiego korytarza. Gdy go minęli, stanęli przed drugiemi drzwiami, a Balsamo zwróciwszy się do księcia, rzekł:
— Drzwi te są żelazne i dziwnie skrzypią przy otwieraniu; przestrzegam o tem księcia.
Gdyby nie ta przestroga, nerwy kardynała, byłyby narażone na próbę, to też szczerze wdzięcznym był za to swemu przewodnikowi; brzęk, skrzypienie metaliczne ozwało się bowiem natychmiast.
Znaleźli się za drzwiami, które Balsamo zamknął za sobą.
Potrójne schody prowadziły na dół.
Tu oczom kardynała przedstawił się obszerny pokój, prawie pusty; lampa wisiała u sufitu, oświecając półki z książkami i mnóstwo narzędzi, służących do doświadczeń z chemji i fizyki.
Po chwili, kardynał zdławiony ciężkiem powietrzem, rzekł do Balsama:
— Ja się duszę, co to znaczy, mistrzu? Pot leje mi się z czoła. Co to za dziwne odgłosy?
— Oto przyczyna — rzekł Balsamo, postępując parę kroków naprzód i odkrywając przed zdziwionem okiem kardynała amarantową zasłonę, poza którą ukazał się olbrzymich rozmiarów komin, a na nim gorzało przerażające ognisko.
Komin zajmował środek drugiej izby, dwa razy większej od pierwszej.
— Ależ to straszne, w istocie — rzekł kardynał, usuwając się na bok.
— To komin — spokojnie odpowiedział Balsamo.
— Komin, widzę to, ale bywają kominy i kominy; fizjognomja tego wcale nie przypada mi do smaku. Cóż to gotuje się na tej kuchni? Zapach nie podoba mi się jakoś.
— Tu gotuje się to, o czem mówiłem, księciu.
— Jakto?
— Wszak wczoraj, dałem księciu próbkę mojej sztuki; jutro wieczorem miałem rozpocząć moją czynność, gdyż na pojutrze obiecałeś mi Ekscelencjo bytność u mnie; ale gdy dowiedziałem się, że dziś jeszcze ma mnie spotkać ten zaszczyt, przygotowałem wszystko.
— Jakto, więc naczynia, stojące tu na tej kuchni?...
— Za dziesięć minut dadzą nam złoto tak czyste jak cekiny weneckie lub toskańskie.
— Pokaż mi to mistrzu — jeżeli można.
— Dobrze, ale nie bez pewnych ostrożności, oto maska amiantowa, niechaj książę zakryje nią twarz, bo inaczej tak silny płomień, mógłby wzroku pozbawić. A to byłoby nieszczęście...
— Spodziewam się!... moich oczu nie oddałbym pewno za te sto tysięcy skudów, któreś mi obiecał.
— Tak piękne i dobre oczy jak Waszej Eminencji są nieoszacowane.
Książę, bardzo dbający o swoją powierzchowność, z przyjemnością wysłuchał komplementu.
— A zatem — rzekł przypasowując maskę, mamy zobaczyć złoto.
— Mam nadzieję, że je zobaczymy.
— Wartości stu tysięcy skudów?
— Może i więcej — to się pokaże.
— Byłbyś istotnie wspaniałym czarownikiem — rzekł książę, z bijącem sercem czekając rezultatu alchemji.
— Teraz proszę się na bok usunąć, bo zdejmę pokrywę.
Balsamo szybko zarzucił na siebie krótką koszulkę amiantową, chwycił silną dłonią olbrzymie cęgi i podniósł żelazną pokrywę rozpaloną do czerwoności. I pokazały się zaraz cztery tygle jednakowej wielkości — jedne napełnione były cieczą czerwoną, drugie białawą, ale w tej barwie przebijała się jeszcze czerwoność pierwszych.
— Więc to złoto! — rzekł książę stłumionym głosem, jakby się obawiał, aby dźwięk jego mowy nie przeszkodził spełnieniu się czarów.
— Tak Mości Książę, te cztery tygle są stopniowane; jedne gotują się już dwanaście godzin, drugie jedenaście. Eliksir, który ma stanowić o przemianie tych materjałów, wlewa się dopiero w chwili kipienia wrzątku. Jest to tajemnica, którą powierzam księciu jako uczonemu koledze. Ale oto patrz, mości książę, w tym tyglu już metal doszedł do stanu w którym przelać go wypada. Proszę się usunąć.
Książę wykonał zlecenie. Balsamo porzucił rozpalone cęgi, wziął zaś do ręki narzędzie przedstawiające niejakie podobieństwo z łyżką durszlakową, z tą jednak różnicą, że zamiast drobnych, okrągłych dziurek, miała ona większe podłużne otwory.
— Co to jest, mistrzu? — zapytał książę.
— To jest forma, mości książę, z której wyjdą sztabki złota równego zupełnie kształtu i wagi.
— Aha! — szepnął książę z podwojoną uwagą.
— Balsamo rozłożył na ziemi warstwę białych konopnych pakuł; stanął pomiędzy kominem i kowadłem, roztworzył ogromną księgę, przeczytał z niej słowa zaklęcia, trzymając w ręku różdżkę czarnoksięską, poczem wziął w rękę wielkie cęgi, zakończone kulisto, a mogące utrzymać rozpalony tygiel.
— Złoto będzie piękne i w najlepszym gatunku — rzekł Balsamo.
— Czy masz zamiar, mistrzu, zdjąć w ten sposób z ognia ten tygiel?...
— Ważący pięćdziesiąt funtów?... Tak jest, dźwignę go w tych obcęgach bez najmniejszej trudności. Mało ludzi na świecie poszczycić się może siłą podobną mojej.
— A cóżby się stało, gdyby tygiel pękł w tej chwili....
— Zdarzyło mi się to już raz w życiu, Mości Książę, pracowałem wtedy z Mikołajem Flamelem roku pańskiego 1399; mieliśmy nasze laboratorjum w jego własnym domu przy ulicy des Écrivains. Biedny Flamel, omal nie postradał życia przy tym wypadku, ja straciłem dwadzieścia siedem marek substancji, daleko droższej od złota.
— Mistrzu, co ty pleciesz?
— Najczystszą prawdę.
— Pracowałeś nad odkryciem kamienia filozoficznego w roku 1399?
— Tak jest mości książę.
— Z Mikołajem Flamel’em?
— Nieinaczej. Odkryłem był już tę tajemnicę sześćdziesiąt lat przedtem, pracując z Piotrem le Bon; ponieważ niedość prędko nakryłem tygiel, pozbawiony zostałem jednego oka na jakie lat dwanaście; wypaliła mi je para.
— Piotr le Bon?
— Ten sam, który napisał sławne dzieło „Margarita pretiosa“ (Perła drogocenna) zapewne znane jest ono księciu?
— Tak; wydanem było roku 1330.
— Tak jest Mości Książę.
— Jakto, więc znałeś osobiście Piotra le Bon i Flamela?
— Byłem uczniem jednego, a mistrzem drugiego.
Książe zamilkł pogrążony w myślach. Czy człowiek, którego widział przed sobą nie był Lucyperem w własnej osobie, zamiast jego sługą, jak dotąd był przekonanym? Balsamo tymczasem uniósł obcęgami tygiel, postawił go na brzegu komina — potem ze zręcznością nieporówną, przechylił go nad przygotowaną formą i natychmiast z sykiem popłynęła fala szlachetnego metalu, jakby brzydząc się podłą gliną, która ją mieściła dotąd w swem wnętrzu.
Balsamo podsunął drugą formę z równą zręcznością — zdjął tygiel i wypróżnił go lejąc w otwory.
Pot lał się strumieniem z czoła alchemika; kardynał ukryty w cieniu żegnał się trwożliwie.
W istocie obraz, który miał przed oczami był pełen groźnego majestatu. Twarz Balsama, oświecona krwawym płomieniem ogniska, wyglądała jakby twarz potępieńca, jednego z tych, którzy uwiecznieni zostali na płótnie mistrzowską dłonią Michała-Anioła.
Alchemik z pośpiechem i zręcznością zajmował się robotą; jedna chwila zwłoki mogła zniszczyć wszystko.
— Będziemy mieli trochę szkody — rzekł do kardynała — setną część minuty tygiel zadługo był na ogniu.
— Setną część minuty? — powtórzył kardynał w osłupieniu.
— To rzecz ogromnej wagi — spokojnie odrzekł Balsamo. — W każdym razie mamy już dwa tygle puste i dwie formy napełnione, jest więc sto funtów gotowego złota.
Chwycił obcęgami próżny tygiel i rzucił go do wody, która zagotowała się w tejże chwili, schylił się, wyjął z niej kawałeczek złota i podał go kardynałowi.
— Blisko godzinę czekać będziemy na te drugie dwa tygle Eminencjo — może tymczasem Wasza Książęca Mość życzy sobie odetchnąć świeżem powietrzem?
— I to jest złoto? — zapytał kardynał zdumiony.
Balsamo uśmiechnął się. Kardynał był już w jego ręku.
— Czy Wasza Eminencja może jeszcze o tem wątpić?
— Nauka tak często zawodzi.
— Nie to pomyślałeś w tej chwili, Mości Książę. W przekonaniu Waszej Eminencji jestem prostym oszustem, starającym się nadużyć zaufania; tak jednak nie jest i proszę mi wierzyć, że gdybym nawet miał takie zamiary, wykonałbym je zręczniej. Jego Eminencja wie, jakim sposobem próbuje się złoto?
— Bez wątpienia.
— Oto jest to wszystko, czego potrzeba, do próby, niech Wasza Książęca Mość doświadczy wartości tego kawałka kruszcu, który trzyma w ręku.
— Nie, nie chcę, wierzę słowu twojemu mistrzu.
— Proszę uczynić mi tę łaskę; chcę aby książę nietylko przekonał się że ten kawałek jest złotem, ale, że to złoto jest czyste i bez żadnej przymieszki.
Kardynał nie chciał dać tego dowodu nieufności, jednak na twarzy jego malowało się niedowierzanie.
Balsamo sam dopełnił w oczach jego próby, poczem podał jej rezultat kardynałowi.
— Dwadzieścia ośm karatów; teraz już czas na pozostałe tygle.
Zaledwie dziesięć minut upłynęło od tej chwili, gdy na rozłożonych na ziemi pakułach, ukazały się cztery sztabki złota wartości 200.000 franków.
— Wszak karetą przyjechałeś Książę? Tak ja przynajmniej widziałem.
— Tak jest.
— A więc Wasza Eminencja rozkaże podjechać przed dom karecie, a lokaj mój wyniesie to złoto i ułoży je według rozkazu.
— Sto tysięcy skudów! — szepnął kardynał, zdejmując maskę i niedowierzająco patrząc na złoto, leżące u jego stóp.
— A skąd pochodzi Wasza Eminencja wie najlepiej; wszak w oczach jego było stworzone.
— Wiem i mogę zaświadczyć.
— O nie, błagam księcia, niech o tem zamilczyć raczy; źle widziani są teraz uczeni ludzie we Francji, teorje są w modzie, ale fakta?...
— Cóż więc mogę uczynić dla ciebie mistrzu? — rzekł książę, z trudnością dźwigając w swem ręku jedną sztabkę złotą.
Balsamo spojrzał mu prosto w oczy i roześmiał się głośno.
— Co śmiesznego znalazłeś mistrzu w słowach moich?
— Jeśli się nie mylę Wasza Eminencja ofiaruje mi swoje usługi?
— W istocie?
— Może byłoby stosowniej, gdybym ja księciu swoje ofiarował? Kardynał sposępniał.
— W istocie, wyświadczasz mi w tej chwili wielką przysługę mistrzu, jeśli sądzisz jednakże że nie jestem w stanie wypłacić ci się za nią, to proszę, zatrzymaj to złoto; w Paryżu nie zbywa na lichwiarzach, którzy dostarczą mi potrzebnej sumy do pojutrza, na mój podpis lub na zastaw; sam mój pierścień biskupi wart jest 40.000 franków.
W tej chwili książę wysunął, białą wypieszczoną jak u kobiety, rękę, na której połyskiwał brylant wielkości laskowego orzecha.
— Czy książę choć chwilę mógł pomyśleć, że chciałem go obrazić
Następnie mówił półgłosem, jak do siebie:
— Dziwna rzecz, jak ci książęta drażliwi są, gdy im ktoś ośmieli się prawdę powiedzieć.
— Jakto?
— Rzecz prosta, — Wasza Eminencja ofiaruje mi swoje usługi, a ja radbym się dowiedzieć, jakiego rodzaju one być mogą?
— Stanowisko moje u dworu...
— Stanowisko księcia u dworu jest mocno zachwiane, gdybym tam potrzebował protekcji, wolałbym się udać do księcia Choiseul, choć i tego władza dłużej nad dni piętnaście nie wytrzyma. Wszystko na tym świecie jest do nabycia za to złoto, które oto jest do rozporządzenia księcia, a wielekroć go księciu zabraknie, proszę się do mnie udać. Postaram się zawsze dostarczyć go Eminencji.
— Nie — rzekł książę, — mylisz się mistrzu, nie można wszystkiego dostać za złoto! Westchnął, nie próbując nawet otrząsnąć się z ciążącej mu przewagi Balsama.
— To prawda, Wasza Eminencja pożąda teraz czegoś innego, niż złota; ale to nie ma nic wspólnego z nauką. Jedno słówko tylko, a na żądanie księcia alchemik zmieni się w czarnoksiężnika.
Książę odrzekł smutno:
— Dziękuję ci mistrzu, w tej chwili nie pragnę już niczego.
Balsamo zbliżył się do kardynała.
— Taką odpowiedzią mógłbyś zbyć, książę, każdego innego prócz mnie. Jestem czarnoksiężnikiem i czytam w głębi serca księcia. Wiem najdokładniej, czego pożąda książę de Rohan, młody, piękny, bogaty i pełen zapału.
— Nie chcę nic, nie pragnę niczego! — zawołał z przerażeniem książę.
— A ja jestem tego zdania, że do żądz swoich sam się przed sobą nie chcesz książę przyznać, gdyż to są pragnienia królewskie.
— Widzę, że znów wracasz do tego, o czem mi wspominałeś w rozmowie naszej u królewny.
— Tak jest w istocie, nie mylisz się, książę.
— Więc powtarzam ci, że domysły twoje są mylne.
— Zapominasz, książę, o tem, że przed wzrokiem moim równie jasnem jest to co się dzieje na dnie twego serca, jak kroki twoje; wszak siedząc tu u siebie, widziałem karetę księcia w podwórzu klasztornem karmelitanek, następnie jadącą bulwarem i zatrzymującą się na rogu ulicy, o pięćdziesiąt kroków od mego domu.
— To powiedz mi coś, coby mi za dowód twej świadomości służyło.
— W rodzie twym, książę panie, miłość szalona, z przeszkodami, narażającemi na wszelkie niebezpieczeństwa, zawsze bywała udziałem mężczyzn; książę idziesz za popędem swej krwi, za tradycją swego rodu.
— Nie rozumiem cię, hrabio — szepnął książę.
— I owszem, doskonale mnie książę zrozumiałeś; poruszyłem sprężynę, która zadrżała w całem jestestwie twojem; ona to, jak na teraz, kieruje wszystkiemi twemi krokami.
Kardynał podniósł głowę i spojrzał Balsamowi prosto w oczy. Ten roześmiał się swobodnie.
— Nie patrz mi w oczy, książę, to będzie bezpieczniej, bo piękne twe oczy są zwierciadłem wiernie odbijającem ukryte w twej duszy uczucia i pozwalają czytać wszystko, co się tam dzieje.
— Milcz, milcz, na Boga, hrabio Fenix — rzekł książę, zupełnie już zwyciężony.
— Tak, milczeć potrzeba, bo nie wybiła jeszcze godzina, w której uczucie to wyrazić się godzi.
— Jeszcze nie wybiła? — powiedziałeś.
— Jeszcze nie.
— Więc ta miłość ma przyszłość jakąś przed sobą.
— Dlaczegóżby nie?
— I mógibyś mi powiedzieć, że ta miłość nie jest z mej strony zupełnern szaleństwem — niepodobnem, niemożliwem do urzeczywistnienia?
— Za wiele żądasz ode mnie, książę, tego nie byłbym w stanie powiedzieć, chyba gdybym miał przystęp do tej osoby, albo przynajmniej gdybym miał rzecz jakąś która do niej należy.
— Co to za przedmiot miałby być?
— Choćby nawet promyczek jej złoto-blond włosów.
— Tak, widzę już teraz dokładnie; nadziemską jest twoja siła, hrabio. Czytasz w duszy mojej z taką łatwością, jakbym ja mógł czytać pierwszą lepszą książkę.
— Niestety! takie same głosił o mnie zdanie pradziadek księcia, Ludwik de Rohan, gdym się z nim żegnał u stóp rusztowania, na które z taką wstępował odwagą.
— Powiedział ci, że twoja siła była nadziemską?
— I że łatwo czytam w głębi serc ludzkich. Jam go przestrzegał, że go zdradzi przyjaciel jego, kawaler de Préault — i Préault go zdradził.
— Skądże przychodzi ci ta myśl zbliżenia mnie i mojego pradziada? — rzekł pobladłszy kardynał.
— Aby przestrzec cię książę, jak bardzo trzeba być ostrożnym, gdy chodzi o ucięcie pukla włosów z pod korony.
— Mniejsza o sposoby, byłem ci dostarczył włosów; a mieć je będziesz.
— Dobrze — rzekł Balsamo — a oto jest złoto Waszej Eminencji, spodziewam się, że już teraz prawdziwe.
— Proszę o papier i pióro.
— Na cóż to, księciu, potrzebne?
— Muszę przecie dać kwit na sto tysięcy skudów pożyczonych mi z taką uprzejmością.
— Mnie kwit chcesz dać książę? i na cóż to, proszę?
— Wiesz, panie hrabio, że często pożyczam pieniędzy, dotąd jednak nie brałem ich od nikogo.
— W takim razie, jak się księciu podoba.
Kardynał siadł przy stole i skreślił rewers ręką niepewną, charakterem brzydkim, ogromnemi literami i fatalną ortografją.
— Wszystko w porządku? — zapytał oddając.
— Najzupełniej — odrzekł hrabia, kładąc rewers do kieszeni, ale nie spojrzawszy nawet na papier.
— Nie przeczytałeś, hrabio?
— Wszak mam słowo księcia, a wyżej je cenię nad podpis.
— Hrabio Fenix — rzekł kardynał, kłaniając się uprzejmie — jesteś uczciwym człowiekiem, a jeśli nie pozwalasz na to, abym ci mógł być użytecznym, wierz we wdzięczność moją za wyświadczoną mi dziś przysługę.
Balsamo skłonił się księciu i pociągnął za sznurek od dzwonka; natychmiast zjawił się Fryc.
Hrabia powiedział do niego parę słów po niemiecku.
Fryc schylił się ku ziemi, zebrał sztabki złota i owinąwszy je w pakuły, wyszedł z niemi swobodnie jakby nic nie dźwigał.
— Ależ to Herkules prawdziwy, — rzekł ździwiony kardynał.
— W istocie, dość silny jest mój Fryc, ale też odkąd jest w mojej służbie, daję mu pić codzień po kilka kropel eliksiru, wynalazku sławnego uczonego Althotas’a — mam nadzieję, że za rok swobodnie będzie mógł trzymać w jednym ręku kilkaset funtów.
— Cudowne, niepojęte rzeczy. O! nie wytrzymam, ażeby o tem nie opowiedzieć.
— Dobrze, dobrze, mości książę, ale należy się równocześnie przygotować na to, aby zagasić stos na placu de Gréve, gdy na niego, za te cuda, rzucą biednego czarnoksiężnika. Racz o tem nie zapominać, książę — rzekł, śmiejąc się, Balsamo.
Poczem wyprowadził księcia aż do bramy i złożywszy mu głęboki ukłon, pożegnał uprzejmie.
— Ale nie widzę tu twego lokaja hrabio?
— Bo w tej chwili układa sztabki złota w karecie księcia.
— Alboż wie, gdzie się ona znajduje?
— Pod czwartem drzewem, na prawo od bulwaru, to mu powiedziałem właśnie po niemiecku, gdy wszedł do pokoju.
Książę skłonił się i zniknął w ciemności.
Balsamo zaczekał przy bramie na powrót Fryca, poczem udał się do siebie, pozamykawszy wszystkie drzwi.

LXI
KROPLE DŁUGIEGO ŻYCIA

Wszedłszy do siebie Balsamo zbliżył się do drzwi pokoju Lorenzy.
Spała snem spokojnym.
Otworzył małe okienko i stał przez chwilę rozmarzony, patrząc na nią z zachwyceniem. Następnie szybko zamknął okienko, przeszedł przez pokój oddzielający mieszkanie Lorenzy od laboratorjum i przystąpił do zagaszenia ogniska. Otworzył żelazną klapę, wypuścił gorąco, poczem pociągnął za sznurek i deszcz kroplisty, pochodzący z rezerwoaru, znajdującego się na dachu, natychmiast zalał płomienie.
Potem starannie złożył kwit księcia de Rohan, wsunął go do czarnego skórzanego pugilaresu i mówił:
— Słowo księcia de Rohan jest dobre dla mnie, ale braciom, należą się dowody, gdzie i na co używa się ich złota.
Zaledwie domawiał te słowa, gdy dało się słyszeć pukanie w sufit.
— Althotas mnie woła — rzekł, podnosząc głowę.
Niezadługo powtórzyło się pukanie.
— O! Althotas niecierpliwi się, to dobry znak.
Balsamo wziął długi kij żelazny, stojący w kącie, zaczepił go o żelazne kółko w suficie i pociągnął ku sobie. W tejże chwili od sufitu spuściła się klapa i oparła się aż na podłodze; Balsamo stanął na niej, i natychmiast podniosła się wraz z nim, wróciła na miejsce swoje w suficie, a Balsamo znalazł się w przybytku swojego mistrza.
To nowe mieszkanie Althotasa było oświetlone tylko od sufitu i wyglądało jak studnia wielkich rozmiarów. Pokój miał objętości mniej więcej szesnaście stóp na dziewięć wysokości; zewsząd szczelnie zamknięty wśród gładkich murów.
Pokój ten, w porównaniu z pomieszczeniem Althotasa w powozie, mógł wydać się wspaniałym jak pałac.
Starzec siedział w fotelu na kółkach, przed stołem kształtu podkowy, na którym leżała chaotycznie zmieszana wielka ilość książek, rękopisów ze znakami kabalistycznemi, roślin, ziół, flaszeczek i narzędzi rozmaitego rodzaju.
Starzec, zatopiony w pracy, nie dojrzał wcale Balsama.
Światło, zwieszającej się od ściany lampy, padało na łysą głowę mędrca, żółtą i błyszczącą, jak kość słoniowa.
W ręku trzymał flaszeczkę białą, napełnioną płynem i przeglądał ją pod światło, jak to czynią gospodynie gdy chcą się przekonać o świeżości dostarczonych jaj.
Balsamo patrzał przez chwilę w milczeniu na starca, nakoniec rzekł:
— Cóż nowego?
— Dobrze, żeś przyszedł, Acharacie. Patrz, słuchaj... jestem szczęśliwy! znalazłem...
— Co znalazłeś, mistrzu? Złoto?...
— A ono mi naco, do czego?
— Brylant?
— Byłoby też z czego się cieszyć, gdybym znalazł złoto, albo brylanty?
— Więc chyba eliksir wynalazłeś?
— Tak jest, przyjacielu, znalazłem eliksir, to znaczy, odkryłem tajemnicę życia. Dzięki mojemu wynalazkowi, żyć będzie można wiecznie.
Balsamo smutnem okiem popatrzał na starca; poszukiwania jego w tym kierunku uważał bowiem za obłęd.
— Więc to jeszcze o te mrzonki chodzi?... rzekł obojętnie.
Althotas nie słyszał słów jego, tak był zajęty przeglądaniem zawartości flakonika.
— Teraz już doszedłem do właściwej kombinacji: 20 gramów eliksiru Arysteusza; balsamu Merkurego gramów 20; wyskoku złota 15 gramów; esencji cedru libańskiego 25 gramów.
— Prócz eliksiru Arysteusza, jest to dawna twoja kombinacja, mistrzu.
— Ale brakowało w niej części głównej, tej, która wszystkie ingredjencje składowe połączyć ma w doskonałą całość.
— I znalazłeś ją, mistrzu?
— Znalazłem. Trzeba dolać do wszystkich skombinowanych cieczy ostatnie trzy krople krwi, wytoczone z arterji sercowej dziecka!
— Ależ skąd myślisz wziąć to dziecko?
— Ty mi go dostarczysz.
— Ja?
— Ty.
— Oszalałeś, mistrzu.
— Dlaczegóż nie miałbyś mi dostarczyć dziecka? — spokojnie zapytał zapamiętały starzec, patrząc ciągle na flakon. — Powiedz mi, dlaczego?...
— Miałbym dostarczyć ci dziecka nato, abyś wytoczył z niego ostatnie krople krwi?
— Ma się rozumieć, że nie na co innego.
— Ależ nato trzebaby zabić to dziecko.
— Naturalnie, że je zabić potrzeba, a im dziecko będzie ładniejsze, tem lepszy będzie eliksir.
— To niepodobna, mistrzu; nie wolno jest porywać i zabijać dzieci.
— Dlaczego? — zawołał starzec z dziką naiwnością. — Cóż tu z niemi robią?
— Wychowują je, mistrzu.
— To dziwnie się świat zmienił. Trzy lata temu ofiarowywano nam nabycie mnóstwa dzieci za baryłkę prochu lub wódki!
— Ależ to było w Congo, mistrzu.
— No tak; ale to nic mnie nie obchodzi, czy dziecko będzie czarne lub białe. Te, co nam wtedy ofiarowano, były ładniutkie, z kręconemi włoskami, wesoluchne.
— Tak, zapewne — rzekł Balsamo — ale teraz nie jesteśmy już tam, gdzie się to praktykuje bezkarnie.
— A! już nie jesteśmy w Congo? gdzież więc jesteśmy?
— Jesteśmy w Paryżu.
— Nic nie szkodzi. Możemy jechać do Marsylji, wsiąść na okręt, a za sześć tygodni będziemy w Congo.
— Zapewne, że to byłoby możliwe, ale ja teraz Francji porzucić nie mogę.
— Cóż cię tu zatrzymuje?
— Ważne interesy.
Starzec zaśmiał się dzikim, przeciągłym śmiechem.
— Masz interesy... interesy we Francji?... Prawda, zapomniałem, że masz tu zawiązywać jakieś stowarzyszenia.
— Tak jest, mistrzu.
— Macie spiskować?
— Tak, mistrzu.
— To takie są twoje interesy?
I starzec znowu zaczął się śmiać złośliwie i przeciągle. Balsamo w milczeniu gotował się do wytrzymania nadchodzącej burzy.
— No, a jakże stoją te twoje interesy? — zawołał starzec. Z trudnością obrócił się na fotelu i utkwił duże siwe oczy w twarzy Balsama. Ten ostatni poczuł promienie tych oczu, przenikając go nawskroś.
— Jak stoją moje interesy?
— Tak, pytam cię o to.
— Rzuciłem pierwsze kamienie do wody i zmąciła się.
— A jakie w niej poruszyłeś błoto? — Powiedz, słucham cię.
— Błoto filozoficzne.
— Aha, myślisz wojować twemi utopjami, mrzonkami bez podstawy i sensu, mglistemi, jak umysł ludzki. I z jakimiż to filozofami porozumiałeś się w tym względzie?
— Mam już po swojej stronie największego poetę i ateusza francuskiego; w tych dniach wraca on z wygnania do Paryża i ma się zapisać do loży masońskiej, której ja jestem prezesem.
— Jakże się on nazywa?
— Voltaire.
— Nie znam go. Któż więcej?
— Obiecano mnie wkrótce zapoznać z największym burzycielem pojęć tego wieku, autorem „Umowy społecznej“.
— Nazwisko jego?
— Rousseau.
— Nie znam go.
— Nie może być inaczej; twoi znajomi, mistrzu, to Raymond Lufie, Piotr z Toledy, Albert Wielki?...
— Tak, bo też oni są jedyni, nad których dziełami warto się zastanowić; oni to przez całe życie poruszali kwestję: żyć albo nie żyć.
— Dwa są sposoby życia, mistrzu.
— Ja znam tylko jeden: nie umierać. Ale wróćmy do twoich filozofów; jak ich nazywasz? — powtórz mi ich nazwiska.
— Voltaire i Rousseau.
— Dobrze! zapamiętam ich. I cóż zamierzasz zdziałać przy ich pomocy?
— Zawładnąć chwilą obecną — podkopać przyszłość.
— Czy do tego stopnia są ludzie ograniczeni w tym kraju, że dadzą się poruszyć ideom filozoficznym?
— Przeciwnie, są oni zbyt rozumni i dlatego większy wpływ na nich wywiera myśl, niż czyn. Wreszcie mam jeszcze jednego silnego sprzymierzeńca.
— A kogóż?
— Znudzenie. Więcej niż tysiąc sześćset lat Francja zostaje pod rządem monarchicznym; to już znudziło Francuzów.
— Wywrócą zatem monarchję?
— Tak sądzę.
— A ty popychasz ich w tym kierunku?
— Ze wszystkich sił.
— Głupcze!
— Dlaczego?
— Cóż ci przyjdzie z obalenia tej monarchji?
— Mnie nic, ale to uszczęśliwi ogół.
— Bawi mnie wielce twoja mowa. Powiedz mi tedy najprzód, jaka jest droga, wiodąca do szczęścia, następnie co to jest szczęście?
— Jaką drogą dążę do szczęścia?
— Tak jest, do owego szczęścia ogólnego, które ma osiągnąć ludzkość po obaleniu monarchji.
Słucham cię, mów!
— A więc, w tej chwili Francja posiada ministerjum, złożone z ludzi czynnych i inteligentnych, oni to mogliby z łatwością utrzymać monarchję jeszcze lat dziesięć lub więcej; a ja uczynię, że Francuzi pomogą mi sami do obalenia tego rządu.
— Kto? może ci twoi filozofowie?
— Nie; filozofowie podtrzymują ministerjum.
— Jakto, filozofowie podtrzymują ministerjum, na którem opiera się monarchja, a mają być jej wrogami? O! co to za głupcy z tych filozofów.
— Ależ minister sam jest także filozofem.
— Zaczynam rozumieć! to nie są głupcy, ale egoiści; radzi są rządzić w osobie ministra.
Cierpliwość zaczynała opuszczać Balsama.
— Nie wiem jakimi są i badać tego nie chcę. Wiem tylko, że gdy to ministerjum zostanie obalone, żadne już po niem utrzymać się nie zdoła.
Ministerjum następne będzie mieć przeciw sobie filozofów, obrażonych obaleniem poprzedniego; zacznie się nieubłagana walka, w której skłócą się wszystkie rządzące żywioły, a gdy tak nawzajem pożerać się będą, wmiesza się jeszcze do tego lud, który posłuży za ów punkt oparcia Archimedesa do podźwignięcia świata.
— A więc gdy świat poruszysz z jego posad odwiecznych... musi przyjść chwila, że go upuścisz. Cóż wtedy będzie?.
— Świat wróci na swoje miejsce, ale monarchja będzie już złamana i nie będzie mogła wrócić.
— A skoro monarchja będzie skruszoną — widzisz, że mówię nawet twoim stylem napuszonym i chcę postępować za twojemi myślami — cóż się wtedy stanie?... czem myślisz zastąpić tę formę rządu?... co nowego zbudujesz na dawnych zwaliskach?
— Wolność!
— Francuzi tedy będą narodem wolnym?
— To musi kiedyś nastąpić koniecznie.
— Wszyscy będą wolnymi?
— Tak, wszyscy.
— Francja zatem liczyć będzie trzydzieści miljonów ludzi wolnych?
— Tak jest, mistrzu.
— I ty sądzisz w swej naiwności, że wśród tych trzydziestu miljonów ludzi nie znajdzie się ani jeden człowiek, obdarzony dość silną wolą i zdolnościami do ujarzmienia tych dwudziestu dziewięciu miljonów dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu, aby sobie zapewnić nad nimi przewagę? Czy pamiętasz psa, którego mieliśmy w Medynie? wiesz, że zjadał sam jeden wszystko, co dla innych było przeznaczone?
— Ale też następnie wszystkie psy rzuciły się na niego i na śmierć go zagryzły.
— Bo to były psy, mój kochany; ludzie nie uczyniliby tego.
— Niżej więc stawiasz inteligencję ludzką od psiej?
— Czy mało nato mamy przykładów?
— Cóż to za przykłady?
— Nie byłoż w Rzymie Augusta, a w Anglji Cromwella, a któż śmiał im wydzierać, co pochwycili?
— Przypuśćmy, że i tu zjawi się człowiek taki, o jakim mówisz, mistrzu — ale ten nie powstanie już ze ślepej woli krwi, losu, pochodzenia; ten powstanie z ludu, dojdzie wysoko, może stworzy nową arystokrację — ale to będzie arystokracja zasługi, i Francuzi nie przestaną być równymi!
Althotas poruszył się gwałtownie w swoim fotelu.
— O! jakże ten człowiek jest głupi! — zawołał — dwadzieścia lat poświęciłem, aby przelać w niego nauką moją, od lat najmłodszych zajmowałem się nim, a on, mając lat trzydzieści, śmie powiedzieć taką niedorzeczność: „Ludzie będą sobie równi!“
— Ależ, mistrzu, ja mówię, że ludzie będą sobie równi w obliczu prawa.
— Ludzie nie są i nie będą równi nawet w obliczu śmierci, tego prawa natury, dawniejszego od wszystkich innych. Jakaż jest ich równość, gdy jeden żyje lat sto, a drugi umiera, gdy ledwie się urodził? Ludzie mają być równi?... chyba śmierć pokonają! O, jakiż ty głupi jesteś.
I starzec rozparł się w fotelu, śmiejąc się głośno. Balsamo posępny i smutny usiadł opodal niego.
Althotas patrzył nań z politowaniem.
— I ty myślisz, szaleńcze — że ja jestem równym prostakowi, co gnie w ciężkiej pracy kark, pożywając chleb czarny, lub też małemu dziecku, co ssie łono matki, — albo też starcowi, co w zupełnem zdziecinnieniu dożywa dni swoich, nie znając już nic nad sen i zaspokojenie głodu?... Ludzie nie są, nie byli i nie będą równymi! Zostać nimi mogliby tylko wtedy, gdyby byli nieśmiertelni, bo staliby się bogami, a tylko bogowie są sobie równi.
— Nieśmiertelnymi! Nieśmiertelnymi nigdy nie mogą być. To mrzonka.
— Tak! — zawołał starzec w gorączkowem uniesieniu. — Mrzonką nazywają ludzie wszystko, co dąży do polepszenia... A jednak porusz wraz ze mną warstwy tej ziemi — cóż w niej odnajdziesz, śmierć i wszędzie śmierć. Pokolenie kładzie się na pokolenie! I cóż pięknego w umarłych wiekach — czy pięknym jest trup, choćby najpiękniejszej istoty?
Dlatego też, od lat tysięcy, pracowali uczeni nad sposobami zwalczenia śmierci — jakiekolwiek poszukiwaniom swoim nadawali miano — ulepszenia, doskonałości!.. Suchy kaszel przerwał mowę starca, wtedy Balsamo, korzystając z przerwy, rzekł:
— Widzisz, mistrzu; wszak sam przyznajesz, że dotąd nikt nie wynalazł eliksiru życia; największe potęgi umysłowe napróżno starały się zwyciężyć śmierć; i nadal wszystko pozostanie tak samo, a eliksir będzie nadal czczą mrzonką naukową.
— Dobry twój system, ale dla idjotów; jakże powstawałyby nowe wynalazki, gdyby świat rządził się twoją maksymą: czego nie było — tego nie będzie — jakimże krokiem postępowałaby cywilizacja! Eliksir życia setki razy już miał być wynaleziony, ale niestety, życie ludzkie jest za krótkie i gdy dochodzimy do rozwiązania zagadki, nić żywota się zrywa, a po nas nikt nie umie dokończyć rozpoczętego dzieła. Czy sądzisz, że Achilles jest tylko bajką mitologiczną? o nie, mój drogi, Chiron był mistrzem, Achilles był jego uczniem; Chiron wynalazł tajemnicę, aby Achillesa zabezpieczyć od śmierci, ale zabrakło materjału — pięta dała przystęp śmierci... A dlaczego Chiron nie dokończył swojego dzieła? Bo zabrakło mu może, jak mnie, trzech kropli krwi dziecięcej, której ty mi odmawiasz, a bez której całe dzieło moje musi przepaść. Cóż odpowiesz mi nato, Acharacie?
— Powiem ci, mistrzu, że każdy z nas ma swoje posłannictwo, spełniajmy więc je, idąc każdy swoją drogą, nie przeszkadzając sobie nawzajem. Nie żądaj, mistrzu, abym ci dopomagał przez zbrodnię.
— Jaką zbrodnię?
— Zabić dziecko, nietylko jest zbrodnią, ale nawet zbrodnią najsrożej karaną przez prawo.
Althotas uderzył ręką w stół marmurowy.
— Co ty mi pleciesz o prawach!... przez kogóż są one ustanowione?... przez ludzi, to jest przez najdziksze i najgłupsze zwierzęta. Tak, karanym jest srodze ten, ktoby dla nauki ośmielił się wytoczyć kilka kropli krwi, a bezkarnymi pozostają ci, którzy każą ją przelewać strumieniami, wśród walk zajadłych?... Zbliż się tu do mnie i pogadajmy o prawach.
— Mów, mistrzu, będę cię słuchać — wyrzekł posępnie Balsamo.
— Czy masz przy sobie papier i ołówek? — Zrobimy pewne obliczenie.
— Ja obliczam bez pomocy papieru i ołówka. Mów, mistrzu.
— Powracam do twego projektu. O! pamiętam go dobrze... obalasz ministerjum, zawieszasz w czynnościach parlament, wzniecasz rewolucję, druzgoczesz monarchję; potem powstaje protektorat. Rewolucja stwarza wolność, protektorat równość. Francuzi stają się tedy wolnym narodem, dzieło twoje jest dokonane; nieprawdaż?
— Czy uważasz, mistrzu, tę rzecz za niemożliwą?
— Dla mnie niemożliwość nie istnieje.
— A więc?
— Uważaj; Francja nie jest wyspą, oddzieloną od innych krajów oceanem; przeciwnie, złączona jest ściśle z całym lądem europejskim; dlatego to, co udało się zrobić Anglikom, bez wplątania się w wojnę europejską, Francji udać się nie może. Jeżeli zatem zerwie krępujące ją pęta, wszystkie kraje Europy rzucą się na nią i powstanie wojna, która trwać będzie co najmniej lat dwadzieścia. W przeciągu tych lat iluż padnie ludzi? Ja liczę przeciętnie dwakroć sto tysięcy rocznie, przez lat dwadzieścia padnie ich tedy cztery miljony; na każdego człowieka liczyć będziemy 17 funtów krwi, a zatem popłynie jej sześćdziesiąt miljonów funtów. A teraz powiedz kto z nas jest większym zbrodniarzem? Ja zażądałem od ciebie tylko trzech kropli krwi?... Nic mi nie odpowiadasz?
— Owszem, ta krew, której się domagasz, byłaby niczem, gdybyś był pewnym, że uzyskawszy ją, dopniesz celu.
— A czyż ty jesteś pewnym swego?... Możesz powiedzieć z ręką na sercu, że te cztery miljony zabitych zapewnią szczęście ludzkości?
— Mistrzu — błagalnym głosem odezwał się Balsamo, — proszę cię, mistrzu, znajdź inny sposób, pozwól, że ci powiem, co myślę po tem wszystkiem; przelanie krwi dziecięcej na nicby się nie przydało, gdyż dzieło twoje nigdy do skutku przyjść nie może.
— Zdaje mi się, że pozwalasz sobie przeczyć mi, dawać mi rady, o które cię nie proszę, — rzekł Althotas, z gniewem patrząc na ucznia.
— Bynajmniej, mistrzu, lecz żyjąc wśród ludzi, w normalnych warunkach, łatwiej obliczyć mogę powody i skutki czynności naszych, niż ty, mistrzu, co żyjesz od lat tylu odcięty od tętna wszelkiego życia, zamknięty w czterech ścianach pracowni, oddany nauce. Ja znam tylko i wskazuję trudności.
— Łatwobyś je pokonał, gdybyś chciał.
— Dodaj, mistrzu, gdybym wierzył.
— A więc nie wierzysz?
— Nie — odrzekł Balsamo.
— A czy wierzysz w śmierć?
— Wierzę w nią jako w rzecz, istniejącą nie zaprzeczenie.
— Więc śmierć istnieje?
— To jest rzeczą niezaprzeczoną.
— Jest to potęga straszna, niezwalczona, — dodał uczony starzec z uśmiechem, który przejął dreszczem Balsama.
— Tak jest, mistrzu, to potęga nieubłagana, niczem niezwalczona.
— Czy gdy widzisz trupa, przejmuje serce twoje trwoga i żal?
— Nie — odpowiedział spokojnie Balsamo, zbyt wiele widziałem nędzy ludzkiej, aby widok trupa miał przejmować mnie trwogą lub żalem. Życie cenię bardzo mało; ale potęgę śmierci uznawać muszę, jako potęgę. Nikt z pod praw jej wyłamać się nie zdoła.
Althotas spokojnie słuchał mowy Balsama, wziął tylko do ręki skalpel i obracał go w palcach. Potem, spojrzawszy wokoło siebie, wskazał wzrokiem kąt izby, gdzie na słomie drżał czarny piesek, jeden z trzech, przysłanych przez Balsama uczonemu, który potrzebował ich do doświadczeń.
— Weź tego psa i połóż go tu na stole.
— Balsamo spełnił rozkaz.
Biedne zwierzę, drżało na całem ciele, starając się wyrwać z rąk nielitościwych; wił się biedny i skowyczał boleśnie.
— Zapewne musisz wierzyć w życie, skoro wierzysz w śmierć — rzekł Althotas.
— Naturalnie.
— Ten pies jest żywy? Jak ci się zdaje?
— Musi być żywy, skoro skowyczy, wije się i boi.
— Jakie te czarne psy są brzydkie; na drugi raz postaraj się o białe.
— Dobrze, postaram się.
— Zaszczekaj piesku!... żeby pan nie wątpi o tem, że jesteś żywy — mówił dalej z zimnym szyderskim śmiechem, — nacisnął jakiś muskuł na głowie biednego stworzenia, a to natychmiast zaszczekało, a raczej zawyło boleśnie.
— Teraz przysuń tu dzwon i połóż psa pod nim... dobrze... a teraz powiedz mi, w jaki rodzaj śmierci wierzysz najwięcej?
— Nie wiem, śmierć jest zawsze śmiercią; nie rozumiem cię, mistrzu.
— Tak, masz słuszność, podzielam twoje zdanie; a teraz wyciągnij powietrze z tego klosza.
Balsamo poruszył korbą i powietrze ze świstem wydobyło się z klosza. Piesek, przestraszony, otworzył pyszczek, chwytał powietrze, nakoniec padł bezwładny.
— Pies ten zginął od apopleksji: To piękna śmierć, cierpi się bardzo krótko.
— Czy już nieżywy?
— Zapewne.
— Nie zdajesz mi się zupełnie przekonanym, Acharacie.
— Nie, przeciwnie.
— Może myślisz, że próbować będę wskrzesić to zwierzę.
— Nie, poprostu przekonany jestem, że pies ten przestał żyć.
— Dla większej pewności, weź ten skalpel i przetnij mu kolumnę pacierzową.
— Spełniam twój rozkaz, mistrzu.
I Balsamo jednem cięciem odłączył mózg od kolumny pacierzowej.
— Więc pies ten jest nieżywy?
— Gotów jestem powtórzyć to, ile razy zechcesz, mistrzu — odrzekł Balsamo, znudzony wkońcu naleganiem starca.
— A jednak cóżbyś powiedział, gdyby ten pies otworzył oczy i popatrzył na ciebie.
Balsamo uśmiechnął się.
— Bardzoby mnie to zdziwiło, mistrzu.
— Cieszy mnie to bardzo — rzekł starzec, śmiejąc się złowrogo i w tejże chwili przysunął do psa jakiś przyrząd i zapytał:
— Którem okiem chcesz, aby pies popatrzył?
— Prawem.
Natychmiast prawe oko psa otworzyło się.
Balsamo cofnął się przerażony.
— A teraz popatrz na pysk.
Oko psa zamknęło się, lecz natomiast pysk się otworzył; pies wyszczerzył zęby, nad którymi drgała złośliwie warga.
Balsamo zbladł ze strachu.
— To dziwne — szepnął — to dziwne.
— Widzisz, że śmierć nie jest tak potężną, jak ci się zdawało; zabiłeś tego psa własną ręką, a on spróbuje cię ugryźć w tej chwili; uważaj tylko!
Pies stanął na czterech łapach i potrząsał łbem, odłączonym od kości pacierzowej.
Widok był wstrętny i straszny zarazem.
Balsamo trwożnie usunął się pod ścianę.
— No, no, zbliż się tutaj, nie mam zamiaru straszyć cię dłużej; dość już tych doświadczeń, rzekł, odsuwając na bok psa i aparat.
Skoro tylko jedno odsunięte zostało od drugiego, pies upadł bezwładnie.
— Widzisz, do czego dochodzi nauka, ten pies nieżywy na mój rozkaz może się jeszcze poruszać.
— Tak, ale jest to tylko chwilowe, mistrzu, nie przywraca mu to życia, lecz daje tylko jego pozory.
— Zapewne, bo nauka nie doszła jeszcze do zenitu doskonałości, ale gdy to nastąpi, rozporządzać będzie sposobami dającemi wieczne życie.
— Sądzisz zatem, mistrzu, że gdyby twój eliksir życia istniał i gdybyś dał go się napić temu psu, żyłby wiecznie?
— Niezawodnie.
— A cóżby się stało, gdyby miał nieszczęście wpaść znów w ręce takiego, jak ty uczonego, który poddałby go takim samym doświadczeniom?
— Czekałem właśnie na to zapytanie — rzekł starzec, zacierając ręce.
— Ciekawy jestem twojej odpowiedzi, mistrzu, bo powiedz mi, proszę, czy twój eliksir mógłby przeszkodzić, aby kamień spadający z dachu nie ugodził w czaszkę człowieka, by kula nie przeszyła go nawskroś, lub koń nie stratował?
— Ścisłą jest twoja logika, mój drogi, ale nato dam ci odpowiedź, że eliksir mój nie ma na celu przeszkodzenia wszelkim wypadkom życiowym, on tylko uczyni człowieka tak silnym, aby wszystkiemu bezpiecznie mógł stawić czoło.
— Jakto, mistrzu?
— Nie mogę przeszkodzić, abym nie był raniony, ale ranę tę zamknąć mogę natychmiast; a tem samem przeszkodzić, aby śmierć przez nią torowała sobie drogę. Patrz, niedowiarku.
Ostrym lancetem ranił się w arterję.
— Co robisz, mistrzu? — zawołał Balsamo, rzucając się ku niemu.
— Chcę cię przekonać, niedowiarku.
Krew bardzo powoli dochodziła do otwartej rany, krążenie jej bowiem w starym było bardzo wolne; po chwili jednak zaczęła płynąć obficie.
— Mistrzu, raniłeś się niebezpiecznie.
Althotas otworzył flaszeczkę jakąś i parę kropel zawartego w niej płynu wpuścił na ranę; natychmiast rana ściągnęła się i krew płynąć przestała.
Balsamo patrzył na starca w osłupieniu.
— O mistrzu mój!... — zawołał — jesteś najrozumniejszym z ludzi!
— Może teraz zrozumiesz mnie nakoniec; widzisz, do czego już doszedłem w swoich doświadczeniach, a to ci daje miarę, do czego jeszcze dojść mogę, jeśli życie moje zdołam przedłużyć do lat trzystu! Wynajdę niezawodnie sposoby, aby ciało ludzkie uczynić tak twardem, iżby go żadne nie raniły ciosy, a wtedy ludzie, widząc, że próżne są ich usiłowania, aby szkodzić sobie wzajemnie, zaczną żyć ze sobą w zgodzie i jedności; ale nato potrzeba mi długiego życia, a zatem trzech kropli krwi dziecięcej; wszak mi jej nie odmówisz?
— Daj mi czas do namysłu, mistrzu, i sam pomyśl jeszcze nad tem.
— Idź już, idź, pewny jestem, że cię przekonam kiedyś. Wreszcie, kto wie, może czem innem zdołam zastąpić krew ludzką; zobaczymy. A teraz idź już sobie.
Balsamo dotknął nogą ruchomej klapy i wkrótce znalazł się w laboratorjum, milczący, nieruchomy, zastanawiający się nad genjalnemi pomysłami tego dziwnego starca.

LXII
WIADOMOŚCI

Noc, którą spędziliśmy, prowadząc czytelnika z Saint-Denis do la Muette, stamtąd na ulicę Coq-Héron, Plâtriere i Saint-Claude, użyta była przez panią Dubarry, aby starego króla skłonić do przyjęcia nowej polityki, stosownie do jej osobistych poglądów.
Największy nacisk kładła na niebezpieczeństwo, grożące ze strony Choiseul’ów, jeśli wkradną się w łaski następczyni tronu.
Król odpowiadał, wzruszając ramionami, że synowa jego jest jeszcze dzieckiem, a Choiseul starym dyplomatą, przeto ona nie będzie chciała, ani umiała pracować, a on się bawić.
I, zadowolony ze swego dowcipu, przerwał wszelkie dalsze w tym przedmiocie rozmowy. Pani Dubarry tymczasem zauważyła, że król dnia tego był chwilami roztargniony.
Ludwik XV był próżny i bardzo lubił wzbudzać zazdrość w swoich kochankach, z warunkiem jednak, aby nie trwała ona zbyt długo i nie objawiała się w kłótniach i sprzeczkach. Pani Dubarry była zazdrosną; grała w tem rolę zarówno jej miłość własna, jak i obawa. Zbyt wiele ją kosztowało zdobycie zajmowanego stanowiska, zbyt niskiem było jej pochodzenie, aby mogła, za przykładem pani de Pompadour, tolerować kochanki królewskie, lub też w chwilach znudzenia sama mu ich dostarczać.
Ponieważ pani Dubarry była zazdrosną, pragnęła przeto poznać dokładnie powód roztargnienia króla.
Na usilne domagania się, król odpowiedział te pamiętne słowa, które były wierutnem kłamstwem.
— Zajmuję się teraz przeważnie szczęściem mojej synowej, a wątpię bardzo, aby syn mój był w stanie ją uszczęśliwić.
— A dlaczegóż to? Najjaśniejszy Panie.
— Zauważyłem dziś, że Ludwik w Compiègne, w Saint-Denis, w la Muette zajęty był bardzo innemi kobietami, a nie zwracał prawie wcale uwagi na żonę.
— Nigdybym w to nie uwierzyła, gdybym usłyszała z innych ust, niż twoje, Najjaśniejszy Panie. Delfinowa jest przecie bardzo ładną kobietą.
— Trochę za szczupła.
— Jest jeszcze taka młoda.
— Co to znaczy? Spojrzyj, hrabino, na pannę de Taverney, i ona jest także młoda.
— I cóż?
— A jest prawdziwie piękną.
Oczy hrabiny zabłysły złowrogo; kroi zrozumiał natychmiast, że powiedział za wiele.
— Ależ ty sama, hrabino, z pewnością musiałaś być w tym wieku okrąglutką, jak pasterki Boucher’a.
Pani Dubarry, ułagodzona cokolwiek, ciągnęła dalej, przymilając się królowi.
— Więc panna de Taverney ]est tak bardzo piękna?
— Alboż ja wiem; mówiłem tylko, że nie chuda.
— A zatem musiałeś się jej dobrze przyjrzyć, Najjaśniejszy Panie.
— Kochana hrabino, po co zastawiasz na mnie sidła? Wiesz przecie, że mam wzrok krótki, widzę rozmiary, ale szczegółów oko moje nie dojrzy.
— U następczyni widziałem same kości.
— A u panny de Taverney zobaczyłeś tuszę; to znaczy, że piękność pierwszej jest arystokratyczna, drugiej — prostacza.
— Ależ, Joanno, wszak doskonałość twych kształtów nie przeszkadza ci bynajmniej być kobietą dystyngowaną.
— Chwała Bogu, komplement, ale niestety, nie do mnie samej jest wystosowany — pomyślała hrabina. Potem dodała głośno.
— Radabym widzieć delfinową, otoczoną ładnemi kobietami; czy może być coś brzydszego, niż dwór, z brzydkich i starych kobiet złożony.
— Podzielam w zupełności twoje zdanie, hrabino; wczoraj jeszcze mówiłem o tem z delfinem, ale to mąż, którego nic nie obchodzi.
— Gdyby tak na początek panna Taverney została damą dworską?
— Ma nią zostać, jak słyszałem.
— Widać, że cię to żywo obchodzi, Najjaśniejszy Panie.
— Wcale nie, tylko słyszałem, że tak mówiono.
— To panna niebogata?
— Tak, ale wysokiego urodzenia. Ród Taverney-Maison Rouge jest stary i zasłużony.
— Kto ich proteguje?
— Nie wiem. Ale to pewna, że są bardzo ubodzy.
— Nie są, widocznie, protegowanymi Choiseul’a, bo jużby pewno skarb królewski ich opłacał.
— Hrabino, kochana hrabino, dajmy pokój polityce.
— Cóż to za polityka, mówić, że Choiseul rujnuje króla?
— Nieinaczej — rzekł król, powstał i pożegnał się z faworytą.
W godzinę później był już w swoim pałacyku w Trianon, w doskonałym humorze, zacierał ręce z zadowolenia, że wzbudził zazdrość w pani Dubarry, a chodząc po pokoju, powtarzał, jak Richelieu, gdy miał lat trzydzieści:
— Co to za utrapienie z zazdrosnemi kobietami!
Po odejściu króla pani Dubarry przeszła do gabinetu, gdzie oczekiwała na nią Chon, żądna wiadomości.
— Szalone miałaś powodzenie, moja droga, parę dni temu prezentowana byłaś następczyni tronu, a wczoraj przypuszczona do jej stołu.
— No tak; i cóż stąd?
— Jakto, czyż nie wiesz, że setki powozów pędzą w tej chwili do Luciennes dla przypodobania się tobie?
— Bardzo żałuję.
— Czego?
— Powozów i ludzi, którzyby dziś rano gonić chcieli za moim uśmiechem; nie chcę dziś widzieć nikogo.
— Czy zanosi się na burzę, hrabino?
— Być może. Niech mi podadzą prędko czekoladę!
Chon zadzwoniła.
Wszedł Zamor.
— Czekolady! — zawołała hrabina.
Zamor szedł powoli, krok za krokiem.
— Prędzej, łotrze! co to znaczy? czyś nie słyszał, jak mówiłam, że chcę jeść; każę ci dać sto batów, jeśli nie pobiegniesz w tej chwili.
— Ani myślę biegać, ja tu jestem rządcą, a nie lokajem.
— Jakim rządcą! A ty trutniu! ja cię tu zaraz nauczę biegać!
I porwała szpicrutę, służącą do utrzymania zgody między jej wyżełkami i pinczerami.
Zamor, na widok szpicruty, uciekł, krzycząc i machając rękami.
— Co za usposobienie drapieżne, Joanno!
— Tak, ale czyż nie mam do tego prawa?
— Nie przeczę, ale wynoszę się od ciebie.
— Dlaczego?
— Bo mogłabyś mnie pożreć.
Wtem zapukano po trzykroć do gabinetu.
— Co tam nowego? Kto tam stuka? — z gniewem zawołała hrabina.
— Ten może liczyć na dobre przyjęcie — szepnęła Chon.
— A toby mi się podobało, żebym był źle przyjęty! — rzekł Jan z królewską powagą, stając u wejścia..
— I cóżbyś zrobił, gdybym cię źle przyjęła? Bo przecież to nie jest niemożebnem.
— Nic; nie wróciłbym więcej.
— Cóż dalej?
— Straciłabyś na tem więcej, niż ja.
— Jesteś gburem!
— Co znowu? Nie jestem tylko pochlebcą. Co to się stało dziś Joannie, powiedz mi, Chon.
— Czy ja wiem; jest zupełnie niedostępną.
— Więc nie zbliżajmy się do niej.
Podano w tej chwili czekoladę. Jan poskoczył i odebrał tacę.
— Jak się masz, kochana czekolado, pójdź, luba, pogadamy ze sobą.
Postawił tacę na stoliku, na którym sam usiadł.
— Chodź tu, Chon, wypijemy czekoladę; a kto jest w złym humorze, nic nie dostanie.
Chon skinęła przecząco, dając znak Janowi, żeby sam używał.
— Przyjemni jesteście oboje, niema co mówić! Ja cierpię, ja się smucę, a wy się obrażacie.
— Cóż ci jest, Joanno? powiedz — zapytała, zbliżając się, Chon.
— Ani jedno z was nie pomyśli o tem, czem ja się dręczę.
— Powiedz nam, Joanno, jeśli chcesz, żebyśmy z tobą współczuli.
Jan, zajęty śniadaniem, nie ruszał się z miejsca.
— Może ci brak pieniędzy? — zagadnęła Chon.
— O to możesz być spokojna, wprzód ich może zabraknąć królowi, niż mnie.
— To pożycz mi tysiąc dukatów; oddasz mi prawdziwą przysługę, — odezwał się Jan.
— Dam ci tysiąc szczutków w twój nos czerwony.
— Król nie chce porzucić tego nieznośnego Choiseul’a? zagadnęła Chon.
— A to nowina! Wiecie dobrze, że są złączeni na całe życie.
— Może stary król zakochał się w swojej synowej?
— Jesteś już bliską odgadnienia mojego gniewu, Chon; ale patrzno na tego łotra, zajął się jedzeniem i ani myśli o mnie. O! wy oboje zabijacie mnie swoją obojętnością!
Jan, zajęty czekoladą, nie zważał wcale na burzę, która wrzała poza jego plecami; nalał sobie spokojnie drugą filiżankę.
— Co mówisz, Joanno, byłżeby król zakochany?
Dubarry skinęła głową.
— Zakochany w synowej?... No, ale to lepiej dla ciebie. Lepiej ta, niż inna.
— A jeśli nie w niej, ale w innej jest zakochany?
— Co za nieszczęście, mój Boże! rzekła Chon blednąc.
— Zemdlej teraz, sprawisz mi przyjemność!
— Ale w kimże się kocha?... powiedz mi, Joanno.
— Zapytaj miłego braciszka, póki nie zadławi się tą czekoladą. On wie, a przynajmniej domyśla się z pewnością.
— Mówiłaś co do mnie?
— Tak, mówiłam do ciebie, miły, uprzejmy gościu. Pytam o nazwisko kobiety, w której król jest zakochany.
Jan odwrócił się i mając usta napchane jedzeniem bąknął:
— Panna de Taverney.
— Panna de Taverney! nieszczęście — jęknęła Chon.
— A ten łotr wie o tem! wie, i tak smacznie zajada! — zawołała hrabina, opierając się o poręcz fotelu.
— Nie wiem doprawdy, dlaczego dotąd nie wydrapałam mu tych szkaradnych, zaspanych oczu, ręczę ci, Chon, że wstał zaledwie.
— Mylisz się, Joanno, nie kładłem się wcale.
— Więc cóż robiłeś, łajdaku.
— Biegałem całą noc i cały ranek.
— Wiedziałam o tem... I ja mam być obsłużoną? Któż mi teraz powie, gdzie się znajduje ta dziewczyna?
— Gdzie jest? — spytał Jan.
— Tak.
— W Paryżu; gdzieżby miała być?
— W Paryżu, ale gdzie?
— Ulica Coq-Héron.
— Kto ci to powiedział?
— Stangret, który odwoził ją do domu. Czekałem na niego w stajni, i spytałem go, gdy wrócił.
— I powiedział ci?
— Że odwiózł państwa de Taveiney na ulicę Coq-Héron, do niewielkiego domku, dotykającego pałacu d’Armenonville.
— Już nie gniewam się teraz na ciebie, Janie; zupełnie przebłagałeś mnie temi wiadomościami, ale to dla mnie mało, ja o tej kobiecie wszystko wiedzieć muszę. Gdzie bywa, kogo widuje, czy odbiera od kogo listy?
— Jak potrzeba, to się dowiemy.
— Ale w jaki sposób?
— Myślałem ja, teraz wy możecie pomyśleć — rzekł Jan.
— Na ulicy tej są zapewne domy, a w nich mieszkania do wynajęcia — rzekła Chon.
— Tak, tak — zawołała Dubarry — trzeba nająć w sąsiedztwie mieszkanie, a w niem umieścić kogo, coby nie spuszczał z oka tych ludzi i widział, kto wchodzi, kto wychodzi i dokąd idzie.
— Każę zaprzęgać, pojedziemy zaraz na ulicę Coq-Héron.
— Próżna fatyga, tam niema żadnego mieszkania do wynajęcia w sąsiedztwie. Dowiadywałem się. Jest... przy ulicy Plâtrière.
— Co to za ulica Plâtrière?
— Co to za ulica?
— Tak! — Styka się ogrodami z ulicą Coq-Héron.
— Więc prędko, śpieszmy się, najmijmy to mieszkanie.
— Nie potrzeba, już je nająłem.
— Co za idealny człowiek! Chodź, ucałuj mnie, Janie.
Jan otarł sobie usta, podszedł do pani Dubarry, ucałował ją w obydwa policzki, poczem złożył jej ceremonjalny ukłon, dziękując za zaszczyt jakiego dostąpił.
— Uspokoiłaś się nakoniec?... — wyrzekł Jan.
— Powiedz mi, mój drogi, czy cię kto nie poznał?
— Któż mógłby mnie poznać na ulicy Plâtrière?
— I nająłeś?
— Maleńkie mieszkanko w jakimś nędznym domu.
— Pytano cię, dla kogo?
— Naturalnie.
— Cóż odpowiedziałeś?
— Dla młodej wdowy. Czy ty wdową jesteś, Chon?
— Czemużby nie! — odrzekła.
— Doskonale; Chon zamieszka tam, pilnować będzie, szpiegować; ale nie trzeba tracić czasu.
— Natychmiast pojadę. Każ zaprzęgać.
Pani Dubarry szarpnęła za dzwonek.
— Zaprzęgać, jak najprędzej!
Jan i hrabina uważali Andreę za bardzo niebezpieczną; odrazu zwróciła na siebie uwagę króla pięknością. Trzeba ją zatem pilnować.
— Ta dziewczyna przyjechała z prowincji; niepodobna, aby przy swoich wdziękach nie zdobyła serca jakiego szlachcica z sąsiedztwa, który zapewne przybył lub przybędzie za nią do Paryża. Trzeba ich będzie połączyć. Król zaraz ostygnie w zapałach, skoro zobaczy tę prowincjonalną sielankę — mówiła Dubarry.
— Mylisz się, siostrzyczko; młoda mężatka to bardzo łakomy kąsek dla Najjaśniejszego Pana; sądzę, że byłoby lepiej, gdyby mogła mieć kochanka, to wpłynęłoby daleko silniej!..
— Już zaszły konie! — rzekł, patrząc w okno, Jan.
Chon ucałowała siostrę, uścisnęła rękę brata i pośpieszyła do powozu.
— Może weźmiesz z sobą Jana?
— Nie, ja sobie pójdę swoją drogą. Czekaj na mnie, będę pierwszym, który ci złoży wizytę na nowem mieszkaniu.
Chon pojechała, Jan zaś siadł przy stoliku i wypił trzecią filiżankę czekolady.
Chon, przedewszystkiem wstąpiła do siebie, zmieniła ubranie, starając się przybrać pozór uczciwej mieszczanki. Okryła się skromnym jedwabnym płaszczykiem, posłała po lektykę i w pół godziny później szła w towarzystwie panny Sylwji na czwarte piętro, po ciemnych i brudnych schodach, do mieszkania, najętego dla niej przez wice-hrabiego.
Tymczasem stara właścicielka domu, mieszkająca na pierwszem piętrze, zobaczywszy dwie młode kobiety, wchodzące na drugie piętro, zawołała:
— Czego tu panie szukają?... z pewnością się pomyliły, proszę zejść zaraz.
Chon, przybrawszy o ile mogła najsmutniejszą minę, odpowiedziała:
— Brat mój wynajął tu dla mnie mieszkanie na czwartem piętrze. Miałażbym się pomylić?
— A to pani! przepraszam... taka młoda i już wdowa... biedaczka!... Ale tu pani będzie bardzo dobrze i wygodnie, cicho, nikt nie chodzi, nie jeździ, żadnego hałasu. A okna mieszkania pani wychodzą na śliczne ogrody.
— Tego właśnie serdecznie życzyłam sobie.
— Jednak przez okno w korytarzu, można widzieć przechodzące procesje, a czasem nawet ludzi, co pokazują sztuki z uczonemi psami. — Nie wątpię, że to stanowić będzie dla mnie bardzo miłą rozrywkę.
I poszły dalej po schodach.
Staruszka popatrzyła za niemi jeszcze chwilę, a wracając, rzekła do siebie:
— Ta kobiecina wygląda bardzo uczciwie. Zamknąwszy drzwi za sobą, Chon pobiegła zaraz do okien wychodzących na ogród.
Jan nie pomylił się wcale. Pawilon, zamieszkiwany przez rodzinę Teverney, znajdował się prawie pod oknami najętego mieszkania.
Nie pozostawało już żadnej wątpliwości, gdy w chwilę potem Chon zobaczyła piękną młodą dziewczynę, siedzącą z robotą przy otwarłem oknie.
Była nią Andrea.

LXIII
MIESZKANIE PRZY ULICY LA PLÂTRIÈRE

Chon zajęta była właśnie przyglądaniem się młodej dziewczynie, gdy wicehrabia Jan stanął we drzwiach.
— I cóż? — zapytał.
— A! to ty Janie, jakżeś mnie przestraszył.
— Jak ci się podoba mieszkanie?
— Powiem ci, Janie, że można będzie widzieć stąd wszystko, ale za to słyszeć ani słowa.
— Za wiele ci się zachciewa. Czekaj, powiem ci nowinę.
— Jaką?
— Cudowną!
— Cóż takiego?
— Nieporównaną!
— Zabijasz mnie twemi wykrzyknikami.
— Filozof...
— No i cóż? filozof...
— Jakkolwiek: „Mędrzec na wszystko powinien być przygotowany“, jak mówi poeta, wyznam ci szczerze, na to przygotowanym nie byłem wcale...
— Czy chcesz mnie piec na wolnym ogniu?... — A może przeszkadza ci ta dziewczyna? Sylwjo, przejdź proszę do ostatniego pokoju.
— Taka piękna panna nigdy przeszkadzać mi nie może — rzekł Jan poufale, biorąc Sylwję pod brodę.
— Niechże sobie zostanie; ale ty mów nareszcie.
— Od chwili jak tu wszedłem, nie przestaję rozmawiać.
— O niczem.... Więc przestań paplać i nie przeszkadzaj mi patrzyć.
— Uspokój się. Otóż mówiłem, że, przechodząc obok studni...
— Właśnie, żeś o tem nic dotąd nie mówił.
— Przerywasz mi?
— No, mów dalej.
— Przechodziłem tedy obok studni i przystanąłem na chwilę, chcąc kupić jakie stare graty do tej tu dziury, gdy wtem czuję strumień wody, płynący po moich pończochach.
— To istotnie bardzo zajmująca historja!...
— Co za gorączka.... czekajże cierpliwie.... oglądam się i spostrzegam.... zgadnij co?
— Dajże mi pokój.
— Widzę młodego człowieka, który zatkał kurek kawałkiem chleba, co spowodowało, że woda mnie tak obryzgała.
— Nie uwierzysz, jak mnie żywo obchodzi twoje opowiadanie! — rzekła Chon, wzruszając ramionami.
— Zaczekajże.... Zakląłem jak furman. Młody człowiek odwrócił się i poznałem w nim....
— Kogo poznałeś?
— Twego filozofa, a raczej naszego filozofa.
— Kogo? Gilberta?
— W jego własnej osobie; był bez czapki, ubranie na nim było w nieładzie, surdut rozpięty....
— Gilbert? I cóż ci powiedział?
— Poznałem go i on mnie poznał; chciałem się zbliżyć do niego, lecz cofnął się wtył; wyciągam do niego ręce, a on w nogi i ginie mi wkrótce z oczu wśród różnorodnego tłumu.
— I straciłeś go z oczu?
— Spodziewam się; nie mogłem go przecie gonić.
— Masz słuszność, to było niepodobieństwem, ale to szkoda, że przepadł...
— A to nieszczęście! — westchnęła Sylwja.
— Zapewne. Należą mu się ode mnie dobre cięgi, a że wie o tem, uciekł mi. Ale co się odwlecze, nie uciecze. Wiem przynajmniej, że jest w Paryżu, a kto, jak ja, żyje w dobrych stosunkach z ministrem policji, odnajdzie w Paryżu każdego.
— Musimy go dostać.
— A jak go dostaniemy, to go trochę wygłodzimy.
— Zamkniemy go; tylko już tym razem trzeba będzie wybrać bezpieczniejsze miejsce.
— Sylwja nosić mu będzie chleb i wodę.
— Niema z czego żartować, bracie. Ten chłopiec zna sprawę z końmi pocztowemi. I możnaby go się obawiać, jeśli ma żal do ciebie.
— To też dałem sobie słowo, idąc tu na górę, że pójdę stąd prosto do pana de Sartines i poproszę, aby kazał odszukać tego młodzieńca. Pan de Sartines zapewne będzie zdania, że młody chłopiec spotkany przy studni w takim negliżu, niezawodnie musi mieszkać w tej dzielnicy i odnajdzie go z łatwością.
— Co on tu może robić bez pieniędzy?
— Może jest posłańcem.
— On!... takich surowych zasad filozof.... posłańcem.... śni ci się?...
— Może tu znalazł jaką starą ciocię dewotkę, co oddaje mu skórki chleba, za twarde dla jej pieska faworyta.
— Dosyć już tego gadania. Sylwjo! ułóż bieliznę do tej starej szafy, a ty, Janie, siądź przy mnie i będziemy się przypatrywali tej pięknej pannie.
Ostrożnie zbliżyli się oboje do okna.
Andrea porzuciła haft, ułożyła się wygodnie w fotelu, wzięła książkę, leżącą obok niej na stoliku, otworzyła i zatopiła się cała w czytaniu.
— Co za pracowita osoba! Ciekawa jestem co też to ona czyta?
— Oto pierwszy, niezbędny sprzęt w tem mieszkaniu — rzekł Jan, wyjmując z kieszeni lunetę, a oparłszy ją mocno o ramę okna, przyłożył do niej oko.
— A no, powiedz mi, proszę cię, Janie, czy ta istota doprawdy jest piękna?
— Przepyszna! Doskonalszą piękność trudno wymarzyć! Co za ręce! jakie ramiona! usta, a nóżki.... co za prześliczne nóżki.... cieniutkie w kostce — przecudnie rysują się pod jedwabną pończoszką!
— Wiesz co, zakochaj się w niej, zrobisz nam tem prawdziwą przyjemność! — krzyknęła Chon ze złością.
— Ciekawy jestem, coby w tem było tak złego, szczególniej gdyby chciała mi być wzajemną?...
Biedna Joanna mogłaby się uspokoić trochę.
— Nie pleć głupstw, jeśli możesz, i daj mi lunetę.... W istocie to piękna dziewczyna.... niepodobna, ażeby nie miała kochanka.... Patrz, ona ani myśli czytać.... Książka wypada z jej ręki.... pada... już leży na ziemi.... Ja ci to mówiłam, Janie, ona nie czyta, ale marzy.
— Może śpi?
— Z otwartemi oczami? Trzeba przyznać, że ma piękne oczy.
— W każdym razie — rzekł Jan — jeśli panna Taverney ma kochanka, musi on tu się zjawić i zobaczymy go.
— Tak, jeżeli przyjdzie w dzień; ale jeżeli przychodzi w nocy?...
— To prawda! Co za naiwność z mojej strony, nawet nie pomyślałem o tem; a no to trzeba będzie obmyślić jakieś środki.
— Ale co to za doskonała luneta.... mogłabym przez nią czytać tę książkę, co tam leży na ziemi.
— Przeczytaj tytuł i powiedz mi — może uda mi się coś z tego odgadnąć.
Chon patrzyła ciekawie; nagle usunęła się przerażona.
— Co ci się stało? — zapytał wicehrabia.
— Patrz tylko ostrożnie, żeby nie spłoszyć ptaszka, czy widzisz tę głowę, wystającą z okienka na poddaszu.
— Ha, ha, ha — zaśmiał się głucho Dubarry — wszak to mój filozof.
— Czemu on się przygląda z taką lubością, z takiem rozmarzeniem?
— Coś szpieguje.... aha!... już rozumiem, przedmiotem jego wytężonej uwagi jest panna de Taverney.
— Panna de Taverney?
— Nie inaczej, oto kochanek, który ściga ją wszędzie; gdy przyjechała do Paryża, porzucił nas, zamieszkał tu, aby patrzyć na nią, a podczas gdy on w nią jest tak wpatrzony, ona marzy rozkosznie.
— Tak to prawda — rzekła Chon — co za wejrzenie, co za ogień w oczach: kocha się do szaleństwa.
— Teraz, kochana siostro, możemy przestać pilnować panny; zastąpi nas doskonale ten chłopiec.
— Tak, ale on jej będzie pilnował dla siebie.
— My też z tego skorzystamy. Tymczasem bądź zdrowa, Chon, muszę odwiedzić zaraz kochanego de Sartines. Ależ szczęści nam się djabelnie! Tylko unikaj wzroku filizofa, bo jak cię zobaczy — ucieknie.

LXIV
PLAN WYPRAWY

Pan de Sartines powrócił do domu o godzinie trzeciej rano; znużony był bardzo, ale też i zadowolony zarazem, że mu się tak doskonale udało urządzić wieczorek dla króla i pani Dubarry.
Lud rozentuzjazmowany widokiem następczyni tronu, powitał jadącego Ludwika okrzykami: „Niech żyje król!“ których skąpiono mu już od dawnego czasu. Nawet pani Dubarry, której nie udawało się prawie nigdy ukazać publicznie, ażeby nie być obrzuconą obelgami tłumu, tym razem przejechać mogła spokojnie swoją karetą, a nawet szereg widzów, wysunięty naprzód, mile ją powitał. Król uśmiechnął się też do pana de Sartines, a ten pewien był podziękowania przy pierwszej sposobności.
Pozwolił więc sobie dnia tego spać do południa, a wstawszy, przymierzał dwa tuziny peruk, czekających jego wyboru. Przymierzając, słuchał raportów, jakie składali mu różni agenci, gdy oświadczono mu wizytę wicehrabiego Jana Dubarry.
— Dobrze!... pomyślał de Sartines — zapewne król przysyła mi podziękowanie.
I kazał prosić gościa do salonu.
Jan, znużony już bezsenną nocą i tak czynnym porankiem, zagłębił się rozkosznie w fotelu.
Gdy pan de Sartines wszedł do salonu, Jan z rozpromienioną twarzą powstał i uścisnęli sobie ręce.
— Czemuż mam przypisać przyjemność widzenia cię tak rano u mnie, wicehrabio?
— Przedewszystkiem — rzekł Jan, rad, że mu się zdarza sposobność powiedzenia komplementu — chciałem powinszować panu talentu w urządzeniu wczorajszej uroczystości.
— Dziękuję, czy mam to uważać za oficjalne podziękowanie?...
— Jak najzupełniej ze strony Luciennes.
— Miło mi to słyszeć. Wszak tam słońce wschodzi?
— Nawet i zachodzi czasami.
Dubarry zaśmiał się rubasznie.
— Ale, panie de Sartines, chcę także prosić cię o małą przysługę.
— Dwie, jeśli można.
— Skoro rzecz jaka zaginie w Paryżu, czy można ją odnaleźć?
— Tak; byle rzecz ta była bardzo wielkiej lub żadnej wartości!
— To, czego szukam, prawie nic nie jest warte.
— Czego pan szuka?
— Szukam chłopca, mającego mniej więcej lat ośmnaście.
Pan de Sartines wyciągnął rękę, wziął ołówek i zaczął pisać.
— Lat ośmnaście. — Jak na imię temu chłopcu?
— Gilbert.
— Czem się trudni?
— Prawdopodobnie niczem.
— Skąd pochodzi?
— Z Lotaryngji.
— Gdzie był przedtem?
— W służbie u rodziny de Taverney.
— Czy go przywieźli z sobą?
— Nie, siostra moja Chon kazała go podnieść na gościńcu nawpół umarłego z głodu i wyczerpania, wzięła go do karety, przywiozła do Luciennes, a tam...
— Cóż dalej, panie wicehrabio?
— Tam, obawiam się, czy nie nadużył gościnności.
— Nie, tego nie mówię... tylko uciekł w tak dziwny sposób.
— A teraz pan chce go dostać napowrót?
— Tak jest.
— Czy nie domyśla się pan mniej więcej, gdzie obecnie znajdować się może?
— Spotkałem go dziś przy studni, na rogu ulicy La Plâtrière, i zdaje mi się, że musi mieszkać w tej stronie; domyślam się nawet w którym domu.
— A więc skoro wiadomy jest panu dom, w którym się ukrywa, nic łatwiejszego, jak posłać tam po niego i natychmiast go panu sprowadzić. — Co pan z nim sobie życzy dalej robić? Czy go pan chce zamknąć w Bicetre czy w Charenton, proszę mówić szczerze, najchętniej spełnię pańską wolę.
— Właściwie tego sobie nie życzę. Oto poprostu, chłopiec ten podobał się mojej siostrze, chciała zatrzymać go w swojej służbie, bo jest inteligentny; gdyby zatem łagodnie sprowadzić go jej można, byłoby mi to bardzo przyjemnie.
— Spróbujemy. Czy pan nie pytał o tego chłopca nikogo na ulicy La Plâtrière?
— Gdy mnie zobaczył, uciekł przede mną, nie chciałem zatem pytać o niego w domu, gdzie zamieszkuje; mógłby się dowiedzieć i wynieść się stamtąd.
— Słusznie. Ale gdzież znajduje się ten dom na końcu, na początku, czy w środku ulicy La Plâtrière?
— Zdaje się, że w środku.
— Poślę tam zaraz zręcznego człowieka.
— Ach! panie! Ten człowiek, choćby był najzręczniejszy, będzie musiał rozmawiać.
— U nas niema tego zwyczaju.
— Chłopiec jest niesłychanie sprytny.
— A, przepraszam, nie zrozumiałem pana odrazu, pan sobie życzy, żebym sam się zajął tą sprawą. Dobrze... bo nawet przeczuwam, że można napotkać na pewne trudności.
Jakkolwiek Jan był przekonany, że owe trudności istniały tylko w mowie pana de Sartines, dodał jednak:
— Właśnie też, z powodu tych nadzwyczajnych trudności, wolałbym wiedzieć, że pan, osobiście, zajmuje się tą sprawą.
Pan de Sartines zadzwonił.
— Niech natychmiast zaprzęgają, — rzekł do wchodzącego lokaja.
— Mam swój powóz przed domem.
— Dziękuję, wolę mój własny, bo nie ma żadnych herbów i co miesiąc każę go przemalowywać, tak, aby go nikt poznać nie mógł. Zanim zaprzęgną, pozwól mi pan przymierzyć peruki, które mi przyniesiono.
— Ależ, bardzo proszę, niech pan się nie krępuje moją obecnością.
Fryzjer pana de Sartines był prawdziwym artystą i przyniósł był ogromną ilość peruk wszystkich możliwych form i kolorów.
Pan de Sartines, w interesie swego powołania, miał zwyczaj często przebierać się, a kogokolwiek udawał: adwokata, doktora lub kupca, zawsze dbał niezmiernie o dokładność przebrania.
Gdy przymierzał dwudziestą czwartą perukę, dano znać, że powóz zaszedł.
— Czy pozna pan dom? — zapytał pan de Sartines gościa.
— Naturalnie!
— Zauważył pan bramę?
— To pierwsza rzecz, na którą zwróciłem uwagę.
— A jakże wygląda?
— Są to drzwi, prowadzące do korytarza.
— Drzwi, poza niemi długi, ciemny korytarz, tam do licha!
— Zdawało mi się, że zamek przy nich jest z sekretnym mechanizmem.
— O... to źle. A na którem piętrze mieszka ów chłopiec?
— Na facjatce. Wreszcie zaraz da się to widzieć, bo oto studnia.
— Jedź stępa! — zawołał na stangreta pan de Sartines.
Stangret wstrzymał konie, powóz toczył się zwolna; pan de Sartines opuścił szybę u drzwiczek pojazdu.
— Patrz pan, to tu; ten dom taki brudny.
— A to nieszczęście prawdziwe! Tego się właśnie obawiałem.
— Jak to, pan boisz się czegoś?
— Tak jest, niestety. Bardzo się boję.
— I czegóż to?
— A to dopiero źleś pan trafił.
— Nie rozumiem, niech mi pan wytłumaczy.
— Ten dom brudny, który mi wskazałeś, jest zamieszkały przez pana Rousseau z Genewy.
— Tego autora?
— Tak.
— Więc cóż to szkodzi?
— Jakto, co szkodzi? Widać, że pan nie należy do policji i nie zna jej obowiązków.
— Ależ panie, Gilbert u tego filozofa? — to być nie może?
— Wszak sam mi mówiłeś, że ten chłopiec jest filozofem, cóż więc w tem dziwnego, że się zeszli?
— Więc przypuśćmy, że Gilbert jest u pana Rousseau. To cóż stąd?
— Że go nie dostaniesz, wicehrabio.
— Dlaczego?
— Bo Rousseau jest człowiekiem niebezpiecznym.
— Dlaczego nie wsadzicie go do Bastylji?
— Proponowałem to kiedyś królowi, ale nie śmiał tego uczynić.
— Jakto, król nie śmiał?
— Chciał, abym wziął na siebie całą odpowiedzialność; przyznaję się, że odmówiłem.
— Doprawdy?
— Bardzo się trzeba namyślić, nim się kto odważy zaczepić tę całą filozoficzną psiarnię; mają oni dobre zęby i gryźć potrafią. Zabrać kogoś od pana Rousseau? Dziękuję; to zbyt niebezpieczne.
— Daruj, panie de Sartines, ale zrozumieć nie mogę waszej trwogi. Czyż król przestał być królem, a pan jego ministrem policji?
— Ale, bo wy, panowie, nic nie rozumiecie; wolałbym tysiąc razy zabrać pana od pani Dubarry niż Gilberta od pana Rousseau.
— Doprawdy! Uprzejmie dziękują za tę łaskawość...
— Bądź pan pewny, że mniejby o tem mówiono. Nie uwierzy pan, jak ci literaci mają drażliwą skórę — co oni za hałas wszczynają o najlżejsze zadraśnięcie.
— Ale cóż nam daje pewność, że Rousseau przyjął do siebie Gilberta? Czyż ten dom czteropiętrowy jest jego własnością? czyż sam jeden go tylko zamieszkuje?
— Pan Rousseau nie posiada nic, to też nie jest właścicielem domu; być może, że prócz niego zamieszkuje w tym domu piętnastu lub dwudziestu lokatorów, a jednak wszelkie prawdopodobieństwo przemawia za mojem twierdzeniem. Zresztą spodziewałem się tego, co tu zastaję i zabrałem z sobą notatki.
— Jakie notatki?
— Notatki, dotyczące pana Rousseau. Sądzisz pan, że nie jestem dokładnie zawiadamiany o każdym jego kroku?
— Czy doprawdy jest tak niebezpieczny?
— Nie, ale niepokojący; taki jak on warjat w każdej chwili może sobie skręcić kark, lub złamać nogę, a powiedzianoby zaraz, że to nieszczęście stało się przez nas.
— A niechżeby sobie już raz kark skręcił.
— Niechże nas od tego Pan Bóg uchowa!
— Pozwól, że ci powiem, panie de Sartines, iż zupełnie tego nie rozumiem.
— Lud od czasu do czasu zarzuca kamieniami biednego genewczyka, ale zachowuje dla siebie samego ten przywilej; gdybyśmy chcieli rzucić na niego choćby ziarnkiem piasku, ukamienowanoby nas niezawodnie.
— Wybacz, panie de Sartines, ale nic się na tem nie znam.
— Teraz dowiemy się najprzód, czy Gilbert mieszka u pana Rousseau. Proszę cię, wicehrabio, ukryj się w głębi powozu.
Gdy Dubarry zasunął się w kąt pojazdu, pan de Sartines kazał wolno jechać dalej stangretowi, a wyjąwszy pugilares, otworzył go i zapytał:
— Od jak dawna może być ten chłopiec u pana Rousseau?
— Od szesnastego bieżącego miesiąca.
De Sartines zaczął czytać notatki:
— 17. Widziano pana Rousseau w lasku Meudon, zbierającego zioła. Był sam.
Tego samego dnia widziano go znów w południe w tymże lasku; był z nim młody człowiek; obydwaj zbierali zioła. Co mówisz na to wicehrabio?
— Pewnie to Gilbert, niema wątpliwości.
Sartines czytał dalej:
— Chłopiec jest szczupły, wydaje się wątłym.
— To on!
— Czytajmy dalej: — Wieczorem Rousseau zabrał z sobą do domu chłopca; do północy nie widziano, aby tenże wychodził z domu.
— 18. Młody człowiek nocował u pana Rousseau i zdaje się, że stale zamieszkał przy nim.
— Jeszcze mam jedną słabą nadzieję; może Gilbert ma kogoś z krewnych w tym domu i mieszka u nich, a nie u filozofa.
— Zobaczymy. Stój! — zawołał de Sartines na stangreta.
Powóz zatrzymał się; de Sartines wysiadł. Zaledwie postąpił kilka kroków, spotkał człowieka w szarym surducie, zapiętym pod szyję.
Człowiek ten, zrównawszy się z panem de Sartines, zdjął kapelusz i spokojnie popatrzył na ministra policji.
Pan de Sartines skinął na niego, szepnął mu krótki rozkaz, i jegomość wnet zniknął w ciemnym korytarzu.
De Sartines wrócił do powozu.
W pięć minut potem nieznajomy stanął u drzwiczek pojazdu.
— Odwracam głowę, żeby mnie nie widział, rzekł Dubarry.
Sartines uśmiechnął się, wysłuchał raportu agenta i odprawił go.
— Czego się pan dowiedziałeś? — zapytał Dubarry.
— Gilbert mieszka u pana Rousseau; wierzaj mi, wicehrabio, zrzec się musisz dalszych zabiegów; ten chłopiec jest już dla ciebie stracony.
— Mam się zrzec zabiegów?
— Wątpię, abyś pan życzył sobie poruszyć wszystkich filozofów w Paryżu.
— Ale co na to powie siostra moja, Joanna?
— Czy tak bardzo dba o tego Gilberta?
— Bardzo.
— Jedyny więc pozostaje wam sposób: postarajcie się wkraść w łaski pana Rousseau, a wtedy sam odda wam Gilberta, którego siłą odebrać mu nie potrafimy.
— To równie łatwe, jak oswojenie niedźwiedzia.
— Może mniej trudne, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Rousseau jest wrażliwy na wdzięki niewieście; pani hrabina i panna Chon są jednemi z najpiękniejszych kobiet w Paryżu. Może hrabina zechce zrobić małe ustępstwo?
— Pewny jestem, że najchętniej zrobiłaby nawet wielkie.
— Gdyby, naprzykład, zechciała zakochać się w panu Rousseau.
— Jeżeli koniecznie byłoby tego potrzeba....
— Najpożyteczniejszeby to było, ale trzebaby ich zapoznać. Czy kto z pańskich przyjaciół zna pana Rousseau?
— Książę de Conti.
— To się na nic nie zdało; Rousseau nie ma zaufania do książąt, lepszy byłby jaki uczony.
— Tych wcale nie widuję.
— Zdaje mi się jednak, że spotkałem kiedyś pana Jussieu u pani hrabiny.
— Botanika?
— Tak.
— Istotnie, bywa czasem w Trianon; hrabina pozwala mu szperać w swych klombach.
— Tego tylko właśnie potrzeba, Jussieu jest moim przyjacielem.
— Więc odbierzemy Gilberta?
De Sartines pomyślał chwilę.
— Spróbuję, a jeśli mi się uda, Rousseau sam odda wam do rozporządzenia Gilberta.
— Cóż należy uczynić?
— Bagatelkę. Macie zapewne w stronie Meudon lub Marly jakiś grunt pusty?
— Na tem nam nie zbywa.
— Każcie tam zbudować pułapkę na filozofów.
— Co pan mówi? co mamy zbudować?
— Pułapkę na filozofów.
— Pojęcia nie mam, co to takiego.
— Dam ci plan, wicehrabio. A tymczasem jedźmy stąd, bo zaczynamy zwracać na siebie uwagę. — Do domu! — zawołał na stangreta.

LXV
CO SPOTKAŁO PANA DE VAUGUYON, NAUCZYCIELA MŁODYCH KSIĄŻĄT, WIECZOREM W DZIEŃ ŚLUBU DELFINA

Wielkie wypadki historyczne są dla powieściopisarza tem, czem są wysokie góry dla podróżnika. Popatrzy na nie, obejdzie je wokoło, ale ich nie przekroczy.
Tak i my tutaj krążyć będziemy około obrzędu ceremonji, pełnej przepychu i majestatu, około obrzędu zaślubin delfina, ale pozostawimy specjalnym dziełom historycznym drobiazgowy opis przyjęcia w Wersalu, strojów dworskich, zaprzęgów, liberyj i wspaniałości ceremonij kościelnych.
Zostawimy dostojnych gości, w chwili gdy rozjeżdżali się do domów, rozmawiając lub krytykując wszystko, co przez dzień cały mieli przed oczyma, a wrócimy do naszych osobistości, mających również znaczenie historyczne.
Król, znużony całodzienną uroczystością, a najwięcej obiadem, który trwał przez kilka godzin, pożegnał wszystkich, pozostawiając przy sobie tylko pana de Vauguyon, nauczyciela młodych książąt.
Książę de la Vauguyon był wielkim przyjacielem jezuitów i miał nadzieję przywrócić ich za protekcją pani Dubarry.
Małżeństwo delfina napełniało serce księcia ogromnym niepokojem, czuł bowiem dobrze, że wielki wpływ, jaki miał dotąd na słaby umysł ucznia, może być zastąpiony wpływem pięknej i młodej kobiety. Pozostawało mu jeszcze dwóch wychowanków: hrabia Prowancji, skryty i nieokiełznanego charakteru — i hrabia d’Artois, płochy i nieposłuszny.
Przez cały czas ceremonji książę był rozczulony do najwyższego stopnia, a jego chustka od nosa częściej spoczywała na twarzy aniżeli w kieszeni Wolny nakoniec od niedyskretnych oczu, książę schował chustkę i gotował się do wyjścia. Wezwany do króla, wrócił znów do swego rozczulenia i znów wyjął chustkę z kieszeni.
— Pójdź do mnie, mój biedny książę, pogadamy sobie — rzekł król.
— Słucham rozkazów Jego Królewskiej Mości.
— Siadaj, musisz być porządnie zmęczony.
— Jakto, ja mam usiąść, Najjaśniejszy Panie?
— No tak, tu na tem krześle, bez ceremonji.
Ludwik XV wskazał ręką taboret, na którym gdy usiadł książę, twarz jego była w pełnem oświetleniu, król zaś został prawie w ciemności.
— A więc, kochany książę, ukończyłeś już wychowanie jednego z książąt.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
La Vauguyon westchnął głęboko.
— Wychowanie udało się świetnie.
— Zbytek łaski, Najjaśniejszy Panie.
— Na ciebie spływa cała zasługa.
— Najjaśniejszy Panie, czyż jestem godzien...
— Zdaje mi się, że delfin jest jednym z najuczeńszych książąt w Europie.
— I ja tak sądzę, Najjaśniejszy Panie.
— Dobry z niego historyk?
— Doskonały.
— Geografję zna dokładnie?
— Najjaśniejszy Panie, mapy, rysowane przez delfina, przyniosłyby zaszczyt najpierwszemu inżynierowi.
— Jest dobrym tokarzem?
— Tej sztuki ja go nie nauczyłem.
— Mniejsza o to; wszak zna tokarstwo?
— Doskonale.
— A jak się zna na zegarmistrzostwie... to godne zastanowienia!...
— Istotnie, Najjaśniejszy Panie.
— Tak, to prawda, wszak to on sam reguluje wszystkie zegary pałacowe, a każdy idzie po swojemu, tak, że je zrozumieć trudno.
— To zależy od ich mechanizmu; zresztą muszę wyznać, Najjaśniejszy Panie, że ja się na tem wcale nie znam.
— No, a matematyka, żegluga?
— Na te nauki starałem się zawsze zwracać uwagę mego ucznia, Najjaśniejszy Panie.
— Tak, wiem, że je dobrze posiada. Słyszałem go rozmawiającego z panem de la Peyrouse o linach, drabinach okrętowych, o statkach.
— W istocie delfin zna się na marynarce.
— Tobie to zawdzięcza on wszystkie swoje wiadomości...
— Najjaśniejszy Pan przyznaje mi daleko więcej, niż mogłem sobie zasłużyć, oceniając słabe moje starania w kształceniu wrodzonych zdolności młodego księcia.
— W istocie mam nadzieję, że z delfina będzie dobry król, dobry administratora, a także bardzo zacny człowiek.. Ale, chciałem ci się zapytać, jak sądzisz, mój książę: czy delfin będzie dobrym ojcem rodziny?
— Ależ — odrzekł naiwnie la Vauguyon — książę posiada wszystkie zalety, mniemam, że i ta również znajdować się w nim musi.
— Nie rozumiesz mnie, jak widzę, mój książę. Pytam, czy delfin potrafi być dobrym ojcem rodziny?
— Przyznaję, że nie rozumiem zapytania Najjaśniejszego Pana, — w jaki sposób mam je sobie wytłumaczyć?
— Ależ tu chodzi... chodzi mi o to... Musisz znać przecie historję patrjarchów?
— Naturalnie.
— Czy będzie z niego dobry patrjarcha?
De la Vauguyon popatrzył zdziwiony na króla, a obracając kapelusz w rękach rzekł wkońcu:
— Najjaśniejszy Panie, wielki król może być wszystkiem, czem mu się podoba.
— Przepraszam cię, mój książę, ale jak widzę, nie rozumiemy się wcale.
— Nie tracę jednak ani jednego słowa Jego Królewskiej Mości i dokładam całej uwagi, aby zrozumieć.
— Muszę zatem jaśniej ci rzecz wyłożyć. Wszak książę znasz delfina jak własne dziecko.
— Niezawodnie, Najjaśniejszy Panie.
— Musisz znać jego upodobania?
— Naturalnie.
— Jego namiętności?
— Gdyby książę miał jakie namiętności, byłbym dołożył wszelkich starań, aby je wykorzenić; ale na szczęście nigdy nie potrzebowałem nawet myśleć o tem; książę nie podlega żadnym namiętnościom.
— Powiedziałeś, — „na szczęście*?
— A nie jestże to szczęściem, Najjaśniejszy Panie?
— Więc ich nie posiada?
— Namiętności? Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Ani jednej?
— Żadnej; mogę zaręczyć, że żadnej.
— Tego się właśnie obawiałem i widzę, że z delfina może być bardzo dobry król, doskonały administrator, ale nigdy dobry patrjarcha.
— Nigdy nie otrzymałem, niestety, rozporządzenia od Najjaśniejszego Pana, abym go przygotowywał do patrjarchatu.
— To bardzo źle zrobiłem. Powinienem był myśleć o tem, że przyjdzie czas, kiedy się będzie musiał ożenić. Ale, choć nie ma namiętności, to przecież nie sądzisz, aby był zupełnie upośledzony?
— Jakto?
— Mówię, że w danej chwili mógłby ulec namiętności?
— Najjaśniejszy Panie, obawiam się...
— Czego się obawiasz?
— Najjaśniejszy Panie, — rzekł płaczliwym tonem książę — jestem jak na torturach.
Zniecierpliwiony król zawołał:
— Ależ panie de la Vauguyon, zapytuję cię kategorycznie, czy książę de Berry z namiętnością lub bez namiętności, będzie zdolnym zostać dobrym małżonkiem?
— Czy ja mogę o tem sądzić, Najjaśniejszy Panie?
— Jakto? więc tego nawet nie umiesz mi powiedzieć?
— Mogęż powiedzieć to, czego nie wiem?
— Nie wiesz tego de la Vauguyon? — zawołał Ludwik XV w najwyższem zdumieniu.
— Najjaśniejszy Panie, książę de Berry żył pod dachem Waszej Królewskiej Mości niewinnie, jak przystoi na dziecko, oddane nauce.
— Tak, mój panie, ale to dziecko przestało się liczyć, a dziś jest już po ślubach małżeńskich.
— Najjaśniejszy Panie, byłem nauczycielem księcia...
— Do ciebie więc należało nauczyć go wszystkiego.
Rozdrażniony król rozparł się w swoim fotelu.
— Domyślałem się tego — mruknął wzdychając.
— Znasz pan historję francuską?
— Tak mi się zawsze zdawało, i nie przestanę być o tem przekonany, chyba Wasza Królewska Mość rozkaże mi myśleć inaczej.
— A no, to powinieneś wiedzieć, co mi się przytrafiło w wigilję ślubu?
Nie, Najjaśniejszy Panie, to mi jest niewiadome.
— To pan nie wiesz o niczem, panie de la Vauguyon?...
— Może Wasza Królewska Mość zechce mi powiedzieć...
— Słuchajże więc i niechaj ci to posłuży w kierowaniu dalszem wychowaniem dwóch młodszych książąt.
— Słucham, Najjaśniejszy Panie.
— Miałem za nauczyciela pana de Villeroy, nadzwyczaj zacnego człowieka, takiego, jakim pan jesteś, panie de la Vauguyon; byłem wychowany pod jego okiem w zupełnej niewinności, tak jak delfin wychowanym jest przez ciebie. Gdyby mój nauczyciel pozwolił mi był korzystać z towarzystwa stryja mego Regenta... ale gdzie tam; cnota, niewinność i nauka, jego zdaniem, powinny były wypełnić mi życie. A jednak ożeniłem się, a małżeństwo w rodzie królewskim musi być traktowane na serjo, panie de la Vauguyon.
— Zaczynam rozumieć, Najjaśniejszy Panie.
— Nakoniec!... już czas przecie. Słuchaj więc dalej. Kardynał starał się dowiedzieć, jakie były moje zdolności w tym względzie. Byłem naiwny, jak dziewczynka. Kardynał wezwał do rady Richelieu’go, znanego mistrza w sprawach tego rodzaju. Ten podał projekt genjalny. Jakaś panna Lemour, utalentowana malarka, otrzymała zamówienie na całą serję obrazów przedstawiających... pan mnie rozumie, panie de la Vauguyon?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— To były sceny z życia wiejskiego.
— W rodzaju tych, które Teniers maluje?
— Nie, to były rzeczy pierwotne.
— Pierwotne?
— Z dziedziny natury... Czy pan mnie rozumie nakoniec?
— Jakto? ośmielono się... pokazać Waszej Królewskiej Mości... — zawołał z oburzeniem de la Vauguyon, rumieniąc się jak panienka.
— No, pokazano mi obrazki, a ponieważ człowiek z natury skłonny jest do naśladowania.... więc naśladowałem.
— Zapewne, Najjaśniejszy Panie, to był sposób dobrze pomyślany, chociaż powiem, że nie bez pewnego niebezpieczeństwa dla młodego człowieka.
Król popatrzył na pana de la Vauguyon z uśmiechem, który możnaby nazwać cynicznym, gdyby nie to, że usta Ludwika XV miały przytem wyraz pełen dowcipu.
— Nie mówmy już dziś o tego rodzaju niebezpieczeństwie, a wróćmy do rzeczy. Cóż dalej czynić nam wypada? Czy wiesz pan?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.... i czekam na to, co mi powie Wasza Królewska Mość.
— W tej chwili; panowie składają ostatnie powinszowania delfinowi, a damy jego żonie, proszę cię wejdź do salonu, odwołaj na bok księcia, zaprowadź go korytarzem, aż do drzwi galerji, od której klucz ci powierzam; daj go Ludwikowi i powiedz mu, że drzwi wiodące do sypialni, znajdują się na końcu galerji; powiedz my, niech tam zabawi dwadzieścia minut, które spędzi na oglądaniu obrazów, zdobiących ściany, poczem wejdzie do sypialni.
— Rozumiem, Najjaśniejszy Panie!
— Dobranoc panu, panie de la Vauguyon.
— Najjaśniejszy Pan nie ma do mnie urazy?
— Sam nie wiem; przyznaj, że gdyby nie ja, rodzina królewska byłaby fatalnie skompromitowaną.
Zaledwie drzwi zamknęły się za odchodzącym, król zadzwonił.
Wszedł Lebel.
— Podaj mi kawą... ale posłuchajno mnie, Lebel’u.
— Najjaśniejszy Pan rozkaże...
— Jak mi podasz kawą, idź cichutko za panem de la Vauguyon, który wyszedł stąd w tej chwili i udał się do delfina.
— Natychmiast idą Najjaśniejszy Panie.
— Czekajże, niechaj ci powiem, po co idziesz.
— To prawda.... ale gorliwość moja w spełnianiu rozkazów Jego Królewskiej Mości...
— Pójdziesz tedy za panem de la Vauguyon, bo wyszedł on stąd tak pomieszany, że obawiam się aby z rozczulenia nad delfinem, nie popełnił jakiego głupstwa.
— A cóż mi zrobić wypadnie, jeśli się rozczuli?
— Nic, przyjdziesz mi to powiedzieć.
Lebel postawił tacą z kawą przed królem i wyszedł.
W kwadrans potem powrócił.
— Cóż widziałeś?
— Pan de la Vauguyon wziął pod rąkę delfina i poszedł z nim korytarzem, aż do drzwi galerji.
— A potem?
— Nie wydał mi się wcale rozczulonym, przeciwnie, oczy jego dziwnie się świeciły.
— Dobrze... cóż dalej?
— Wyjął klucz z kieszeni, podał go księciu, który otworzył drzwi i stanął na progu.
— Potem?
— Potem pan de la Vauguyon oddał delfinowi świecę, którą trzymał w ręku, i mówił do niego pocichu; nie dość cicho jednak, abym niedosłyszał:
— Sypialnia królewska znajduje się w końcu tej galerji, król życzy sobie, aby książę szedł przez nią dwadzieścia minut.
— Jakto? — rzekł delfin — na to, aby przejść tę galerję, wystarczy dwadzieścia sekund.
— Tu kończy się już moja władza, Mości książę, jedyna rada jaką ci dać mogę na pożegnanie, jest, abyś uważnie się przyjrzał obrazom, zdobiącym ściany tej galerji, a dwadzieścia minut nie wyda ci się czasem za długim.
— Nieźle się znalazł.
— Wtedy, Najjaśniejszy Panie, pan de la Vauguyon skłonił się nisko, zwrócił raz jeszcze błyszczące oczy na drzwi, jakby je chciał przebić wzrokiem i wrócił korytarzem.
— Myślę, że delfin wszedł do galerji.
— Najjaśniejszy Pan może widzieć stąd światło, przesuwające się w galerji już od kwadransa.
Król uważnie popatrzył w okno.
— Światło znikło w tej chwili. I mnie też dano dwadzieścia minut dla obejrzenia tych obrazów, ale pięć nie minęło, gdy znalazłem się już obok mojej żony. Niestety! Wątpię, aby kiedykolwiek zastosowano do delfina te słowa, jakie wyrzeczono o Racinie: „Jest on wnukiem swojego dziadka“!

LXVI
NOC POŚLUBNA DELFINA

Delfin otworzył drzwi sypialni, a raczej przedpokoju.
Na złocistem łożu leżała arcyksiężniczka w długim, lekkim, białym peniuarze; szczupła i delikatna, ciężarem swego ciała nie przygniatała nawet pościeli, a na jej twarzy, zamiast miłego oczekiwania, malowała się trwoga dziewicy przed grożącem jej niebezpieczeństwem, które jednak te natury drażliwe znoszą z większą odwagą, niż się same spodziewają.
Pani de Noaille siedziała przy łóżku.
W głębi stały inne damy, oczekując skinienia pani de Noaille, aby opuścić pokój.
Ta, posłuszna prawom etykiety, spokojnie oczekiwała na przybycie delfina.
Ale tym razem stało się wbrew wszelkim prawom przyjętego ceremonjału, gdyż osoby, które miały towarzyszyć księciu do drzwi sypialni, nie wiedząc, gdzie zniknął z panem de la Vauguyon i nie spodziewając się, aby wszedł przez zamkniętą galerję, oczekiwały na niego w przedpokoju z przeciwnej strony sypialni.
Przedpokój, przez który wszedł delfin, był zatem zupełnie pusty, a drzwi od niego były tylko przymknięte; stanął przy nieb, patrząc i przysłuchując się.
Arcyksiężniczka zapytała drżącym głosem:
— Którędy wejdzie delfin?
— Temi drzwiami — odpowiedziała pani de Noaille, wskazując drzwi po przeciwnej stronie.
— Co to za głosy dochodzą mnie od okna?
— To tłum zebrany oczekuje na fajerwerk, a tymczasem przygląda się iluminacji.
— Bardzo się przydała iluminacja dzisiejsza, niebo tak było pochmurne... — smutnym głosem mówiła arcyksiężniczka.
W tej chwili delfin, uchyliwszy drzwi, wsunął głowę i zapytał, czy może wejść.
Pani de Noaille, nie poznawszy głosu księcia, krzyknęła przeraźliwie.
Marja-Antonina, w stanie rozdrażnienia, w jakim pozostawała przez dzień cały, chwyciła za rękę panią de Noaille.
— To ja pani — rzekł delfin — proszę się nie trwożyć.
— I dlaczegóż to temi drzwiami? — zapytała pani de Noaille.
Wtem w drzwiach przeciwległych ukazała się głowa starego króla, z cynicznym na ustach uśmiechem.
— Dlatego, że ten zacny de la Vauguyon, choć doskonały łacinnik... pod innemi względami jest bardzo zacofany.
Arcyksiężniczka, zobaczywszy króla, zsunęła się z łóżka i stanęła obok; długa jej biała szata okrywała ją aż do ziemi.
Ludwik XV okiem znawcy popatrzył na synową.
— A!... ten de Choiseull co za głowa, ze wszystkich arcyksiężniczek wybrał taki szkielet?
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się pani de Noaille, — racz zauważyć, że z mojej strony cały ceremonjał przeprowadzony został z zupełną dokładnością; jeżeli delfin ze swej strony...
— To już moja, a nie jego wina, ale nie mogłem postąpić inaczej, okoliczności były naglące, musisz mi zatem przebaczyć, księżno.
— Nie rozumiem nic zgoła, Najjaśniejszy Panie.
— Wyjdziemy stąd razem, księżno, to ci opowiem wszystko. A teraz niech się już dzieci spać kładą.
Marja-Antonina odstąpiła o krok od łóżka i, chwytając rękę pani de Noaille, rzekła stłumionym głosem:
— Pani, przez litość! Ja umrę ze wstydu.
Pani de Noaille zwróciła się do króla:
— Najjaśniejszy Panie, arcyksiężniczka błaga Waszą Królewską Mość, abyś pozwolił położyć się jej, jak prostej mieszczance.
— I to ty, księżno, przedstawiasz mi to żądanie?
— Czuję całą niestosowność... wiem, że to się sprzeciwia przyjętemu na dworze francuskim zwyczajowi, ale, Najjaśniejszy Panie, racz spojrzeć na arcyksiężniczkę...
Marja-Antonina stała oparta o poręcz fotelu, blada i sztywna, i gdyby nie to, że zęby szczękały jej, jak w febrze, możnaby ją wziąć za posąg trwogi.
— O! nie myślę sprzeciwiać się arcyksiężniczce w tym względzie. Zresztą są przecie dziurki od klucza we drzwiach, to jeszcze będzie zabawniej — rzekł półgłosem Ludwik XV.
Delfin usłyszał ostatnie słowa dziadka i zarumienił się mocno.
Usłyszała je także Marja-Antonina, ale nie zrozumiała, o co chodzi.
Król zbliżył się do synowej, ucałował ją i wyszedł, wiodąc z sobą księżnę de Noaille, i śmiejąc się szyderczo.
Inni obecni usunęli się natychmiast.
Nastąpiło głębokie milczenie.
Nakoniec książę zbliżył się do Marji-Antoniny, serce biło mu szybko, czuł gwałtowną falę krwi, bijącą mu do głowy, napływającą do wszystkich żył; tę krew młodą, domagającą się miłości.
— Pani — rzekł, zbliżając się do arcyksiężniczki — czy nie jesteś cierpiąca, takaś blada w tej chwili! — W istocie, czuję się dziwnie podrażnioną; burza straszna musi być w powietrzu; ja zawsze cierpię przed burzą.
— Sądzisz, że grozi nam dziś nawałnica rzekł delfin.
— Jestem przekonana; patrz, książę, jak drżę cała.
W istocie biedna księżniczka drżała, jak w febrze.
Jakby na potwierdzenie jej słów, w tejże chwili straszny świst wichru napełnił cały zamek, szum liści, łomot walących się w ogrodzie drzew, spadających posągów, przejmował serca grozą i przestrachem; szyby w oknach zaczęły pękać i z brzękiem padać na marmurowe posadzki korytarzy.
Jedna z okiennic sypialni, niedość mocno zamknięta, z trzaskiem się otworzyła.
Książę podszedł do okna; chciał je otworzyć, aby zamknąć okiennicę, która biła zewnątrz o ściany.
Na Boga! nie otwieraj okna, książę! z przerażeniem zawołała księżna zarazby nam światła pogasły; jabym umarła ze strachu.
Delfin zatrzymał się. Patrzył przez okno.
Iluminacje wszędzie pogasły, z okna widać było drzewa w parku; jak olbrzymie widma chylą się do ziemi, szarpane huraganem.
Po niebie płynęły straszne chmury.
Delfin stał przy oknie, Marja-Antonina padła na krzesło.
— Pani bardzo się boi? — zapytał delfin.
— Bardzo, bardzo się boję! — rzekła trwożnie, — obecność księcia uspokaja mnie trochę. Co za straszna burzał Wszystkie iluminacje pogasły.
— Tak — rzekł Ludwik — wiatr północno-wschodni zwiastuje najstraszniejsze burze. Jeśli nie ustanie, to chyba nic nie będzie z fajerwerku, który miał być spalony.
— Niktby go przecie nie widział! Wątpię, aby ktokolwiek pozostał jeszcze w ogrodzie.
— Pani nie zna naszego ludu francuskiego; czekają z pewnością na fajerwerk, który ma być prześliczny; inżynier pokazywał mi plan. Nie omyliłem się, patrz pani, oto pierwsze race.
W istocie rakiety, poprzedzające wielki fajerwerk, wybiegły na niebo, jak węże ogniste. Powitał je hałaśliwy okrzyk ludu.
— Ależ to obraza boskiego Majestatu! — zawołała Marja-Antonina. — Czyż śmie człowiek walczyć z mocą Boga i natury!
Inżynier, widząc, że grozi ulewa, przyśpieszył przygotowania i fajerwerk olbrzymi zajaśniał w ciemnościach.
Ale deszcz, jakby tylko tej chwili oczekiwał, lunął strumieniem, gasząc ze szczętem wszystkie ognie sztuczne, a zastępując je grzmotem, błyskawicą i piorunami.
— Jaka szkoda!... — rzekł delfin — wicher zagasił iluminacje, a deszcz zalał fajerwerki; nie udała się dzisiejsza uroczystość.
— Od chwili mego przyjazdu do Francji, nic się nie udaje — smutno odparła Marja-Antonina.
— Jakto, pani?
— Widziałeś, książę, Wersal?
— Znam go dobrze, pani. Czy ci się nie podobał?
— Przeciwnie, lubiłabym bardzo tę rezydencję, ale taką, jaką zostawił ją Ludwik XIV, lecz w jakimże stanie znajduje się ona obecnie?
Wszędzie gruzy, zwaliska... Burza w porę przychodzi! Nie widać będzie przynajmniej tych alej, zarośniętych trawą, wodotrysków, napełnionych błotem, posągów potłuczonych i dziko zarastających trawników. O tak, dmijcie wichry! szalej burzo! zbierajcie się ciemne chmury! Zakryjcie przed okiem świata przyjęcie, jakiego doznaje córa Cezarów we Francji, w dniu, gdy zaślubiła jej przyszłego władcę!
Delfin, smutny i zakłopotany temi wymówkami i tą egzaltacją posępną, nie wiedział, co na nie odpowiedzieć i tylko westchnął głęboko.
— Sprawiłam ci przykrość, daruj mi, książę, ale jam młoda, przerażają mnie zwaliska i gdyby mi przeznaczono na rezydencję wesoły pałacyk w Trianon, byłabym z niego bardzo zadowolona — ale te zwaliska!... a jak to jeszcze będzie wyglądać jutro po burzy! Strach mię bierze na samą myśl.
Okropny huk wstrząsnął całym pałacem. Księżna zerwała się przerażona.
— O mój Boże! mój Boże! Powiedz mi, książę, czy tu piorun nie uderzy? Ja się boję piorunów.
— Nie lękaj się pani, to niebezpieczeństwo grozić nam nie może, pałac zbudowany jest płasko, gdyby piorun miał uderzyć, trafiłby chyba w dach kapliczki, bo jest on szpiczasty; wszak musisz, pani, wiedzieć, że tylko ciała stożkowate przyciągają elektryczność, płaskie zaś...
— Nic nie wiem... boję się... umieram ze strachu...
Ludwik ujął ją za rękę. Huk bijących w pobliżu piorunów był ogłuszający. Wtem błyskawica oświeciła jaskrawo pokój. Księżna wyrwała rękę i odtrąciła delfina.
— Co ci jest, księżno? Co to znaczy?
— A! przy świetle tej błyskawicy wydałeś mi się jakiemś widmem skrwawionem.
— To zabarwienie pochodzi od światła siarki i mógłbym ci wytłumaczyć...
Huk grzmotu przerwał mowę księcia, zabierającego się już flegmatycznie do objaśnienia młodej małżonce właściwości siarki.
Gdy się trochę uspokoiło, młody książę zaczął na nowo:
— Panuj, pani, nad sobą, wszak to tylko burza, rzecz w przyrodzie równie naturalna, jak każde inne zjawisko — burza jest wynikiem długich dni spokoju, pogody i słońca. Jutro niezawodnie nastąpi dzień piękny, czyż można więc poddawać się takiemu rozdrażnieniu dla tak prostej, błahej przyczyny?
— Jakkolwiek burza działa zawsze silnie na mój organizm, tym razem jednak jest dla mnie o tyle przykrzejsza, że widzę w niej jeszcze jedną ze strasznych przepowiedni, które mię spotykają od chwili, gdy stanęłam na ziemi francuskiej.
— Co mówisz, pani, czyż były jakie przepowiednie? opowiedz mi to, proszę; nic o nich nie słyszałem. Chciałbym je poznać dokładnie; powszechnie przyznają mi stały charakter i chłodne zapatrywanie się na rzeczy — może godzi się coś przedsięwziąć, aby zniszczyć w zawiązku to, co nazywasz złowrogą wróżbą?
— Pierwszą noc, po przekroczeniu granicy Francji, przebyłam w Strassburgu. Gdy zapalono światło w pokoju, przeznaczonym mi na sypialnię, spojrzałam na ścianę i wydało mi się, że ocieka krwią; przezwyciężyłam jednak trwogę i zbliżyłam się, aby zobaczyć, coby to było. Przekonałam się, że obicie przedstawiało rzeź niewiniątek; straszny obraz okrucieństwa i złości ludzkiej; wszędzie krew, łzy, rozpacz matek, jęki dzieci!... Nie mogłam spać. Noc tę przepędziłam w okropnej trwodze; nie mogłam oderwać oczu od obicia i nakoniec cała scena wystąpiła przede mną w naturalnej grozie; słyszałam jęki i przekleństwa. Powiedzże mi, książę, czy to nie było złą wróżbą dla mnie?
— Tak, pani, w starożytności mogłaby kobieta być tem strwożoną, ale nie w naszym cywilizowanym wieku.
— Słuchaj, książę, matka moja mówiła mi to nieraz: wiek, w którym żyjemy, jest wiekiem brzemiennym w straszne wypadki, jak niebo, wiszące nad nami, przepełnione jest elektrycznością i siarką. I dlatego doznaję tak wielkiego strachu z najdrobniejszej przyczyny.
— Nie lękaj się, pani, tron, na który wstępujesz, wcale zagrożony nie jest; my królowie, przemieszkujemy w sferach wyższych, ponad chmurami, pioruny w nas godzić nie mogą, nam dana jest władza nad niemi.
— Nie to jednak przepowiedziano mi, niestety!
— Cóż pani przepowiedziano?
— Coś strasznego — bardzo strasznego!
— Powiedz mi, co to było.
— Właściwie nie przepowiedziano mi, ale pokazano.
— Jakto pokazano?
— Tak, tak, widziałam na własne oczy, a ten obraz pozostał mi tak żywo w pamięci, że dniem i nocą widzę go przed sobą.
— Czy pani nie możesz mi tego powtórzyć; czy żądano od pani milczenia?
— Nie, niczego nie żądano ode mnie.
— A więc powiedz mi, pani...
— Słuchaj więc: Widziałam dziwną jakąś machinę, stojącą na wzniesieniu, niby na rusztowaniu; pomiędzy dwoma deskami migał nóż stalowy, lśniący, ostry; nagle ujrzałam własną moją głowę, oddzieloną przez ten nóż od ciała i spadającą na ziemię. Oto, co mi pokazano, co najwyraźniej widziałam.
— To prosta halucynacja, księżno, znam wszystkie narzędzia śmierci i mogę ci ręczyć, że podobne nie istnieje wcale, możesz przeto być spokojną.
— Dałabym za to wiele, gdybym to straszne widmo odegnać mogła od siebie. Ale, niestety, pomimo wszelkich usiłowań, mam go ciągle przed oczyma.
— Spodziewam się, że zapomnisz o tem, księżno — rzekł delfin, obejmując lekko młodą kobietę, która w tej chwili mogła czuć oddech jego na swojej twarzy. — Zechciej pamiętać, że odtąd masz zawsze przy boku wiernego przyjaciela i obrońcę.
W tej chwili drzwi od galerji uchyliły się zlekka, a stary król przez szparę zagłębił wzrok ciekawy w sypialnię, już słabo oświeconą dwiema tylko świecami, dopalającemi się w wyzłacanym kandelabrze. Uśmiech zaigrał na jego twarzy. Gdy wtem huk straszliwy wstrząsnął całym pałacem; równocześnie kolumna białawo-zielonych płomieni uderzyła o okno, wszystkie szyby popękały i z brzękiem padły na podłogę — posąg marmurowy, stojący pod oknem, został zdruzgotany, poczem światło znikło, wznosząc się w górę, jak meteor.
Ostatnie dwie świece zgasły od wiatru, który wpadł do pokoju przez wybite szyby. Delfin, oślepiony, pełen trwogi, usunął się aż pod ścianę, o którą się oparł.
Marja-Antonina padła u stóp klęcznika, nawpół omdlała, i pozostała tam, nie śmiąc ruszyć się z miejsca.
Ludwik XV, przerażony, wrócił do siebie. Tymczasem lud nagromadzony tłumnie w Wersalu i Paryżu uciekał, jak stado spłoszonych ptaków, starając się co prędzej schronić pod jaki dach gościnny.
Grad duży, gęsty, wybijał okna, pustoszył zasiewy, niweczył pracę rolnika.
Księżna, ukrywszy głowę w dłoniach, modliła się, łkając głośno.
Delfin patrzył okiem posępnem i chłodnem na szalejącą burzę, na wodę, lejącą się strumieniami do pokoju, przez wybite szyby...
Nad ranem chmury zaczęły się przerzedzać, a promienie wschodzącego słońca oświeciły straszne spustoszenie, zrządzone przez nocną burzę.
Wersal wyglądał okropnie.
Ziemia błotnista, pokryta była wszędzie połamanemi gałęziami, nawet drzewami, powyrywanemi z korzeniami i szczątkami potłuczonych posągów, zasypana była cegłami, szkłem i gruzem.
Ludwik XV, przepędziwszy noc bezsenną z wiernym kamerdynerem, o wschodzie słońca kazał się ubrać i po raz trzeci poszedł przez galerję zajrzeć do pokoju nowożeńców.
Przykry widok przedstawił się jego oczom. Marja-Antonina leżała śpiąca na ziemi obok klęcznika, powieki miała czerwone i zapuchnięte od płaczu, a wschodzące słońce padało na jej białą szatę.
Delfin leżał nawpół wyciągnięty w fotelu, gdzie znużonego ujął nareszcie sen. Nogi nieświadomie trzymał w kałuży wody, płynącej swobodnie po pokoju.
Łoże małżeńskie stało nietknięte.
Ludwik XV zmarszczył czoło, sposępniał widocznie; troska znalazła nakoniec drogę do tego serca, przepełnionego samolubstwem. Westchnął i wrócił do siebie, może więcej przerażony tem, co zobaczył rano, niż burzą, która nie pozwoliła mu zasnąć przez całą noc.

LXVII
ANDREA DE TAVERNEY

Na trzeci dzień, po tej strasznej nocy zaślubin następcy tronu, Paryż obchodził uroczyście małżeństwo przyszłego króla.
Wszystek lud dążył na plac Ludwika XIV, gdzie miał być spalony wielki fajerwerk, to niezbędne zakończenie wszelkich uroczystości publicznych, z którego paryżanin żartuje sobie, ale bez którego jednak nie umiałby się obejść.
Miejsce było doskonale obrane, sto tysięcy ludzi mogło się tam zmieścić wygodnie. Wokoło pomnika ustawiono drewniane wzniesienie, na dwadzieścia stóp wysokie, skąd miały być puszczane sztuczne ognie. Paryżanie zeszli się, jak zwykle, małemi gromadkami, starając się pomieścić jak najwygodniej. Dzieci powłaziły na sąsiednie drzewa, ludzie poważni na barjery, kobiety odnalazły sobie jakieś schodki lub opróżnione kramy. Około godziny siódmej, wraz z pierwszymi widzami, przybyli także, w dość znacznej liczbie, łucznicy, gdyż pułkownik gwardji francuskiej, Biron, zażądał był od miasta, zbyt wysokiego wynagrodzenia. Gwardja była postrachem miasta. Regiment ten bowiem składał się z wyborowych żołnierzy, nadzwyczaj karnych i szalonej odwagi na polu bitwy, ale w mieście nie przebierał w sposobach, używając aż nadto często kolb fuzyj, nóg i rąk do poskromienia tłoczącego się pospólstwa; mieszczanie bali się ich jak ognia.
Tego dnia gwardziści swobodnie mieszali się z tłumem widzów i chętnie podniecali do wszelkiego rodzaju wybryków, których sami nie omieszkaliby karać, gdyby byli na służbie. Około godziny ósmej na placu wszczęły się już kłótnie i krzyki, choć widzów było jeszcze niewielu.
Niezadługo ukazały się powozy, wiozące osoby z arystokracji i finansjery. Wjechały odrazu ze wszystkich stron, zapomniano bowiem ustanowić porządku dla jazdy. Wiele osób otrzymało zaproszenia do okien i na balkony nowych budynków i powozy ich zdążały w tę stronę. Inni, nie otrzymawszy zaproszenia, wysiadali z pojazdów i mieszali się z pospólstwem, poprzedzani i chronieni przez lokajów. Wielkiem było jeszcze wtedy poszanowanie pańskiej liberji — i tłum ściskał się między sobą, gdy wygalonowany lokaj torował drogę państwu.
Dziś tak świetna i piękna ulica Royale, wtedy zaledwie przeprowadzona i niezabudowana, pełna była rowów i kupek śmieci, gliny i rumowiska, stanowiących wzgórki, które, zdobywane prawie szturmem, przyjmowały dostojnych widzów.
Od czasu do czasu kupka taka obsuwała się a osoby, znajdujące się na niej, spadały budząc w tłumie śmiech homeryczny.
O wpół do dziewiątej oczy wszystkich zwróciły się w jedną stronę, skąd miał się ukazać fajerwerk.
Wtedy to dopiero zaczął się tłok prawdziwy; każdy starał się zdobyć bliższe stanowisko, lud przybywał coraz liczniej i poruszał się jak fala, z której od czasu do czasu wyrywały się krzyki lub jęki.
Ruggieri miał tym razem pokazać zdumionym oczom publiczności niewidziane cuda, chodziło tu bowiem o podtrzymanie jego dawnej sławy i zaćmienie Torriego, który był twórcą ogni sztucznych, zalanych przez deszcz w dniu zaślubin delfina.
Dzień był piękny, noc pogodna obiecywała paryżanom podwójną przyjemność; piękny widok i triumf nad wersalczykami.
Samo drewniane wzniesienie świadczyło o świetnym projekcie Ruggieri’ego; przedstawiało ono świątynię hymenu, opartą na czterech delfinach, których otwarte paszcze wyzionąć miały niebawem strumienie ognia. Naprzeciw delfinów stały majestatycznie wsparte o swoje urny: Loara, Ren, Sekwana i Rodan, czekając tylko rozkazów, by zamiast wody wyrzucać w różnych kolorach ognie bengalskie.
Inne, wyżej ustawione baterje, miały równocześnie wyrzucić w powietrze olbrzymie bukiety różnokolorowych kwiatów. A ponad tem wszystkiem panował ogromny globus, wsparty na palącej się piramidzie. Miał on pęknąć, wzniósłszy się wysoko w powietrze, i rozbryzgnąć się, wyrzucając z siebie świetne snopy iskier.
Oto czem zajęci byli paryżanie już od dwóch tygodni, doglądając ciągle z uwielbieniem Ruggieri’ego i jego pomocników, pracujących około pomnika.
Na wzniesieniu ukazały się latarnie; pierwszy rząd widzów cofnął się trwożnie, co w całym tłumie wywołało ruch, a zarazem powiększyło ścisk i tak już bardzo wielki.
Powozy napływały ciągle i zaczynały już wjeżdżać na sam plac. Końskie łby dotykały ramion ostatniego rzędu widzów, których poczynało przerażać to niebezpieczne sąsiedztwo. Poza pojazdami zebrał się także tłum nieprzeliczony, tak, że pojazdy, ujęte w tę podwójną żywą palisadę, choćby chciały, nie mogły się ruszyć z miejsca.
Kto mógł i gdzie mógł, szukał sobie miejsca, a pańskie karety służyły wybornie wielu mieszczanom i ulicznikom za podwyższenie. Czerwone światło, płynące z iluminacji bulwarowej, oświetlało głowy tysiącznego tłumu, nad któremi gdzie niegdzie połyskiwały lance łuczników.
Nowe budowle, otoczone były potrójnym łańcuchem powozów, wśród których nie było najwęższego nawet przejścia; ekwipaże te należały do zaproszonych, przyglądających się widowisku z okien i balkonów.
O godzinie dziewiątej zjawiło się jeszcze kilka karet, jedna z nich z trudnością torowała sobie drogę, tuż obok niej postępował młody człowiek, starając się usunąć przeszkody.
Kareta zatrzymała się, nie mogąc dalej ruszyć; młody człowiek odskoczył nabok, nie puszczając jednak z ręki antaby, której dotąd się trzymał; mógł tedy z łatwością słyszeć rozmowę, prowadzoną karecie.
Wtem wychyliła się przez okno piękna główka kobiety, ubranej biało, mająca we włosach kilka świeżych kwiatów.
— Co robisz, Andreo? — dał się słyszeć głos starego szlachcica, — poco wychylasz głowę? czy masz ochotę być pocałowaną przez pierwszego lepszego łobuza; widzisz przecie, jak ze wszech stron jesteśmy otoczeni tym brudnym tłumem, jak falą rzeki — a że to fala błotnista, przeto bądźmy ostrożni, bo możemy się powalać.
Głowa kobieca znikła natychmiast z okna.
— Kiedyż bo tu nic zupełnie nie widać! gdybyśmy mogli trochę zawrócić, możnaby widzieć wszystko równie dobrze z karety, jak z okien gubernatora.
— Zawracaj! — krzyknął baron na stangreta.
— Niepodobna, panie baronie! musiałbym przejechać z dziesięcioro ludzi.
— No to przejedź!
— O! panie! — zawołała Andrea.
— Ojcze! — krzyknął Filip.
— Co to za jeden ten baron, co tak chce ludzi tratować? — dało się słyszeć kilka groźnych głosów wśród tłumu.
— To ja jestem! — rzekł Taverney, ukazując się w oknie i wskazując na swą wstęgę orderową.
Odznaki były podówczas jeszcze w wielkiem poszanowaniu; krzyk ustał i skończył się głuchym szmerem.
— Zaczekaj, mój ojcze, wysiądę i zobaczę, czy niema gdzie wolnego przejścia!
— Filipie! daj lepiej pokój, możesz być zabity! czy słyszysz co za dziwne rżenie koni?
— Gryzą się między sobą — odrzekł baron. — No, niema co, wysiądziemy wszyscy; każ im się rozstąpić; niech nam zrobią drogę, przejdziemy pieszo.
— Paryż, mój ojcze, zmienił się bardzo, od czasu, gdyś go opuścił; rozkazy, dawniej słuchane przez lud z pokorą, mogłyby nas dzisiaj tylko ośmieszyć.
— Jednak, gdy zobaczą kim jestem....
— Gdybyś był nawet wielkim księciem, mój ojcze, tłum w tej chwili ani się ruszy. Oto zaczynają puszczać rakiety.
— A my nic nie zobaczymy! — niecierpliwie odezwała się Andrea.
— Samaś sobie winna, trzeba się było krócej ubierać; strawiłaś dwie godziny przy toalecie.
— Możebym mogła wziąć pod rękę Filipa i wsunąć się między ludzi.
— Dobrze, dobrze! niech panienka wysiada, zrobimy między sobą miejsce — ozwało się parę głosów męskich; piękność Andrei poruszyła ich serca.
— Jeżeli sobie tego życzysz, Andreo, spróbujemy.
— Zaraz, mój drogi! — I lekko wyskoczyła z powozu.
— Ja się tu zostanę, wasze ognie nic mnie nie obchodzą, wolę tu siedzieć, niż się dusić w tym tłumie.
— Zostań mój ojcze, będziemy tu niedaleko.
Andrea, wsparta na ramieniu brata, przedostała się dość łatwo dalej, a nawet jakiś poczciwy mieszczanin ustąpił jej miejsca między żoną a córką na kamiennej ławce, którą sobie od paru godzin zdobyli.
Filip stanął przed siostrą, a ta oparła się ręką o jego ramię.
Gilbert krok w krok postępował za nimi, a stojąc dość blisko, pożerał Andreę oczami.
— Wygodnie ci, Andreo? — zapytał Filip.
— Doskonale.
— Jednak to coś znaczy być piękną, siostrzyczko, — rzekł Filip z uśmiechem.
— O tak, piękną, nadzwyczaj piękną — mimowoli powtórzył Gilbert.
Andrea dosłyszała te słowa, ale pewna, że wyszły one z jakichś ust plebejuszowskich, nie zwróciła na nie najmniejszej uwagi.

LXVIII
FAJERWERK

Zaledwie brat i siostra stanęli obok siebie, okrzyk radosny dał się słyszeć w tłumie. Pierwsze rakiety zaczęły krążyć w powietrzu. Ruggieri nie zawiódł oczekiwania, ognie zapowiadały się świetnie.
Świątynia hymenu zajaśniała najprzód olśniewającem światłem; potem z paszcz delfinów popłynęły ognie, łącząc się z różnokolorowemi strumieniami, lejącemi się z urn upostaciowanych rzek.
Lud nie posiadał się z radości i podziwienia, okrzyki były ogłuszające.
Andrea, dla której wszystko, co widziała w tej chwili, było nowością, znajdowała się zupełnie pod wpływem uroku.
— Patrz, jakie to piękne, — Filipie! — zawołała, widząc w powietrzu nową rakietę.
— O! mój Boże! — krzyknął Filip — to zbłąkana raca, jeżeliby padła na zapasy!...
Jeszcze nie skończył tych słów, gdy huk straszny, równający się stu wystrzałom armatnim, rozległ się w powietrzu. Ziemia zadrżała pod nogami tłumu.
Błędna rakieta padła na cały zapas ogni bengalskich, ukryty z drugiej strony pomnika, a te, pękając, zasypywały dymem, płomieniem, iskrami, lud, zebrany w tej stronie.
Andrea i tłum, otaczający ją, sądzili, że to ostatni wspaniały fajerwerk; w tem bowiem oddaleniu trudno sobie było zdać sprawą z tego, co się działo w istocie.
— Nie, Andreo, to wypadek, chodź prędzej, wracajmy do powozu! — wołał Filip.
— Czekaj, czekaj chwilę, daj mi trochę popatrzeć, Filipie.
Straszne krzyki, rozlegające się po przeciwnej stronie placu, zaczęły dochodzić do tłumu zgromadzonego w tej stronie.
Filip porwał wpół Andreę, chcąc ją co prędzej uprowadzić. Ale już było za późno; popłoch okropny wszczął się wśród ludu, trwoga podwajała siły, a odejmowała rozsądek; w jednej chwili setki ludzi, uduszonych i stratowanych zaległo ziemię, uciekający potykali się o trupy, spłoszone konie tratowały, co im wpadło pod nogi, drewniane rusztowanie paliło się, głownie padały na ludzi.
Filip, mocno trzymając siostrę, broniąc ją przed śmiercią, grożącą co chwila, unoszony przez jakąś gromadę uciekających — pragnął co prędzej wyjść z tego zamętu.
Gilbert, który ciągle trzymał się w pobliżu Taverney’ów, gotując się nieść im pomoc w potrzebie, teraz oderwany od nich, napróżno starał się zbliżyć do Andrei.
Wtem jakiś żołnierz dobył pałasza, a uderzając na prawo i lewo, torował sobie drogę; Andrea zobaczyła nagle pałasz tuż nad swoją głową, krzyknęła i upadła na ziemię.
Filip napróżno starał się ją podźwignąć, ale Gilbert widząc ją upadającą, w szale rozpaczy przedarł się przez dzielących go od niej ludzi, w mgnieniu oka schylił się, porwał Andreę na ręce, przytulił do piersi jak dziecko i, z tym drogim ciężarem, począł przeciskać się przez tłum; próżnym jednak był wszelki wysiłek, tłum unosił go, jak fala.
Andrea zemdlona, bez tchu, zimna, z zamkniętemi oczami, wydawała mu się martwą.
Tłum stanął nagle, zatrzymany murem.
Gilbert przytulił do ust rękę Andrei; była zimna, jak lód, przycisnął usta do ust jej zsiniałych, chcąc gorącym oddechem wrócić życie ukochanej kobiecie.
Otaczał go tłum straszny, pokaleczony, jęczący, uciekający przed końmi spłoszonemi i przed samym sobą.
Gilbert nie widział, nie słyszał nic, przycisnął się mocno do muru, szukając punktu oparcia; przyłożył rękę do serca Andrei, czuł, że bije zwolna. Uczuł się szczęśliwym: — Żyje! żyje! a jam jej uratował życie!
Coraz więcej napływało uciekających; Gilbert czuł, że go siły opuszczają i z rozpaczą myślał, że lada chwila padnie wraz z Andreą pod nogi ludu, który ich zdepcze.
Wtem usłyszał głosy jakieś, niby słowa hasła tajemniczego; podniósł głowę i ujrzał stojącego Balsama, otoczonego kilkoma ludźmi, zajętymi ratowaniem.
— Panie baronie Balsamol zbliż się! ratuj pannę de Taverney!
Balsamo usłyszał rozpaczliwy głos młodzieńca, pochylił się do muru i, chwyciwszy w silne ramiona Andreę, uniósł ją, nie spojrzawszy nawet na tego, który go o pomoc błagał.
Gilbert złożył długi pocałunek na ręce Andrei i oderwał kawałek białej jej sukni, który pozostał w jego ręku. Upadł potem nieprzytomny na stos trupów; zamknął oczy i przestał słyszeć i widzieć, co się wkoło niego działo.

LXIX
POBOJOWISKO

Po wielkich burzach zwykle następuje wielka cisza.
Około godziny drugiej po północy księżyc bladem światłem oświecał okropny obraz. Plac pełen był trupów i strasznie pokaleczonych; jedni leżeli na ziemi, zbici w jakąś masę bezkształtną, inni, oparci o mur lub drzewo, zastygli tak wśród walki o życie. Rowy były pełne ciał, szmat, kawałków powozów połamanych, popiołu i niedopalonych głowni. Był to obraz pobojowiska, na którem śmierć rozciągnęła już swoje panowanie.
Wśród tego pola umarłych, gdzie niegdzie przemykali się złodzieje, obdzierający z czego się dało ciała nieboszczyków, lub też żołnierze, którym powierzono aż do rana straż nad tym tłumem nieboszczyków.
Widać też było ludzi z latarniami w ręku, co wśród stosów trupów szukali ukochanych, których powrotu napróżno w domu oczekiwali. Od chwili do chwili rozlegał się płacz, krzyk przeraźliwy na widok ukochanej twarzy, wykrzywionej męką przedśmiertną — ust milczących na wieki, na których kilka godzin przedtem składali pocałunek.
Tymczasem w samym rogu placu jakiś młody chirurg opatrywał znoszonych mu ciągle rannych, którzy jękiem dawali znak życia.
Ale, rzecz dziwna, człowiek ten, zajęty ratowaniem, wołał na pomocników swoich głosem, w którym drżała nienawiść:
— Przedewszystkiem przynoście tu biedne ofiary z ludu, bogaci sami znajdą sobie ratunek!
Młody człowiek ze zranionem czołem, ze złamaną ręką, zatkniętą pomiędzy guziki surduta, błądził także wśród rannych, schylał się, szukał, odchodził i wracał. Pot zimny lał mu się z czoła, łącząc się z kroplami krwi, płynącemi z rany. Zatrzymał się na chwilę przed ambulansem, a słysząc groźny głos chirurga, rzekł smutno.
— Dlaczego czynisz pan wybór wśród nieszczęśliwych ofiar tej samej katastrofy?
— Bo nikt nie dba o biedaków; pochyl pan swoją latarnię i spojrzyj na plac! na jednego szlachcica setki prostego ludu!
Młody człowiek wskazał na swoją ranę i rękę bezwładną.
— Jestem szlachcicem i rannym wśród tłumu, a jednak, jak pan widzisz, dotąd nie jestem opatrzony.
— Masz pan swój dom, a ponieważ możesz chodzić, wróć tam, poślij ludzi po swego doktora, on opatrzy twoje rany i ani spojrzy na tych nędzarzy.
— Panie, nie przyszedłem tu prosić cię o pomoc, chciałem tylko zapytać, czy nie widziałeś gdzie mojej siostry? Biedne dziecko, lat szesnastu, piękna, w białej sukni... i ona także, choć nie z ludu, zginęła tu w tej strasznej katastrofie.
— Powodem wszystkich nieszczęść ludu jest arystokracja, więc jej nienawidzę; ludzkość ukochałem i dla niej się poświęcam, ale tą ludzkością jest lud, deptany, poniewierany, tratowany przez wasze konie i powozy. Siostry pańskiej nie widziałem nigdzie!
Filip należał do tej licznej arystokratycznej młodzieży, z której łona wyszedł La Fayette, Lameth i wielu innych. Nie pierwszy raz słyszał zasady młodego chirurga, obijające się o jego uszy; nieraz sam nawet wygłaszał podobne teorje. Ale w tej chwili, słysząc je zastosowane do siebie, zadrżał i pomyślał, jak straszne mogą być skutki tych zasad.
Z rozpaczą w sercu, cierpiący fizycznie i moralnie, wlókł się Filip, a z ust jego wyrwało się wołanie:
— Andreo! Andreo! W tejże chwili przechodził koło niego człowiek stary w wyszarzanym surducie; jedną ręką podpierał się na lasce, a w drugiej niósł latarkę. Słysząc głos Filipa, zrozumiał, jak bardzo cierpieć musi i szepnął z westchnieniem:
— Biedny chłopiec!
Ale wyminął go, zajęty poszukiwaniem.
Natychmiast jednak uczuł wyrzuty sumienia, że, przeszedłszy obok tak strasznej boleści, nie spróbował nawet przynieść jej pociechy, choćby słowem współczucia.
— Panie — rzekł — widzę, że błądzimy tu w jednakowym celu i jednakową przejęci boleścią, może wspólnie łatwiej nam będzie odnaleźć, czego szukamy. Widzę, że pan tu dawniej bawi, gdyż latarnia pańska już gaśnie prawie; czy nie mógłby mi pan wskazać miejsca, gdzie najwięcej padło ofiar bo i ja także przyszedłem tu szukać kogoś.
— Niech pan idzie najprzód do wielkiego rowu, tam leży przeszło pięćdziesiąt ciał.
— Pięćdziesiąt! mój Boże! tyle ofiar jednej uroczystości!
— Tak, bardzo wiele ofiar!... Obejrzałem tu już mnóstwo trupów, a odnaleźć nie mogę mojej siostry.
— Pan poszukuje siostry?
— Była ze mną w tej stronie, obok kamiennej ławki; miejsce znalazłem, ale jej ani śladu. Rozpocznę znów poszukiwania od tej strony bastjonu.
— W którą stronę zwrócił się tłum po wybuchu?
— Ku nowym budynkom, w stronę ulicy Magdaleny.
— To musi być w tej stronie?
— Naturalnie, tu też najpierw czyniłem poszukiwania; ale biedna kobieta, przestraszona, nieprzytomna, mogła być gdziekolwiek przez tłum popchniętą.
— Niepodobna, panie, aby mogła iść w inną stronę, siłby jej nie stało; pójdź pan ze mną, ja w tę stronę idę na poszukiwania; wspólnemi siłami, może ich odnajdziemy.
— Kogo pan szuka? Może syna?
— Nie, panie, ale chłopca, którego kocham, jak własne dziecko.
— Pan go tu puścił samego?
— To już nie dziecko, ale młodzieniec lat osiemnastu, czy dziewiętnastu. Jest panem swej woli; chciał iść i poszedł. Wreszcie któż mógł przewidzieć to straszne nieszczęście?... Pańska świeca gaśnie.
— Tak, panie.
— Chodź pan ze mną, będę ci świecił.
— Dziękuję, ale może będę panu przeszkadzał?
— Wszak sam szukać muszę, razem będziemy oglądali nieszczęśliwe ofiary. Biedny chłopiec wracał zwykle bardzo punktualnie; dziś czekałem nań do jedenastej, byłem niespokojny o niego; żona dowiedziała się od sąsiadki o tej katastrofie. Nie widząc go zpowrotem, poszedłem szukać, przecież nie mogłem być tak podłym, aby się spokojnie spać położyć, nie mając o nim wiadomości.
— Pójdziemy zatem w stronę zabudowań? — zapytał Filip.
— Wszak pan mówił, że tłum rzucił się w tę stronę; biedne dziecko, przybył z prowincji; Paryża nie zna wcale, może pierwszy raz znalazł się w tej stronie.
— Niestety! i siostra moja przybyła również niedawno do Paryża.
— Co za okropny widok! — rzekł starzec, odwracając oczy od stosu leżących trupów.
— A jednak tu szukać nam wypada — rzekł Filip, zbliżając latarką i pochylając się nad ciałami.
— Drżą cały, patrząc na to; jam prosty człowiek, panie, a zniszczenie przejmuje mnie trwogą, której zwyciężyć nie mogą.
— Doznawałem tego samego uczucia, ale dziś przyzwyczaiłem się już wśród tego nieszczęścia. Patrz pan, młody chłopiec! musiał być uduszony, bo nie widać na nim żadnej rany! czy to nie ten, którego pan szuka?...
— Nie, panie, mój jest młodszy, brunet, blady.
— Niestety, wszyscy, których tu widzieć można, są bardzo bladzi — rzekł smutno Filip.
— O, panie! spojrzyj, co za straszna walka odbywać się musiała pod tym murem, ile krwi, szmaty ubrania wiszą na kratach. Niewiadomo doprawdy, w którą zwrócić się stroną.
— To tu, tu pewnie być musiało...
— Co cierpień, co mąki!...
— O Boże! — zawołał Filip, tam coś bieli sią!... siostra moja miała białą suknią na sobie... proszą cię poświeć mi, panie...
Filip w tej chwili chwycił kawałek białej materji, ale puścił go, mogąc posługiwać się tylko jedną ręką.
— Kawałek sukni kobiecej w ręku młodego człowieka... może to suknia mojej siostry... O, Andreo... Andreo! — jęknął boleśnie, zanosząc się od płaczu.
Starzec zbliżył się, kierując światło latarni na twarz młodego człowieka.
— To on! — zawołał wyciągając ręce.
Filip zwrócił się, spojrzał machinalnie.
— Gilbert!... — zawołał zdziwiony.
— Pan zna Gilberta?
— Pan szukał Gilberta?
Oba zapytania równocześnie były zadane.
Starzec wziął za rękę Gilberta. Była zimna jak lód.
Filip rozpiął ubranie młodego człowieka i przyłożył rękę do serca.
— Biedny Gilbert! — westchnął Filip.
— Moje biedne dziecko! — boleśnie szepnął starzec.
— Gilbert oddycha! żyje! — zawołał Filip.
— Pan ma nadzieję?...
— Jestem pewny, serce jego bije.
— To prawda! — rzekł starzec. — Na pomoc! ratunku! wszak tam jest chirurg!... — wołał starzec.
— Ratujmy go sami! przed chwilą prosiłem go, aby mi opatrzył rany, odmówił.
— Będzie musiał zająć się mojem dzieckiem! — krzyknął starzec rozpaczliwie. Pomóż mi pan tylko, żebym mógł do niego dociągnąć Gilberta.
— Jedną tylko mam rękę — rzekł Filip — pomogę nią wiele sił starczy.
— A ja, choć stary, będę silnym.
Starzec wziął Gilberta pod ręce, Filip obie nogi ujął pod pachę prawej ręki i tak stanęli przed ambulansem, gdzie młody chirurg opatrywał rannych.
— Ratunku! ratunku! — wołał starzec.
— Pierwszeństwo dla ludu! — odrzekł operator, wierny swojej zasadzie.
— To człowiek z ludu — zawołał starzec.
— Niech czeka, aż skończę z kobietami, te są słabsze; niech czekają mężczyźni.
— Jemu tylko krew puścić potrzeba, proszę cię, panie, ratuj dziecko!
Operator spojrzał, a spostrzegłszy Filipa, zwrócił się do niego.
— Jeszcze pan tu, panie szlachcicu?
Filip nie odrzekł ani słowa. Starzec myślał, że młody doktór mówi do niego:
— Nie jestem wcale szlachcicem, jestem dzieckiem ludu; nazywam się Jan-Jakób Rousseau.
Doktór wydał okrzyk zdziwienia i zawołał z giestem rozkazującym:
Puścić tu zaraz obywatela Genewy, człowieka, który wielbi lud i naturę!
— Dziękuję panu — rzekł Rousseau.
— Jakiej pan potrzebuje pomocy? Co się panu stało? — pytał młody doktór.
— Mnie nic nie potrzeba, tylko ratuj pan tego chłopca.
Złożono na stole zemdlonego Gilberta.
Doktór zbliżył się do chorego. Filip usunął się na bok i patrzył na filozofa, którego był wielbicielem.
Rousseau teraz dopiero spojrzał na młodego chirurga. Był to człowiek niewiele starszy od Gilberta, ale nic nie cechowało młodości w jego rysach. Cerę miał żółtą i zwiędłą jak u starca, powieki opadały mu na oczy o jadowitem spojrzeniu, a usta miał wykrzywione jak w konwulsjach.
Ręce obnażone do łokcia, cały obryzgany krwią ludzką, otoczony kawałkami ciała, porozrzucanemi wokoło, przedstawiał raczej obraz kata, z przyjemnością spełniającego swoje obowiązki, niż doktora, poświęcającego się cierpiącej ludzkości.
Jednak w obecności Rousseau porzucił ton grubjański, a nawet dość łagodnie zbliżył się do Gilberta, podniósł ostrożnie rękaw, obandażował rękę i lancetem dotknął arterji.
Krew z początku sączyła się bardzo wolno, ale po kilku sekundach popłynęła obficiej.
— Będzie żył pański protegowany, ale stan jego wymaga pewnych starań, piersi ma silnie zgniecione.
— Pozostaje mi tylko podziękować panu za jego poświęcenie się dla ubogich, ale pozwoli mi pan powiedzieć sobie, że nie podzielani jego bezwzględności. Wszyscy ludzie są braćmi.
— Jakto, nawet szlachta, nawet arystokracja, nawet bogacze? — zapytał doktór, a wzrok jego błysnął złowrogo z pod obrzękłych powiek.
— Nawet bogacze, szlachta, arystokracja, gdy cierpią — odparł spokojnie Rousseau.
— Przepraszam pana, ale jestem Szwajcarem, rodem z Baudry niedaleko Neuchâtelu i, jako taki, jestem demokratą.
— Jesteś pan Szwajcarem, moim rodakiem? proszę, powiedz mi pan swoje nazwisko.
— Nazwisko moje pospolite, nazwisko człowieka z ludu, który życie swoje poświęcił nauce, dopóki nie zdoła, jak ty panie, pracować dla uszczęśliwienia ludzkości. Nazywam się Jan-Paweł Marat.
— Dziękuję ci raz jeszcze, panie Marat, ale zechciej zwrócić uwagę na przestrogę, którą jako młodemu dać ci się ośmielę. Oświecając lud, dając mu poznać, do czego ma prawo, nie popychaj go do zemsty, nie wyobrażasz sobie bowiem, jak straszne to skutki mieć może w danej chwili.
Na skrzywionych wargach Marata osiadł uśmiech złowieszczy.
— Obym mógł dożyć tej chwili... jeśli będę miał szczęście jej dożyć...
Rousseau usłyszał te słowa, a głos Marata, pełen strasznej nienawiści, przejął go dreszczem.
Podobnego wrażenia doznaje podróżny, słysząc pierwsze grzmoty, zapowiadające nadchodzącą burzę. Chciał wziąć Gilberta na ręce i odejść.
— Dwóch ludzi dobrej woli, z ludu! do pomocy dla pana Rousseau — zawołał chirurg.
Dziesięciu ludzi stanęło na wezwanie.
Dwóch krzepkich posłańców ujęło na ręce Gilberta, Rousseau wskazywał im drogę.
Przechodząc obok Filipa, oddał mu swoją latarnię.
— Weź ją pan, mnie już niepotrzebna.
Filip pochwycił latarnię:
— Dziękuję ci, panie! — zawołał i na nowo rozpoczął poszukiwania.
— Biedny chłopiec! — rzekł Rousseau głosem, pełnym współczucia. — Biedny chłopiec!
I szedł dalej przejęty trwogą, słysząc wśród ciszy nocnej donośny głos chirurga, wznoszący się ponad tym żałobnym obrazem:
— Ludzi z ludu! ludzi z ludu ratować! Śmierć szlachcie, magnatom, arystokracji!...

KONIEC TOMU SZÓSTEGO.



ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom VII
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Kraków, Lwów, Poznań, Wilno, Gdańsk — Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“ Sp. Akc.
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer.



Drukarnia Leona Nowaka, Warszawa, Warecka 12



LXX
POWRÓT

Wśród tych tysiącznych nieszczęść i wypadków pan Taverney ocalał jakby cudem.
Niezdolny oprzeć się unoszącemu go tłumowi, zdołał utrzymać się w samym środku jakiejś uciekającej gromadki i szczęśliwie wydostał się na bulwar, wolny od wszelkiego niebezpieczeństwa.
To, co teraz mamy powiedzieć, wydałoby się przesadą, potwornością, gdybyśmy już oddawna nie byli nakreślili, z całą prawdą i dokładnością, głównych cech charakteru pana Taverney. Otóż, przez cały czas trwania niebezpieczeństwa, pan de Taverney myślał tylko o sobie; drżał tylko o całość swojej osoby.
Ale znalazłszy się już na bulwarze, gdy uczuł zupełną swobodę ruchów, gdy minęła pierwsza chwila zadowolenia, baron przypomniał sobie córkę i krzyknął boleśnie:
— Gdzie córka moja! Moja córka!...
Stanął nieruchomy, jak skamieniały, starając się zebrać w pamięci wszystkie zdarzenia, od początku katastrofy i rozstania się z dziećmi.
— Biedny człowiek! — szepnęło kilka litościwych głosów kobiecych.
Wkrótce baron został otoczony przez ludzi, gotowych żałować go szczerze, a przedewszystkiem ciekawych historji wypadku.
Pan de Taverney spojrzał na otaczających, wyrwał się z ich koła i postąpił parę kroków zpowrotem, w stronę placu.
Ale ruch ten machinalny, spowodowany prawie bezwiednie przywiązaniem ojcowskiem, natychmiast zwalczony został przez rozsądek. Baron zatrzymał się.
Widział zupełne niepodobieństwo powrotu na miejsce niebezpieczeństwa. Zresztą mógł-że kto rozpoznać i odnaleźć jedną kobietę wśród stutysięcznego tłumu.
Nakoniec nadzieja, nie opuszczająca nigdy serca człowieka, zaczęła mu ukazywać nieszczęście w jaśniejszych kolorach.
Wszak sam znalazł się tu bez szwanku, on, starzec słaby, bez niczyjej pomocy; Andrea zaś nie była przecie sama, był przy niej Filip, bronił jej i niezawodnie musiał ją obronić.
Baron, jak każdy samolub, w tej chwili zdobił Filipa we wszystkie cnoty, których sam nie posiadał, w szaloną odwagę, poświęcenie bez granic i bez cienia nawet samolubstwa. Każdy egoista poczuwa się sam tylko do tej wady, zawsze gotów korzystać, a nawet domagać się od każdego dowodów poświęcenia.
Za chwilę, zupełnie uspokojony, baron zwrócił kroki w stronę ulicy Coq-Héron, przekonany, że Filip najprzód ocalił Andreę, poczem rzucił się w tłum, starając się odnaleźć ojca, następnie wrócił do siostry i prawdopodobnie oboje już w domu być muszą.
Ale gdy zbliżał się do domu, spotkał na ulicy Nicolinę, która w najwyższym niepokoju oczekiwała powrotu państwa.
Rzuciła się do barona.
— Gdzie panna Andrea, pan Filip?...
— O mój Boże! Czyż niema ich jeszcze w domu? — zapytał przerażony.
— Nie, nie, panie, nikt ich dotąd nie widział.
— Może zostali gdzie zatrzymani, lub też poszli dalszą drogą — rzekł baron i pozostał na ulicy, oczekując powrotu dzieci, obok Nikoliny, zanoszącej się od płaczu.
— Pan Filip idzie! — ze strachem krzyknęła Nicolina, widząc, że wraca sam, bez siostry.
Filip stanął zadyszany i zrozpaczony.
— Czy jest Andrea? — krzyknął zdaleka.
— O! mój Boże! — zawołał baron przerażony.
— Andrea! Andrea! — powtarzał młody człowiek, głosem rozpaczliwym. — Gdzie jest Andrea?
— Nie widzieliśmy jej! niema jej tu panie Filipie! — odpowiedziała Nicolina, zanosząc się od płaczu.
— Wróciłeś bez niej! — krzyknął baron w gniewie.
W odpowiedzi Filip zbliżył się i ukazał zakrwawioną twarz i złamaną rękę, która wisiała bezwładnie przy jego boku.
— O Boże! mój Boże! moja biedna Andrea! — jęczał boleśnie baron.
— Znajdę ją ojcze, żywą czy umarłą — odrzekł Filip posępnie.
I zawrócił z gorączkowym pośpiechem, dążąc na plac. Nieczuły na ból, wsunął za kamizelkę złamaną lewą rękę, a gdyby miał w tej chwili siekierę, bez namysłu byłby ją odrąbał, aby mu już nie przeszkadzała.
Wtedy to właśnie błądząc po placu, spotkał Rousseau i odnalazł Gilberta.
Gdy się Rousseau oddalił, zostawiając mu latarnię, Filip dalej czynił poszukiwania, trzymając w ręku ów kawałek sukni Andrei, wyjęty z rąk wpółumarłego Gilberta.
Nakoniec o wschodzie słońca Filip, bezsilny, upadający, bledszy od trupów, leżących na placu, chwiejnym krokiem zwrócił się ku ulicy Coq-Héron.
Przed domem ujrzał stojącego ojca i służbę i pojął w tej chwili, że siostry dotąd nie było.
Baron poznał wracającego.
— I cóż? — zapytał.
— Czy Andrea nie wróciła? — zapytał Filip.
— Niestety, niema jej! — odpowiedziały mu trzy głosy razem.
— Więc nic, żadnej wiadomości?... żadnej nadziei! — jęknął Filip, padając na kamienną ławkę; baron krzyknął przeraźliwie.
W tejże chwili, przed domem ukazała się dorożka, a w oknie widać było bladą twarz omdlałej kobiety.
Drzwiczki się otwarły, wysiadł mężczyzna, niosąc na rękach bezwładne ciało Andrei.
Filip rzucił się ku niej.
— Nieżywa! Trupa jej nam odwożą — zawołał boleśnie.
— Nieżywa?... Panie, czy ona doprawdy już nie żyje? — pytał trwożnie baron.
— Zdaje mi się, że panowie jesteście w błędzie, panna de Taverney jest tylko omdlałą, — odrzekł człowiek, trzymający na rękach Andreę.
— A! czarownik! czarnoksiężnik!
— Hrabia Balsamo! — szepnął Filip.
— Tak, to ja sam, panie baronie, bardzo szczęśliwy, że udało mi się poznać i uratować pannę de Taverney z tego strasznego niebezpieczeństwa.
— Gdzie ją pan znalazł? — zapytał Filip.
— Niedaleko muru.
— Rozumiem.
Potem, przechodząc z radości w niedowierzanie, zapytał:
— Dlaczegóż to dopiero teraz odwozisz ją nam, panie hrabio?
Balsamo odrzekł spokojnie:
— Gdy wyniosłem z tłumu nieprzytomną panną de Taverney, udałem się do mieszkania margrabiny de Savigny, tuż obok stajni królewskich. Wtedy ten zacny człowiek, który pomagał mi przenieść panienkę... Proszę cię, przyjdź tu, Comtois...
Z dorożki wysiadł i zbliżył się człowiek w dworskiej liberji.
— Wtedy ten zacny człowiek, należący do służby stajennej królewskiej, poznał panienkę, gdyż odwoził ją kiedyś do domu z dworskiej uroczystości. Posłałem po dorożkę i zabrawszy go z sobą dla wskazania mi drogi, odwożę państwu pannę de Taverney, może mniej cierpiącą niż państwo sądzicie.
To mówiąc, ostrożnie składał w ręce ojca i Nicoliny bezwładne ciało Andrei.
Baron pierwszy raz w życiu poczuł łzę rozczulenia pod powieką, nie otarł jej i stoczyła się zwolna po zmarszczkach twarzy.
Filip podał zdrową rękę hrabiemu, mówiąc:
— Panie hrabio, wiesz, gdzie mieszkam i jak się nazywam, uważać będę za największe szczęście, jeśli kiedykolwiek pozwolisz mi uiścić się choć w części z zaciągniętego dziś długu wdzięczności.
— Spełniłem tylko obowiązek — skromnie odrzekł Balsamo.
I, skłoniwszy się, chciał już odejść, nie zwracając uwagi na barona, który zapraszał go, aby zechciał wejść do domu. Wtem zwrócił się jeszcze do Filipa i rzekł:
— Zapomniałem zostawić panom adresu margrabiny de Savigny; mieszka w swoim pałacu, ulica Saint-Honoré. Może panna de Taverney, przyszedłszy do zdrowia, uzna za stosowne odwiedzić ją.
Dokładność i ścisłość tych wszystkich szczegółów dowodziły takiej delikatności w postępowaniu, że Filip, a nawet i stary baron, był nią rozczulony.
— Panie — rzekł baron — córka moja zawdzięcza ci życie.
— Wiem o tem! i jestem z tego dumny i szczęśliwy zarazem.
Skłoniwszy się raz jeszcze, Balsamo wyszedł, za nim Comtois, który nie przyjął sakiewki, ofiarowanej mu przez Filipa.
W chwili gdy zniknął Balsamo, Andrea otworzyła oczy.
Pozostała przez chwilę w milczeniu, oczy miała obłąkane, straszne.
— Czyżby Bóg miał nam ją oddać tylko w połowie, byłażby obłąkaną? — szepnął Filip przerażony.
Zdawało się, że Andrea usłyszała te słowa, mimo to jednak nie mówiła nic, wstrząsnęła tylko przecząco głową. Wzrok jej błądził dalej w przestworzu, jakby gonił za jakiemś zjawiskiem.
Stała z ręką wyciągniętą w stronę ulicy, w której zniknął Balsamo.
— Filipie, podaj rękę siostrze i chodźmy do pokoju.
Tu dopiero powróciła jej mowa.
— Filip!... Mój ojciec! — zawołała.
— Poznaje nas, poznaje nas, ojcze!
— Naturalnie, że was poznaję. Ale powiedzcie mi, proszę, co się ze mną stało?
Andrea zamknęła w tej chwili oczy i zasnęła snem spokojnym.
Służąca rozebrała Andreę i położyła ją do łóżka.
Gdy Filip wszedł do swego pokoju, zastał tam już doktora, którego zawezwał służący, dbały o zdrowie pana.
Ręka Filipa nie była złamana, lecz wybita ze stawu; doktór nastawił ją dość prędko, choć nie bez bólu. Opatrzył potem ranę na czole; a Filip, niespokojny o siostrę, poprowadził doktora do jej łóżka.
Doktór, zbadawszy puls i oddech Andrei, rzekł do Filipa:
— Siostra pańska śpi spokojnie, w jej stanie nic niema zatrważającego. Niechaj się wyśpi, widać bardzo potrzebuje spoczynku.

LXXI
PAN DE JUSSIEU

A teraz wrócimy na ulicę de la Plâtrière, dotąd pan de Sartines miał wysłać jednego ze swoich najzręczniejszych agentów.
Gilbert, słaby i nieprzytomny, spoczywał na materacu Teresy; wokoło niego krzątali się Rousseau z żoną i kilkoma sąsiadami, przyglądającymi się tej małej próbce wczorajszej katastrofy.
Gilbert otworzył oczy. Zdawało mu się widać, że jest na placu, bo ciekawie patrzył przed siebie.
W rysach jego, najprzód odmalował się wielki niepokój, potem wielka radość, potem smutek głęboki i ten pozostał już na jego twarzy.
— Czy cierpisz? — zapytał Rousseau, z czułością biorąc go za rękę.
— I któż to mnie uratował? Kto myślał o mnie biednem, samotnem stworzeniu?
— Uratowało cię to, że znaleziono cię, żywym jeszcze, między trupami, a myślał o tobie ten, który nie zapomina o nikim.
— Zawsze jednak to głupota leźć w taki tłum! — mruczała pod nosem Teresa.
Sąsiedzi powtórzyli po niej:
— Tak, to wielka głupota!
— Nie jest niedorzecznością iść tam, gdzie nie grozi wyraźne niebezpieczeństwo, a tego przecież nikt się nie spodziewa, gdy idzie patrzyć na sztuczne ognie. W takim razie, gdy zdarzy się niebezpieczeństwo i ugodzi, nie jest się niedorzecznym, ale nieszczęśliwym; wszak to samo mogło się i nam wydarzyć.
Gilbert, poznawszy, że się znajduje w pokoju pana Rousseau, chciał coś powiedzieć.
Ale, zamiast głosu, krew rzuciła mu się nosem i ustami, stracił na nowo przytomność.
Rousseau, uprzedzony przez Marat’a, że to mogło nastąpić, nie przestraszył się wcale tym razem; w przewidywaniu, że tak będzie, przyniósłszy go do domu, zamiast położyć do łóżka, umieścić kazał na materacu.
— Teraz — rzekł do Teresy — będziemy mogli położyć do łóżka tego chłopca.
— Gdzie?
— Tu, na mojem łóżku.
Gilbert usłyszał te słowa; nadzwyczajne osłabienie nie pozwalało mu przemówić zaraz, po chwili dopiero rzekł:
— Nie, nie tu, na górę!
— Chcesz wrócić do swojej izdebki?
— Tak, tak, proszę o to.
Rousseau, posuwający do przesady tkliwość, zrozumiał zapewne myśl Gilberta, gdyż rzekł do niego łagodnie:
— Dobrze, dobrze, moje dziecko, przeniesiemy cię zaraz na górę. Boi się, aby nam tu nie zawadzał, poczciwy chłopczyna, — dodał, zwracając się do Teresy.
Odniesiono tedy Gilberta na strych i ułożono, jak się dało najwygodniej.
Około południa przyszedł Rousseau i usiadł przy chorym; ten, wypocząwszy trochę, słabym głosem opowiadał mu szczegóły katastrofy.
Zamilczał jednak, co go pociągnęło na plac, składał wszystko na zwykłą ciekawość.
Rousseau ze swej strony nie podejrzewał go o nic innego, nie wspomniał ani słowa o Filipie i kawałku białej sukni, znalezionym w jego ręku.
Ale choć obydwaj pomijali przedmioty najważniejsze, rozmowa jednak żywo ich zajmowała.
Wtem głos Teresy dał się słyszeć na schodach.
— Jakóbie! Jakóbie! — wołała.
— Czego tam chcesz ode mnie? — odezwał się Rousseau.
— Może to jaki książę przychodzi dowiedzieć się o moje zdrowie! — z bladym uśmiechem powiedział Gilbert.
— Jakóbie, zejdźże prędzej, pan Jussieu, dowiedziawszy się, że cię wczoraj widziano na placu, przyszedł zapytać, czy ci się tam co złego nie przytrafiło.
— Poczciwy Jussieu! tak jak wszyscy ludzie, których wrodzona skłonność ciągnie do badania natury, ma serce tkliwe i zdolne do przyjaźni. Leż spokojnie, nie ruszaj się mój chłopcze, niebawem wrócę do ciebie. — Rousseau wyszedł.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, młody chłopiec wstał i, wlokąc się powoli, podszedł do okna, aby spojrzeć co się działo w pokoju Andrei, ale, gdy z trudnością — dostał się na stołek, zaszumiało mu w uszach, krew rzuciła mu się ustami i ciężko upadł na podłogę.
W tejże chwili właśnie Rousseau otwierał drzwi izdebki, prowadząc z sobą swego przyjaciela, pana Jussieu.
— Przyszliśmy cię odwiedzić, Gilbercie! Ale gdzież on się podział? Wstał widać?
Wtem spostrzegł otwarte okienko i Gilberta leżącego na ziemi. Już miał go zburczeć po przyjacielsku, gdy Gilbert, zbierając wszystkie siły, rzekł:
— Brak mi było powietrza.
Niepodobna było się gniewać, cierpienie wyryte było na bladej twarzy młodzieńca.
— W istocie jest tu bardzo gorąco i duszno; pokaż-no mi twój puls, przyjacielu. Ja także jestem doktorem.
— I lepszym może od wielu innych — rzekł Rousseau gdyż, lecząc ciało, nie zapominasz o duszy.
— Zbyt wielki to dla mnie zaszczyt, panie!... rzekł Gilbert, starając się ukryć w łóżku przed wzrokiem doktora.
— Pan Jussieu sam ofiarował się ze swoją przysługą — mówił Rousseau. — Co mówisz o stanie piersi tego chłopca, doktorze?
Znakomity anatomista dotykał kości i opukiwał starannie chorego.
— Nic niema złamanego! Ale powiedz mi, mój przyjacielu, któż to ściskał cię tak silnie?
— Zapewne śmierć, panie, — odpowiedział Gilbert.
Rousseau, zdziwiony, popatrzył na młodego człowieka.
— Tak, jesteś zgnieciony i zmęczony, mój chłopcze; trzeba ci spokoju, wypoczynku, a wszystko przejdzie niedługo.
— Tylko nie mówmy o wypoczynku, nato nie mam czasu... — mówił Gilbert, patrząc na pana Rousseau.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Jussieu.
— Gilbert jest pilnym pracownikiem — odrzekł Rousseau.
— Tak, ale któż mówi o pracy, w takim stanie?
— Ten, kto z pracy żyć musi, nie może wypoczywać.
— Jeść niewiele będziesz, a ziółka nie będą drogo kosztowały.
— Choćby najmniej kosztowały, jałmużny przyjąć nie mogę.
— Oszalałeś, Gilbercie! dumę posuwasz do przesady. A ja ci mówię, że będziesz musiał zastosować się do przepisów doktora. Wyobraź pan sobie, że błagał o to, abym nie wzywał nikogo.
— Dlaczego?
— Bo nie chce mnie na najmniejszy narażać wydatek. Jest strasznie dumny.
— Ale, przyjacielu — rzekł Jussieu, z przyjemnością wpatrując się w piękne, pełne wyrazu rysy młodzieńca — pomimo największej odwagi i dumy, niepodobna jest robić tego, na co nam brak siły. Czyż możesz myśleć o jakiejś pracy wtedy, gdy jesteś tak osłabiony, że upadasz, chcąc okno otworzyć?
— To prawda — rzekł Gilbert — czuję, że jestem bardzo osłabiony.
— A więc wypoczywaj, potrzeba ci najbardziej moralnego spokoju, zresztą masz szczęście być gościem człowieka, z którym wszyscy liczyć się muszą, prócz tego kto u niego mieszka.
Rousseau, zadowolony ze słów, pełnych delikatności, w milczeniu uścisnął rękę przyjaciela.
— Zresztą teraz staniesz się przedmiotem starań ojcowskich króla i książąt.
— Kto? ja? — zawołał Gilbert.
— Tak jest, ty, przyjacielu, który jesteś jedną z ofiar tego nieszczęśliwego wypadku. Delfin wpadł w zupełną rozpacz, gdy się o tem dowiedział; żona jego, która miała jechać do Marly, pozostaje w Trianon, aby być bliżej i w pogotowiu niesienia pomocy nieszczęśliwym.
— Doprawdy? — rzekł Rousseau.
— Tak jest, a teraz wszyscy mówią o liście, napisanym przez delfina do pana de Sartines.
— Nie słyszałem o tem.
— Oto jak się rzecz miała: Delfin pobiera miesięcznie dwa tysiące skudów. Dziś spóźniał się posłaniec z pieniędzmi; delfin pytał o niego kilkakrotnie; przybył nakoniec i oddał je księciu, który natychmiast odesłał je panu de Sartines z poleceniem, ażeby je użył na wsparcie dla nieszczęśliwych. Czytałem to przed chwilą.
— Widziałeś się pan dziś z panem de Sartines? — rzekł Rousseau, mierząc podejrzliwym wzrokiem swojego gościa.
— Tak, tylko co wyszedłem od niego, obiecał mi dać nasion — mówił trochę pomieszany Jussieu — arcyksiężniczka tedy pozostaje w Wersalu, gdzie zajęta jest pilnowaniem swoich chorych i rannych.
— Swoich chorych i rannych? — zapytał zdziwiony Rousseau.
— Tak jest — odpowiedział Jussieu — tym razem nie sam lud ucierpiał; wiele osób między szlachtą zostało w tej katastrofie poranionych, a nawet pozabijanych.
Gilbert słuchał chciwie i z natężoną uwagą.
Zdawało mu się, że lada chwila dowie się czegoś o pannie de Taverney; nadzieja zawiodła go tym razem.
Jussieu powstał i zaczął się żegnać.
— Więc już skończona porada lekarska? — zapytał Rousseau.
— Jak na teraz nauka nic innego przepisać mu nie może, tylko spokój, wypoczynek, trochę ruchu, powietrze leśne. Ale... omal nie zapomniałem...
— O czem?
— Czy nie zechciałbyś mi towarzyszyć w niedzielę, w stronę Marly, chciałbym zbadać roślinność tego lasu. Nasz chory pewno będzie dość silny, aby ci towarzyszyć, zabierz go z sobą, będzie to bardzo dobre dla niego.
— Tak daleko?
— Zajadę po was... dojedziemy gościńcem książęcym do Luciennes, a stamtąd do Marly; wysiądziemy w lesie, my będziemy zbierali rośliny a chory napełni tymczasem płuca świeżem powietrzem leśnem.
— Jesteś pan pełen dobroci i uprzejmości! — rzekł Rousseau, bardzo zadowolony z projektu.
— Ależ pozwól, panie Rousseau, ja mam w tem także własny interes; wiem, że pan posiadasz już pewną klasyfikację mchów, a ja jeszcze dotąd postępuję na ślepo; będziesz pan moim przewodnikiem.
— O! — rzekł Rousseau, okazując więcej zadowolenia, niżby sobie życzył.
— W lesie przygotują nam skromne śniadanie, będziemy mieli powietrze, cień, prześliczne kwiaty. Mogę liczyć na pewno?
— Na pewno, panie! cieszę się już naprzód na tę przyjemność — mówił Rousseau uradowany, jak dziecko.
— A ty, młody przyjacielu, postaraj się wzmocnić swe siły do niedzieli.
I dwaj botanicy wyszli razem, pozostawiając Gilberta, pogrążonego w myślach i trwodze.

LXXII
POWRÓT DO ŻYCIA

Zapewnienie Jussieu’go uspokoiło zupełnie opiekuna Gilberta. Wiedząc jednak, że młodzieniec zakochany jest do szaleństwa, obawiał się, aby nie powróciwszy do sił, nie wyszedł i nie zaszkodził sobie.
Jako dobry ojciec rodziny, nie omieszkał, wychodząc z izdebki na poddaszu, zamknąć na zewnątrz drzwi na kłódkę. Zostawiał mu swobodę patrzenia przez okno.
To jednak, od czasu choroby, nie zadowalało bynajmniej chłopaka; widział wprawdzie ogród i pawilon, ale Andrea nie ukazywała się wcale; natomiast stary baron przechadzał się często po ogrodzie, zawzięcie zażywając tabakę. Często także widywał Nicolinę, niosącą na tacy jakieś ziółka i leki.
Bujna wyobraźnia młodzieńca przedstawiała mu Andreę chorą, wijącą się w cierpieniach na łożu boleści. Pragnął gorąco zobaczyć ją choćby na krótką chwilę.
Obmyślał różne sposoby, niemożliwe, szalone, które go jednak nęciły, bo drzwi jego były zamknięte, a on uwięziony.
W pierwszych dniach Gilbert zadowalał się tęsknotą za widokiem Andrei. Pomału przyszedł do przekonania, że potrzeba było tylko dostać się do ogrodu, a ukrywszy się w zaroślach, czekać stosownej chwili, aby chciwy wzrok zapuścić w głąb pokoju chorej; przytknąć ucho do ściany, aby usłyszeć jej głos.
Po trzech dniach Gilbert czuł się już zdrów i silny.
Nie mogąc opuścić drzwiami swojej izdebki, powziął stanowczy zamiar spuścić się oknem do ogrodu państwa de Taverney.
Projekt podobny godzien był pijanego, lub warjata. Gilbert jednak czynnie wziął się do przygotowania wycieczki.
Zebrał wszystkie sznurki, znajdujące się na strychu i powiązał je starannie.
Gdy Rousseau przyszedł odwiedzić go około godziny drugiej, zastał go leżącego. Gilbert skarżył się, że czuje wielką senność i znużenie. Zacny filozof zalecił mu wypoczynek, pożegnał go, zamknął drzwi na kłódkę i wyszedł na miasto.
Młodzieniec pochwycił linę, skręconą ze wszystkich, jakie tylko znalazł sznurów, i obejrzał starannie rynnę, czy zdoła utrzymać ciężar jego ciała.
Poczem usiadł na oknie i pilnie patrzył w ogród.

LXXIII
PODRÓŻ POWIETRZNA

Spoglądając uważnie na ogród, Gilbert ujrzał w nim niebawem scenę, która go mocno zainteresowała.
Oto zobaczył kamień, wpadający przez mur do ogrodu.
Gilbert wiedział dobrze o tem, że nie może być skutku bez przyczyny; ciekawie przeto zaczął śledzić przyczynę.
Ale jakkolwiek wychylał się z okienka, niepodobna było zobaczyć osoby, która rzuciła kamień do ogrodu.
Niedługo jednak spostrzegł, że była to rzecz ułożona naprzód. Na szelest spadającego kamienia, głowa Nicoliny pokazała się w oknie.
Na ten widok Gilbert szybko usunął się nabok, nie tracąc ani na chwilę dziewczyny z oczu.
Ta, popatrzywszy uważnie we wszystkie okna i upewniwszy się, że nie może być widzianą, wybiegła do ogrodu, pod pozorem zabrania koronek, które tam suszyły się na słońcu.
Właśnie w tej stronie leżał kamień rzucony przez mur. Nicolina niby przypadkiem upuściła na niego koronkę i podniosła ją niezwłocznie razem z kamieniem. Gilbert jeszcze nie rozumiał tego, co się działo w jego oczach; pojął jednak, gdy zobaczył Nicolinę, z szybkością rozrywającą nitkę, poza którą ukazał się bilecik, przytwierdzony do kamienia.
Nicolina w mgnieniu oka przeczytała bilecik i ukryła go w kieszeni fartuszka.
Gilbert potrząsnął głową i pomyślał sobie, że Nicolina jest osobą wątpliwego prowadzenia, skoro tą drogą odbierała listy, i że dobrze uczynił, zerwawszy z nią tak nagle wszelkie stosunki.
Nicolina weszła do domu, po chwili znów ukazała się w ogrodzie, ale tym razem trzymała rękę w kieszeni.
Wyjęła z niej klucz, zbliżyła się szybko do drzwiczek, przeciwległych bramie, wsunęła pod nie klucz i szybko wróciła do domu.
Gilbert zmarszczył brwi, niezadowolony, widząc, jak prędko Nicolina pocieszyła się po jego stracie.
— Ta historja mogłaby pokrzyżować moje zamiary — pomyślał — mniejsza z tem... ciekaw jestem zobaczyć tego, który mnie zastąpił w sercu panny Nicoliny.
Gilbert zrozumiał, że znajomość tajemnicy panny Nicoliny dawała mu nad nią przewagę i że w danej chwili będzie mógł z niej skorzystać.
Na koniec ściemniło się i nastąpiła noc, tak pożądana.
Gilbert obawiał się, aby Rousseau nie nadszedł, podczas jego wycieczki; wyobrażał sobie słuszny gniew filozofa, gdyby ujrzał Gilberta na dachu, lub też zastał pustą izdebkę. Pragnąc rozbroić oburzenie Jana-Jakóba, na wszelki wypadek napisał liścik następujący:

„Szanowny i kochany opiekunie!

Proszę cię, nie bierz mi za złe, jeśli wbrew twoim radom i rozkazom, ośmieliłem się wyjść z domu. Mam nadzieję wrócić niedługo, jeśli nie spotka mnie jaki nieszczęśliwy wypadek; cokolwiek jednak stać się może, gotów jestem narazić się na wszystko, potrzebuję bowiem koniecznie wyjść na dwie godziny“.
— Nie wiem, co mu powiem, gdy wrócę, ale przynajmniej mam nadzieję, że pan Rousseau nie będzie się o mnie niepokoił, ani gniewał na mnie.
Noc była zupełnie ciemna i Gilbert mógł być pewny, że najwprawniejsze oko nie zdołałoby rozpoznać nic w tej mrocznej przepaści, w którą spuścić się postanowił.
Gilbert uczuł w tej chwili silny zawrót głowy i brak sił, zimny pot oblewał mu czoło; były to przestrogi, aby w tym stanie nie wdawał się w przygody, w których człowiek potrzebuje koniecznie wiele siły i przytomności umysłu.
Ale, nie zważając na to wszystko, postanowił wykonać plan, raz obmyślony.
Wydostał się okienkiem na dach i trzymając się ramy, począł zwolna spuszczać się po nim, dążąc ku drugiej, niżej położonej facjatce. Znajdująca się tam rynna miała służyć za punkt oparcia; do niej chciał przyczepić liną, którą tymczasem owinął wokoło szyi.
Nie pierwszy to raz Gilbert odbywał podobne wędrówki, umiał dobrze chodzić po dachach; wszak tą drogą oddawał wizyty płochej Nicolinie, którą widział przed chwilą, podającą klucz kochankowi.
Gilbert szczęśliwie dostał się do niższej facjatki, tu przez otwarte okno wszedł na schody i zatrzymał się, gdyż spostrzegł, że z dwóch stron otwarte były drzwi od kuchni pani Teresy i jej sąsiadki, a panie, stojąc na progu, rozprawiały bardzo głośno o zaletach, pana Rousseau i jego dziełach.
Gilbert, nie mogąc ruszyć się z miejsca, musiał słuchać tej budującej rozmowy.
Wśród rozmowy pani Teresa odezwała się do sąsiadki:
— Muszę po kolacji zajrzeć do Gilberta; może biedny chłopczyna gorzej zaniemógł.
Gilbert zląkł się, lecz po chwili przypomniał sobie, że pani Teresa po kolacji, przy szklance wina, zapomni swej obietnicy.
Nakoniec coś zaskwierczało na kuchni i zacne panie wróciły z pośpiechem do swoich rondli, Gilbert zaś, korzystając z chwili, rzucił się na schody i cichutko zszedł po nich aż na pierwsze piętro.
Tu znów oknem wydostał się nazewnątrz, przytwierdził linę do rynny i szybko zaczął się spuszczać do ogrodu państwa de Taverney.
W tej chwili właśnie przechodziła Nicolina, wiodąc za sobą mężczyznę, którego Gilbert poznał natychmiast: był nim pan Beausire, oboje znikli wkrótce w drzwiach cieplarni.
Wisząc na linie, Gilbert przyglądał się tej scenie. Gdy zakochana para zniknęła, spuścił się nareszcie i stanął w ogrodzie.
Cisza panowała wszędzie, słabe światło migało na dole z poza rolety.
Gilbert, dostawszy się do ogrodu, przesunął się wzdłuż ściany i stanął przy drzwiach, które Nicolina zostawiła otworem.
Tu, ukryty wśród roślin, które, pnąc się po murze, opadały w wielkich festonach, swobodnie mógł zbadać miejscowość.
Drzwi prowadziły do przedpokoju, gdzie znów zobaczył dwoje drzwi, z których jedne były otwarte.
Gilbert domyślił się, że musiały prowadzić do pokoju Nicoliny, wszedł więc, a idąc ostrożnie poomacku, dojrzał w głębi drzwi oszklone, których szyby przysłaniała lekka muślinowa firanka.
Podszedł i stanął. Był to pokój Andrei, usłyszał dwa głosy. Filip pytał troskliwie o zdrowie siostry, a ta słabym głosem dawała mu odpowiedzi.
Słyszał i widział.
Serce biło mu żywo w piersiach, to znów zdawało się zamierać.
Stał pełen trwogi i rozkoszy.

LXXIV
BRAT I SIOSTRA

Andrea leżała na szezlongu, twarzą zwrócona ku drzwiom, gdzie stał Gilbert.
Na stoliku, zarzuconym książkami, paliła się lampa, przysłonięta umbrelką, i oświecała tylko dolną część twarzy pięknej dziewczyny.
Filip siedział na szezlongu obok siostry; odwrócony był plecami do drzwi, rękę miał na temblaku, gdyż wszelki ruch był mu wzbroniony.
Pierwszy raz od dnia wypadku widzieli się z sobą, pierwszy raz Filip wyszedł ze swego pokoju, pierwszy raz Andrea opuściła łóżko.
Brat i siostra korzystali swobodnie z pierwszej sposobności do rozmowy, wiedzieli bowiem, że są sami i nikt ich widzieć, ani słyszeć nie może.
Drzwi, przez które wybiegła Nicolina do ogrodu, były zwykle zamknięte, a kto chciał wejść musiał wprzód zadzwonić. Drzwi były otwarte, ale oni przecie o tem wiedzieć nie mogli.
Gilbert tymczasem ukrył się za firanką, wiszącą u drzwi, i doskonale widział i słyszał wszystko.
— A więc, Andreo, teraz swobodniej już możesz oddychać? — zapytał Filip siostrę.
— O! tak, swobodniej, jednak nie bez bólu.
— A siły twoje?
— Jestem bardzo osłabioną, dziś jednak próbowałam parę razy przejść od kanapy do okna; dość dobrze mi się to udało. Powietrze, kwiaty, jakie to dobre i piękne rzeczy, zdaje mi się, że w takiem otoczeniu umrzeć niepodobna.
— Jednakże czujesz się jeszcze bardzo słabą, Andreo?
— Nie uwierzysz jak słabą! — gdyby nie to, że się opieram o meble, kroku postąpićbym nie mogła; zdaje mi się, że nogi moje niezdolne są już teraz udźwignąć ciężaru ciała.
— Bądźmy dobrej myśli, Andreo, z każdym dniem siły powracać ci będą, mam nawet nadzieję, że za jaki tydzień będziesz mogła zjawić się już u następczyni tronu, która się ciągle z największą czułością o zdrowie twoje dowiaduje.
— Bardzobym rada, Marja-Antonina jest tak dobra dla mnie!
W tej chwili Andrea przycisnęła piersi ręką i przymknąwszy oczy, przechyliła wtył głowę.
— Co ci jest, Andreo, — niespokojnie zapytał Filip. — Co cię boli?
— Czuję ból i ściskanie w piersiach, czasami krew uderza mi do głowy, czuję szum i robi mi się słabo.
— Nic dziwnego — rzekł Filip zamyślony — przeszłaś tak silne wstrząśnienie, uratowana zostałaś tak cudownym sposobem...
— Cudownym, dobrze powiedziałeś, Filipie.
— Chciałbym jednak pomówić z tobą o twojem ocaleniu, bo co do mnie, wiem o niem zbyt mało.
— Ojciec mi mówił, że otrzymaliście wszelkie w tym względzie objaśnienia, gdy mnie do domu odwieziono.
— Tak, zapewne, jednak radbym jeszcze cokolwiek z ust twoich usłyszeć.
— Powiem ci, Filipie, że cała ta rzecz tak chaotycznie przedstawia się w mojej pamięci... byłam tak bardzo przestraszona...
— Przypomnij sobie, proszę cię, Andreo, okoliczności, które poprzedziły twe ocalenie.
— Gdyśmy zostali rozłączeni przez tłum, widziałam cię jeszcze przez chwilę, wołałam cię po imieniu, wyciągałam ręce do ciebie, napróżno! tłum porwał mnie w przeciwną stronę, nie stawiałam żadnego oporu, pchano mnie pod mur, na kraty, widziałam wokoło siebie trupy, krew bryzgała zewsząd, podniosłam w górę ręce i oczy, zobaczyłam tego człowieka, który na mnie tak głębokie uczynił wrażenie, czułam, że, wzrokiem jego ciągniona, wznoszę się w górę do niego, nakoniec zaledwie dotknęłam się jego ręki, już byłam ocaloną!... — mówiła Andrea w najwyższej egzaltacji.
— Jego tylko widziała... — szepnął Gilbert — a o mnie, który konałem dla niej na dole, ani pomyślała nawet.
Otarł czoło, z którego pot zimny mu spływał.
— Więc to tak się stało? — zapytał Filip.
— Tak; nakoniec uczułam się wolną od niebezpieczeństwa, a wtedy opuściły mnie siły i straciłam przytomność.
— Mniej więcej, jak sądzisz, o której godzinie mogłaś zemdleć?
— Prawdopodobnie wszystko to się stało w dziesięć minut lub w kwadrans po naszem rozstaniu.
— Tak, musiało to być około północy. Jakże się to stało, że wróciłaś do domu dopiero o trzeciej? Nie gniewaj się na mnie, siostrzyczko, za te rozliczne pytania, które może wydają ci się śmiesznemi dla mnie są jednak pełne znaczenia.
— Gdybyś mnie o to pytał trzy dni temu, nie byłabym zdolną nic ci odpowiedzieć, ale dziś właśnie, jakgdyby mi kto kazał wszystko przypominać sobie, wspomnienia moje występują zupełnie jasno, gdy przedtem były bezładne i niewyraźne.
— Mów więc, mów, droga Andreo. Ten człowiek uniósł cię na swoich rękach?...
— Na swoich rękach? — powtórzyła, rumieniąc się Andrea — ja tego nie wiem, uczułam tylko dotknięcie jego dłoni i doznałam tego samego wrażenia, jak w Taverney — zaraz zemdlałam a raczej zasnęłam snem spokojnym.
— Wiesz, Andreo, że to, co mi opowiadasz, jest tak dziwne, że nigdybym nie był zdolny w to uwierzyć, gdyby słowa te z innych ust pochodziły.
Gilbert pochłaniał każde słowo Andrei, dotąd wiedział wszystko, czekał niecierpliwie tego, co dalej powiedzieć miała.
— Gdy odzyskałam przytomność — ciągnęła dalej Andrea — znajdowałam się w salonie bogato przybranym. Jakaś dama i jej pokojówka krzątały się koło mnie, ale nie musiały być zaniepokojone moim stanem, gdyż, otworzywszy oczy, widziałam uśmiech spokojny na ich twarzach.
— Któraż mogła być wtedy godzina?
— Słyszałam, jak bił zegar wpół do pierwszej.
— To dobrze — rzekł młody człowiek, odetchnąwszy głęboko — mów dalej, Andreo.
— Podziękowałam kobietom za ich uprzejmość, a wiedząc, jak musieliście być tu o mnie niespokojni, prosiłam, aby mnie zaraz odprowadzono do domu; powiedziały mi, że hrabia powrócił na miejsce katastrofy nieść pomoc rannym, ale że niebawem przybędzie i odwiezie mnie do domu. Około godziny drugiej usłyszałam turkot zajeżdżającego powozu, później przejął mnie dreszcz, jakiego doznawałam zwykle za zbliżeniem się tego człowieka, zachwiałam się i upadłam na sofę; słyszałam głos tego, który mnie ocalił i znów zupełnie straciłam przytomność. Wtedy to prawdopodobnie wyniesiono mnie i wsadzono do karety, aby mnie tu odwieźć. Oto wszystko, co sobie przypominani, mój bracie.
Filip w myśli obliczył czas, jakiego było potrzeba, aby odwieźć ją prosto do domu, i rzekł, już zupełnie spokojnym głosem:
— Dziękuję ci, droga Andreo, uspokoiłaś mnie zupełnie, będę sam u margrabiny de Savigny, aby jej podziękować za gościnne przyjęcie, jakiego doznałaś. A teraz powiedz mi, moja kochana, czy też wśród tłumu nie zauważyłaś jakiej znajomej twarzy?
— Nie, mój drogi.
— Nie widziałaś też czasem Gilberta?
— W istocie zdaje mi się, że go widziałam, był od nas o jakie dziesięć kroków — rzekła Andrea po krótkim namyśle.
— Widziała mnie! — szepnął do siebie Gilbert.
— Wyobraź sobie, że, szukając cię, znalazłem tego biednego chłopca.
— Między umarłymi? — spytała Andrea z tym lekkim odcieniem żalu w głosie, z jakim się mówi o czemś złem, co się naszym podwładnym przytrafiło.
— Nie, został tylko raniony; uratowano go, i mam nadzieję, że niedługo będzie zdrów zupełnie.
— Tem lepiej — rzekła Andrea — a cóż mu było?
— Miał piersi zgniecione.
— Tak, tak, zgniecione o twoje piersi, Andreo — pomyślał Gilbert.
— Ale rzecz dziwna, której zrozumieć nie mogę i dlatego głównie zapytałem cię o tego chłopca, — w zesztywniałej i zaciśniętej jego dłoni, znalazłem kawałek twojej sukni, Andreo.
— To doprawdy dziwne.
— Czy nie widziałaś go w ostatniej chwili?
— W ostatniej chwili, Filipie, widziałam tyle twarzy strasznych, wykrzywionych bólem, przestrachem, egoizmem, dzikością, że gdy o tem pomyślę, zdaje mi się, iż przez rok chyba przebywałam na dnie piekła, gdzie oglądałam potępieńców; może być, że wśród nich był także i ten chłopiec, alem go wcale nie zauważyła.
— Jednak, co może znaczyć ten kawałek twojej sukni w jego ręku, a pewny jestem, że to twoja, gdyż sprawdziłem to przy pomocy Nicoliny.
— I powiedziałeś tej dziewczynie, o co ci chodzi? — zapytała Andrea, przypominając sobie szczególną rozmowę, jaką miała z pokojówką w Taverney, i co ta jej mówiła o Gilbercie.
— Nic jej o tem nie mówiłem. Ale skąd ten kawałek wziął się w jego ręku? Jak sobie to wytłumaczyć?
— O! to rzecz prosta — rzekła Andrea spokojnie — prawdopodobnie chłopiec ten, widząc jak cudownym sposobem wznosiłam się do góry, chciał także skorzystać z tej sposobności i uczepił się mojej sukni, instynktownie, jak czyni tonący gdy chwyta się pasa, wypływającego na powierzchnię towarzysza.
— Co za niskie, podłe tłumaczenie mojego poświęcenia; jak ci ludzie z arystokracji dziwnie nas sądzą. Pan Rousseau ma słuszność, gdy mówi, że jesteśmy więcej od nich warci; serca nasze są czystsze, a ramiona silniejsze.
Wtem posłyszał za sobą szelest kroków. Wsunął się, jak mógł najgłębiej, w swoją kryjówkę; tuż koło niego przeszedł baron de Taverney.
— Gdzież znów jest ta szalona Nicolina?... rzekł, wchodząc.
— Zapewne poszła do ogrodu — spokojnie odpowiedziała Andrea. — Dobry wieczór, ojcze!
Filip powstał, baron dał mu znak, aby pozostał na miejscu i usiadł w fotelu obok dzieci.
— Strasznie daleką wydaje się droga z ulicy Coq-Héron, gdy się ją odbędzie w jednokonnym wózku, a nie w dworskiej karecie. Ale nareszcie widziałem się z żoną delfina.
— Powracasz z Wersalu, mój ojcze?
— Tak jest. Księżna wezwała mnie do siebie, dowiedziawszy się o wypadku, który spotkał ciebie, Andreo.
— Andrea jest już dziś daleko zdrowszą, mój ojcze — rzekł Filip.
— Wiem o tem i oznajmiłem to księżnie; powiedziała mi, że postanowiła zamieszkać w Trianon, a jak tylko tam osiądzie, niezwłocznie wezwie do siebie Andreę, jeśli już będzie zdrową.
— Jakto, ojcze, ja, ja mam być na dworze księżnej? — zapytała nieśmiało Andrea.
— Tak, tego jeszcze właściwie dworem nazwać nie można; księżna nie lubi świata, delfin także, będą prowadzili życie ciche, rodzinne; ale księżna ma wiele charakteru i dobrego gustu; zczasem te zebrania rodzinne mogą się stać bardzo przyjemnemi.
— Mój ojcze! To zawsze będzie dwór, o tem ani na chwilę nawet wątpić nie można, — smutno wyrzekł Filip.
— Dwór! — pomyślał z rozpaczą Gilbert — dwór to jest taka wysokość, dokąd już ja dostać się nie zdołam. Andreo, Andreo, już na zawsze jesteś dla mnie zgubiona.
— Boję się, mój ojcze — rzekła Andrea. — Pobyt u dworu wymaga wielkiego majątku, a my jesteśmy ubodzy; świetnego wychowania, a myśmy do wiejskiej nawykli zaciszy. Raz jeden widziałam te damy i byłam niemi olśniona; mój ojcze, za ciemno moglibyśmy wyglądać wśród tych świetności.
Baron gniewnie zmarszczył brwi.
— Znowu te głupstwa — rzekł niechętnie. — Nie pojmuję doprawdy, dlaczego właśnie moje dzieci starają się zawsze widzieć wszystko, co ode mnie pochodzi, złem, ciemnem, niegodnem spojrzenia.
— Jakto, Andreo, ty mówisz, że na dworze nie możesz zabłysnąć, a do kogóż to należy, jeśli panny de Taverney-Maison-Rouge na to za mało?... Ród nasz jest dawny, zasłużony u dworu, a że straciłem majątek, u dworu łatwo odzyskać go mogę; lada dzień król obdarzyć mnie może, to rzecz naturalna i nicbym w tem nie widział nadzwyczajnego. Ty jesteś bardzo piękna, Andreo; nie możesz przejść niepostrzeżona; a co do twego wychowania, jest ono świetniejsze, niż to jakie po większej części otrzymały te panie; posiadasz głębsze wiadomości, a obok tego i talenty znasz muzykę, rysujesz i malujesz pejzaże, a na nich owce i woły, których nie powstydziłby się Berghem. A księżna właśnie przepada za tego rodzaju obrazami. Umiesz rozmawiać zajmująco, hrabia d’Artois i hrabia Prowancji, znajdować będą przyjemność w twojem towarzystwie, piękność twoja musi sprawić wrażenie na starym królu; masz tedy wszelkie warunki po temu, aby być nietylko dobrze widzianą, ale i uwielbianą na dworze. Tak, tak, to będzie niezawodnie — mówił stary baron, zacierając ręce i śmiejąc się dziwnie wstrętnym jakimś śmiechem.
Filip smutnie popatrzył na ojca, wstał, podszedł do siostry i ujął jej rękę.
— Pan baron ma słuszność i ocenia cię podług wartości, nikt godniejszym nie jest od ciebie, aby wejść na dwór wersalski.
— Ale trzeba mi się będzie rozstać z wami...
— Wcale nie — przerwał jej baron. — Wersal jest bardzo duży.
— Tak, ale Trianon jest maleńkie — odrzekła Andrea.
— O! znajdzie się w niem zawsze pokoik dla barona de Taverney, ja niewiele robię ambarasu swoją osobą.
Andrea zwróciła się do brata, niezbyt ufając słowom ojca.
— Właściwie, Andreo, ty do dam dworskich zaliczać się nie będziesz, ponieważ księżna cię zauważyła, ma zamiar zapewne zatrzymać cię przy swojej osobie, powierzając ci jakiś obowiązek; może uczyni z ciebie swoją towarzyszkę, lektorkę, rysować z tobą będzie i rozmawiać; da ci zatem pomieszczenie obok siebie; bardzo być może, że na zebraniach dworskich ukazywać się wcale nie będziesz, co jednak nie przeszkodzi, że wiele osób zazdrościć ci będzie stanowiska! Może cię to trwoży, Andreo?
— Zgadłeś, mój bracie.
— A mniejsza już tam o tę zazdrość i zazdrośników, jakoś sobie z tem poradzimy, postaraj się tylko wyzdrowieć jak najprędzej, a sam cię odwiozę do Trianon. Taki jest rozkaz księżnej — powiedział baron.
— Dobrze, mój ojcze, pojadę.
— Czy ty masz pieniądze, Filipie? — rzekł baron, zwracając się do syna.
— Jeżeli potrzebujesz ich, ojcze, to nie mam ich dosyć, aby ci pożyczyć, jeśli chcesz mi je ofiarować, dziękuję ci, bo mam dosyć na własne potrzeby.
Baron zaśmiał się złośliwie.
— Zapomniałem, że jesteś filozofem... a ty, Andreo, czy także nie potrzebujesz niczego?
— Nie chciałabym narażać cię na wydatki, ojcze.
— Nie jesteśmy już w Taverney, moja droga. Król przysłał mi pięćset luidorów zaliczki... tak mi kazał powiedzieć. Pomyśl o twoich strojach, Andreo.
— Dziękuję ci, ojcze — odpowiedziała Andrea uradowana.
— Dobrze, dobrze, moja droga, pieniędzy ci nie odmówię, piękność twoja wiele zyska, gdy będziesz strojnie ubrana.
Baron ucałował bardzo czule córkę i przeszedł do swego pokoju, mówiąc:
— Gdzie też się obraca ta Nicolina, mogłaby mi przecie poświecić.
— Zadzwonię na nią, ojcze.
— Daj pokój i pociemku trafię do siebie. Dobranoc dzieci!
Filip wstał także, ucałował rękę siostry, powiedział jej dobranoc i wyszedł z pokoju.
— Może zawołać ci pokojówkę? — zapytał w progu.
— Nie, nie potrzeba, sama się rozbiorę. Dobranoc Filipie! — zawołała Andrea.

LXXV
CO PRZEWIDZIAŁ GILBERT?

Andrea, zostawszy sama w pokoju, podniosła się z kanapy. Dreszcz przebiegł Gilberta.
Rękoma alabastrowej białości wyjmowała szpilki przytrzymujące jej bujne włosy, a lekki peniuar, okrywający ją, zsunął się z jej ramion, obnażając szyję i piersi.
Tak stojąc, z rękami podniesionemi do głowy, Andrea była zdumiewająco piękna.
Gilbert przykląkł, krew gorącą falą biła mu do głowy i zalewała serce; ćmiła wzrok, przyprawiała o zupełne szaleństwo. Była chwila, gdy chciał wpaść do pokoju i zawołać:
— Ach! Piękną jesteś, piękną! ale nie bądź tak dumną, winnaś mi życie! jam cię ocalił!
Wtem Andrea, rozwiązując stanik, zaplątała tasiemkę, a nie mogąc jej rozwiązać sama, gdyż siły zaczęły ją opuszczać, chwyciła za sznurek od dzwonka i gwałtownie szarpać nim zaczęła.
Gilbert oprzytomniał. Nicolina miała nadbiec niebawem na wezwanie, najlepiej będzie uniknąć z nią spotkania. Zwrócił się ku drzwiom, prowadzącym do ogrodu. Ale, niestety, baron, wchodząc, zatrzasnął je za sobą i Gilberi otworzyć ich nie mógł.
Wszedł tedy do pokoju Nicoliny, która, na odgłos dzwonka, co tchu biegła z ogrodu.
— Idę, idę, w tej chwili, tylko drzwi zamknę, panienko.
W istocie zamykała drzwi, a przez roztargnienie wyjęła klucz z zamku i włożyła go do kieszeni.
Tracąc nadzieję wydostania się drzwiami, Gilbert zbliżył się do okna; było zakratowane; wsunął się tedy w kąt pokoju i obmyślał sposoby wydostania się na wolność.
Nicolina tymczasem, rozbierając swą panią mówiła, że, lękając się o kwiaty, aby im chłód nocny nie zaszkodził, poszła pozamykać okna cieplarni.
Głos pokojówki drżał trochę i wprawne ucho mogło niejedną w nim fałszywą usłyszeć nutę, ale Andrea nie zwracała wcale uwagi na rozmowy lub postępki służby, bo nie potrafiłaby zaprzątać sobie głowy tem, czem zajmuje się gawiedź kuchenna.
Nicolina, rozebrawszy panią, położyła ją do łóżka, starannie okryła kołdrą, powiedziała najsłodszym, na jaki zdobyć się mogła, głosem „dobrej nocy“, i wyszła na palcach z pokoju.
Wychodząc, zamknęła za sobą drzwi oszklone, przeszła przez swój pokój i nucąc coś zcicha, skierowała się co prędzej do drzwi ogrodu. Gilbert chciał przesunąć się za nią, ale zmiarkował, że nie potrafi wyjść niepostrzeżenie, jeśli zaś Nicolina nagle go zobaczy, weźmie na pewno za złodzieja, narobi hałasu, a wtedy zostanie schwytany, sponiewierany i obity przez służbę. Pomyślał, że w takim razie lepiej pokazać się pokojówce, skorzystać z przewagi, jaką mu dawała podpatrzona tajemnica i zostać dobrowolnie wypuszczonym.
W tym celu zastąpił jej drogę i stanął wprost okna, przez które przebijał się promień księżyca.
Nicolina wzięła go za kochanka, pozostawionego w cieplarni i rzekła:
— Cóż za nieostrożność! To ty?
— Tak to ja, ale radzę ci nie krzyczeć i zachować się tak, jakgdybym na prawdę był tym, za kogo mnie wzięłaś.
— Gilbert! — krzyknęła — Gilbert! a ty po co tu przyszedłeś?
— Mówiłem ci, żebyś była cicho — odpowiedział chłodno młody chłopak.
— Co pan tu robisz? — zapytała gniewnie Nicolina.
— Nazwałaś mnie przed chwilą nieostrożnym, a sama jeszcze nieostrożniej się zachowujesz.
— Bo też nie wiem dlaczego nawet pytam, o to co cię tu sprowadziło.
— Co chcesz powiedzieć przez to?...
— Że przyszedłeś zobaczyć pannę Andreę.
— Pannę Andreę? — zapytał spokojnie Gilbert.
— Wiem, że się w niej kochasz, ale wiem także, że ona wcale nie myśli o tobie.
— Doprawdy?
— Radzę ci też mieć się na baczności, panie Gilbercie! — powiedziała znowu groźnym tonem Nicolina.
— Mieć się na baczności... — powtórzył młody chłopak.
— Tak jest.
— Dlaczego?
— Bo cię oskarżę.
— Kto? ty Nicolino?
— Tak, ja, i każę cię wypędzić.
— Spróbuj — odrzekł Glibert z uśmiechem.
— Wyzywasz mnie?
— Wyzywam.
— Pomyśl co się stanie, jeżeli powiem panience, panu Filipowi i panu baronowi, żem cię tu spotkała?
— Stanie się to, co powiedziałaś, zaczną mnie gonić i może nawet złapią; ale wypędzoną będziesz ty, nie ja, bo ja już tu nie jestem przecie.
— Dlaczegóż miałabym być wypędzoną?
— A do kogóż adresowane są bileciki miłosne, owinięte na kamień i wrzucane do tego ogrodu?
— Miej się na baczności, panie Gilbercie, znaleziono w twojem ręku kawałek sukni panny Andrei, gdy cię napół żywego podniesiono na placu.
— Tak powiadasz?
— Tak, pan Filip opowiadał ojcu. Dotąd nie domyśla się on niczego; ale przy pewnej pomocy, domyśliłby się bardzo łatwo.
— Któżby mu tę pomoc ofiarował?
— Któż, jeżeli nie ja.
— Radzę ci, nie mieszaj się do tego, bo w takim razie możnaby się domyślić także, iż upuszczając koronki, podnosisz wraz z niemi kamienie, rzucane do ciebie przez mur ogrodowy.
— Kłamstwo! — zawołała Nicolina — to raz, a po wtóre nie taka to znowu wielka zbrodnia. Co innego podkradać się pod okna, gdy się panienka rozbiera... Cóż pan na to, panie Gilbercie?
— Objaśnię cię, panno Nicolino, że zbrodnią jest wsuwać pod furtkę pańskiego ogrodu klucz dla swojego kochanka.
Nicolina zadrżała.
— Ja przyznam, że się tu istotnie zakradłem, bo byłem niespokojny o zdrowie panny Andrei, której życie uratowałem przed paru dniami, czego wymownym właśnie dowodem był kawałek sukni w mojem ręku, ale dodam, że, wszedłszy wzbronioną drogą, zastałem w ogrodzie innego obcego mężczyznę, wpuszczonego przez pannę Nicolinę.
— Gilbercie! Gilbercie!
— Taką to jest znana cnota panny Nicoliny.
— Powiedzże, proszę cię teraz, że byłem w twoim pokoju dlatego, iż jestem zakochany w pannie Andrei, a ja jej powiem, że kocham się w tobie, a na pewno mi uwierzy, boć sama jej to w Taverney opowiadałaś.
— Gilbercie! miej litość!...
— I zostaniesz wypędzoną panno Nicolino; i zamiast jechać z panienką do Trianon i zawracać tam głowy paniczykom, będziesz musiała pozostać tu i poprzestać na zalotach prostych żołnierzy, takich, jak teraźniejszy twój kochanek, pan Beausire.
Gilbert zaczął się śmiać złośliwie.
— Przez litość, panie Gilbercie, nie patrz się pan tak na mnie, nie szydź ze mnie, bo ja boję się ciebie..
— A więc otwórz drzwi i, jeżeli ci spokój miły, milcz jak grób o wszystkiem, co się tu dziś stało.
Pokojówka otworzyła drzwi, drżąc jak w febrze.
Gilbert wyszedł, a gdy młoda dziewczyna wskazała mu na furtkę ogrodu, rzekł:
— Obejdzie się; panna masz swoje sposoby wpuszczania tu kochanków, ja mam swoje, aby się — stąd wydobyć. Ukochany Beausire czeka oddawna w cieplarni, idź więc do niego i pozostań tam dziesięć minut.
— Dlaczego dziesięć minut?
— Tyle bowiem potrzebuję czasu, aby się stąd ulotnić. Pamiętasz historję żony Lota, którą ci opowiadałem w Taverney, gdy schodziliśmy się pod stogami siana?... No, to nie oglądajże się poza siebie, bo mogłoby cię spotkać coś jeszcze gorszego, niż przemiana w słup soli.
Nicolina, przerażona, nie odpowiedziała ani słowa i poszła do cieplarni, gdzie oczekiwał zaniepokojony Beausire.
Gilbert tymczasem przemknął się ostrożnie pod murem, odnalazł linę i puścił się nanowo w napowietrzną wędrówkę. Udało mu się nadspodziewanie i wkrótce był już zpowrotem w swojej izdebce na strychu.
Znalazłszy się w niej, podarł karteczkę, leżącą na stole i położył się spać!
Niezadługo potem Teresa zapytała go przez drzwi, czy czego nie potrzebuje. Podziękował, ziewnął i pogrążył się w śnie głębokim.
Wtedy wszystko znikło z jego pamięci, pozostała tylko Andrea, nawpół rozebrana z rękami wzniesionemi w górę, wyjmująca szpilki z włosów.

LXXVI
BOTANICY

Wypadki, opowiedziane powyżej, zdarzyły się w piątek, to jest na dwa dni przed zamierzoną wycieczką do Luciennes, której Rousseau życzył sobie tak bardzo.
Gilbert, obojętny na wszystko, od chwili, gdy się dowiedział, że Andrea odjeżdża niezadługo do Trianon, spędzał całe dnie w okienku poddasza i śledził ubóstwianą.
Okna jej pokoju były w tej chwili otwarte. Panna de Taverney, blada i znużona, ukazała się kilka razy spragnionym oczom Gilberta. Zdawało mu się wtedy, że nie trzeba mu już innego szczęścia na ziemi, że dosyć mu całe życie zamieszkiwać tę nędzną izdebkę i patrzyć z niej na ukochaną postać Andrei.
Nadeszła niedziela. Rousseau z dziecięcą radością był już od soboty zajęty tą wycieczką. Wyjął z szafy najlepsze popielate ubranie i kazał starannie wyczyścić trzewiki, pomimo uwag pani Teresy, że na podobne spacery najlepiej byłoby włożyć coś najgorszego.
Rousseau nie odpowiadał, ale postępował podług swojego zdania. Kupił także nowe pończochy i trzewiki dla Gilberta i troskliwie obejrzał jego ubranie.
Uporządkował też zbiór mchów w zielniku, a od rana zasiadł w oknie i wyczekiwał na przybycie powozu pana Jussieu. Stanęła nakoniec przed bramą piękna kareta, stangret był w pudrowanej peruce, a konie w pięknych zaprzęgach.
— Zajechał Jussieu — zawołał do Teresy.
— Skoro tak lubisz jeździć karetami — zauważyła z pewnym żalem w głosie Teresa — mogłeś, jak Voltaire, zapracować sobie na własny ekwipaż.
— Dajno pokój — mruknął Rousseau.
— Utrzymujesz przecie, żeś tak samo jak on zdolny?
— Wcale tego nie utrzymuję, mówię tak tylko, ale proszę cię, dajno mi pokój, moja Tereso.
I zaraz prysnęło z twarzy filozofa całe rozradowanie, jak to bywało zawsze, gdy mu się nienawistne nazwisko Voltaire’a obijało o uszy.
Zjawił się na szczęście pan de Jussieu.
Był wystrojony i wypudrowany, miał frak popielaty z grubego atłasu indyjskiego, kamizelkę jedwabną liljową, pończochy białe jedwabne i trzewiki ze świecącemi klamrami.
Gdy wszedł do mieszkania, napełnił je rozkosznym zapachem; Teresa była zachwycona.
— Cóż za przepiękna toaleta! — zawołał Rousseau, zwracając mimowolnie oczy na swoje skromne szaty. — Ale jakże to będzie z naszą wycieczką? W lesie wilgoć! mchów trzeba będzie szukać w okolicach bagnistych, cóż się stanie z tym całym pańskim wspaniałym garniturem?
— Nic mu się nie stanie, będziemy wybierali miejsca suchsze, unikać będziemy błota.
— Ależ pan wystrojony jakby na bal dworski, jakbyś chciał serca dam zdobywać.
— Czyż pani natura niegodna jest, aby dla niej poświęcić parę pończoch jedwabnych?
Rousseau zamilkł; uważał, że nie mogło być zbyt wielkiego poświęcenia dla natury.
Co do Gilberta, ten z niejaką zazdrością spoglądał na strój Jussieu’go i zaczynał pojmować, jak wielką rolę w życiu ludzkiem grają te fatałaszki, jak wiele one dodają powabu każdemu mężczyźnie. Był przekonany, że gdyby mógł ubrać się tak, jak pan Jussieu, Andrea zauważyłaby go z pewnością; był przecie taki piękny i młody.
Wsiedli wszyscy trzej do karety, a rącze konie pomknęły szybko. Gdy stanęli w Bougival, wysiedli i skręcili pieszo w aleję, wysadzaną kasztanami.
To miejsce przechadzki, tak piękne, było już i wtedy nadzwyczaj urocze. Odkąd król upodobał sobie Marly, droga, doń wiodąca, stała się przedmiotem wielkich zabiegów. Utrzymana była w stanie doskonałym. Stare kasztany, o pniach sękatych i popękanej korze, miejscami pokrytej mchem, który mieni się różnemi kolorami od białego i jasno zielonego, aż do najciemniejszego brunatnego, dzikie jabłonie, orzechy włoskie i cisza panująca w tej cudnej samotni, wprawiły pana Rousseau w zachwyt głęboki.
Gilbert posępny i spokojny, jedną tylko zajęty był myślą:
— Andrea wkrótce opuszcza Paryż i przenosi się do Trianon.
Czworograniasty pałacyk w Luciennes widniał zdaleka.
To miejsce, skąd uciekł, obudziło w pamięci młodego chłopaka niemiłe wspomnienia; żadnej jednak nie doznawał trwogi, widząc się pod opieką dwóch postępujących przed nim panów.
Rousseau, z małą łopatką w ręku, zaczynał badać grunt; Jussieu także patrzał na ziemię, ale zajęty był tem tylko, aby nie powalać wytwornego obuwia.
— Prześliczne lepopodium! — zawołał Rousseau.
— Prześliczne — potwierdził Jussieu — może jednak przejdziemy na tamtą stronę.
— Patrz pan! larimachia fenella! Warto ją zabrać.
— To ją pan zabierz, jeżeli się panu podoba?
— Jakto, panie? czy nie będziemy dziś zbierali?
— Owszem, owszem... tylko zdaje mi się, że tam znajdziemy więcej ciekawych okazów.
— Możemy zatem pójść w tamtą stronę.
— A która to godzina? — zapytał pan de Jussieu — zapomniałem w pośpiechu zegarka.
— Dziewiąta — objaśnił Rousseau, wyjmując z kieszeni dużą srebrną cebulę.
— Może spoczniemy trochę, panie Rousseau? — zapytał Jussieu.
— Widzę, że pan dziś chodzić nie umie, ale nie potrafiłby też nikt, ktoby na taką wycieczkę wybierał się w cienkich trzewiczkach i pończoszkach jedwabnych.
— Mnie to bynajmniej nie przeszkadza, tylko głodny jestem.
— Możemy iść na śniadanie — wioska stąd niedaleko.
— Nie, tam nie pójdziemy.
— Więc jakże zrobić?
— Może pan wziął co z sobą do karety?
— Spojrzyj pan, panie Rousseau, na te zarośla — odezwał się Jussieu, wskazując ręką.
— Nic nie widzę, prócz drzew — odrzekł Rousseau.
— Jakto, a ten daszek wiejski?
— Gdzie?
— Na wierzchu chorągiewka, a ściany, oplecione słomą białą i czerwoną — mały szalecik.
— Aha, widzę już teraz, jakiś nowy domek, cóż stąd?
— Tam czeka na nas skromny posiłek, o którym mówiłem.
— Dobrze — rzekł Rousseau. — Czyś głodny, Gilbercie?
Gilbert nie słyszał wcale, o czem była mowa; szedł pogrążony w myślach machinalnie zrywając róże polne, ale powiedział:
— Owszem, jeżeli pan sobie życzy.
— Chodźmy tam — rzekł de Jussieu — a po drodze możemy zbierać rośliny.
— Synowiec pański daleko jest zapaleńszym, niż pan, botanikiem; byłem z nim w lasku Montmorency; dobrze szuka, umie rwać, ma zacięcie na prawdziwego naturalistę, pan więcej na amatora wyglądasz.
— On młody, chce nadać rozgłos swemu nazwisku.
— Wszak nosi pańskie, a to jest dość głośne.
— No, nie gniewaj się, panie Rousseau. Oto prześliczny plantago monanthos; pewnoście takiego nie widzieli w Montmorency?
— Prawda — rzekł Rousseau uradowany — prawda, że napróżno go tam szukałem — prześliczny okaz, istotnie.
Gilbert, który szedł naprzód, przystanął i zawołał:
— Jaki śliczny domeczek!
— Gilbert musi być głodny, panie Rousseau — zauważył Jussieu.
— O! przepraszam pana, mogę cierpliwie czekać, dopóki się panom podoba — odpowiedział młody chłopak.
Rousseau dorzucił: — Lepiej zbierać przed, niż po śniadaniu, potem ociężejemy i schylać nam się nie zechce; jakże się nazywa ten szalecik?
— Pułapka — odparł Jussieu — przypominając sobie nazwę, wymyśloną przez pana de Sartines.
— Szczególne nazwanie!
— Ludzie na wsi rządzą się zwykle wyłącznie fantazją.
— Do kogo należy ta ziemia, ten lasek, to zacisze?
— Nie wiem doprawdy.
— Musisz pan przecie znać właściciela, jeżeli prowadzisz nas do niego na śniadanie — rzekł Rousseau z pewnem niedowierzaniem.
— Nie, nie znam go... a właściwie znam tu wszystkich, bo panowie i słudzy widują mnie tu tak często... Pawilon ten należy do którejś z pań: pani de Mirepoix, pani d’Egmont czy którejś innej. Ale co nas to obchodzi? Jak na teraz główną jest rzeczą, abyśmy mogli się pożywić.
Słowa te wymówione były głosem tak naturalnym, że chmury, zbierające się już na czole filozofa znikły; wstał, wyprostował się, otrzepał ubranie i trzewiki i poszedł za panem Jussieu, który zawrócił na boczną ścieżkę, wiodąca do szaleciku.
Jan-Jakób podążał za nim, schylając się po drodze i zrywając zioła.
Gilbert ze spuszczoną głową, cały zajęty myślą, że Andrea przenosi się do Trianon ciągnął za nimi.

LXXVII
PUŁAPKA NA FILOZOFÓW

Na wzgórzu, na które wspinali się zwolna trzej botanicy, stał jeden z tych prześlicznych domeczków drewnianych, cały opleciony powojem i bluszczem, w guście czysto angielskim, które w owym czasie rozpowszechniły się w całej Europie, dzięki bardzo poszukiwanym ogrodnikom angielskim.
Pawilonik zbudowany był z cegieł, nazewnątrz obity słomianemi matami; w środku zaś miał ściany, pokryte mozaiką z muszelek i drobnych kamyków, jakich dostarczyło wybrzeże sąsiedniej rzeki. Było w nim dosyć miejsca na stół i sześć krzeseł.
Sufit przedstawiał płaskorzeźbę, misternie ułożoną z szyszek i korzeni, a wyobrażającą fantastyczne postacie faunów i innych potworów leśnych. Okna były z szyb kolorowych: krajobraz więc przybierał barwę szkła, przez jakie nań patrzano; raz jakby ogarnięty strasznym pożarem, to znów oświecony zachodzącem słońcem lub też szary i zimny, jak o zmroku. Gilberta mocno zajęły te szyby, nie mógł się dość nacieszyć widokiem lasku, oglądanego przez kolorowe tafle.
Na stole zastawione było doskonałe śniadanie. Składało się ono ze śmietany, moreli, brzoskwiń, śliwek, a pośrodku widać było dwa półmiski porcelanowe z kiełbasą i kotletami gorącemi, których zapach rozchodził się na wszystkie strony; w misternie plecionych koszyczkach czerwieniły się poziomki i truskawki, obok chleb razowy i świeżutkie masło. Wszystko to było jakby specjalnie, według gustu pana Rousseau, dobrane. Filozof przepadał za temi wszystkiemi przysmakami, które się znajdowały na stole.
— Po co te zbytki, po co tyle potraw? Chleb i owoce, to aż nadto na takiej wycieczce botanicznej.
— Nie masz pan zupełnie powodu zarzucać mi zbytku tym razem. Trudno byłoby chyba wymyślić skromniejszą przekąskę.
— Ależ to uczta lukullusowa, ta twoja przekąska, panie de Jussieu.
— Nie mój to pomysł i nie moje śniadanie.
— U kogóż zatem jesteśmy, cóż za jakieś duchy dobroczynne wyprawiają nam przyjęcie?
— Nie duchy ale czarodziejki — odrzekł Jussieu, rzucając okiem ku wejściu.
— Czarodziejki? No to możemy im podziękować za ich wspaniałą gościnność. Tymczasem bierzmy się do jedzenia, Gilbercie!
Powiedziawszy to, Jan-Jakób ukroił sobie spory kawałek razowego chleba, posmarował go masłem, podał nóż Gilbertowi i wziął na talerz kilka śliwek.
Gilbert zawahał się przez chwilę.
— Jedzże mój drogi! — rzekł Rousseau — czarodziejki mogłyby się obrazić, że ich uprzejmości nie oceniasz, jak należy.
— Lub też, że ją znajdujesz nie dość godną siebie — odezwał się srebrzysty głosik ode drzwi, a równocześnie ukazały się dwie prześliczne kobiety, które weszły, trzymając się pod ręce. Pan Jussieu wstał z głębokim ukłonem na ich powitanie.
Rousseau odwrócił się, trzymając w jednej ręce chleb, a w drugiej śliwkę i skłonił się niezgrabnie.
— Co za miła niespodzianka! pani hrabino, jakże jej mamy podziękować za to? — rzekł Jussieu do jednej z dam.
— Dzień dobry panu, panie Jussieu! — prawie z królewską uprzejmością odpowiedziała dama.
— Pani hrabina pozwoli przedstawić sobie przyjaciela mego, pana Jana-Jakóba Rousseau — powiedział Jussieu, biorąc filozofa za rękę, w której trzymał chleb razowy.
Gilbert poznał natychmiast obie kobiety; zbladł śmiertelnie i patrzył szeroko otwartemi oczami w okna pawilonu, jakby obmyślając sposób ucieczki.
— Jak się masz, mój mały filozofie? — odezwała się tymczasem wesoło druga dama do Gilberta, głaszcząc go po twarzy.
Rousseau spojrzał gniewnie na młodego chłopca, widząc, że zna obie panie.
Gilbert zdawał się być bliskim omdlenia.
— Czyż pan nie poznaje pani hrabiny? panie Rousseau?
— Nie, panie, zdaje mi się, że po raz pierwszy mam zaszczyt...
— Pani Dubarry — powiedział Jussieu.
Rousseau skoczył, jakgdyby nastąpił na jadowitego węża.
— Pani Dubarry! — zawołał.
— Tak jest, panie, to ja jestem, a czuję się prawdziwie szczęśliwą, że mogę poznać jednego z najznakomitszych ludzi naszej epoki.
— Pani Dubarry... — powtarzał Rousseau w osłupieniu, wcale nie zwracając uwagi na to, że jego zachowanie się było obrażające — to zapewne jej własnością jest ten pałacyk, to ona zapewne zastawia to śniadanie?...
— Zgadłeś, kochany kolego, ona i jej siostra zajmowały się przygotowaniem tego przyjęcia.
— Siostra hrabiny widać zna Gilberta?
— Bardzo dobrze go znam — odpowiedziała Chon z tą czelnością, która z niczem sie nie rachuje.
— Tak to, Gilbercie, znałeś się dobrze z tą panią, a ja nic nie wiedziałem o tem? A więc zdradziłeś mnie! oszukiwałeś nikczemnie!
Chon spojrzała z uśmiechem na siostrę.
Pan Jussieu obdarł u rękawa koronkę, wartości czterdziestu luidorów.
Gilbert złożył błagalnie ręce, czy prosząc Chon, aby zamilkła, czy też pana Rousseau, aby się wyrażał łagodniej.
Chon znowu odezwała się z uśmiechem:
— Jesteśmy starzy znajomi, przyznajże Gilbercie; przecież myeszkałeś u mnie czas jakiś. Czyżbyś zapomniał już, jak dobre są konfitury w Luciennes i Wersalu?
Temi słowami zgubiła ostatecznie biednego chłopca w opinji Rousseau’a.
— Takie to są sprawki twoje, mały oszuście? — zawołał, patrząc z pod oka na Gilberta.
— Panie Rousseau... — szepnął ten ostatni.
— Cóż znowu, wyglądasz jakbyś ubolewał nad tem żeś był przeze mnie pieszczony, mały niewdzięczniku.
— Pani!... — błagalnie zawołał Gilbert.
— Słuchaj, mój mały — rzekła pani Dubarry, — chociaż w tak dziwny sposób opuściłeś Luciennes, radzę ci tam powrócić i zapewniam, że będziesz dobrze przyjęty. Zamor i konfitury czekają...
— Dziękuję pani — odparł sucho Gilbert — jeżeli opuszczam jakie miejsce, to dowód, że mi się ono nie podobało.
— I dlaczegóż nie chcesz zgodzić się na to, co ci ofiarują, — powiedział z goryczą Rousseau; — skoro raz skosztowałeś zbytku, dobrze ci będzie, gdy wrócisz do niego.
— Ależ, panie... przysięgam ci...
— Daj mi pokój, nie lubię tych, którzy na dwóch stołkach siadają.
— Nie dałeś mi się usprawiedliwić, panie Rousseau.
— Mam już dosyć tego dobrego.
— Ja uciekłem z Luciennes, byłem tam uwięziony.
— Nie uda ci się mnie oszukać.
— Wszak prosiłem cię, panie, abyś mnie wziął w opiekę, wszak uznałem cię za pana i mistrza swego.
— Obłuda.
— Ależ, panie Rousseau, gdybym pożądał bogactw, przyjąłbym zaproszenie tych pań.
— Mnie, panie Gilbercie, można oszukać raz tylko jeden, dwa razy nigdy. Dość już tego, wolny jesteś i możesz iść dokąd ci się żywnie podoba.
— Ale dokąd mam iść? gdzie się obrócę! mój Boże! — zawołał Gilbert. — Cierpiał bardzo biedny chłopiec, widząc się tak niesłusznie posądzonym o niewdzięczność i zdradę, cierpiał także i nad tem, że już nie powróci do swego okienka, skąd tak często patrzył na Andreę.
— Gdzie? — rzekł Rousseau, — ależ do tej pani, która jest tak piękną i miłą osobą.
— Boże! Boże! — zawołał Gilbert, ukrywając twarz w dłoniach.
— Nie bójże się — rzekł Jussieu, oburzony na filozofa za jego dzikie zachowanie się względem dam; postaram się wynagrodzić ci to, co tracisz.
— Teraz możesz z pewnością liczyć na to, że ci dobrze będzie na świecie, skoro pan Jussieu, człowiek uczony, kochający naturę, jeden z twoich sprzymierzeńców, obiecuje ci protekcję. Pan de Jussieu wiele może, zaufaj mu zupełnie.
I, krzywiąc usta do uśmiechu, niezgrabnie pokłoniwszy się damom i panu de Jussieu, Rousseau wyszedł, a raczej wybiegł z pawilonu, nie spojrzawszy nawet na Gilberta.
— Nie wiedziałam, że filozof, to takie brzydkie zwierzę — rzekła Chon.
Gilbert płakał, mając twarz ciągle w rękach ukrytą.
— Zażądaj, czego chcesz, — odezwał się Jussieu do niego.
— Tak, panie Gilbercie, poproś, o co ci się podoba — rzekła Dubarry, zwracając się do opuszczonego ucznia.
Podniósł on twarz bladą, zalaną łzami.
— A więc — rzekł — skoro mi państwo możecie znaleźć zajęcie, chciałbym zostać pomocnikiem ogrodnika w Trianon.
Chon i hrabina popatrzyły na siebie znacząco. Chon trąciła nogą Dubarry, ta zaś dała znak głową, że rozumie o co rzecz idzie. Potem zwróciwszy się do Jussieu’ego, zapytała:
— Czy to jest możliwem, panie de Jussieu? bardzobym sobie tego życzyła.
— Od chwili, gdy pani sobie tego życzy, sprawa jest załatwiona.
Gilbert skłonił się i położył rękę na sercu, które teraz biło szybko z radości.

LXXVIII
PRZYPOWIEŚĆ

W tym samym gabinecie, w którym kilka dni temu widzieliśmy wicehrabiego Jana Dubarry, spożywającego czekoladę w tak nadzwyczajnej ilości, pan marszałek de Richelieu siedział z panią Dubarry przy zastawionym stoliku.
Hrabina, targając za uszy Zamora, wyciągała się coraz wygodniej na kanapie, a stary dworak admirował piękne pozy ponętnej istoty.
— Hrabino, hrabino — mówił, przymilając się, niby stara kokietka, — potargasz główkę, loczek ci się już rozpuścił i gubisz pantofelek, hrabino.
— Proszę cię, mój książę, nie uważaj dziś na nic — rzekła Dubarry, wyrywając cały promień włosów z głowy Zamora i układając się jak najwygodniej na kanapie.
Zamor jęknął z bólu. Hrabina wzięła ze stołu garść cukierków i włożyła mu do kieszeni. Ale rozdrażniony murzynek wyrzucił je na podłogę.
— A! ty, łotrze! — zawołała hrabina, kopiąc go nogą poniżej krzyża.
— Łaski, hrabino! gotowaś go zabić, na honor!...
— Pozabijałabym dziś z przyjemnością wszystkich, których nie lubię; czuję, że jestem bez litości.
— Czy może i ja mam nieszczęście nie podobać ci się, hrabino?
— Gdzież tam, przeciwnie, książę, jesteś moim starym przyjacielem i jako takiego kocham cię bardzo; ale... no, jestem szalona.
— Może ta choroba udzieliła ci się od tych, których doprowadzasz do szaleństwa, hrabino.
— Daj pokój, książę! drażnisz mnie tylko temi bezmyślnemi komplementami.
— Zaczynam przypuszczać, hrabino, że nie jesteś szaloną, ale niewdzięczną.
— Nie, mój książę, nie jestem ani szaloną, ani niewdzięczną, jestem tylko rozgniewaną.
— Doprawdy?
— Czy to cię dziwi, książę?
— Wcale nie, hrabino, uważam to za zupełnie słuszne.
— Wiesz, książę, że tego znieść w tobie nie mogę.
— Czego hrabino nie znosisz we mnie?... Jestem stary, ale jednak postarałbym się poprawić.
— Gniewa mnie, że się nie domyślasz powodu mego rozdrażnienia.
— Owszem, hrabino.
— Powiedz mi zatem.
— Zamor stłukł piękną twą chińską zastawę.
Niewidzialny uśmiech przemknął po ustach kobiety. Zamor spuścił głowę, obawiając się wybuchu swej pani, bolesnych szczutków i razów.
— Tak jest, książę, odgadłeś powód mego gniewu, jesteś w istocie wielkim politykiem.
— Zawsze mi to przyznawano — rzekł Richelieu ze skromną miną.
— Dałeś mi pan niezbity dowód swej domyślności, odgadłeś odrazu....
— Ale to jeszcze nie wszystko.
— Doprawdy? Czegóż się, książę, jeszcze domyślasz?
— Domyślam się, że czekałaś wczoraj wieczór na króla, hrabino.
— Cóż stąd?
— A on nie przyszedł.
Hrabina zaczerwieniła się i oparła na łokciu.
— A jednak przyjeżdżam dziś z Paryża — ciągnął dalej książę.
— Cóż z tego?
— Mógłbym nic nie wiedzieć o tem, co się tu dzieje! a jednak...
— Książę, mój drogi książę, proszę cię, mów wyraźnie.
— Łatwo ci to powiedzieć, hrabino, ale pozwól mi wypocząć. Co ja to mówiłem?...
— Powiedziałeś książę: a jednak....
— Tak, tak przypominam sobie, a jednak nietylko wiem, że król tu nie był, ale wiem nawet, dlaczego nie był.
— Zawsze byłam tego przekonania, że książę jesteś czarownikiem, brak mi tylko było dowodów.
— Gotów ci jestem przedstawić je, hrabino.
Dubarry, która przywiązywała do tej rozmowy daleko więcej wagi, niżeli chciała dać poznać po sobie, puściła w tej chwili głowę murzynka, którego włosami dotąd się zabawiała.
— Proszę cię o nie, książę, bardzo proszę.
— Jakto, przy panu gubernatorze? — zapytał.
— Wynoś się stąd, Zamor! — rzekła hrabina do murzyna, a ten uradowany, jednym susem znalazł się w przedpokoju.
— Nakoniec jesteśmy sami — rzekł Richelieu — a teraz czy mam ci wszystko powiedzieć, hrabino?
— Co ci też mogła przeszkadzać ta małpa, mój książę?
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć, hrabino, nie lubię rozmawiać przy kimś.
— No, tak, przy kimś, ale czyż Zamor ma być uważany za kogoś?...
— Zamor, hrabino, nie jest ani ślepym ani głuchym, ani też niemową, jest zatem kimś. A ten, kto ma oczy, uszy i język, może zawsze zdradzić, jakkolwiek niskie byłoby jego położenie towarzyskie. Tak wyłożywszy ci moją teorję, hrabino, mówię dalej...
— Czekam z niecierpliwością; sprawisz mi prawdziwą przyjemność, książę.
— Wątpię, aby to, co powiem, sprawiło ci przyjemność, hrabino, ale mniejsza o to, mówię tedy dalej. Król był wczoraj w Trianon.
— W wielkiem, czy małem?
— W małem. Następczyni tronu chodziła z nim ciągle pod rękę.
— A...
— Księżna, jak wiadomo, jest pełna wdzięku....
— Niestety!
— Pieściła go, mówiła mu, to kochany papo, to dziadziu, a Ludwik XV, mający serce złote, nie mógł się oprzeć pokusie. Po przechadzce nastąpiła kolacja, po kolacji grano w karty. Dosyć, że...
— Dosyć, że — niecierpliwie zawołała hrabina — król nie mógł przyjść do mnie. To chciałeś powiedzieć, książę?
— Niestety! to, hrabino. — Nic dziwnego, król znalazł tam wszystko, co lubi.
— Tego nie mówię, broń Boże, król tam znalazł tylko pewną przyjemność.
— To jeszcze gorzej, mój książę... Królowi nic więcej nie trzeba nad rozmowę, kolację i grę w karty. Z kimże grał wczoraj?
— Z panem de Choiseul.
Hrabina skrzywiła się.
— Może wolisz, żebym ci o tem nie mówił, hrabino?
— Przeciwnie, proszę cię, mów o wszystkiem, mój książę.
— Masz, hrabino, tyle odwagi co dowcipu. Trzeba zatem zaczynać walkę z bykiem, chwytając go za rogi, jak mówi przysłowie hiszpańskie.
— Tego przysłowia... nie darowałaby ci, mój książę, pani de Choiseul.
— Mówiłem zatem, że pan de Choiseul grał z królem tak szczęśliwie, tak zręcznie...
— Że go ograł?
— Przeciwnie, że dał wygrać królowi tysiąc luidorów w pikietę. Król, jak wiadomo, gra bardzo słabo, a zapala się ogromnie.
— A! ten Choiseul! ten Choiseul! — westchnęła pani Dubarry.
— A pani de Grammont czy także należała do wczorajszego zebrania?
— Właśnie jest teraz na wyjezdnem.
— Księżna de Grammont?
— Tak jest, choć właściwie popełnia niedorzeczność.
— Jakto?
— Jest bardzo niezadowolona z tego, że jej nikt nie wypędza i skazuje się sama na wygnanie.
— Dokąd wyjeżdża?
— Na prowincję.
— Aby tam intrygować.
— Naturalnie. Cóż mogłaby robić innego? Przed wyjazdem chciała pożegnać następczynię i dlatego była wczoraj w Trianon.
— W wielkiem?
— Małe jeszcze nieumeblowane.
— Następczyni, otaczając się ciągle rodziną Choiseul’ów, dowodzi jasno, do jakiego zamierza należeć stronnictwa.
— Nie przesadzajmy w niczem, hrabino. Jutro księżna de Grammont wyjeżdża.
— Król zaś bawił się dobrze, pomimo, że mnie tam nie było! — zawołała Dubarry z pewnem oburzeniem, ale i z trwogą w głosie.
— Tak jest, niestety! hrabino. Jakiż z tego wyprowadzamy wniosek?
— Że, książę, jesteś o wszystkiem doskonale powiadomiony.
— I to już wszystko?
— Dokończże, proszę.
— Jestem tego zdania, że trzeba koniecznie dołożyć wszelkich starań, aby wyrwać króla ze szponów Choiseul’ów.
— Niestety!
— Mówię tylko o sobie, nikogo nie myślę wciągać do tej sprawy.
— Jakto, nawet przyjaciołom nie pozwolisz sobie dopomagać? Sądziłem, hrabino, że zechcesz mi dać udział w tej sprawie.
— Książę tedy chcesz zaliczać się do moich przyjaciół?
— Zdaje mi się, żem ci to już powiedział, hrabino.
— To nie dosyć.
— Zdaje mi się, że dałem ci dowód mojej przyjaźni.
— A zechcesz mi pomagać?
— Ze wszystkich sił hrabino, ale...
— Ale co?
— Będzie to bardzo trudna robota.
— Czyż ci Choiseul’owie zakorzenili się tak głęboko?
— Bardzo głęboko, hrabino.
— Jesteś, książę, tego pewny?
— Jak najpewniejszy, hrabino.
— Więc, wbrew bajce Lafontaine’a, dla tego dęba ani wichru już niema, ani burzy niebezpiecznej?
— Jako minister jest to człowiek genjalny.
— A! mój książę, wyrażasz się jak encyklopedyści!
— Przecie należę do akademji.
— Tak mało!...
— Masz słuszność, hrabino, właściwie akademikiem jest mój sekretarz, a nie ja. Niemniej jednak obstaję przy swojem zdaniu.
— Że pan de Choiseul jest genjalny?
— Tak, hrabino.
— Gdzież są jednak dowody tego jego wysokiego uzdolnienia, tego genjuszu?
— Tak oto oplątał króla tą sprawą angielską i parlamentarną, że bez niego już sobie wcale rady dać nie może.
— Ależ on sam drażni parlament przeciw królowi.
— W tem też jego rozum i zdolności.
— Anglików popycha do wojny.
— Naturalnie, pokójby go zgubił.
— To nie genjusz, mój książę.
— A więc cóż to takiego?
— Zdrada stanu.
— Trzeba być genjalnym, aby ją umieć przeprowadzić.
— W takim razie znam kogoś, równie zręcznego w tej sztuce.
— Wątpię.
— Przynajmniej w stosunku do parlamentu.
— To rzecz główna.
— Ten ktoś jest powodem wzburzenia w parlamencie.
— Nie domyślam się, ktoby to był.
— Nie znasz go, książę?
— Daję słowo, że nie.
— Należy jednak do twojej rodziny, książę.
— Miałżebym genjalnego człowieka w mojej rodzime? Chyba chcesz mówić hrabino o moim stryju kardynale?
— Nie książę, mówię w tej chwili o księciu d’Aiguillon, twoim siostrzeńcu.
— Pan d’Aiguillon; a, prawda, to on poruszył sprawę la Chalotais. Ładny to chłopiec, w istocie wcale nieźle mu się udało. Wiesz co, hrabino, gdyby tak jaka rozumna kobieta wzięła pod swój kierunek jego zdolności...
— Wyobraź sobie książę, że ja dotąd nie znam księcia d’Aiguillon.
— Czy być może, nie przedstawiono ci go dotąd, hrabino?
— Nie znam go nawet z widzenia.
— Odkąd zaczęłaś panować, hrabino, d’Aiguillon prawie ciągle bawi w Bretonji. Boją się o niego, odwykł od słońca, jak cię zobaczy, hrabino...
— Powiedz mi, książę, jak salonowiec, człowiek wysokiego rodu, wytrzymać może w parlamencie?
— Bawi się, jak może, burzy kolegów przy każdej sposobności, bo też, prawdę powiedziawszy, szalone nudy w tej Bretonji. A to człowiek nadzwyczaj czynny; mógłby prawdziwe oddać usługi królowi, poskromiłby z pewnością butę tych panów. Jest on jeszcze prawdziwym, rasowym Richelieu, pozwolisz więc hrabino, że go przyprowadzę, skoro się tylko pokaże.
— Czy ma zamiar wkrótce przybyć do Paryża?
— Alboż ja wiem, co on zamyśla, czy chce się na długo zagrzebać w tej swojej Bretonji? Może przyjedzie za miesiąc, może dziś jeszcze.
— Marszałek śledził uważnie, z pod oka, jakie wrażenie na twarzy hrabiny wywarły ostatnie jego wyrazy.
Po chwili milczenia odezwała się Dubarry:
— Wracamy tedy do naszej rozmowy?
— Jak sobie życzysz, hrabino.
— A na czem stanęliśmy?
— Na tem, że królowi czas przyjemnie schodzi w Trianon, w towarzystwie pana de Choiseul.
— I że tego Choiseui’a pozbyć nam się wypada.
— To jest, że radabyś pozbyć się go, hrabino?
— Zdaje mi się, że jeżeli go się nie pozbędę, umrę z wściekłości; czy zechcesz, książę, dopomagać mi w tej sprawie?
— W polityce nazywa się to czynić propozycję.
— Nazwij, książę, tę rzecz, jak ci się podoba, proszę tylko, odpowiedz mi kategorycznie.
— Co za brzydki wyraz w tak ładnych usteczkach.
— Czy to nazywasz, książę, odpowiedzią?
— Nie, to wstęp do odpowiedzi.
— A odpowiedź już jest przygotowana?
— Zaczekaj, hrabino.
— Wahasz się książę?
— Nie.
— A zatem słucham.
— Lubisz przypowieści, hrabino?
— To taka starzyzna.
— Słońce jest jeszcze starsze, a jednak dotąd nie wymyślono nic, coby je mogło zastąpić.
— Zgoda na przypowieść, tylko proszę, ażeby była dość przezroczysta.
— Jak kryształ.
— A więc...
— Słuchasz mnie, piękna pani?
— Słucham.
— Przypuśćmy tedy — w przypowieściach zawsze coś przypuszczać potrzeba...
— Ach! jakże nudny jesteś dziś, książę.
— Wcale tego nie myślisz, hrabino, jestem pewny, że nigdy z większą nie słuchałaś nikogo uwagą.
— Przepraszam; mów dalej, książę.
— Przypuśćmy zatem, że, spacerując po ogrodzie w Luciennes, spostrzegasz prześliczną śliwkę z tego gatunku renklod pół-czerwonych, które tak pasjami lubisz. Śliwka jest bardzo wysoko, buja się na samym wierzchołku drzewa. Cóż wtedy robisz, hrabino?
— Potrząsam drzewem.
— Tak, ale napróżno, drzewo jest duże, grube korzenie jego są silne, chcąc nim wstrząsnąć, kaleczysz sobie tylko śliczne białe rączki ostrą korą Rozdrażniona, kręcisz tedy główką i powtarzasz: Jakżebym chciała widzieć tę śliwkę na ziemi i gniewasz się...
— Inaczej być nie może, mój książę.
— Oto się wcale nie sprzeczam.
— Słucham dalej przypowieści, książę, i znajduję ją bardzo zajmującą.
— Wtem spostrzegasz hrabino, twego przyjaciela, księcia de Richelieu, który przechadza się zamyślony.
— O czem?
— Cóż za pytanie! Myśli o tobie, hrabino; wołasz go i powiadasz doń srebrzystym swoim głosikiem: — Ach! książę! gdybyś wiedział!...
— Dobrze, cóż dalej? Jestem kobietą, istotą słabą i nie mogę sobie z czemś poradzić, ale ty, mężczyzna, jesteś z pewnością silniejszy, potrząśnij no, proszę cię, tem drzewem, tak, żeby ta przeklęta śliwka spadła na ziemię. Czy nie tak, hrabino?
— Tak jest, mój książę, już ja sobie mówiłam w myśli to, co mi głośno w tej chwili powtórzyłeś, teraz chciałabym wiedzieć, jaką na to otrzymałam odpowiedź?
— Odpowiedź moją?
— Tak, książę?.
— Moja odpowiedź była taka: „Łatwo to powiedzieć, hrabino, ale to drzewo jest twarde, mocne, moje ręce są wprawdzie stare i nie takie piękne, jak twoje, hrabino, ale ja dbam o nie, bo nie mam innych.
— Dobrze, dobrze mój książę, rozumiem, proszę, opowiadaj mi dalej bajeczkę.
— Mówię ci, książę...
— Srebrzystym głosikiem.
— Naturalnie.
— Mów, mów, księżno.
— Mówię tedy: Mój książę, przestań patrzeć się obojętnie na tę śliwkę, zechciej mieć na nią wraz ze mną apetyt, a jeżeli pomożesz mi ją strącić z drzewa, to...
— To co, hrabino?
— Podzielimy się nią, mój książę.
— Doskonale! — zawołał Richelieu, zacierając ręce.
— Podoba ci się zakończenie bajeczki, książę?
— Znakomite! Dotąd nie spotkałem nikogo, ktoby tak pięknie umiał kończyć cudze opowiadania.
— Będziesz zatem, książę, trząsł drzewem?
— Obydwoma rękami, ze wszystkich sił.
— A ta śliwka, czy to doprawdy renkloda?
— Nie wydaje mi się tak bardzo prawdziwą.
— Cóż to więc było?
— Zdaje mi się, że tam na tem drzewie zawieszono tekę ministerjalną.
— Więc podzielimy się teką.
— Nie, hrabino, co ci tam po tej skórze; to dla mnie samego zostanie; z tego drzewa spadnie zarazem tyle pięknych rzeczy, że wybór będzie trudnym, hrabino.
— A więc, książę, rzecz ułożona?
— Zostanę ministrem na miejsce Choiseul’a?
— Jeżeli cię król zatwierdzi... jeżeli zechce...
— Król chce wszystkiego, co ci się tylko podoba, hrabino.
— Nie zawsze, mój książę, Choiseul jest ciągle na stanowisku, choć wiesz, jak sobie tego nie życzę.
— Mam nadzieję, że król zechce przypomnieć sobie swego dawnego towarzysza.
— Broni?
— Tak, hrabino, broni; nietylko na wojnie grożą ludziom niebezpieczeństwa.
— A dla księcia d’Aiguillon, niczego książę nie żądasz.
— Będzie on sam umiał się dopomnieć o swoje.
— Teraz na mnie kolej.
— Kolej, na co?
— Aby stawiać warunki.
— Proszę.
— Cóż ja dostanę?
— A czego żądasz?
— Wszystkiego.
— Słusznie.
— A co otrzymam?
— Cóż za pytanie! Ale będziesz zadowoloną i nie zażądasz nic więcej, hrabino?
— Owszem, zażądam jeszcze czegoś w dodatku.
— Czegóż to takiego?
— Znasz książę pana de Taverney?
— To przyjaciel mój od lat czterdziestu.
— Ma syna?
— I córkę.
— Tak właśnie.
— Cóż dalej?.
— Na teraz nic. To, czego mam żądać od ciebie, książę, przyjdzie w swoim czasie.
— I owszem.
— Zrozumieliśmy się, książę?
— Jak najdokładniej, hrabino.
— Ugoda podpisana?
— Zaprzysiężona.
— Wywróćże mi to drzewo, mój książę.
— Mam na to sposoby.
— Jakie?
— Mego siostrzeńca.
— A więcej kogo?
— Jezuitów.
— Aha!
— Mam śliczny planik w pogotowiu.
— Czy można wiedzieć jaki?
— Niestety! hrabino...
— Tak, tak, masz słuszność, książę.
— Wiesz, hrabino, że tajemnica...
— Jest koniecznym warunkiem osiągnięcia celu. Czy dobrze zakończyłam?
— Jesteś nieocenioną, hrabino.
— Ale ja, ze swej strony, będę także potrząsała drzewem.
— I owszem! czyń co możesz, hrabino, pomoc twoja jest zawsze pożądana.
— Mam także pewne sposoby.
— Które uważasz za dobre?
— Wypróbowane.
— Jakież? jeżeli wolno...
— Zobaczysz, książę, albo raczej widzieć tego nie będziesz.
— Cóż to takiego?
— Nic; mówię, że tego nie zobaczysz — figlarnie śmiejąc się, dodała Dubarry, a równocześnie pociągnęła do dołu atłasowe spódniczki, które wśród zapału dyplomatycznej rozmowy trochę zanadto poszły w górę.
Książę zaczął się śmiać serdecznie, wstał i gotował się do wyjścia, gdy rozległ się hałas nadjeżdżających karet dworskich i okrzyki: „Niech żyje król“!
— Kiedy książę myślisz zacząć pracować?
— Jutro, hrabino. A kiedy pani zacznie trząść drzewem.
— Natychmiast — rzekła, hrabina, patrząc przez okno....
— Wyjdź, książę małemi schodkami i czekaj na mnie w podwórzu; za godzinę dam ci odpowiedź.

LXXIX
JAKIE PRZYJĘCIE CZEKAŁO KRÓLA?

Ludwik XV nienawidził rozmowy o polityce. Był to przedmiot, który nudził go najwięcej. Wiadomo, że nieraz w najpilniejszych okolicznościach odpowiadał:
— „Przecie ta cała machina i tak potrwa do mojej śmierci“.
Dubarry znała doskonale króla i nie wszczynała nigdy podobnej rozmowy, jeśli grunt do tego nie był przygotowany.
Otóż dzień i chwila dobrze tym razem wypadły, król wiedział, że go nie minie burza za opuszczenie odwiedzin codziennych i gotów był wiele poświęcić, aby przebłagać faworytę.
Dubarry jednak, jak dobry myśliwy, umiała ukryć swe sieci tak, aby z łatwością wpadła w nie królewska zwierzyna.
Miała na sobie śliczny szlafroczek, zalotnie narzucony.
Ludwik XV miał wstręt niewysłowiony do różu, którego damy ówczesne nadużywały.
Pani Dubarry nie miała też różu na twarzy.
Skoczyła szybko z kanapy, podbiegła do toalety i zaczęła się z pośpiechem różować.
Król, spostrzegłszy, czem jest zajęta, zawołał, wchodząc:
— Co za obrzydliwość! Dlaczego malujesz się, hrabino?
— A, dzień dobry! Najjaśniejszy panie — odrzekła Dubarry, nie odwracając się od lustra, lubo ją król w szyję pocałował.
— Czy nie spodziewałaś się mnie, hrabino?
— Dlaczegóż to, Najjaśniejszy Panie?
— Bo sobie twarzyczkę tak walasz.
— Owszem, pewną byłam, że zobaczę dziś Waszą Królewską Mość.
— Jakie to grzeczne, co mi mówisz, hrabino!...
— Tak sądzisz, Najjaśniejszy Panie?
— Jesteś wielce poważną, niby Rousseau, słuchający swojej kompozycji muzycznej.
— Bo mam istotnie o czemś bardzo ważnem pomówić z Waszą Królewską Mością.
— No, domyślam się czegoś.
— Doprawdy?
— Będziesz mi robiła wymówki!
— Za co. Najjaśniejszy Panie?
— Za to, żem wczoraj nie był u ciebie.
— Nie miałam zamiaru nigdy narzucać się jako jarzmo Najjaśniejszemu Panu.
— Gniewasz się na mnie, Joasiu?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Wierz mi, hrabino, że wczoraj ciągle myślałem tylko o tobie.
— Nie wierzę.
— Wieczór wczorajszy wydał mi się wiekiem.
— Najjaśniejszy Panie, wszak ani słowa dotąd nie powiedziałam o wczorajszym wieczorze.
— Wasza Królewska Mość może przecie przepędzać wieczory z kim mu się podoba.
— Z rodziną, tylko z rodziną, hrabino.
— Nawet nie pytałam o to.
— Dlaczegóż to?...
— Byłoby to z mojej strony zupełnie niestosowne.
— Jeżeli więc za to nie gniewasz się na mnie, to powiedz mi w czem zawiniłem, godzi się przecie być sprawiedliwą, hrabino.
— Nie gniewam się, Najjaśniejszy Panie.
— A jednak jesteś nadąsaną.
— Jestem rozgniewaną; to prawda.
— Ale o co? Bo nie dbasz o mnie, Najjaśniejszy Panie.
— Ja?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, nie dbasz już o mnie, nie dbasz już o twoją Dubarry! o twoją kochaną Joannę — Joasię — Janinkę, jak mnie nazywałeś. Już ci spowszedniałam...
— Z czegóż to wnosisz?
— Bo mój król, mój kochanek, wtedy przy mnie przebywa, kiedy go od siebie odprawią pani de Grammont i pani de Choiseul.
— Ależ, hrabino!...
— Zupełnie wszystko mi jedno, Najjaśniejszy Panie, powiem ci wszystko, co mi ciąży na sercu. Mówiono mi, że pani de Grammont czatowała przy drzwiach pokoju sypialnego, gdyś się kładł wieczorem, Najjaśniejszy Panie. Ja postąpią przeciwnie, staną tam rano, a gdy Choiseul, albo Grammont wyjdzie od ciebie i dostanie mi się w ręce... to już ja jej pokażą, co umiem!
— Hrabino, hrabino, opamiątaj sią!
— Jestem kobietą źle wychowaną! to rzecz wiadoma! jestem kochanką Błażeja, piękną Burbonką! To nie nowina.
— Hrabino, tacy jak Choiseul, pomścićby się mogli.
— Niech robią, co chcą! ale ja wprzód zrobią swoje.
— Sponiewieraliby cię, zelżyli!
— Mogą tego przecie uniknąć; mam na to doskonały sposób.
— Jakiż to? — zapytał król niespokojnie.
— Usuną się stąd poprostu.
Król wzruszył ramionami.
— Nie wierzysz mi, Najjaśniejszy Panie?
— Nie wierzę.
— Bo nie zastanawiasz się nad niczem, Najjaśniejszy Panie, bo porównywasz mnie z innemi.
— Jakto?
— Bezwątpienia. Pani de Chateauroux chciała być boginią, pani de Pompadour królową; inne pragnęły bogactw i potęgi, chciały upokarzać wszystkie damy dworskie swoją przewagą. Co do mnie, nie pragnę tego wszystkiego, nie mam tych wad.
— To prawda.
— Ale mam za to swoje przymioty.
— Przyznaję.
— Mówisz to bezmyślnie, Najjaśniejszy Panie.
— Nikt nie zna lepiej i nie ceni wyżej twych zalet, hrabino.
— Myślę, że to, co powiem, nie popsuje mi opinji.
— Mów, hrabino.
— Jestem bogata i nie potrzebuję nikogo.
— Czy mam tego żałować?
— Następnie, to wszystko, czego pragnęły te damy, nie ma dla mnie najmniejszego uroku; pierwszym dla mnie warunkiem szczęścia jest: kochać mojego kochanka, bez względu na to, czy jest on królem, czy też prostym muszkieterem. Od chwili gdy przestanę kochać, stanę się obojętną na wszystko.
— Mam nadzieję, że dbasz jeszcze trochę o mnie, hrabino.
— Jeszcze nie skończyłam.
— Mów więc dalej, proszę.
— Powiem ci zatem, Najjaśniejszy Panie, że jestem młoda, mam przynajmniej dziesięć lat jeszcze przed sobą, i mogę być jeszcze nietylko najszczęśliwszą, ale nawet jak najbardziej szanowaną kobietą, gdy przestanę być kochanką królewską. Uśmiechasz się, Najjaśniejszy Panie, bo nie zastanawiasz się nad tem, co mówię. Dawniejsze twoje kochanki były znienawidzone przez naród, a gdy ci się sprzykrzyły i gdy je wypędzałeś, naród był tobie wdzięczny, a dla nich zachowywał nienawiść i pogardę. Ze mną tak nie będzie. Ja cię porzucę sama i rozgłoszę żem cię porzuciła. Dam sto tysięcy franków na ubogich, zamknę się na tydzień w klasztorze, a nim miesiąc upłynie, pozawieszają moje portrety we wszystkich kościołach, sławiąc mnie, jako pokutującą Magdalenę.
— Nie mówisz tego wszystkiego na serjo, hrabino.
— Spójrz na mnie, Najjaśniejszy Panie, i osądź, czy nie jestem całkiem zdecydowaną. Tak jak mówię, tak myślę w tej chwili.
— Czybyś zdolną była zrobić coś podobnego, Joanno? Pomyślno, że rozmawiasz ze mną jak służąca, wymawiająca służbę.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, bo w takim razie powiedziałabym — wybieraj pomiędzy tem lub tem.
— Tymczasem?...
— Tymczasem, ja mówię tylko: Żegnam cię, Najjaśniejszy Panie!
Król pobladł ze złości.
— Nie zapominaj się, moja pani, aż do tego stopnia, bo mógłbym....
— Co Najjaśniejszy Panie?
— Kazać cię zamknąć w Bastylji.
— Mnie?
— Tak jest, ciebie, a w Bastylji daleko jeszcze nudniej niż w klasztorze.
— O! Najjaśniejszy Panie, gdybyś mi zrobił tę łaskę....
— Jaką łaskę?
— Gdybyś mnie naprawdę kazał uwięzić w Bastylji.
— To?
— Uszczęśliwiłbyś mnie, Najjaśniejszy Panie!...
— Jakto?
— Stałabym się popularną jak pan de la Chalotais lub pan Voltaire. Na to więcej mi nie potrzeba jeno kilku miesięcy więzienia. Dałoby mi to możność napisania pamiętników. Jaskrawo naszkicowałabym w nich epokę, w której żyjemy, odmalowałabym żywemi farbami i panującego nam szczęśliwie Ludwika XV, i jego córki, i cały dwór, i bardzo wiele innych ciekawych rzeczy. Oto papier, pióro i atrament — powiedziała pani Dubarry i jednocześnie przysunęła królowi stoliczek z przyborami do pisania.
Ludwik XV pomyślał chwilę, poćzem wstał i powiedział:
— Dobrze, bądź zdrowa hrabino!
— Żegnam cię Najjaśniejszy Panie. Niech się raz stanie!...
Król postąpił ku drzwiom.
— Chon! — zawołała hrabina.
Chon ukazała się we drzwiach.
— Każ zaraz pakować moje kufry i poślij po konie pocztowe! Niech natychmiast przychodzą!...
— Co to się stało Joanno? Co mówisz? Po co konie?
— Stało się to, że trzeba nam jak najprędzej stąd uciekać, bo Jego Królewska Mość chce nas zamknąć w Bastylji. Niema ani chwili czasu do stracenia! Spiesz się Chon! prędzej! Wyrazy te żywo dotknęły króla, cofnął się i wziął za rękę hrabinę.
— Przepraszam cię za moją gwałtowność, hrabino.
— Dziwię się, Najjaśniejszy Panie, żeś mi nie zagroził szubienicą?
— I ty możesz tak mówić hrabino?
— Alboż nie wieszają złodziei?
— Cóż to znowu?
— Przecież skradłam miejsce pani de Grammont.
— Hrabino!
— To cała wina moja, Najjaśniejszy Panie.
— Bądźże choć trochę sprawiedliwą. Wszak dopiero co doprowadziłaś mnie do ostateczności.
— A teraz?
Król wyciągnął ramiona.
— Oboje zawiniliśmy. Przeprośmy się Joanno.
— Czy naprawdę mamy się pogodzić?
— Bez wątpienia.
— Idź sobie Chon.
— Nie trzeba już koni pocztowych?
— Owszem, wydaj rozkazy.
— Hrabino....
— Tylko zatrzymaj się trochę jeszcze....
Chon wyszła.
— Zatrzymujesz mnie przy sobie, królu?
— Z całego serca.
— Pomyśl nad tem, co mówisz, Najjaśniejszy Panie.
Król zamyślił się, ale nie mógł już cofnąć słów wyrzeczonych, wreszcie ciekawy był, jak daleko sięgają wymagania zwycięzcy.
— Słucham — rzekł.
— Chciałam wyjechać, Najjaśniejszy Panie, nie żądając niczego zgoła....
— Słyszałem.
— Jeżeli jednak zostanę, to będę wymagała czegoś.
— Czegóż naprzykład?
— Domyślasz się, Najjaśniejszy Panie.
— Nie.
— Domyślasz się, bo się krzywisz.
— Żebym się rozstał z Choiseul’em?
— Tak właśnie.
— To niepodobna, hrabino.
— Więc wyjeżdżam.
— Ale czekajże... nie buntuj się tak zaraz.
— Podpisz, królu, rozkaz uwięzienia mnie albo dymisję Choiseul’a.
— Proszę cię o coś pośredniego — rzekł król.
— Dziękuję ci, Najjaśniejszy Panie, za twoją łaskę, pozwolisz mi wyjechać i nie każesz uwięzić
— Jesteś kobietą, hrabino.
— To całe moje szczęście.
— I o polityce rozprawiasz, jak kobieta rozdrażniona. Nie mam najmniejszej przyczyny do dymisji pana de Choiseul.
— Rozumiem, to bożyszcze parlamentu, który podnieca przeciw królowi.
— Ależ potrzeba mieć jakiś powód.
— Słabi tylko szukają powodów.
— Pan de Choiseul jest człowiekiem uczciwym, a o ludzi uczciwych coraz trudniej.
— Dziwną jest, Najjaśniejszy Panie, ta wiara twoja w człowieka, który cię zaprzedaje parlamentowi, pochłaniającemu wszystkie twoje dochody.
— Tylko bez przesady, hrabino!
— Ale wreszcie — zawołała Dubarry — co to wszystko może mnie obchodzić. Co mnie obchodzić mogą parlamenty, Choiseul’owie, rządy, sam król nawet, niedbający o mnie wcale.
— Jeszcze, Joanno!
— Zawsze, Najjaśniejszy Panie.
— Daj mi dwie godziny do namysłu, hrabino.
— Dziesięć minut najwyżej, Najjaśniejszy Panie. Idę do mego pokoju, proszę mi wsunąć pode drzwi swoją odpowiedź. Jeżeli za dziesięć minut nie dasz jej, Najjaśniejszy Panie, lub też dasz inną, niż ta jakiej oczekuję.... Żegnam cię, Królu! Przestań myśleć o mnie, wyjeżdżam...
— A jeżeli odpowiedź będzie zadowalającą?
— Zapukaj, a będzie ci otworzono.
Ludwik XV pocałował w rękę hrabinę, a ona obdarzyła go przy wyjściu wyzywającym uśmiechem. W pięć minut później papier, złożony we czworo został wsunięty pod drzwi pokoju.
Hrabina chciwie przeczyła karteczkę i napisała parę słów do Richelieu’go, oczekującego niecierpliwie na wiadomość.
Gdy ten je przeczytał, pobiegł co tchu do swojej karety, wsiadł i zawołał na stangreta.
— Co koń wyskoczy, do Wersalu.
Karteczka pani Dubarry zawierała te słowa:
„Potrząsnęłam drzewem i teka spadła“.

LXXX
W JAKI SPOSÓB LUDWIK XV PRACOWAŁ ZE SWOIM MINISTREM

Nazajutrz w Wersalu panował popłoch ogromny. Spotykano się z minami tajemniczemi, mówiono do siebie półgłosem, zamieniano spojrzenia lub wzdychano zcicha.
Książę de Richelieu w gronie partyzantów swoich, znajdował się od rana w przedpokoju królewskim. Hrabia Jan Dubarry, świetnie wystrojony, rozmawiał wesoło z księciem.
Około godziny jedenastej Ludwik XV przeszedł do swego gabinetu, nie odezwawszy się ani słowa do nikogo. Przeszedł bardzo prędko.
Zaraz potem pan de Choiseul wysiadł z powozu z teką pod pachą.
Gdy przechodził przez galerję, panowie, zebrani w przedpokoju, zaczęli żywo rozmawiać pomiędzy sobą, udając, że nie widzą przechodzącego ministra i nie kłaniając mu się wcale.
Książę nie zwrócił na to uwagi i udał się do gabinetu, gdzie król pił czekoladę i przeglądał jakieś papiery.
— Dzień dobry ci, książę! jak się masz? — odezwał się przyjaźnie.
De Choiseul, jako taki, jest, Najjaśniejszy Panie, zdrów zupełnie, ale jako minister jest bardzo chory. Pozwól, Najjaśniejszy Panie, abym za wierne służby przez lat tyle, otrzymał przynajmniej dymisję na własne żądanie.
— Dlaczego masz brać dymisję? Nie rozumiem cię, mój książę.
— Najjaśniejszy Panie, pani Dubarry ma wszak u siebie list z podpisem Waszej Królewskiej Mości, list składający mnie z urzędu. Wiadomość ta już się rozeszła i jest na porządku dziennym. W Paryżu i Wersalu o niczem innem nie mówią. Nie chciałbym jednak porzucać urzędu inaczej jak oficjalnie, dlatego więc zjawiam się tu dziś po raz ostatni, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto, książę, ty, który jesteś człowiekiem tak rozumnym, tak poważnym, mógłżeś uwierzyć w tę niedorzeczność?
— Najjaśniejszy Panie — rzekł zdziwiony minister — wszak podpis Jego Królewskiej Mości....
— Musisz być bardzo szczęśliwy w domowem pożyciu, kochany książę, skoro nie wiesz, co człowiek zrobić może dla świętego spokoju.... Prawda, że pani de Choiseul jest prawdziwym aniołem.
Książę, obrażony tem porównaniem, zmarszczył czoło.
— Charakter twój, Najjaśniejszy Panie, stały i poważny, nie pozwalał mi przypuszczać, aby interesy, dotyczące polityki i rządu, mogły mieć coś wspólnego z tem, co Wasza Królewska Mość nazywasz nieprzyjemnościami pożycia domowego.
— Pozwól, książę, opowiem ci całą tę historję, bo bardzo doprawdy zabawna. Wiesz, że tam bardzo się ciebie boją?
— Wiem, że mnie nienawidzą.
— Niech i tak będzie. Otóż wyobraź sobie, że ta szalona hrabina dała mi do wyboru albo złożyć cię z urzędu, albo ją zamknąć do Bastylji.
— Cóż więc, Najjaśniejszy Panie?
— Przyznaj, że szkoda mi było stracić ten tak urozmaicony widok, jaki Wersal przedstawiał dziś rano. Bawią mnie te, nieustannie od wczoraj przebiegające sztafety, te ciągle zmieniające się fizjognomje ludzkie. Zdaje się, jakby hrabina Dubarry została od wczoraj królową francuską. Czyż to nie zabawne, mój książę?
— Na czemże jednak ma się to wszystko skończyć, Najjaśniejszy Panie?
Ludwik XV spoważniał i zaczął spokojnie:
— Nic się nie zmieniło i nic się nie zmieni w naszych stosunkach. Wiesz dobrze, jak cię cenię wysoko, wiesz, jaka przyjaźń łączy nas od lat dawnych. Nie zwracaj najmniejszej uwagi na to, co mówią, wiesz dobrze jak często zmuszony jestem udawać, że czynię ustępstwa, gdy w rzeczy samej nie ustępuję nigdy.
Król wyciągnął rękę do ministra, który skłonił się, nie okazując ani wdzięczności, ani urazy.
— A teraz bierzmy się do roboty, mój książę.
— Natychmiast — rzekł de Choiseul, otwierając tekę.
— Na początek powiedz mi co o fajerwerku.
— Wielkie to nieszczęście, Najjaśniejszy Panie!
— Czyja w tem wina?
— Zawinił najwięcej pan Bignon, starszy zgromadzenia kupców.
— Czy lud bardzo krzyczał?
— Bardzo, Najjaśniejszy Panie.
— Trzeba może było złożyć z urzędu pana Bignon.
— Parlament wziął tę rzecz bardzo do serca, boć jeden z jego członków o mało co nie został zaduszony w tłumie; ale pan Segnier, adwokat generalny, wyłożył jak na dłoni, że wypadek spowodowany był przez jakąś, niczem niewytłumaczoną, fatalność. Mowa jego podobała się ogólnie i dziś już przestano się zajmować tą sprawą.
— Tem lepiej! Przejdźmy do parlamentu.... Strasznie nam go wyrzucają.
— Zarzucają mi, Najjaśniejszy Panie, że nie popieram pana d’Aiguillon przeciwko panu Chalotais, ale któż mi to zarzuca? Ci sami, którzy z taką radością rozgłaszali o liście pani Dubarry. Zwróć uwagę na to, Najjaśniejszy Panie, że pan d’Aiguillon postąpił zbyt arbitralnie w Bretonji, gdy jezuici byli wypędzeni, a niewinność pana de Chalotais uznana była przecież aktem prawnym Jego Królewskiej Mości. Nie można tak kompromitować Majestatu Korony wobec narodu!
— Tymczasem parlament czuje się silnym?
— I jest bardzo silnym w istocie. Członków jego aresztują i sądzą, ale uznają jednak niewinnymi i przywracają na dawne stanowiska! Nie to mam za złe panu d’Aiguilon, że wznowił sprawę la Chalotais, ale, że nie miał w niej słuszności.
— Stało się!... teraz myślmy, mój książę o tem, jakby zawładnąć zuchwalcami?..
— Niech kanclerz zaprzestanie intrygować, niech pan d’Aiguillon straci podporę, a parlament burzyć się przestanie.
— Ależ to będzie z mojej strony ustępstwo?
— Któż reprezentuje Waszą Królewską Mość, ja, czy pan d’Aiguillon?
Argument był nie do zwalczenia.
— Wiesz książę, jak nie lubię zrażać tych, którzy mi służą, choćby się czasem nawet dopuścili pomyłki... Ale dajmy pokój tej sprawie, bo mnie nazbyt ona zasmuca... Czas sam kiedyś przyniesie na nią lekarstwo. Zapowiadają mi, że wojnę mieć będę.
— Jeśli przyjdzie ta wojna, Najjaśniejszy Panie, będzie ona wojną uczciwą i potrzebną.
— Wojna z Anglją?... nie bardzo jej sobie życzę.
— Czy Jego Królewska Mość obawia się Anglików?
— Ależ... na morzu.
— Bądź spokojny, Najjaśniejszy Panie, minister marynarki, kuzyn mój, pan Praslin, może cię objaśnić, że mamy sześćdziesiąt cztery okręty wojenne, nie licząc tych, które są w robocie, że mamy oprócz tego materjał na pięćdziesiąt fregat doskonałych, co przedstawia wcale niezły stan obronny. Co do wojny lądowej, stoimy daleko jeszcze lepiej, mamy Fontenoy...
— Zapewne bardzo to dobre, ale poco zaczepiać Anglików; Dubois zawsze unikał z nimi starcia.
— Bardzo wierzę, bo pan Dubois pobierał za to miesięcznie sześćkroćstotysięcy od Anglików.
— Ależ, książę...
— Mam na to dowody.
— Mniejsza. Ale gdzież widzisz powód do wojny?
— Anglja chce zagarnąć całe Indje pod swoje panowanie, oficerowie nasi otrzymali bardzo surowe instrukcje; pierwsza tam utarczka zmusi Anglików do wystąpienia ze skargą. Jestem zdania, że wypadnie nam nie zwrócić na nią uwagi. Potrzeba, aby rząd Jego Królewskiej Mości był zawsze i wszędzie szanowany.
— E, dajmy lepiej pokój temu, mój książę. Indje tak daleko, kto tam co o tem wiedzieć będzie.
Książę przygryzł wargi.
— Mamy i bliższy powód do wojny, Najjaśniejszy Panie.
— Cóż takiego?
— Hiszpanja chce utrzymać panowanie swoje na wyspach Malajskich i Falklandi wypędziła Anglików z portu Egmont, który zajęli samowolnie. Stąd gniew, stąd wygrażanie się Hiszpanji, jeżeli odmówi satysfakcji.
— Niechże Hiszpanie sami się rozprawią z Anglikami, pocóż my mamy się w to mieszać?
— Najjaśniejszy Pan zapomina chyba, że podpisał umowę, na mocy której wszyscy Burboni w całej Europie sprzymierzyli się przeciw potędze Wielkiej Brytanji.
Król spuścił głowę.
— Nie troszcz się, Najjaśniejszy Panie, — rzekł Choiseul — masz wojsko silne, marynarkę wspaniałą, pieniędzy dosyć. Wreszcie, gdyby ich zabrakło, znajdę sposób wydobycia ich bez oburzenia ludu. Jeżeli przyjdzie do wojny, opromieni ona panowanie twoje, Najjaśniejszy Panie i pozwoli nam rozszerzyć granice.
— Żebyśmy kochany książę, wewnątrz chociaż byli spokojni; żeby można wynaleźć sposób na usunięcie tych dokuczliwych starć domowych.
— W kraju zupełny przecie spokój panuje — odpowiedział minister, udając, że nie wie o co chodzi.
— Wiesz dobrze, że tak nie jest, kochany książę. Jestem przekonany o twojem do mnie przywiązaniu, wiem, że cokolwiek zdziałasz, jest z korzyścią dla mnie. Ale wiesz także, mój drogi, że mam pewne swoje słabości; osoby, które kocham i nawzajem jestem kochany są ciągle z tobą w niezgodziel... Proszę cię, książę, uczyń to dla mnie, zapewnij mi spokój.
— Najjaśniejszy Panie, nie ode mnie bynajmiej zależy spokój Waszej Królewskiej Mości.
— To bądź dziś ze mną na obiedzie.
— W Wersalu, Najjaśniejszy Panie?
— Nie, w Luciennes.
— Bardzo żałuję, Najjaśniejszy Panie, ale muszę dziś koniecznie powrócić do domu, do rodziny mojej; tyle tam serc cierpi i niepokoi się o mnie od wczoraj.
— Czy sądzisz, że tam, dokąd cię zapraszam, nie niepokoją się również? — Król westchnął. — Pamiętasz, jak żyliśmy spokojnie za czasów tej biednej margrabiny, jak zgadzaliśmy się wszyscy troje?
— Pani de Pompadour była kobietą wyższych pojęć, obdarzona była zmysłem politycznym, dbała o sławę i powagę Majestatu.
— Zanadto mieszała się do polityki i wszyscy jej to za złe mieli.
— Prawda, Najjaśniejszy Panie.
— Ta, przeciwnie, jest cicha i łagodna, nie wdaje się w sprawy, państwa, nie wymaga aby ścigać tych nawet, którzy ją obrzucają obelgami ustnemi lub piśmiennemi... No, książę, proszę cię, pójdź dziś ze mną i pogódź się z panią Dubarry.
— Możesz, Najjaśniejszy Panie, zapewnić panią hrabinę Dubarry, że uważam ją za najładniejszą kobietę, za osobę najgodniejszą przywiązania Waszej Królewskiej Mości, ale...
— Ale co, książę?
— Ale jestem tego przekonania, że o ile w obecnej chwili Najjaśniejszy Pan potrzebny jest krajowi, o tyle daleko więcej potrzebuje dobrego ministra, aniżeli najpiękniejszej kochanki.
— Nie mówmy więc już o tem, kochany książę, i pozostańmy nadal dobrymi przyjaciółmi. Wyświadcz mi jednak choć tę jedną łaskę i wpłyń na panią de Grammont, aby przestała intrygować przeciw Dubarry, bo naprawdę, te kobiety mogą nas nareszcie poróżnić.
— Pani de Grammont zanadto stara się o względy Waszej Królewskiej Mości i w tem cała jej wina.
— Postępowaniem swojem szkodzi hrabinie, a mnie się naraża.
— Pani de Grammont wyjeżdża, Najjaśniejszy Panie, będziemy więc mieli niebawem mniej o jednego wroga.
— Nie to miałem na myśli. Ale wiesz, książę, pracowaliśmy dziś tak zawzięcie z sobą, jak Ludwik XIV z Colbertem. Zaczyna mi już głowa ciężyć. Słuchaj, kochany książę, czy ty jesteś filozofem?
— Jestem najżyczliwszym sługą Waszej Królewskiej Mości.
— Jesteś nieocenionym, mój książę; podaj mi, proszę cię, rękę, bo czuję zawrót głowy.
Książę spełnił z pośpiechem żądanie, wiedział, że zobaczą go z królem jego nieprzyjaciele, zebrani w galerji i gdy on tyle przecierpiał od rana, niechże oni teraz pocierpią chociaż trochę.
Ludwik XV, opierając się silnie na ramieniu księcia de Choiseul, przeszedł galerję, śmiejąc się i żartując ze swoim ministrem i nie zwracając żadnej na to uwagi, iż pan Dubarry strasznie pobladł, a Richelieu poczerwieniał.
Pan de Choiseul uważał dobrze na wszystko, mijał z podniesioną głową dworzan, którzy rano tak go unikali, a w tej chwili radziby zbliżyć się do niego.
Przy końcu galerji król zatrzymał się i rzekł zwracając się do księcia:
— Poczekaj chwilę, kochany de Choiseul, zabiorę cię z sobą do Trianon. A nie zapomnij tego, co ci powiedziałem.
— Każde słowo twoje, Najjaśniejszy Panie, wyryło się głęboko w mojem sercu — dobitnie odpowiedział minister.
Król zniknął za drzwiami.
Marszałek de Richelieu pierwszy podszedł do ministra, uścisnął go za rękę i powiedział:
— Szczerze raduję się, widząc jak rzeczy stoją.
— Serdecznie dziękuję — odparł książę, doskonale powiadomiony o wszystkiem.
— Co jednak znaczyła ta pogłoska?
— Król uśmiał się z niej serdecznie.
— Mówiono o jakimś liście...
— Ludwik XV zażartował sobie — odpowiedział de Choiseul, rzucając ukośne wejrzenie na Jana, który mienił się w oczach.
De Choiseul wyszedł z galerji.
Richelieu podszedł znów do hrabiego Dubarry.
— Niesłychane jakieś dzieją się rzeczy? — powiedział.
Król schodził właśnie ze schodów, rozmawiając z księciem de Choiseul.
— Zakpili z nasi... — rzekł Richelieu do Jana.
— Dokąd oni jadą?
— Do małego Trianon, gdzie się z nas będą wyśmiewali.
— Do pioruna!... — mruknął Jan. — A! przepraszam, panie marszałku.
— Ja teraz biorę się do roboty, może mnie lepiej się uda niż hrabinie.

LXXXI
MAŁY TRIANON

Ludwik XIV zbudował Wersal, na który złożyły się zdolności Le Brun’a, Monsard’a i Le Nôtre’a. Był to przybytek ogromny, godny króla słońca, godny jego świetnego otoczenia, piękny i imponujący, przybytek, który pomieścił wygodnie w swych murach cały przepych dworu monarszego. Wyjeżdżając z Paryża, król zawsze pozostawał w Wersalu bóstwem, któremu hołdy oddawali liczni czciciele.
Wielki król, jakkolwiek bardzo lubił być bożkiem, rozumiał, że dla wytchnienia nieźleby było odetchnąć od czasu do czasu swobodą prostych śmiertelników i w tym celu kazał zbudować Trianon.
Niestety... po olbrzymie znalazł się karzeł na tronie. Dla Ludwika XV Wersal okazał się zupełnie zbytecznym, przeniósł więc rezydencję do Trianon, a że i ten pałacyk był jeszcze dlań za wielkim i za świetnym, kazał budowniczemu Gabrielowi zbudować sobie pawilon, zajmujący sześćdziesiąt stóp kwadratowych, i nazwał go małym Trianon.
Na lewo postawiono budynek czworograniasty, bez żadnego stylu, gdzie było okóło dziesięciu mieszkań dla gości i pomieszczenie dla pięćdziesięciu ludzi z orszaku.
Z korytarza ośm do dziesięciu drzwi prowadziło do różnych pokojów; okna uzbrojone były w kraty żelazne.
Niżej były kuchnie, nad pokojami dla gości mieszkania służby.
Oto cały Trianon.
Nieopodal stała jeszcze mała kaplica pałacowa.
Z wielkiego Trianon, dawnej siedziby Ludwika XIV, przechodziło się do małego przez ogród warzywny i mostek, łączący te dwie rezydencje.
Król sam przeprowadzał pana de Choiseul przez ogród do małego Trianon, pokazując mu z upodobaniem różne zmiany i ulepszenia, jakie kazał poczynić dla uprzyjemnienia pobytu delfinowi i jego żonie.
De Choiseul, wytrawny dworak, chwalił wszystko, a szczególny nacisk kładł na to, że pałacyk ten stawał się dla króla prawdziwym domem rodzinnym.
— Marja-Antonina — rzekł król — jest trochę dzika, wstydzi się lekkiego akcentu austrjackiego w wymowie i to ją trochę onieśmiela. Tu pewną będzie, że otoczona jest tylko przyjaciółmi i niebawem pozbędzie się i akcentu i nieśmiałości.
— Jestem pewny, Najjaśniejszy Panie, że niewiele trudu kosztować będzie Jej Wysokość wydoskonalenie się w języku francuskim, bo to osoba bardzo wielkich zdolności.
Rozmawiając w ten sposób, król i de Choiseul, spotkali delfina, mierzącego na kompasie promienie słoneczne.
Pan de Choiseul skłonił się nisko, ale delfin, zatopiony w swojej robocie, nie odkłonił się; szli tedy dalej, a król, w nadziei, że go wnuk usłyszy, powiedział głosem nosowym:
— Ludwik nie powinienby za wiele czasu poświęcać nauce, bo to jego młodej żonie może się nie podobać.
— Przeciwnie — rozległ się w tej chwili z zarośli milutki głos kobiecy.
I stanęła przed królem księżna, a obok niej człowiek jakiś z pakietem papieru, ołówków i kompasów.
— Najjaśniejszy Panie, to pan Mique, mój budowniczy — przemówiła księżna.
— A! to i Wasza Wysokość podlegasz tej chorobie?
— To choroba familijna, Najjaśniejszy Panie.
— Każesz coś budować?
— Nie, chcę tylko urządzić ten park ogromny, w którym się wszyscy nudzą.
— Moja droga, czy nie za głośno tylko mówisz o tem, co powie delfin, gdy usłyszy?
— To już między nami rzecz ułożona, ojczulku.
— Że się nudzić będziecie?
— Nie, że się będziemy starali o rozrywki.
— I dlatego Wasza Wysokość ma zamiar kazać budować? — powiedział de Choiseul.
— Mam zamiar zrobić ogród z tego parku.
— Biedny Le Nôtre! westchnął król.
— Le Nôtre był wielkim człowiekiem w swojej epoce, Najjaśniejszy Panie, ale ja lubię...
— Co lubisz, Wasza Wysokość?
— Naturę.
— Tak jak filozofowie.
— Albo może, jak Anglicy.
— Jak możesz tak się wyrażać, gdy oto Choiseul tak blisko. On ci tu zaraz wojnę wypowie i rzuci na ciebie sześćdziesiąt okrętów i czterdzieści fregat z panem de Praslin.
— Każę panu Robertowi, prawdziwemu artyście pod tym względem, sporządzić plan ogrodu naturalnego.
— Co się u ciebie nazywa ogrodem naturalnym? zapytał król. Mnie się zdaje, że drzewa, kwiaty, owoce, jak te, które trzymam w ręku, to przecie rzeczy naturalne.
— Najjaśniejszy Panie, choćbyś sto lat przechadzał się po twoim parku, nie zobaczysz w nim nic oprócz prostych alei, czworograniastych zarośli i wody, łączącej się z gazonami, od których idą widoki w dal lub terasy.
— Czyż to brzydkie?
— Nienaturalne.
— A to dziewczynka, która lubuje się w naturze — rzekł król z uśmiechem. I cóż to chcesz zrobić z mego Trianon?
— Przeprowadzę rzeczki, kaskady, postawię mosty, groty, skały, urządzę zarośla, zbuduję domy, góry, łąki.
— Dla lalek?
— Dla takich monarchów, jakimi my, niestety, będziemy — odrzekła księżna, nie zwracając wcale uwagi na to, że król się zaczerwienił i że sama dla siebie dziwną wypowiedziała wróżbę.
— Widzę, że zrujnujesz tu wszystko, ale czy co zbudujesz? Będzie bardzo jeszcze szczęśliwie, jeżeli nie każesz w tych budach osiedlić się ludziom twoim i żyć im w stanie dzikości, jak Eskimosi lub Grenlandczycy. Pan Rousseau ucieszyłby się z tego bardzo, nazwałby ich dziećmi natury, a ty byłabyś uwielbianą przez encyklopedystów. Sprobój tylko.
— Nie chciałabym narażać ludzi moich na przeziębienie w takich mieszkaniach, Najjaśniejszy Panie.
— Gdzież ich zatem pomieścisz, księżno? Pałacyk jest tak mały, że zaledwie na was dwoje wystarczy.
Oficyna pozostaje wolna.
Księżna wskazała okno.
Król przysłonił ręką oczy i zapytał:
— Czy mi się zdaje, czy też widzę tam kogoś?
— Stoi tam kobieta, Najjaśniejszy Panie. Panienka, którą pragnę mieć przy sobie — odpowiedziała księżna.
— Panna de Taverney — rzekł de Choiseul, wpatrując się bystro.
— Masz u siebie rodzinę de Taverney?
— Mam tylko pannę de Teverney.
— Co z niej zrobić zamyślasz?
— Lektorkę.
— Bardzo dobrze — rzekł król, nie spuszczając z oka kraty, za którą stała młoda dziewczyna, nie domyślając się wcale, iż jest przedmiotem uwagi.
— Jaka ona blada — zauważył de Choiseul.
— O mało co nie zadusili jej w tłumie 31 maja.
— Doprawdy? — zapytał król. — Biedna dziewczyna! Ten Bignon to naprawdę zasłużył na dymisję.
— Czy już zdrowa? — zapytał z pośpiechem de Choiseul.
— Dzięki Bogu.
— Schowała się — rzekł król.
— Dostrzegła zapewne, że na nią patrzysz, Najjaśniejszy Panie, a że bardzo nieśmiała, więc się usunęła — odrzekła księżna.
— Dawno tu bawi? — zapytał Ludwik XV.
— Od wczoraj; gdym tu przybyła, zaraz posłałam po nią.
— Smutne ma mieszkanie panienka. Gabriel nie przewidział, że drzewa zczasem zasłonią zupełnie okna: musi tam być zupełnie ciemno.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, mieszkanko jest zupełnie ładne; może je raczysz zobaczyć? — dodała księżna.
— Chodźmy. A ty idziesz z nami de Choiseul?
— Najjaśniejszy Panie, muszę być za pół godziny w parlamencie; mam więc zaledwie tyle czasu, aby powrócić do Wersalu...
— A więc jedź, jedź, kochany książę, a natrzyj tam porządnie uszu tym panom. Pokaż mi, księżno, gościnne mieszkania, pasjami lubię oglądać takie drobnostki.
— Pójdź pan z nami, panie Mique, może zdarzy ci się sposobność posłyszeć światłe zdanie Najjaśniejszego Pana. Będziesz mógł zaraz skorzystać z niego.
Król poszedł naprzód, księżna za nim.
Po lewej stronie były drzwi prowadzące do kaplicy, minęli je i udali się na prawo po schodach.
— Kto tu mieszka? — zapytał król.
— Nikt jeszcze, Najjaśniejszy Panie.
— A dlaczego klucz we drzwiach?
— A prawda, przepraszam; panna Taverney sprowadza się tu dziś i mebluje.
— Tu? — zapytał król, wskazując drzwi.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie.
— Może jest u siebie; nie wchodźmy.
— Nie, nie; widziałam ją w tej chwili na podwórzu.
— Obejrzyjmy zatem mieszkanie.
— I owszem.
Otworzyła drzwi do małego przedpokoju, poza którym znajdował się pokój jeden dość obszerny i dwa maleńkie gabineciki.
Wstawiono już trochę mebli: stał klawikord, leżało mnóstwo rozłożonych książek i olbrzymi bukiet w wielkim wazonie japońskim.
— Patrzno, jakie śliczne kwiaty!... a ty chcesz zmieniać ogród. Kto tak piękne bukiety dostarcza dla twego dworu, księżno?... Bodaj czy w takim razie dla ciebie ich wystarczy?
— W istocie, prześliczny bukiet.
— Ogrodnik dba widocznie o pannę de Taverney. Kto tu jest ogrodnikiem?
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie, pan Jussieu tem się zajmuje.
Król rozejrzał się ciekawie po mieszkaniu, wyjrzał przez okno i wyszedł. Przeszedł znów przez park do wielkiego Trianon, gdzie czekał nań powóz i ludzie i pojechał jeszcze przed obiadem na polowanie dla nabycia apetytu.
Delfin ciągle zajęty był wymierzaniem długości promieni słonecznych na kompasie.

LXXXII
SPISEK ZAWIĄZUJE SIĘ NA NOWO

Podczas gdy król i pan de Choiseul zajęci byli w sposób powyżej opisany, Luciennes zapełniało się spiskującymi, którzy zjeżdżali się do pani Dubarry.
Wicehrabia Jan i pan de Richelieu przybyli najpierwsi. Za nimi podążali inni, ciekawi, jaki obrót weźmie sprawa, i kto naprawdę jest bardziej w łasce u króla.
Pani Dubarry, drzemiąc, wypoczywała po wzruszeniach dnia poprzedniego, a Zamor siedział w przedpokoju, gdy Richelieu i Jan wpadli razem.
— Pani hrabina śpi — powiedział Zamor, nie wstając.
Jan kopnął go nogą tak silnie, że biedny murzynek potoczył się o kilka kroków i zaczął krzyczeć przeraźliwie.
Chon wybiegła.
— Co ty znowu wyprawiasz, brutalu, czego bijesz tego biedaka?
— Ja się i do ciebie zaraz wezmę — wrzasnął Jan z zaiskrzonemi oczami — jeżeli natychmiast nie obudzisz Joanny.
Pani Dubarry, posłyszawszy hałasy w przedpokoju i płacz Zamora, wybiegła sama, okryta zaledwie peniuarem.
— Co się stało? — zapytała, patrząc na Jana rozwalonego na kanapie i mocno sapiącego.
Richelieu zapomniał nawet o pocałowaniu faworyty w rękę.
— Stało się to, że Choiseul stoi mocniej, niż kiedykolwiek.
— Jakto?
— Powiedziałem już, do stu tysięcy djabłów!
— Co mówisz, co to ma znaczyć?
— Pan hrabia prawdę powiedział, Choiseul pozostał na stanowisku, nieporuszony.
Pani Dubarry wyjęła z za gorsu list króla.
— A to co ma znaczyć? — rzekła z uśmiechem.
— Czyś dobrze przeczytała, hrabino? — zapytał Richelieu.
— Przecież chyba potrafię czytać — odpowiedziała Dubarry.
— O tem nie wątpię, ale może pozwolisz i mnie także przeczytać ten bilecik.
— Bardzo cię proszę, książę.
Richelieu wziął kartkę, rozłożył ją powoli i przeczytał:
„Jutro podziękuję panu de Choiseul za jego usługi. Daję na to słowo.

Ludwik.

— Wszak to jasne? — rzekła Dubarry.
— Bardzo, jasne — potwierdził, skrzywiwszy się, Richelieu.
— No, więc cóż? — zapytał Jan.
— Niema nic straconego — oświadczyła Dubarry — król jutro dotrzyma słowa.
— Jakto jutro? Ależ król napisał ten bilecik wczoraj, jutro zatem, to dziś — zawołał Jan Dubarry.
— Przepraszam cię, hrabino — wtrącił Richelieu — jest szynk na ulicy Grange-Bateliére, na którego szyldzie wypisano: „Dziś za pieniądze, jutro darmo“. To „jutro“, to znaczy nigdy.
— Król zakpił z nas sobie — zawołał ze złością Jan.
— To niepodobna, niepodobna — szeptała Dubarry w osłupieniu — takie podejście, taka zła wiara! To byłaby rzecz niegodna!
— Król jest pełen dowcipu, hrabino — rzekł Richelieu.
— Zapłaci dobrze za to! — krzyknęła zirytowana hrabina.
— Nie masz żadnego prawa, hrabino, oskarżać króla; dotrzymał on w zupełności obietnicy.
— Co znowu? — odezwał się grubjańsko Jan.
— Jakto, wszak obiecał...
— Podziękować ministrowi za jego usługi; w dyplomacji ma to podwójne znaczenie, król miał co innego na myśli, hrabina co innego: a że byłem świadkiem i słyszałem że jak najserdeczniej dziękował Choiseul’owi za oddane sobie usługi, dotrzymał zatem danego słowa.
— Złą chwilę wybrałeś do żartów, mój książę.
— Czy myślisz, hrabino, że ja żartuję? proszę cię, zapytaj brata.
— Komu tu w głowie żarty, do stu piorunów! Dziś rano, w obecności całego grona zebranych w galerji panów, Ludwik XV dziękował ministrowi, całował go, pochlebiał mu, a w tej chwili obydwaj, trzymając się pod ręce, spacerują po parku w Trianon.
— To nikczemność! — krzyknęła Chon, wznosząc ręce do góry.
— Zakpili ze mnie, ale zobaczymy; Chon odpraw powóz, którym miałam jechać na polowanie; — nie pojadę.
— Pozwól mi, hrabino, dać sobie jedną radę. Powoli, bez pośpiechu, bez kłótni... przepraszam cię, hrabino, nie zechciej się obrażać na mnie.
— Owszem, książę, wdzięczną ci będę... ja tracę dziś głowę zupełnie, sama nie wiem co robię... mówisz więc, książę...
— Że nie radziłbym zaczynać dziś wojny z królem. Z Choiseulem zrywać on ani myśli, pozostaje pod urokiem żony delfina, i jeżeli tak ci się ostro stawia...
— To znaczy?
— Że trzeba starać się być dla niego milszą, przyjemniejszą niż kiedykolwiek; jest to niby niepodobieństwem... ale cóż robić, hrabino, okoliczności... nie pozostawiają wyboru.
Hrabina zamyśliła się. Książę mówił dalej:
— Bo nużby przyszła chętka królowi przyjąć na starość obyczaj niemiecki.
— Nużby zapragnął zostać cnotliwym? — mruknął opryskliwie Jan.
— Kto wie, hrabino, nowość ma zawsze pewien urok.
— Co do tego — rzekła hrabina — to bardzo wątpię.
— Patrzyliśmy już, hrabino, na rzeczy daleko nieprawdopodobniejsze. Wreszcie musisz znać przysłowie o djable, co na starość został pustelnikiem... Otóż jestem zdania, że nie trzeba się dąsać.
— Tak, ale ja pękam ze złości.
— Wcale się temu nie dziwię; należy to jednak ukryć tak głęboko, żeby ani król, ani Choiseul niczego się nie domyślali. My tylko, twoi przyjaciele, możemy o tem wiedzieć, nikt więcej.
— Więc mam jechać na polowanie
— Byłoby to bardzo zręcznie.
— A książę?
— Ja choćbym miał iść na czterech łapkach, jeszczebym tego polowania nie opuścił.
— Jedź zatem ze mną, książę! — zawołała Dubarry, ciekawa co jej Richelieu odpowie.
— Hrabino — rzekł — starając się ukryć niechęć przymileniem — to takie szczęście...
— Że musisz go sobie odmówić, książę.
— Cóż znowu! Niech Bóg broni...
— Boisz się kompromitacji?
— Nie życzę jej sobie wcale.
— I przyznajesz się do tego, książę?
— Zmiłuj się hrabino, de Choiseul nie darowałby mi tego nigdy.
— Nie tak dobrze znowu jesteście z Choiseul’em.
— Poróżniłbym się z Wielką Księżną.
— Wolisz zatem, Mości Książę, abyśmy prowadzili wojnę, każde na swoją rękę, bez podziału korzyści. W takim razie możesz się wycofać ze spółki ze mną; nie jesteś dotąd jeszcze skompromitowanym.
— Jesteś bardzo niesprawiedliwą, hrabino, wiesz przecie, że nie zawahałem się ani chwili, gdy miałaś być prezentowaną; któż to zajął się twojemi strojami, twoim fryzjerem, hrabino? I dziś nie zawaham się również. Jestem daleko odważniejszym, hrabino, niż ci się zdaje.
— A więc zgoda! pojedziemy razem na polowanie; posłużysz mi, książę, za pretekst, ażeby nie zajmować się nikim, nie mówić z nikim.
— Nawet z królem?
— Przeciwnie, królowi prawić będę tysiące grzeczności, które go do rozpaczy doprowadzą.
— Tak, to dobrze.
— A pan, panie Janie, cóż czynić zamyślasz? Zagrzebałeś się tak w poduszkach na kanapie, że zadusisz się, przyjacielu.
— Co zrobię?... chcecie wiedzieć?
— Może nam się to na co przyda.
— Myślę...
— O czem?
— Że w tej chwili, kto tylko umie, w całym Paryżu, układa piosenki na tekst wczorajszy; że gazety szarpać nas muszą bez litości i że jutro będziemy tak oporządzeni, iż sam Choiseul litować się nad nami zacznie.
— Cóż dalej?
— To, że wybieram się do Paryża dla zakupienia szarpi i maści do opatrywania ran naszych. Siostrzyczko, dajno pieniędzy.
— Wiele ci potrzeba?
— Bagatelka: dwieście lub trzysta luidorów.
— Widzisz, książę, już zaczynam ponosić koszty wojny — rzekła Dubarry, zwacając się do Richelieu’go.
— To dopiero początek wyprawy, co dziś posiejesz z tego owoce zbierać będziesz jutro.
Hrabina wzruszyła ramionami, podeszła do biurka, wzięła, nie rachując, garść banknotów i podała je Janowi, który nie rachując, włożył je do kieszeni i westchnął.
Potem wstał, przeciągnął się, postąpił parę kroków i rzekł, wskazując na hrabinę i Richelieu’go:
— Szczęśliwi ludzie!.. pojadą sobie na polowanie, przyglądać się będą pięknym paniom i panom, a ja muszę gnać do Paryża i wchodzić tam w układy ze zgrają gryzipiórków. Jak pies doprawdy, traktowany jestem w tym domu.
— Jak bezczelnie kłamie ten człowiek; z pewnością w Paryżu ani chwili nie poświęci moim interesom; połowę wziętych pieniędzy odda jakiej ladacznicy, a resztę przegra w karty lub przepije w pierwszym lepszym nędznym szynku. Idź precz, mój Janie, tak się tobą brzydzę, że patrzeć na ciebie nie mogę.
Jan powsypywał sobie do kieszeni cukierki z trzech bombonierek i wyszedł, nie zwracając wcale uwagi na panią Dubarry.
— Miły chłopiec! Musisz go bardzo kochać, hrabino! — rzekł Richelieu tonem pochlebcy, chwalącego dla przypodobania się matce, jedno z tych nieznośnych dzieciaków, któremuby z przyjemnością karku nadkręcił.
— Tak w istocie, mój książę, dobroć Jana to kapitał, który umieścił u mnie i który przynosi mu procent od czterechkroć stu tysięcy rocznie.
Zegar wybił wpół do pierwszej.
— Zarzuć co na siebie, hrabino, i pokaż się choć na chwilę oczekującym cię dworakom, bo gotowi uwierzyć w zaćmienie słońca, a potem siadajmy do karety i.. na polowanie. Czy wiesz, hrabino, jaką drogę obrano?
— Ułożyliśmy się o to z królem wczoraj, jadąc do Marly, miał wstąpić po mnie.
— Pewny jestem, że nie zmienił programu.
— A teraz twoje plany, książę? Czas już, żebym się o nich dowiedziała.
— Zaraz wczoraj napisałem do mego siostrzeńca i jak mi się zdaje, musi on już być w drodze do Paryża.
— Pan d’Aiguillon?
— Bardzobym się zdziwił, gdyby nie zjawił się tu jutro, a najdalej pojutrze.
— Liczysz więc na niego, książę?
— O! ma on zawsze znakomite pomysły.
— Trzeba jednakże przyznać, że położenie nasze jest bardzo trudne. Król boi się, żeby na niego nie spadł cały ciężar interesów i dlatego jest taki twardy.
— A stąd wynika?...
— Że nie zechce się nigdy pozbyć Choiseul’a.
— Czy mam szczerze mówić z tobą, hrabino?
— Naturalnie.
— Jestem tego samego zdania, król znajdzie sobie tysiące wykrętów podobnych do wczorajszego, bo pełen jest dowcipu. Ty, hrabino, także zapewne nie zechcesz narażać swojej pozycji przez upieranie się przy swojem.
— Jest się nad czem namyślić.
— Widzisz zatem, że pan de Choiseul jest nienaruszalny, że aby go wysadzić potrzebaby chyba cudu.
— Tak, cudem chyba się go pozbędziemy.
— Niestety, dziś cudów już niema na świecie.
— Znam jednak człowieka, który robi cuda.
— Znasz człowieka, który robi cuda i nie powiedziałaś mi tego, hrabino?
— Zapomniałam o nim, dopiero w tej chwili na myśl mi przyszedł.
— Możeby nam poradził co w naszych kłopotach?
— Zdolnym jest do wszystkiego.
— Daj mi jaką próbkę jego zdolności, hrabino.
— Jest to człowiek, który, spotkawszy mnie dziesięć lat temu na placu Ludwika XV, przepowiedział mi, że będę królową francuską.
— Może mnie przepowie, że umrę ministrem, hrabino?
— Bardzo być może.
— Jakże się on nazywa?
— Nie wiem.
— Nie dał ci swego adresu?
— Mówił mi, że sam przyjdzie dopomnieć się o nagrodę.
— I nie przyszedł? A co mu obiecałaś hrabino.
— Wszystko, czego zażąda.
— Tak, ten człowiek przydałby nam się teraz ogromnie.
— Powiedz mi, książę, gdzie go szukać będziemy?
— Nazwisko jego, hrabino?
— Mam ich dwa.
— Pierwsze?
— Hrabia de Fenix.
— To ten, którego pokazywałaś mi, hrabino, w dniu twojej prezentacji u dworu?
— Ten sam.
— Ten Prusak?
— Prusak.
— Nie mam już doń zaufania; wszyscy czarownicy, których znałem dotychczas, mieli nazwiska kończące się na i albo o.
— Drugie nazwisko przypadnie ci zatem lepiej do smaku.
— Jakież ono?
— Józef Balsamo.
— Czy nie masz jakiego sposobu, aby odnaleźć pana Balsamo, hrabino?
— Zastanów się nad tem.
— Dobrze, ale jest już trzy kwadranse na pierwszą, śpiesz się, łaskawa pani.
— Zaraz będę, mój książę.
W dziesięć minut potem, de Richelieu i hrabina Dubarry, siedząc obok siebie w karecie, jechali na spotkanie myśliwskiego orszaku króla.

LXXXIII
POLOWANIE NA CZAROWNIKA

Mnóstwo karet stało na wszystkich drogach lasku Marly, w którym odbywały się łowy królewskie.
Właściwie Ludwik XV, pod koniec życia, sam już nie polował wcale, lecz siedząc w karecie, przyglądał się tylko pogoniom.
Ktokolwiek z czytelników naszych zna Plutarcha, ten pamięta może, co znakomity historyk powiedział o Marku Aureliuszu, tak zawsze zajętym sądami i sprawami państwa, iż niewiadomo było nigdy, kiedy zechce zasiąść do obiadu; kucharz jego tedy zakładał co godzinę nowego dzika na rożen, aby pieczyste na każde żądanie było zawsze gotowe.
Tak samo postępowano z Ludwikiem XV. Na polowania popołudniowe przeznaczano kilka danieli, za któremi pogoń, stosownie do humoru króla, mogła trwać dłużej albo krócej.
Tego dnia łowy skończyć się miały o czwartej. Na dziś zatem wybrano daniela, ściganego już od południa, zdolnego, jak się zdawało, dotrzymać placu do godziny oznaczonej.
Pani Dubarry dała sobie słowo ścigać króla, który ze swej strony zawzięcie ścigał oczyma daniela.
Wypadek zrządził jednak inaczej.
Pani Dubarry i Richelieu jechali tedy razem, zamieniając ukłony z osobami, spotykanemi po drodze, gdy wtem oczom ich ukazał się dziwny obraz: powozik jakiś leżał wywrócony czterema kołami do góry. Pojazd pani Dubarry przejeżdżał właśnie około niego.
— Patrzno, książę — odezwała się spokojnie Dubarry.
— Pogruchotany powóz — również spokojnie odpowiedział Richelieu.
— Patrzno, książę, tam ktoś leży na trawie.
— Mam wzrok bardzo słaby, hrabino.
— Ten ktoś kłania się, a zatem widocznie jeszcze żyje.
Richelieu na wszelki wypadek się odkłonił.
— Zdaje mi się, hrabino, że to...
— Kardynał de Rohan? Tak, książę.
— Cóż on tam robi, u licha?
— Zobaczymy — rzekła i zwracając się do stangreta, powiedziała: — Podjedźno do tego powoziku przewróconego.
Stangret skręcił z gościńca i zapuścił się w gęstwinę.
— Na honor! to kardynał! — zawołał Richelieu.
W istocie był to kardynał de Rohan, który, wyciągnąwszy się na trawie, czekał cierpliwie, aby kto ze znajomych zabrał go ze sobą.
Zobaczywszy panią Dubarry, zmierzającą ku niemu, kardynał powstał:
— Witam panią hrabinę! — zawołał.
— Co kardynał tu robi? Co ci się stało?
— Nic tak wielkiego.
— Możeś skaleczony?
— Nie, nie, nic mi się nie stało.
— Ale jakże się to stało?
— A! to ten idjota mój stangret, Anglik, sprowadzony umyślnie z Londynu; kazałem mu skręcić z gościńca, aby na bocznej drodze spotkać się z myśliwymi, a on tak to pięknie wykonał, że połamał mój najpiękniejszy powóz.
— Nie masz się na co skarżyć, Eminencjo, gdyby stangret był Francuzem, pewno byłbyś wypadek życiem przypłacił, lub co najmniej miałbyś kilka żeber złamanych.
— Może masz słuszność, hrabino.
— Proszę się zatem pocieszyć.
— Biorę rzecz całą dość filozoficznie; tylko wypadnie mi może czekać tu za długo, a ta perspektywa wcale mi się nie uśmiecha.
— Jakto, książę miałbyś czekać! Rohan na nic czekać nie może! — rzekła hrabina.
— Cóż robić, muszę się zgodzić z losem.
— To być nie może; pozwól książę, że wysiądę i oddam ci moją karetę.
— Co pani mówi, zawstydzasz mnie, hrabino.
— A więc racz wsiąść, Mości Książę.
— Nie, nie, dziękuję pani, zaczekam na księcia de Soubise, lada chwila będzie on jechał tędy to mnie zabierze.
— Mógł się udać inną drogą.
— Mniejsza o to.
— Racz zatem przyjąć, książę....
— Nie, nie, dziękuję ci, hrabino.
— Dlaczego?
— Nie chcę ci sprawiać ambarasu moją osobą.
— Jeśli, książę, nie wsiądziesz, ja wysiądę, zostawię ci pojazd do rozporządzenia, a sama każę ująć tren sukni lokajowi i jak driada zacznę błądzić po lesie.
— Dłuższy opór byłby wielką niegrzecznością — powiedział, uśmiechając się, kardynał i wsiadł do karety pani Dubarry.
Książę de Richelieu ustąpił mu swego miejsca i zasiadł na przodzie.
Zaczęła się sprzeczka co do tego, ale stary marszałek pozostał na miejscu obranem.
— Czy Wasza Eminencja pogodziła się nareszcie z polowaniem? Mówiono mi, że nie lubisz tej rozrywki i pierwszy też raz spotykam cię tutaj.
— Nie, nie, hrabino, ściągnął mnie tu inny ważny interes, potrzebowałem parę słów powiedzieć królowi, a teraz, z łaski tego niedołęgi stangreta, nietylko nie zobaczę Najjaśniejszego Pana, ale w dodatku spóźnię się na pewną schadzkę w mieście mi wyznaczoną.
— Czy oceniasz, hrabino, szczerość Jego Eminencji — wtrącił Richelieu — przyznał się wszak w tej chwili, że ma jakąś schadzkę.
— Na którą się spóźnię — dodał kardynał.
— To być nie może — rzekła Dubarry — książę de Rohan zawsze musi zrobić wszystko, co postanowił.
— Tym razem potrzebaby na to cudu.
Richelieu i hrabina zamienili z sobą spojrzenia; Dubarry zwróciła się do kardynała:
— Czy Wasza Eminencja wierzy w cuda? — zagadnęła.
— A to dobre, hrabino, religja nasza czyni z nich artykuł wiary — odpowiedział, siląc się na powagę de Rohan.
— Nie mówię o dawnych bynajmniej, pytam, czy Wasza Eminencja wierzy w cuda w naszych czasach.
— Co prawda, coraz rzadziej się one teraz przytrafiają. Jednakże....
— Jednakże, co?
— Patrzyłem niedawno na rzeczy, które, jeżeli nie były cudowne, to w każdym razie nadzwyczajne.
— Książę widział takie rzeczy?
— Na honor....
— Czy nie wiesz, hrabino, że, jak mówią, Jego Eminencja ma jakieś związki z duchami, co może nie jest zupełnie zgodne z religją.
— Ale zato może być bardzo dogodne pod wielu innemi względami — rzekła Dubarry.
— Cóż książę widział?
— Przyrzekłem tajemnicę.
— To zaczyna być poważne.
— Wierz mi pani, że tak jest.
— Jeśliś przyrzekł, Eminencjo, zachować tajemnicę o czarach, to może nie o czarownikach?...
— Nie.
— A my właśnie, oboje, ja i książę, jesteśmy obecnie zajęci wyszukaniem jakiegoś czarownika.
— Doprawdy?
— Bez żartów.
— Udajcie się państwo do niego.
— Z przyjemnością.
— Chętnie wam usłuży.
— Nazwisko jego?...
— Hrabia de Fenix.
Pani Dubarry i Richelieu spojrzeli na siebie, blednąc.
— To dziwne! — rzekli razem.
— Czy może go znacie? — zapytał de Rohan.
— Nie. Czy książę uważa go za czarownika.
— Stanowczo.
— Mówiłeś z nim, książę?
— Naturalnie.
— I wydał się księciu?...
— Nieocenionym.
— W jakich okolicznościach?...
— Ależ... — kardynał zawahał się. — Kazałem sobie wróżyć.
— I cóż powiedział?
— Rzeczy niesłychane.
— Czy ma on jeszcze inne jakie nazwisko, oprócz tego, któreś nam, Wasza Eminencja, wymienił?
— Tak, słyszałem jeszcze, że go nazywano....
— Jak? — zagadnęła niecierpliwie Dubarry.
— Józef Balsamo — rzekł kardynał.
Richelieu i hrabina znów spojrzeli na siebie.
— Czy djabeł jest w istocie bardzo czarny, mości książę? — spytała nagle Dubarry.
— Zapewne, musi być bardzo czarny, ale ukazuje się tylko prostakom.
— Bądź co bądź, Eminencjo, musisz przyznać jednakże, że to wszystko bez mocy szatańskiej obejść się chyba nie może.
— Pewny jestem, że nie.
— Zielone ognie, widma, rondle z których cuchnące wydzielają się zapachy....
— Wcale a wcale.... mój czarownik jest człowiekiem zupełnie światowym, obejście ma wytworne, mieszkanie eleganckie.
— Możebyś kazała sobie powróżyć temu czarownikowi, hrabino? — zagadnął Richelieu.
— Mam ochotę szaloną....
— Dlaczegóż jej nie zadowolnić?
— Gdzież odbywają się posiedzenia? — zapytała.
Dubarry pewna była, że kardynał wskaże jej adres.
— W pięknym gabinecie, wytwornie przybranym...
— Dobrze, ale w którym domu?
— Dom jest bardzo przyzwoity, choć dosyć oryginalnej budowy.
Hrabina zaczęła się niecierpliwić, widząc, że jej kardynał nie rozumie. Richelieu pośpieszył jej z pomocą:
— Hrabina chce się poprostu dowiedzieć, gdzie mieszka ten czarnoksiężnik?
— Gdzie mieszka, pytacie?
— Naturalnie.
— Zaraz.... czekajcie.... mieszka.... w dzielnicy les Marais, prawie na rogu bulwaru Świętego Franciszka.... nie.... Anastazego.... nie... Wiem, że święty, ale jaki.... zawsze święty.
— Jaki święty?... Książę musisz znać przecie ich wszystkich.
— Gdzie tam, ja znam świętych bardzo niewielu; ale, czekajcie, mój lokaj będzie zapewne wiedział.
— Wzięliśmy go z sobą, jest za karetą.
Dubarry kazała stanąć. Zawołano lokaja, który wysłuchał już był dokładnie całej rozmowy i wiedział, o co go pytać będą.
— Powiedzno mi, Olinve, czy pamiętasz dokąd jeździłem kilka dni temu późnym wieczorem?
— Kiedy jaśnie panie?
— Tego dnia, gdym powracał z Saint-Denis.
— Z Saint-Denis? — powtórzył, lokaj, zamyślając się.
— No tak, wtedy gdy kazałem czekać na siebie na bulwarze.
— Wiem, już wiem; pamiętam, wyszedł z domu człowiek i coś ciężkiego włożył do karety.
— Nikt cię o to nie pyta, ośle jeden.
— Co zatem jaśnie pan rozkaże?
— Jak się ta ulica nazywa?
— Saint-Claude, jaśnie panie.
— Ulica Saint-Claude! — powtórzyła hrabina, rzucając na Richelieu’go pełne znaczenia wejrzenie.
Książę udał, że nie spostrzegł tego i zawołał:
— Król, król, hrabino.
— Gdzie?
— A ot.... na prawo.
— Prędko, zjedźmy na lewo, żeby nas nie zobaczył.
— Ależ hrabino, ja mam interes do króla, myślałem, że wieziesz mnie do niego....
— Prawda, książę ma interes; my więc tu wysiądziemy, a mój powóz podwiezie Waszą Eminencję, gdzie trzeba.
Kazała stanąć. Stangret zatrzymał konie.
— Odwieziesz Jego Eminencję do króla, a potem wrócisz tu po mnie.
— Jakto więc sam mam jechać?
— Potrzebowałeś Wasza Eminencja pomówić z królem, będziesz miał zatem zupełną swobodę.
— Dobroć pani przechodzi wszelką granicę, rzekł kardynał, całując rękę hrabiny.
— Król cię szukać będzie, hrabino.
— Tem lepiej.
— Będzie niespokojny o ciebie.
— Jeżeli się trochę pomęczy, to mu nic nie zaszkodzi.
Lokaj spuścił stopień, Dubarry i Richelieu wysiedli. Kareta poniosła kardynała na wzgórze, gdzie stał król, szukający słabym swym wzrokiem hrabiny, którą dziś wszyscy widzieli prócz niego.
Dubarry wzięła pod rękę księcia i poszła z nim w zarośla.
— Wiesz, książę, że to wyjątkowo szczęśliwy traf, to spotkanie tutaj kardynała!
— Żeby się go pozbyć za chwilę; rozumiem — odpowiedział książę.
— Nie, ale ażeby się dowiedzieć o adres tego człowieka.
— Więc udamy się do niego, hrabino?
— Naturalnie. Tylko....
— Co, hrabino?
— Przyznam się, że się boję.
— Kogo?
— Czarownika. Ja, bo bardzo wierzę...
— Hm!...
— A ty, książę, wierzysz w czarowników?
— Nie przeczę.... czasami.
— Co mówisz o mojej przepowiedni?
— To rzecz dowiedziona. Powiem ci, hrabino, że i ja sam doznałem kiedyś mocy czarów.
— Jakże to było mój książę?
— Znałem także jednego czarownika, który mi oddał ogromną przysługę.
— Jaką przysługę?
— Wskrzesił mnie.
— Nie może być!... Jakto wskrzesił?
— Byłem umarłym.
— Opowiedz-że mi to mój książę.
— Dobrze, ale schowajmy się, hrabino.
— Cóż za tchórz z ciebie, mój książę.
— Nie jestem tchórzem tylko ostrożnym.
— Tu nam będzie dobrze?
— Doskonale.
— No opowiadaj, książę.
— Gdy byłem ambasadorem w Wiedniu, otrzymałem pchnięcie szpadą, przez pół ciała. Szpada była własnością pewnego męża, rana więc tembardziej była niebezpieczną. Upadłem. Podniesiono mnie, byłem nieżywy.
— Jakto nieżywy?
— A przynajmniej bardzo bliski śmierci.
Przechodzi ulicą czarownik i pyta: Co to za człowieka niesiecie? Objaśniają, kim jestem. Kazał się zatrzymać ludziom, którzy mnie nieśli, nalał na ranę jakiegoś płynu, trzy krople innego wlał mi w usta, krew zaraz przestała płynąć, odzyskałem oddech, otworzyłem oczy i byłem wyleczony.
— To cud, mój książę.
— Właśnie to mnie przeraża, że w mojem przekonaniu był to cud w istocie, ale nie boski, lecz djabelski.
— Masz słuszność książę, Pan Bóg nie byłby ocalił takiego, jak ty, bałamuta. Czy też żyje jeszcze twój czarownik?
— Bardzo wątpię, chyba że wynalazł płyn złoty.
— Jak pan, panie marszałku.
— Wierzysz w te bajki, hrabino?
— Ja we wszystko wierzę, Mości Książę.
— Czy był bardzo stary?
— Jak Matuzal.
— A nazywał się?
— Althotas.
— Straszne jakieś nazwisko.
— Nieprawdaż pani?
— Kareta moja powraca, siadajmy.
— Gdzie jedziemy?
— Do Paryża, ulica Saint-Claude.
— Dobrze, ale król cię czeka, hrabino.
— Tem lepiej, to mnie cieszy, dosyć mnie nadręczył, niechaj pocierpi za to stary!...
— Pomyślą, że cię kto wykradł, hrabino?
— Tem więcej, że widzieli mnie z tobą, mości książę.
— Przyznani się szczerze, że się trochę boję, hrabino!...
— Czego, mój książę?
— Żebyś się z tem nie wydała, bo jak się ludzie dowiedzą, śmiać się z nas będą straszliwie.
— Cóż ci to szkodzi, mój książę, jedziemy przecie we dwoje?
— Wreszcie, jeżeli cokolwiek wspomnisz o tem, hrabino, utrzymywać będą, żeśmy byli razem na schadzce, nie zaś u czarownika.
— Nikt ci nie uwierzy, kochany książę.
— Kto to wie.... kto to wie.... gdyby nie król.
Dubarry skinęła na swoich ludzi, kareta podjechała w zarośla; wsiadła razem z Richelieu’em i zawołała: Do Paryża, ulica Saint-Claude, co koń wyskoczy.

LXXXIV
POSŁANIEC

O godzinie szóstej wieczorem Balsamo siedział obok Lorenzy, w tym samym pokoju, do którego wprowadziliśmy już czytelnika. Młoda kobieta nie spała, patrzyła na prześladowcą wzrokiem pełny nienawiści i trwogi, a słowa łagodne, któremi starał się ukołysać jej duszą, nie wywierały na nią żadnego wrażenia. Usta jej otwierały się poto tylko, aby go obrzucić wymówkami, ręka była w pogotowiu, by go odepchnąć od siebie.
Nazywała Balsama tyranem swoim, zazdrościła najbiedniejszym stworzeniom ich swobody, żaliła się na brak powietrza i słońca.
Balsamo tymczasem wpatrywał się w nią z miłością; widocznem było, że ta istota, wątła i rozdrażniona, wielkie zajmowała miejsce w jego sercu.
— Lorenzo, droga, ukochana moja, dlaczego się ciągle upierasz, dlaczego nie chcesz żyć obok mnie spokojnie, przyjaźnie? Nie zabrakłoby ci nigdy wtedy ani powietrza, ani słońca, chodzilibyśmy wszędzie razem; jesteś piękna, młoda, Lorenzo, mogę ci stworzyć życie pełne przyjemności, wprowadzę cię w świat, w którym błyszczeć będziesz jak królowa. Dlaczego nie zgadzasz się na to?
— Bo cię nienawidzę — odparła dumnie kobieta.
Balsamo zatopił w niej wzrok, pełen gniewu i litości zarazem.
— Żyj więc tak, jak dotąd i nie uskarżaj się na to, na co sama dobrowolnie się skazujesz.
— Nie żaliłabym się wcale, gdybyś, mnie zostawił samą, gdybyś nie przychodził dręczyć mnie twoją obecnością, gdybyś mnie nie zmuszał do rozmowy, pozwolił mi milczeć; zrobiłabym tak, jak te biedne ptaszki, które przywożą zdaleka i trzymają w klatkach, umierają one cicho, lecz nie śpiewają nigdy.
Balsamo raz jeszcze się odezwał:
— Lorenzo, proszę cię, uspokój się, bądź łagodna, sprawiedliwa; zechciej czytać w mojem sercu, czyż ty tego nie widzisz, jak ja cię kocham? Może chcesz książek?
— Nie chcę.
— Dlaczego, moja droga? Książki sprawiłyby ci pewną rozrywkę.
— Ja właśnie chcę się na śmierć zanudzić.
Balsamo uśmiechnął się smutnie.
— Szaloną jesteś, Lorenzo, wiesz, że umrzeć nie możesz, dopóki ja jestem przy tobie, bo ja cię zawsze wyleczę.
— Ale mnie nie wyleczysz, gdy mnie znajdziesz kiedy powieszoną na tej kracie.
Balsamo zadrżał.
— Nie wyleczysz mnie, jeżeli nóż wbiję sobie w serce.
Pot zimny oblał Balsama. Zbladł okropnie, ale odezwał się głosem groźnym:
— Masz słuszność, Lorenzo, gdy to się stanie, nie wyleczę cię wtedy, tylko wskrzeszę.
Lorenza krzyknęła trwożliwie; nie zdawała sobie z tego sprawy, jak daleko sięgała władza Balsama, uwierzyła więc, że prawdą jest, co powiedział.
Nie widząc przed sobą żadnego sposobu uniknięcia męczarni, pogrążyła się w smutku i rozpaczy.
Wtem głos dzwonka rozległ się po trzykroć.
— Posłaniec — rzekł Balsamo.
Po chwili znów rozległ się głos dzwonka.
— Pilno mu — powiedział Balsamo.
— Więc pójdziesz już sobie ode mnie? — szepnęła Lorenza.
Wziął ją za rękę, była zimna jak lód.
— Po raz ostatni proszę cię, Lorenzo, żyjmy z sobą w zgodzie, po przyjacielsku, skoro nas los połączył, pocóż ma być dla nas katem.
Lorenza nie odpowiedziała ani słowa, oczy jej, błądzące w przestrzeni, zdawały się biec za jakąś myślą niepochwytną.
Balsamo pocałował ją w rękę, ani się poruszyła.
Potem postąpił w stronę kominka.
Lorenzy oczy zamigotały; ciekawie i badawczo patrzyła za nim.
— Chcesz zbadać, którędy wchodzę, aby uciec przy sposobności, jak mi kiedyś obiecałaś. Nic z tego nie będzie.
Potarł ręką po czole, jakby sam sobie gwałt zadawać musiał; spojrzał na nią przenikliwie i rzekł:
— Śpij!
Zaledwie wymówił ten wyraz, Lorenza osunęła się bezwładnie na kanapę, głowa jej wsparła się na poduszkach; ręce opadły na suknię jedwabną.
Balsamo podszedł i złożył długi pocałunek na jej czole.
Twarz Lorenzy wypogodziła się; jakgdyby oddech miłości owiał jej czoło, rozproszyły się wszystkie chmury, które je pokrywały.
Balsamo popatrzył na nią chwilę i nie mógł oderwać oczu od ukochanej postaci, ale dzwonek zadźwięczał na nowo. Skoczył do kominka, nacisnął sprężynę i zniknął.
Fryc czekał w salonie z człowiekiem, którego ubranie i postawa znamionowały jednego z tych posłańców konnych, co rozwożą pilne listy lub wiadomości.
Pospolita twarz tego człowieka zdradzała jego prostacze pochodzenie, w oczach tylko lśnił blask, jakby budzącej się inteligencji.
Lewą rękę opartą miał na krótkim batogu, prawą nakreślił znaki, które Balsamo rozpoznał ze zdziwieniem. Odpowiedział na nie, kładąc palec na czole.
Wtedy ręka pocztyljona wróciła do piersi i nakreśliła znak prawie niewidoczny, można go bowiem było wziąć poprostu za zapinanie guzika u kamizelki.
Na ten znak, odpowiedział Balsamo pokazaniem pierścionka na palcu.
Posłaniec przykląkł wtedy na jedno kolano.
— Skąd jedziesz? — zapytał Balsamo.
— Z Rouen, mistrzu.
— Co robisz?
— Posłańcem jestem, służę u pani Grammont.
— Kto cię umieścił u niej?
— Wola wielkiego Kofty!
— Jaki rozkaz otrzymałeś, wchodząc do służby?
— Aby nie mieć tajemnicy dla mistrza.
— Dokąd jedziesz?
— Do Wersalu.
— Co wieziesz?
— List.
— Do kogo?
— Do ministra.
— Daj.
Posłaniec podał list, wyjęty ze skórzanej torby, którą miał przewieszoną przez ramię.
— Czy mam czekać — zapytał.
— Czekaj.
— Fryc! zawołał Balsamo.
Niemiec ukazał się w tej chwili.
— Ukryj Sebastjana w oficynie.
— Zna moje imię! — szepnął posłaniec przerażony.
— On wszystko wie — rzekł Fryc, prowadząc przybyłego.
Balsamo, gdy pozostał sam, popatrzył na pieczątkę wyraźnie i czysto odbitą.
Następnie zamyślony, wszedł zwolna do pokoju Lorenzy.
Spała, ale była zmęczona i zdenerwowana bezczynnością. Wziął ją za rękę, a na sercu położył jej list zapieczętowany..
— Czy widzisz? — zapytał.
— Widzę — odrzekła Lorenza.
— Co trzymam w ręku?
— List.
— Potrafisz go przeczytać?
— Potrafię.
— Więc czytaj.

Lorenza z oczami zamkniętemi, mówiła głosem urywanym, a Balsamo spisywał jej słowa:
Kochany bracie!

„Przewidziałam, że wygnanie moje przyda się na coś. Widziałam się dziś rano z prezydentem miasta Rouen; jest nam zupełnie oddany, lubo bardzo nieśmiały. Nalegałam nań w twojem imieniu. Zdecydował się i przedstawiciele jego stowarzyszenia, znajdą się za dni kilka w Wersalu. Wyjeżdżam niezwłocznie do Rennes, aby podniecić pana Koradeuc i de la Chalotais, drzemiących trochę.
Był w Rouen ajent nasz Caudebec. Widziałam go. Anglja nie zatrzyma się w pół drogi; przygotowywa obecnie bardzo ostrą notę do gabinetu wersalskiego.
X... zapytywał, czy ma rozpocząć kroki. Pozwoliłam. Otrzymasz niebawem ostatnie pamflety Thavenota, Moranda i Delilla przeciw Dubarry; doskonałe to petardy, możnaby niemi całe miasto w powietrze wysadzić. Doszły tu mnie wieści, jakobyś miał popaść w niełaskę u króla; ale że nie mam o tem wiadomości od ciebie, nic sobie z tego nie robię.
Proszę cię, odpisz mi natychmiast, po odebraniu tego listu — odpowiedź twoja zastanie mnie w Caen, gdzie muszę się zobaczyć z niektórymi z naszych przyjaciół.

Całuję Cię
Księżna de Grammont.

Lorenza zatrzymała się.
— Już nic tam więcej nie widzisz?
— Nic.
— Czy niema jakiego dopisku?
— Niema.
Rozpogodziło się czoło Balsama, odebrał list od Lorenzy i uśmiechnął się znacząco.
— Dobrzeby mi zapłacili za ten dokument. I poco to pisać takie rzeczy?... Kobiety gubią zawsze ludzi wysokiego stanowiska. Choiseul utrzymał się pomimo wszystkich burz, a ten oto bilecik kobiecy gubi go od jednego zamachu. Wszyscy giniemy przez kobiety. Ktokolwiek ma serce, a w niem jakąkolwiek czułą strunę, musi zginąć i zginie niezawodnie.
Mówiąc to, patrzył Balsamo z niewypowiedzianą czułością na Lorenzę, drżącą rozkosznie pod tem wejrzeniem.
— Czy to prawda, com teraz powiedział?
— Nie, nie, to nieprawda, wiesz przecie, że cię kocham zanadto, abym ci mogła szkodzić, jak te istoty bez rozumu i serca.
I Lorenza zawisła na jego szyi obiema rękami, a Balsamo pozwolił się uściskać.
Wtem dzwonek uderzył dwa razy.
— Dwie wizyty — rzekł Balsamo.
Rozległo się zaraz jeszcze jedno silne uderzenie dzwonka, Balsamo złożył na kanapie uśpioną Lorenzę i wyszedł śpiesznie.
Spotkał po drodze posłańca, oczekującego rozkazów.
— Oto list — rzekł Balsamo.
— Co mam z nim zrobić?
— Doręczyć podług adresu.
— To wszystko?
— Wszystko.
— Posłaniec rzucił niespokojne wejrzenie na pieczęcie, a widząc że nietknięte, ucieszył się widocznie i zniknął wśród ciemności.
— Co za szkoda, że nie mogłem zatrzymać tego rękopisu, a przynajmniej że niemam komu powierzyć kopji, aby doszła rąk królewskich.
W tej chwili stanął przed nim Fryc.
— Kto przyszedł?
— Mężczyzna i kobieta.
— Czy byli tu już kiedy?
— Nie. — Znasz ich?
— Nie.
— Kobieta młoda?
— Młoda i ładna.
— A mężczyzna?
— Lat sześćdziesiąt kilka.
— Gdzie są?
— Czekają w salonie.
Balsamo wyszedł.

LXXXV
WYWOŁYWANIE DUCHÓW

Pani Dubarry była przebrana za mieszczanką średniej klasy, twarz miała prawie zakrytą czarną koronkową mantylką.
Przyjechała dorożką z Richelieu’m, który w przebraniu wyglądał na starego sługą zamożnego domu.
— Czy poznajesz mnie, panie hrabio? — rzekła pani Dubarry.
— Witam panią hrabiną.
Richelieu trzymał się zdaleka.
— Niech pani raczy usiąść; proszą pana, zechciej zająć również miejsce.
— Ten pan jest moim intendentem.
— Myli się pani hrabina; to książę de Richelieu, poznaję go doskonale i sądzę, że i on również mnie sobie przypomina. Inaczej dałby dowód wielkiej niewdzięczności.
— Nie rozumiem pana.
— Przecież należy się trochę wdzięczności tym, którzy nam życie uratowali.
Dubarry rozśmiała się, mówiąc:
— Aha, widzisz książę.
— Jakto hrabio, tyś mi uratował życie? gdzie, jak i kiedy? — zapytał zdziwiony książę.
— Wtenczas gdyś książę zajmował urząd ambasadora w Wiedniu, 1725 roku.
— Ależ pana jeszcze wtedy na świecie nie było.
Balsamo uśmiechnął się znacząco.
— Mnie się trochę inaczej zdaje; spotkałem ludzi niosących pana już prawie nieżywego, miałeś ranę od szpady, która cię nawskroś przebiła, właśnie w tem miejscu, gdzie w tej chwili ręka twoja, mości książę, strzępi koronki. Trochę one za bogate, jak na intendenta hrabiny. Wlałem trzy krople mego eliksiru w ranę i zamknęła się natychmiast.
— Ależ, panie, wszak pan nie możesz mieć więcej nad lat trzydzieści pięć?
— No, książę — rzekła hrabina — masz więc do czynienia z prawdziwym czarodziejem i musisz w niego uwierzyć.
— My, czarownicy — mówił Balsamo — zmieniamy postać i nazwisko, stosownie do epoki, w jakiej żyjemy. W roku 1725 nosiłem greckie jakieś miano. A teraz zechce mi pani hrabina powiedzieć, czem jej służyć mogę?... Może książę także sobie czego życzy?
— Przyszliśmy, hrabio, oboje, aby zasięgnąć twojej rady.
— Wielki to zaszczyt dla mnie, pani hrabino, skądże powzięłaś tę myśl?
— Przepowiednia twoja zawróciła mi zupełnie głowę, lubo wątpię, aby się kiedy spełnić miała.
— Nie trzeba nigdy wątpić o tem, co mówi nauka.
— Jakoś korona moja, panie hrabio, bardzo jest w tej chwili zachwiana; a to trudniejsza sprawa, niż zatamowanie krwi trzema kroplami eliksiru.
— Bo chodzi o obalenie ministra trzema potężnymi wyrazami... — rzekł Balsamo. — Czy zgadłem o co chodzi?
— Zgadłeś, hrabio. Cóż na to powie Mości książę?
— To taka bagatela, że niema się czemu wcale dziwić — rzekł Balsamo.
— O gdybyś, hrabio, znalazł jaki sposób...
— Na uleczenie choroby państwa?
— Chorujemy na Choiseul’a.
— I chcielibyście się państwo wyleczyć?
— Tak jest, wielki czarowniku.
— Musisz nam co na to poradzić, panie hrabio. Choćby dla własnej sławy.
— Gotów jestem służyć państwu, ale przedewszystkiem muszę wiedzieć, czy przed przyjściem tu do mnie, książę miał już jakie projekty?
— Miałem, panie hrabio. Jakto przyjemnie, gdy można czarownika nazywać hrabią; nie wychodzi się ze swej sfery.
Balsamo uśmiechnął się.
— Proszę być szczerym, książę.
— Z przyjemnością, na honor.
— Książę, pragniesz poradzić się o coś? Nie mówił mi o tem wcale — rzekła Dubarry.
— Mogłem to tylko powiedzieć do ucha samemu hrabiemu.
— Dlaczegóż to, Mości książę?
— Pani musiałabyś się zaczerwienić po uszy, hrabino.
— Mości książę, ciekawa jestem bardzo, mów proszę, choć się zaczerwienię, nie zważaj na to.
— Gotowaś mnie obić, hrabino, gdy powiem, co mam do powiedzenia.
— Nie nudź, książę, proszę cię.
— Otóż hrabio, rzecz to jest bardzo smutna, ale prawdziwa, króla bardzo trudno zabawić, stracił wszelką energję...
— To mnie wcale nie obraża mój książę.
— Dobrzeby zatem było, gdybyś hrabia, który posiadasz tak drogocenne eliksiry...
— Dał jakiś, któryby zdolny był wrócić królowi zdolność bawienia się?...
— Tak właśnie.
— To dzieciństwo, pierwszy lepszy szarlatan może zrobić to samo.
— A właściwość eliksiru poszłaby na rachunek wdzięków pani Dubarry.
— Książę! zawołała z gniewem Dubarry.
— Miał książę słuszność, że nie chciał o tem mówić — rzekł Balsamo — bo pani już się rumieni. Mojem zdaniem jednakże, to kwestja zupełnie podrzędna, król choćby dziesięć razy więcej kochał hrabinę, co jest rzeczą zupełnie niemożebną, nie porzuciłby jednak dla niej ministra, bo ten najzupełniej zawładnął jego umysłem.
— To prawda — rzekł marszałek. — Ale gdzież inny punkt oparcia?
— Mniemasz, książę, iż niema innego?
— Należałoby go znaleźć.
— Rzecz nie wydaje mi się zbyt trudną.
— Trzeba być czarownikiem, żeby móc tak powiedzieć.
— Chodzi tylko o to, aby przekonać króla, że pan de Choiseul go zdradza. Naturalnie w jego mniemaniu tylko, bo minister tego, co czyni, za zdradę nie poczytuje.
— A cóż on czyni takiego?
— Wiesz o tem równie dobrze jak i ja, hrabino, popiera opór parlamentu przeciw królowi.
— Tak; ale trzebaby wiedzieć, w jaki to sposób urządza.
— Przez agentów, podniecających członków parlamentu, a mających zapewnioną zupełną bezkarność.
— Jacy są ci agenci? Trzebaby przynajmniej wiedzieć ich nazwiska.
— Pani Grammont naprzykład. Wyjechała poto tylko, aby zaostrzyć i podtrzymać całą tę opozycję.
— Pewno, że nie po co innego — zawołała Dubarry.
— Tak, ale król uważa ten wyjazd za proste usunięcie się z dworu.
— To prawda.
— Jakże mu dowieść, że to pozór tylko?
— Trzeba oskarżyć panią de Grammont przed królem.
— Cóż z tego, że ją oskarżymy?
— Jeśli nie przedstawimy dowodów na potwierdzenie oskarżenia?
— A gdyby znalazły się na to dowody, czy sądzisz, hrabio, że Choiseul pozostałby na swojem miejscu?
— Pewno że nie!...
— Chodzi więc tylko o to, aby odnaleźć zdradę pana Choiseul i uzasadnić ją niezbitymi dowodami przed królem?
Marszałek śmiać się zaczął.
— Hrabia nie wątpi o niczem! Złapać Choiseula na gorącym uczynku!... Potrzebaby nielada zręczności. Szczwany to lis... mój hrabio.
Balsamo czekał cierpliwie, dopóki nie skończył książę.
— A teraz pomówmy poważnie i osądźmy.
— I owszem.
— Czy pan de Choiseul jest podejrzany o to, że popiera bunty parlamentu?
— To rzecz wiadoma. Ale dowodów na to niema....
— Czy pan de Choiseul nie przygotowuje wojny z Anglikami, w tym celu, aby więcej niż kiedykolwiek stać się niezbędnym królowi?
— Tak myślą powszechnie — ale dowody.
— Czy pan de Choiseul nie jest najzawziętszym wrogiem hrabiny Dubarry i czy nie stara się wszelkimi sposobami zrzucić ją z tego tronu, który jej przepowiedziałem.
— I to prawda, ale gdzież na to dowody? Gdybym choć tego dowieść mogła królowi... Ach! gdybym mogła!...
— Czegóż potrzeba na to?... Bagatelki.
— Drobnostki! — powiedział Richelieu, uśmiechając się szydersko.
— Gdybyśmy mieli, naprzykład, list jaki poufny — rzekł Balsamo.
— Tak, to drobnostka.. więcej nicby nie potrzeba.
— List pani de Grammont, nieprawdaż, panie marszałku? — mówił dalej hrabia.
— Czarowniku, kochany, drogi czarowniku wynajdź nam list taki. Od lat pięciu staram się o niego, wydałam już w tym celu z jakie sto tysięcy franków, ale dotąd nic podobnego dostać nie mogłam.
— Trzeba się było do mnie udać, pani hrabino.
— Jakto? — zapytała hrabina.
— Gdybyś się do mnie była udała...
— To co?
— Byłbym cię już oddawna wybawił z kłopotu.
— Pan?
— Ja.
— Czy już zapóźno, mój hrabio?
Balsamo uśmiechnął się.
— Nigdy nie jest zapóźno — odrzekł.
— O! kochany hrabio... — rzekła Dubarry, składając ręce błagalnie.
— Zatem, potrzeba listu.
— Tak.
— Od pani de Grammont?
— Jeśli to jest możliwe.
— Listu, któryby skompromitował pana de Choiseul w trzech punktach, o których mówiliśmy przed chwilą?
— Za taki list, hrabio, oddałabym moje oko.
— To byłoby za wiele, hrabino; tem więcej, że ten list...
— Że ten list?
— Dam ci darmo, hrabino.
Rzekłszy to, Balsamo, wyciągnął z kieszeni ćwiartkę papieru, złożoną we czworo.
— Co to jest? — zawołała Dubarry, pochłaniając papier oczami.
— Co to jest? — pytał Richelieu.
— List, którego sobie państwo życzycie.
Rozwinąwszy papier, Balsamo przeczytał, osłupiałym ze zdziwienia gościom, pismo, które już znamy.
W miarą jak czytał, Dubarry mieniła się na twarzy; gdy skończył, Richelieu zawołał:
— To prosta potwarz, my w to wierzyć nie możemy, mój hrabio.
— Nie, książę, to najwierniejsza kopja listu pani de Grammont, który w tej chwili został prawdopodobnie wręczony panu de Choiseul, w Wersalu, przez umyślnego posłańca.
— Czy pan prawdą mówi, panie Balsamo? — pytał niespokojnie Richelieu.
— Nigdy nie kłamię, panie marszałku.
— Czyżby księżna de Grammont mogła napisać list podobny?...
— Napisała go, panie marszałku.
— Mogłaż popełnić podobną nieostrożność?
— To nie do uwierzenia, ale mimo to jest prawdą.
Stary książę patrzył na panią Dubarry, która nie miała już nic do powiedzenia. Po krótkiem milczeniu, rzekła:
— Daruj mi, hrabio, ale tak samo, jak książę, nie mogę dać wiary, aby księżna de Grammont, kobieta rozumna, narażała się na takie niebezpieczeństwo, aby pisać podobny list do brata. Wreszcie, ażeby znać tak dokładnie to pismo, trzebaby go było przeczytać.
— A mając już raz w ręku tak nieoceniony dokument, czyż możnaby go się dobrowolnie pozbawiać?...
Balsamo spokojnie potrząsnął głową.
— Cóż mi zależy na tem, czy pan de Choiseul jest lub nie jest ministrem; ja nikogo z tych panów nie kocham, ani nienawidzę, pocóż miałbym zachowywać podobne dokumenty? Wreszcie nie mam zwyczaju odpieczętowywać cudzej korespondencji, czasami tylko, gdy mi się podoba, mogę sobie przeczytać list pod kopertą i pieczęciami. Przyszliście państwo do mnie, prosząc o przyjacielską radę, dałem ją wam. Wątpię, żebyście chcieli zaproponować mi zapłatę za to posiedzenie.
— Ależ hrabio — powiedziała Dubarry.
— Daję państwu radę i dowody w ręce — a państwo utrzymujecie, że są fałszywe.
— Ależ bo... bo... posłuchaj, hrabio.
— Oryginał tej kopji istnieje niezawodnie.
— Któż cię mógł o tem uprzedzić, panie hrabio? — zapytał Richelieu.
— W tem właśnie jest moja tajemnica; nie na to żyję i pracuję naukowo od trzech tysięcy siedmiuset lat, abym mógł i chciał w jednej chwili wszystkich z tem zaznajomić.
— Panie hrabio, psujesz przyjemne wrażenie, jakie sprawiłeś na mnie.
— Nie dbam o to wcale, czy mi książę wierzy lub nie, wszak nie szukałem cię, książę, na dzisiejszem polowaniu królewskiem.
— Hrabia ma zupełną słuszność, Mości książę.
— Nie gniewaj się na nas, panie Balsamo powiedz nam tylko choć słówko, jakim sposobem dowiadujesz się tak ważnych tajemnic?
— Uczynię to dla ciebie, hrabino — rzekł powoli Balsamo — tajemnicę tę objawił mi duch.
— Duch? — zawołali razem Richelieu i Dubarry — duch, który objawia ci wszystko?
— Wszystko co tylko chcę wiedzieć.
— Więc to duch powiedział ci, panie hrabio, że pani de Grammont pisała do brata?
— Ręczę ci pani, że duch mi to powiedział.
— To cudowne!
— Ale państwo w to nie wierzą — rzekł Balsamo.
— Nie, nie mogę temu wierzyć, mój hrabio, jakże chcesz, aby wierzyć takim dziwnym rzeczom?
— A uwierzylibyście mi państwo, gdybym wam powiedział, co w tej chwili robi posłaniec wiozący list do ministra od pani de Grammont?
— Może — odrzekła Dubarry.
— Uwierzyłbym — rzekł Richelieu — gdybym mógł na własne uszy posłyszeć owego ducha. Ale panowie czarownicy mają ten przywilej, że sami tylko glosy ich słyszą, że sami tylko widzą te nadzwyczajności.
Balsamo popatrzył na Richelieu’go, a wzrok miał tak dziwnie przenikliwy, że stary książę poczuł dreszcz od stóp do głowy.
— W istocie zachowuję dla samego siebie przywilej rozmawiania z duchami, lub oglądania rzeczy nadzwyczajnych, czasami jednak, gdy zdarza mi się sposobność, być w towarzystwie osób tak pięknych jak hrabina Dubarry, lub tak znakomitych, jak książę de Richelieu, otwieram skarbiec mój, aby się z niemi podzielić.... Czy bardzo pragnęlibyście państwo usłyszeć głos, który jest mojem natchnieniem?
— Bardzobyśmy chcieli go usłyszeć — rzekł Richelieu, ściskając pięści, aby powstrzymać drżenie.
— Bardzo — powtórzyła Dubarry, drżąc cała.
— A więc niebawem posłyszycie go państwo. W jakim języku chcecie państwo, aby przemówił?
— Po francusku — rzekła Dubarry — innego nie znam. A książę?
— Ja także. Da mi to sposobność przekonania się, czy djabli używają równie poprawnie naszego języka, jak mój przyjaciel Voltaire.
Balsamo podszedł z pochyloną głową do saloniku, który, jak wiadomo, stykał się ze schodami.
— Zamknę te drzwi, aby państwa zbytecznie nie narażać.
Dubarry pobladła, zbliżyła się do Richelieu go i wzięła go pod rąkę.
Balsamo, dotykając prawie drzwi od schodów, zwrócił się w stroną, gdzie przebywała Lorenza i zawołał donośnym głosem po arabsku:
— Czy słyszysz mnie ukochana? Jeżeli słyszysz, zadzwoń dwa razy.
Balsamo czekał na odpowiedź, patrząc uważnie na swoich gości, zasłuchanych i oczekujących, tem więcej, że żadne z nich nie zrozumiało słów jego.
Dzwonek dał się słyszeć po dwakroć.
Hrabina aż podskoczyła z kanapy, książę ocierał zimny pot z czoła.
— Skoro mnie słyszysz, podejdź do kominka, naciśnij sprężynę, ukrytą w prawem oku lwa rzeźbionego, a gdy drzwiczki się otworzą, przejdź do mego pokoju, potem zejdź po schodach i stań w pokoju, dotykającym tego w którym się znajdują.
Za chwilą leciuchny szmer oznajmił hrabiemu, że rozkazy jego zostały spełnione.
— Jakim pan przemawiasz językiem, panie hrabio? — zapytał Richelieu, zbierając się na odwagę — czy to język kabalistyczny?
— To zwykłe narzecze, używane przy wywoływaniu duchów.
— Obiecałeś nam, hrabio, że będziemy rozumieli.
— To, co duch odpowie, ale nie to, co ja będę mówił.
— Czy djabeł już się stawił?
— Czy obiecałem panu djabła?
— Zdaje mi się, że wywołuje się tylko djabła.
— Wszystko, co tylko jest duchem, wezwane być może.
— A więc ten duch, ta wyższa istota...
— Jest w tej chwili już w bliskim ze mną stosunku — rzekł Balsamo, wyciągając rękę w stronę obicia, poza którem były drzwi ukryte.
— Boję się — szepnęła Dubarry — a książę?
— Co prawda, wolałbym w tej chwili być pod Mahon lub Philippsburgiem.
Balsamo odezwał się posępnym i poważnym głosem, zwracając się do nich:
— Teraz kto chce się czego dowiedzieć, niech milczy i słucha.
I zwrócił się znów ku drzwiom ukrytym.

KONIEC TOMU SIÓDMEGO.



ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom VIII
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Kraków, Lwów, Poznań, Wilno, Gdańsk — Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“ Sp. Akc.
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer.



Drukarnia Leona Nowaka, Warszawa, Warecka 12



LXXXVI
DUCH

Nastąpiła chwila uroczystego milczenia, a potem zaraz Balsamo spytał po francusku.
— Jesteś tam?
— Jestem — odpowiedział głos czysty, srebrzysty, który, przechodząc przez drzwi i obicie, podobniejszym się stał do dźwięku jakiegoś metalu, niż do głosu ludzkiego.
— To zaczyna być bardzo zajmujące — szepnął książę, a co dziwniejsze, że bez żadnych zwykłych aparatów magicznych.
— To straszne — szepnęła Dubarry.
— Uważaj dobrze na to, o co pytać cię będę.
— Słucham duszą całą.
— Wiele tu jest ze mną osób w pokoju?
— Dwie.
— Jakie?
— Mężczyzna i kobieta.
— Przeczytaj w myśli mojej ich nazwiska.
— Książę de Richelieu i pani Dubarry.
— Dziwna rzecz! — szepnął książę.
— Jak żyję, nie widziałam nic podobnego — drżąc cała, rzekła, Dubarry.
— A teraz — rzekł Balsamo — przeczytaj pierwsze słowa listu, który trzymam w ręku.
Duch wykonał rozkaz. Książę i hrabina patrzyli na siebie zdumieni.
— Co się dzieje w tej chwili z tym listem?
— Jedzie.
— W którą stronę?
— Ku wschodowi.
— Czy jest daleko?
— O bardzo, bardzo daleko!
— Kto go wiezie?
— Człowiek, mający na sobie kurtę zieloną, na głowie czapkę skórzaną i grube buty na nogach.
— Pieszo jest, czy konno?
— Jedzie na koniu.
— Na jakim?
— Na srokatym.
— Gdzie go widzisz?
Nastąpiła chwila milczenia.
— Patrz! zawołał rozkazująco Balsamo.
— Jest na drodze wysadzanej drzewami.
— Na jakiej drodze?
— Nie wiem; wszystkie drogi podobne są do siebie.
— Jakto, czy niema na tej drodze jakiego słupa, napisu?
— Czekaj, czekaj, ciężki wóz mija się teraz z posłańcem, na wozie pełno ludzi, księży, wojskowych.
— Czy niema napisu na tym wozie? — zapytał Balsamo.
— Owszem, jest.
— Przeczytaj go.
— „Wersal“ napisano żółtemi literami.
— Porzuć ten wóz i idź za posłańcem.
— Już go nie widzę.
— Dlaczego już go nie widzisz?
— Bo tu skręca na bok droga.
— Zwróć się tą drogą, dogoń go.
— O! popędza strasznie konia, patrzy na zegarek.
— Co widać przed koniem?
— Długą aleję, wspaniałe budynki, duże miasto?
— Idź ciągle za posłańcem.
— Idę.
— I cóż?
— Pędzi ciągle, koń cały pianą pokryty; przechodnie oglądają się, skręcił w ulicę, stanął, zeskoczył z konia, puka do bramy pięknego pałacu.
— Teraz uważnie trzeba iść za nim.
Duch westchnął głęboko.
— Jesteś zmęczony?
— Okropnie.
— Niech natychmiast zniknie to znużenie, ja tak chcę!
— Ach!
— Czyś jeszcze zmęczony?
— Nie.
— Czy widzisz ciągle posłańca?
— Widzę, widzę, idzie po dużych kamiennych schodach. Przed nim lokaj w liberji błękitnej ze złotem. Przechodzą piękne złocone salony. Weszli do gabinetu. Lokaj otworzył drzwi i wyszedł.
— Co widzisz?
— Posłaniec się kłania.
— Komu?
— Kłania się człowiekowi, siedzącemu przed biurkiem; ten człowiek obrócony jest plecami do drzwi.
— Jak jest ubrany ten człowiek?
— Wystrojony jak na bal.
— Czy ma jakie ordery?
— Ma szeroką błękitną wstęgę przez piersi.
— Twarz jego?
— Nie widzę... Ach...
— Co się stało?
— Obrócił się.
— Jak wygląda?
— Oczy ma żywe, rysy nieregularne, zęby piękne.
— W jakim jest wieku?
— Od pięćdziesięciu... do... pięćdziesięciu ośmiu lat.
— To Choiseul — szepnęła Dubarry — Choiseul.
Marszałek skinął głową potakująco.
— Cóż dalej? — pytał Balsamo.
— Posłaniec wręcza list człowiekowi z niebieską wstęgą.
— Możesz mówić, księciu; to książę.
— Posłaniec oddaje list księciu — powtórzył duch posłuszny — list ten wyjął z torby skórzanej. Książę otwiera i czyta uważnie.
— Dalej?
— Bierze pióro, arkusz papieru i pisze.
— Pisze — szepnął Richelieu — żeby to można wiedzieć, co on pisze, to byłoby dobrze.
— Powiedz mi, co on pisze — rozkazał Balsamo.
— Nie mogę.
— Bo jesteś za daleko, wejdź do gabinetu, pochyl się nad jego ramieniem.
— Już jestem.
— Czytaj teraz.
— Pismo brzydkie, niewyraźne, urywane.
— Czytaj, rozkazuję.
Hrabina i Richelieu nie śmieli oddychać.
— Czytaj! — powtórzył groźnie Balsamo.
— Kochana siostro — odezwał się głos drżący.
— Odpowiedź — szepnęli razem Richelieu i Dubarry.
„Uspokój się, moja droga, wczoraj przeszedłem ciężkie chwile, ale to już minęło. Z niecierpliwością oczekuję jutra, bo już mam plan gotów; jutro ja gniewać się będę. Dobrze postąpiłaś, parlament, milord X., petardy doskonale.
Jutro, jak wyjdę od króla, dodam słów parę i odeślę ci przez tego samego posłańca“.
Balsamo, trzymając wyciągniętą lewą rękę, zdawał się z trudnością wyrywać każdy wyraz tajemniczemu głosowi, a prawą szybko pisał ołówkiem to, co pan de Choiseul, zamknięty w swoim gabinecie, kreślił od siostry.
— Już wszystko?
— Wszystko.
— Cóż teraz czyni książę?
— Składa we czworo papier i kładzie go do małego czerwonego pugilaresu, który wyjął z lewej kieszeni fraka.
— Słyszy pani? — zapytał Balsamo hrabiny, pozostającej w zupełnem osłupieniu.
— Cóż dalej?
— Odprawia posłańca i mówi do niego.
— Co mówi?
— Nie dosłyszałam końca: „O godzinie pierwszej przed bramą Trianon“. Posłaniec kłania się i wychodzi.
— Oznaczył posłańcowi godzinę, o której wychodzić ma od króla.
Balsamo skinął ręką, nakazując milczenie.
— Cóż, książę, uczyni teraz?
— Wstaje, trzyma w ręku list, który odebrał. Idzie prosto do łóżka, przechodzi pod ścianą, naciska sprężynę, otwiera żelazną szkatułkę, wrzuca w nią list i zamyka napowrót.
— O! — krzyknęli razem hrabina i książę — to cudowne, niepojęte!
— Czy już pani dowiedziała się wszystkiego, czego sobie życzyła — zapytał Balsamo.
— Panie hrabio — rzekła Dubarry — oddałeś mi usługę, którą radabym zapłacić ceną dziesięciu lat mego życia; nigdy dosyć odwdzięczyć ci się nie potrafię. Żądaj czego chcesz ode mnie.
— Pamiętasz, pani, że i tak mamy z sobą rachunki.
— Powiedz, powiedz mi, hrabio, czego żądasz.
— Nie nadszedł czas jeszcze, proszę pani.
— A więc, gdy nadejdzie, choćby miljon...
Balsamo uśmiechnął się.
— Hrabino — zawołał Richelieu — co my możemy dać takiemu człowiekowi! On, który ma taką władzę nad potęgami nadprzyrodzonemi, może wziąć, gdy mu się podoba, wszystko złoto i wszystkie brylanty z łona ziemi; łatwiej jest przecie widzieć w jej wnętrzu, niż czytać podobne tajemnice w sercach ludzkich.
— A więc chylę się przed tobą, hrabio, w mojej niemocy.
— Nie, hrabino, przyjdzie czas, że będziesz mogła spłacić mi dług zaciągniony.
— Hrabio — rzekł Richelieu — jestem pobity, zwyciężony przez ciebie. Wierzę...
— Jak święty Tomasz, po dotknięciu się palcem. To się nie nazywa uwierzyć, tylko zobaczyć.
— Nazywaj to, hrabio, jak ci się podoba, mam dla ciebie prawdziwe uwielbienie, a jeżeli kiedy przyjdzie chwila, że mówić o tem będą, to już słów lekceważenia nikt ode mnie nie usłyszy.
Balsamo uśmiechnął się.
— Pozwól mi pani, hrabino...
— Cóż takiego?
— Odprawić zwykłą formułą magiczną mego ducha, bo musi być bardzo strudzony.
— Proszę cię, hrabio.
— Balsamo zwrócił się ku drzwiom i rzekł po arabsku.
— Kocham cię, moja Lorenzo; wróć do twego pokoju, tą samą drogą, którą przyszłaś; ja tam za chwilę przyjdę do ciebie. Idź już, moja droga!
Duch odezwał się po włosku.
— Jestem bardzo znużona; spiesz do mnie, Acharacie.
— Zaraz idę.
I znów leciuchny szmer dał się słyszeć za ścianą.
Balsamo skłonił się swoim gościom poważnie, a ci opuścili jego mieszkanie, wsiedli do dorożki, którą przyjechali, tak pomieszani oboje, iż długo zdać sobie sprawy nie mogli z tego co słyszeli u czarownika.

LXXXVII
NIEŁASKA

Nazajutrz o godzinie jedenastej z rana, Ludwik XV przeszedł przez galerję swego mieszkania i zawołał głosem suchym:
— Panie de la Vrilliére!
Król był blady i poruszony, a im więcej chciał ukryć swoje uczucia, tem wybitniej malowały się one drganiem nerwowem na twarzy, tak zwykle spokojnej.
Grobowe milczenie zaległo wśród zgromadzonych dworzan. Był pomiędzy nimi i Jan Dubarry i Richelieu, obydwaj udający zupełny spokój i nieświadomość.
Książę de la Vrilliére zbliżył się i wziął z rąk króla kopertę zapieczętowaną.
— Czy książę de Choiseul jest w Wersalu? — zapytał król.
— Jest, Najjaśniejszy Panie, wrócił z Paryża wczoraj, o wpół do trzeciej po południu.
— Czy jest u siebie, czy też w pałacu?
— Jest w pałacu, Najjaśniejszy Panie.
— Proszę mu zanieść ten rozkaz.
Dreszcz przeszedł po zebranych dworzanach.
Pochylili głowy, jak kłosy w czasie burzy.
Król zmarszczył brwi i dumnym krokiem wszedł do swego gabinetu. Szedł za nim kapitan gwardji i komendant lekkiej jazdy.
Oczy wszystkich zwróciły się na pana de la Vrilliére, który, smutny i zakłopotany powierzoną sobie misją, pociągnął wolno przez podwórze pałacowe do mieszkania księcia de Choiseul.
Tymczasem wokoło starego księcia de Richelieu powstały gwarne rozmowy, jedne nieśmiałe, inne groźne i burzliwe. Marszałek udawał, że nie wie o niczem, ale mu nikt nie wierzył.
Gdy wrócił pan de la Vrilliére, otoczono go dokoła.
— I cóż? — pytano na wszystkie strony.
— Zaniosłem księciu rozkaz opuszczenia dworu.
— Wygnanie?
— Jak najformalniejsze.
— Sami osądźcie.
I książę de la Vrilliére powtórzył słowa, które dokładnie zachował w pamięci:
„Mój kuzynie, dajesz mi takie powody do niezadowolenia, że zmuszony jestem oddalić cię ze dworu. Naznaczam ci na miejsce wygnania Chanteloup, dokąd masz się udać w ciągu dwudziestu czterech godzin. Byłbym cię wysłał dalej, gdyby nie to, że żal mi pani de Choiseul, której zdrowie jest takie wątłe. Uważaj, abyś swojem postępowaniem, nie zmusił mnie do bardziej stanowczych kroków”.
— I cóż powiedział pan de Choiseul, gdyś mu doręczył ten rozkaz, panie de Saint-Florentin? — zapytał książę de Richelieu, unikając umyślnie nowego nazwiska i tytułu pana de la Vrilliére.
— Odpowiedział mi: „Jestem głęboko przekonany o przyjemności, z jaką doręczasz mi ten papier“.
— Biedny książę, to ci się dostało! — rzekł Jan Dubarry.
— Nie dziwmy się, panie hrabio!... — każdy musi krzyknąć, gdy mu taki kamień zleci na głowę.
— A wiesz pan, co on teraz robić zamyśla?
— Prawdopodobnie spełni rozkaz.
— Hum! — mruknął marszałek.
— Książę de Choiseul idzie! — zawołał Jan, który patrzył przez okno.
— Idzie tu? — zawołał la Vrilliére.
— Przepowiedziałem ci to, panie de Saint-Florentin.
— Przechodzi przez podwórze.
— Sam?
— Zupełnie sam, trzyma tekę swoją pod pachą.
— Boże wielki! czy miałaby się powtórzyć scena wczorajsza? — szepnął Richelieu.
— To nie byłoby tak bardzo zabawne — odparł Jan.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy u wejścia ukazał się książę de Choiseul i zmierzył spokojnym wzrokiem nieprzyjaciół, oraz tych, co się nimi stać mieli za chwilę w razie stanowczej niełaski.
Nikt nie spodziewał się tego, wszyscy stali zdumieni.
— Czyś tylko dobrze przeczytał, panie de la Vrilliére? — zapytał Jan.
— Najdoskonalej.
— I ośmiela się przyjść tutaj, odebrawszy list tej treści?
— Nie rozumiem tego, na honor!
— Król gotów go kazać wpakować do Bastylji!
— Toby wywołało skandal!
— Prawie mi żal starego.
— Patrzcie, wchodzi do króla! To nie do uwierzenia, naprawdę.
W istocie, pan de Choiseul, nie zwracając wcale uwagi na lekki opór, jaki stawiali mu zebrani panowie, wszedł do gabinetu Ludwika XV, który, ujrzawszy go, krzyknął ze ździwienia.
Książę trzymał w ręku przesłany sobie wyrok i okazał go królowi prawie z uśmiechem.
— Najjaśniejszy Panie, wczoraj Wasza Królewska Mość uprzedzić mnie raczył, że odbiorę rozkaz tej treści, odebrałem go w tej chwili.
— Tak, panie.
— Przychodzę zatem po ustne potwierdzenie, bo mi to Wasza Królewska Mość wczoraj zalecić raczył.
— Tym razem rozkaz jest stanowczy.
— Taki rozkaz, wiernemu, przywiązanemu słudze? Być że to może, Najjaśniejszy Panie?
— Przywiązany sługa nie każe grać panu swemu śmiesznej roli.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział wyniośle książę — urodziłem się dość blisko tronu i znam jego majestat.
— Nie chcę cię długo nudzić — rzekł król — i w krótkich słowach opowiem ci twoją winę: wczoraj w Wersalu, w swoim gabinecie, odebrałeś list od pani de Grammont, przysłany przez umyślnego posłańca.
— Czy wzbronioną jest korespondencja pomiędzy bratem a siostrą, Najjaśniejszy Panie?
— Poczekaj, książę, wiem, co było w tym liście.
— Najjaśniejszy Panie!
— Oto jest jego zawartość, przepisałem własną ręką, czytaj książę — rzekł król, podając kartkę.
— Najjaśniejszy Panie!...
— Nie zaprzeczaj; list ten schowałeś do szkatułki żelaznej, znajdującej się za twojem łóżkiem.
Książę de Choiseul zbladł śmiertelnie.
— To jeszcze nie koniec — rzekł król — odpowiedziałeś pani de Grammont i wiem coś jej napisał. Ten list znajduje się obecnie w twojej tece ministerjalnej, miałeś dodać do niego dopisek po wyjściu ode mnie. Widzisz, że jestem dobrze powiadomiony o wszystkiem. Nieprawdaż?
Pot zimny oblał czoło księcia, skłonił się nisko i wyszedł z gabinetu, zataczając się, jakgdyby rażony apopleksją.
Chłodne, świeże powietrze, otrzeźwiło go trochę.
Zapanował nad sobą; przeszedł przez galerję, z głową do góry wzniesioną, wrócił do swego mieszkania i pochował lub popalił niektóre papiery.
W kwadrans później wsiadł do karety i wyjechał z zamku.
Złożenie z urzędu Choiseul’a wstrząsnęło całym krajem, jak uderzenie gromu.
Parlament, podtrzymywany jego tolerancją, ogłosił, że kraj utracił swoją najsilniejszą podporę. Arystokracja lubiła ministra, jako jednego ze swoich, duchowieństwo, nieraz w trudnych razach znajdujące w nim opiekę, żałowało go także, encyklopedyści podnieśli krzyk, bo Choiseul był osobistym przyjacielem Voltaire’a i popierał jego wydawnictwo.
Lud nawet, słysząc utyskiwania wszystkich stanów, chociaż zarówno nienawidził wszystkich, manifestował także swoje nieukontentowanie; powiedziano mu bowiem, że będzie teraz musiał płacić jeszcze więcej na faworytę i faworytów faworyty królewskiej, którzy zastąpią złożonego z urzędu ministra.
Pan de Choiseul był złym ministrem, ale umiał osłaniać swoje czynności pozorami cnoty, patrjotyzmu, bezinteresowności.
Cały Paryż wyległ na ulicę aby go, wyjeżdżającego do Chanteloup, przeprowadzić do rogatek.
Największy tłum był przy rogatce de l’Enfer, prowadzącej na gościniec turyngeński.
Na parę godzin musiano wstrzymać ruch kołowy, aby uniknąć wypadku.
Gdy de Choiseul wydostał się za rogatki na drogę, towarzyszyło mu zgórą sto karet.
Okrzyki i westchnienia popłynęły za nim.
Książę de Choiseul, zanadto dobrze znał świat i ludzi, aby nie zrozumieć, że powodem tej demonstracji nie tyle był żal za nim, ile obawa tych, którzy mieli po nim nastąpić.
Zaledwie kilkaset kroków odjechał, gdy kareta, pędem jadąca w przeciwną stronę, tylko co nie wpadła na niego. Pocztyljon zatrzymał konie, a w oknie ukazała się głowa jadącego. Był nim książę d’Aiguillon; skłonił się uprzejmie ministrowi, po którym pragnął otrzymać tekę.
Jedna ta chwila zatruła Choiseul’owi cały triumf odjazdu. Posmutniał i zasunął się w głąb powozu.
Ale, jakgdyby chcąc mu wynagrodzić doznaną przykrość, nadjechał powóz dworski, w którym siedziała następczyni tronu z damą honorową, panią de Noaille i Andreą de Taverney na przedzie.
Pan de Choiseul zaczerwienił się z radości, wychylił głowę z powozu i złożył ukłon głęboki.
— Żegnam Waszą Wysokość!... — rzekł głosem urywanym.
— Dowidzenia, panie de Choiseul!.. — odpowiedziała wielka księżna, darząc go uprzejmym uśmiechem, wolnym od wszelkiej etykiety.
— Niech żyje pan de Choiseul! — zawołał po tych słowach Marji-Antoniny, głos jakiś pełen zapału.
Na dźwięk tego głosu Andrea de Taverney odwróciła głowę.
— Na bok! na bok! — wołali słudzy wielkiej księżny i między innymi usunęli Gilberta, który stał, zapatrzony na damy, jadące w powozie.
On to zawołał: „Niech żyje pan Choiseul“.

LXXXVIII
KSIĄŻĘ D‘AIGUILLON

Podczas, gdy przyjaciele żegnali odjeżdżającego na wygnanie ministra, w Luciennes panowała niczem niezmącona radość.
Pani Dubarry była już teraz bożyszczem, przed którem chyliły się wszystkie głowy, w jej rękach jak na teraz, spoczywały losy Francji.
Wieczorem te same powozy, które przeprowadzały ministra do rogatek, pędziły z pośpiechem do pałacyku faworyty.
Ale pani Dubarry miała także swoją policję; szanowny jej braciszek wiedział dokładnie, kto żegnał przyjaźnie Choiseul’a. Żaden z takich nie został przyjęty przez hrabinę, obdzielającą najuprzejmiejszemi uśmiechy wiernych sobie sprzymierzeńców.
Gdy rozjechał się tłum dworzan i pozostali sami tylko wybrani, Richelieu rzekł do hrabiny:
— To dzień prawdziwie szczęśliwy, szanowna pani.
— Ale trzeba przyznać, że hrabia Balsamo, czy Fenix, czy jak go tam zechcesz zresztą nazywać, mój książę, jest najznakomitszym człowiekiem naszej epoki. Jakto dobrze, że nie palą teraz czarowników. To byłaby wielka szkoda.
— O tak, tak hrabino, to wielki człowiek!...
— A jest przytem i bardzo pięknym mężczyzną. Wiesz, książę, on mi się podoba.
— Przestań, hrabino, bo zacznę zazdrościć i zrobię ci scenę! — rzekł, śmiejąc się Richelieu.
Coby to był za niebezpieczny minister policji z tego czarownika?...
— Myślałam już o tem ale to niepodobna.
— Dlaczego, hrabino?
— Bo jakby przy nim wytrzymał który kolega?
— Jakto, hrabino?
— Wiedziałby o każdym wszystko, patrzałby ciągle w karty każdego...
Richelieu zaczerwienił się okrutnie.
— Hrabino — rzekł — chciałbym zostać jego kolegą, chciałbym aby nieustannie śledził grę moją, mogłabyś być pewną, że widziałby zawsze waleta kierowego u stóp damy i króla.
— Jesteś pełen dowcipu, mój książę, ale pomówmy trochę o naszem ministerjum. Czy zawiadomiłeś, książę, swojego siostrzeńca?
— D’Aiguiillon jest już w Paryżu, u rogatek rozminął się z powozem Choiseul’a, zdaje się, że jest to dla niego dobrą wróżbą.
— Istotnie. Kiedyż tu będzie?
— Czeka tylko na rozkazy twoje, hrabino. Uważał za stosowne, żeby go tu tak zaraz nie widziano.
— Poślijże, książę, po niego, bo jesteśmy sami.
— Jesteśmy w zupełnem porozumieniu ze sobą, nieprawdaż, hrabino?
— W jak najzupełniejszem, mój książę; mówiliśmy tedy, że wolisz wojnę niż dochody; czy tak? A może życzysz sobie marynarkę.
— Wolę wojnę, hrabino; znam się na tem najlepiej i tu najodpowiedniejszym być mogę.
— Dobrze, pomówię o tem z królem. Czy masz, książę, jakie antypatje?
— Do kogo?
— Może do kogo z tych, którzy mają być twymi kolegami, możnaby usunąć takiego.
— Jestem nadzwyczaj zgodny i łatwy w pożyciu. Ale pozwól, hrabino, poślę po mego siostrzeńca, jeżeli przyjąć go raczysz.
Richelieu zbliżył się do okna i dał znak swemu lokajowi, a ten pędem wybiegł za bramę.
Zaczęto oświecać salony, turkot powozu dał się słyszeć, Dubarry, pospieszyła do okna.
Stary marszałek uśmiechnął się do siebie.
— Dobrze nam tu będzie obydwum, zdaje się, że i wuj i siostrzeniec bardzo są dobrze widziani.
Otwarły się drzwi salonu i oznajmiono przybycie księcia d’Aiguillon.
Był to niezwykle piękny mężczyzna; jakkolwiek pierwsza jego młodość już minęła, postawa szlachetna, układ wytworny, strój pełen dobrego smaku — niezaprzeczoną dawał mu wyższość nad najmłodszymi.
Czoło wolne od zmarszczek, pięknie sklepione, znamionowało myśl głębszą, głowę trzymał wysoko i dumnie, wyraz twarzy miał smutny i zamyślony.
Piękne ręce, o arystokratycznych kształtach, miał tak białe, że nawet koronki mankietów zaćmić ich nie mogły. W całej postaci malowała się tkliwość poety, wyniosłość wielkiego pana i muskularność muszkietera. Te trzy typy, złączone razem, w jednej osobie, musiały wywrzeć wrażenie na pięknej hrabinie.
Przez dziwny zbieg okoliczności, dwoje tych ludzi nie spotkało się było jeszcze dotąd u dworu, pomimo, że Dubarry panowała już na nim od tak dawna. Dawniej, kiedy jeszcze nie nosiła ani tego nazwiska, ani tytułu hrabiny, lecz była tylko śliczną istotką, uśmiechniętą i kochaną przez mnóstwo młodych ludzi, bogatych i dorodnych, w ich liczbie był także i książę d’Aiguillon. I on, za przykładem innych, układał rymy na cześć pięknej Joasi, i nazywał ją aniołem, parafrazując jej nazwisko rodzinne na: l’ange; ale gdy stary król, pod przybranem nazwiskiem barona de Genesse, zaczął rywalizować z całą świetną młodzieżą, panna Lange zamknęła drzwi dawnym swoim gościom, a książę d’Aiguillon wyjechał do Bretonji. Rozstali się nie zawiązawszy żadnego serdeczniejszego stosunku, pomimo niezaprzeczonej wzajemnej sympatji.
Pani Dubarry niewiele zajmowała się początkowo zniknięciem pana d’Aiguilon, ale gdy upływały lata, a on się nie zgłaszał, osądziła, że był człowiekiem wielkiego serca i rozumu.
Bo przeszłość pani Dubarry nieraz wielkiego nabawiała ją kłopotu, a raz nawet była powodem skandalu, gdy jakiś prosty muszkieter zgłosił się, aby odnowić dawne stosunki.
Z niecierpliwością też oczekiwała przybycia księcia, chcąc się przekonać, czy był do tego stopnia delikatny, czy też nie wiedział poprostu, z kim miał do czynienia.
Książę wszedł; ukłonił się i zatrzymał chwilę.
Richelieu powstał, wziął go za rękę, a przedstawiając pani Dubarry, rzekł:
— Książę d’Aiguillon, hrabino, nie przedstawiam ci go jako mego siostrzeńca, ale jako twego najwierniejszego sługę.
Hrabina popatrzyła badawczo na swego gościa, ale nie dojrzała najlżejszej zmiany na jego twarzy. Pochylony przez chwilę, podniósł książę na faworytę wzrok spokojny i pełen szacunku.
— Książę de Richelieu jest moim przyjacielem, czy mogę mieć nadzieję, że i siostrzeniec jego zechce mieć także dla mnie trochę życzliwości? — odezwała się Dubarry.
— Będę się usilnie starał zasłużyć sobie na względy pani hrabiny — odpowiedział książę d’Aiguillon z ponownym ukłonem.
— Podobno dość książę wycierpiałeś w Bretonji?... — zapytała hrabina.
— O, bardzo wiele, ale to jeszcze nie koniec — odpowiedział d’Aiguillon.
— Ja sądzę, że tam już wszystko teraz skończone, a tu, książę, może być bardzo panu de Richelieu pomocny.
D’Aiguillon spojrzał zdziwiony na swego wuja.
— Widzę, że panowie nie mieliście jeszcze czasu porozumieć się z sobą; pozostawiam was zatem samych, a proszę dom mój uważać za własny.
Rzekłszy to, wyszła z pokoju.
Obok buduaru, w którym pozostał Richelieu ze swoim siostrzeńcem, był gabinecik chiński, ulubione miejsce posiedzeń króla, z panią Dubarry.
Od buduaru przedzielała go ściana, tak cienka, iż można było dokładnie słyszeć wszystko, co mówiono obok. Dubarry chciała skorzystać ze sposobności, chciała dowiedzieć się o rzeczywistych zamiarach obu panów. Ale Richelieu znał tajemnicę, i, zamiast dać się w pole wyprowadzić, postanowił wyzyskać rozmowę na swoję korzyść.
Siadłszy obok siostrzeńca, zaczął:
— Widzisz, jak tu jestem dobrze widziany.
— Widzę to, wuju.
— Miałem szczęście zaskarbić sobie łaski tej ślicznej kobiety, uważanej za królowę, i można powiedzieć, będącej nią w istocie.
D’Aiguillon skinął głową, potakująco.
— Pani Dubarry — mówił dalej Richelieu, — obiecała mi wyrobić tekę ministerjalną.
— Wszak ci się ona należy, wuju.
— Nie wiem, czy mi się należy, ale jeśli ją otrzymam, chciałbym się zająć tobą, mój drogi.
— Dziękuję księciu, dałeś mi już nieraz dowody swojej o mnie pamięci.
— Czy nie masz czego na myśli, d’Aiguillon?
— Jak na teraz, o niczem nie myślę, dość mi będzie, gdy zdołam uratować mój tytuł para Francji i księcia, gdyż parlament domaga się, aby mnie zdegradowano.
— Czy możesz liczyć na jakie poparcie?
— Na żadne, wuju.
— To byłbyś przepadł napewno, gdyby nie ta szczęśliwa okoliczność.
— Napewno.
— Mówisz spokojnie, jak filozof... Ale ja też nie oszczędzam cię wcale i mówię z tobą nie jak wuj kochający, ale jak minister.
— Rozczula mnie, kochany wuju, twoja dobroć.
— Rozumiesz przecie, że jeżeli wezwałem cię z takim pośpiechem, to dlatego tylko, że chcę ci dać świetne stanowisko. Czy zastanawiałeś się kiedy nad rolą, jaką grał de Choiseul przez lat dziesięć?...
— Pozycja jego była bardzo piękna.
— Tak była piękną dopóty, dopóki żył zgodnie z panią de Pompadour i, póki przy jej pomocy, rządził królem, ale stała się bardzo smutną, gdy pokłóciwszy się z panią Dubarry, został skazany na wygnanie i otrzymał rozkaz wyjazdu w przeciągu dwudziestu czterech godzin... Nic nie odpowiadasz?...
— Słucham wuja i staram się zrozumieć do czego zmierzasz.
— Podoba ci się pierwsza rola Choiseul’a?
— Naturalnie.
— A więc, mój drogi, ja postanowiłem grać tę pierwszą rolę.
D’Aiguillon, zwrócił się nagle do wuja:
— Czy nie żartujesz tylko sobie wuju?
— Dlaczegóż to za żarty uważasz?...
— Jakto, chcesz zostać kochankiem pani Dubarry?
— To byłoby zawiele, widzę jednak, żeś mnie zrozumiał. Choiseul był bardzo szczęśliwy, rządził królem i jego faworytą; kochał się podobno w pani de Pompadour... A dlaczegóżby nie?... Widzę twój uśmiech szyderski, patrzysz młodemi oczami na moją twarz pomarszczoną, oczy zagasłe i ręce kościste, które kiedyś były tak piękne i mówisz sobie, że czas na miłość minął już dla mnie bezpowrotnie. Powiem ci prawdę, że w tym razie liczyłem na pomoc twoją, liczyłem, że ty mi pomożesz do odgrywania roli Choiseul’a.
— Ależ, wuju!...
— Wiem, że nie mogę być kochanym przez panią Dubarry, a jednak mógłbym kochać do szaleństwa tę kobietę, gdyby....
D’Aiguillon zmarszczył czoło.
— Ale — mówił dalej Richelieu, — zrobiłem sobie plan znakomity; wiek mój pozbawia mnie możności grania tej roli, a więc mogę się wyręczyć....
— Czy tak?... — rzekł d’Aiguillon.
— Ktoś z moich może pokochać panią Dubarry... Śliczna to przecie, kobieta!... Może ty, mój drogi....
— Ja? — zawołał d’Aiguillon — ależ to szaleństwo, mój wuju.
— Dlaczegóż to ma być szaleństwem? Zamiast podziękować mi za radę, ty w ten sposób się odzywasz?... Poznałeś ją, przyjęła cię uprzejmie i nie zakochałeś się w niej odrazu.... nie zapragnąłeś być przez nią kochanym?... Nie poznaję w tobie krwi mojej.
— Wuju — odrzekł d’Aiguillon — pojmuję że plan twój jest znakomitym, że godzien jest człowieka, tak jak ty, pełnego dowcipu... Istotnie rządziłbyś wtedy jak Choiseul, a ja byłbym ci w tem bardzo pomocny. Zapomniałeś tylko o jednej rzeczy, wuju....
— O czem? — zawołał Richelieu niespokojnie. Czy ci się nie podoba pani Dubarry?... Ależ to być nie może, trzebaby być warjatem....
— Wcale nie o to chodzi, mój wuju — odparł d’Aiguillon, jakgdyby był pewnym, że ani jedno jego słowo nie będzie straconem dla uszu pani Dubarry. — Pani Dubarry, którą dziś widziałem po raz pierwszy, jest cudnie piękną kobietą i mógłbym ją pokochać szalenie....
— Więc o cóż ci chodzi?
— Jestem pewny, że pani Dubarry nie pokocha mnie nigdy. Bo i skądże przyszło ci do głowy, mój wuju, aby ten cud piękności, otoczony kwiatem świetnej młodzieży dworskiej, mógł zająć się mną, com już dawno przeżył wiek młodzieńczy, mną, którego kłopoty i zgryzoty polityczne, postarzały i pochyliły ku ziemi. Gdybym przynajmniej, za młodości mojej, znał był panią Dubarry, mogłaby mnie zachować w pamięci takim, jakim byłem wtedy, ale i na to nawet liczyć niepodobna. Wierz mi wuju, porzuć ten projekt, bo on nigdy urzeczywistnić się nie może.
D’Aiguillon z takim zapałem wypowiedział tę całą przemowę, że Richelieu zagryzł sobie usta i pomyślał:
— Mój siostrzeniec rozumniejszy jest, niż myślałem, trzeba się z nim pilnować; musi się domyślać, że go tam słuchają z uwagą. Tymczasem pani Dubarry połykała każde jego słowo, upajała się wyznaniem księcia d’Aiguillon, podziwiała jego delikatność, dzięki której, nawet przed wujem nie zdradził tajemnicy dawnej ich znajomości, i powiedziała sobie, że musi być bardzo głęboko i szczerze kochaną.
— Odmawiasz mi zatem? — zapytał Richelieu.
— Nie podejmuję się zadań niemożliwych.
— Spróbuj przynajmniej, mój drogi.
— W jaki sposób?
— Widywać będziesz codzień hrabinę, staraj się jej podobać.
— Dla interesu? Za nic, mój wuju, gdybym popełnił coś podobnego, wstydziłbym się sam siebie, uciekłbym na kraj świata.
Richelieu pomyślał sobie:
— Udało się wszystko jak najlepiej!...
W tem turkot kilku zajeżdżających powozów dał się słyszeć w podwórzu i kilka głosów zawołało: „Król“!
— Uciekam, bo nie chcę, aby mnie tu król zastał — powiedział Richelieu, zmierzając ku drzwiom.
— A ja? — zapytał książę d’Aiguillon.
— Ty, to co innego, pozostań, trzeba żeby cię król zobaczył. A pamiętaj, pilnuj dobrze swoich interesów.
Wypowiedziawszy to, Richelieu zniknął, rzuciwszy jeszcze na pożegnanie siostrzeńcowi:
— Bądź u mnie jutro!

LXXXIX
KRÓL

Książę d’Aiguillon pozostał sam. Rozumiał doskonale, o czem mu wuj jego mówił, wiedział czego chciała pani Dubarry, a nadewszystko pojął, że mu przyjdzie wkrótce grać niepoślednią rolę.
Marszałek nie był człowiekiem, któryby pozwolił zbyt długo błyszczeć komukolwiek, choćby nawet tym „kimkolwiek“ był jego własny siostrzeniec.
Król przybywał rzeczywiście. Paziowie otworzyli już drzwi wchodowe, a Zamor, ze zwykłym uśmiechem, prosił monarchę o cukierki; co prawda, ta poufałość często dobrze dawała się we znaki biednemu afrykaninowi, bo Ludwik XV, w dowód największej łaski, targał go porządnie za uszy. Król wszedł wprost do chińskiego gabinetu; książę przekonał się, że hrabina słyszała doskonale rozmowę jego z marszałkiem, skoro on słyszy nietylko każde słowo, ale nawet westchnienia osób znajdujących się w sąsiednim pokoju.
Jego królewska mość, zdawał się być niezmiernie znużonym. Atlas był mniej zapewne wyczerpanym po dwunastogodzinnem podpieraniu słońca swemi barkami. Ludwik XV lubił podziękowania, hołdy i pieszczoty, a pani Dubarry nie zaniedbywała niczego, aby dogadzać jego słabostkom. Zaczepiła naprzód o politykę; była w tej chwili tak pewną siebie, iż nic jej nastraszyćby nie potrafiło.
— Najjaśniejszy Panie — rzekła — zniszczyłeś, to dobrze; poniżyłeś, to świetnie; ale teraz trzeba odbudować.
— O, już wszystko w porządku — odparł król niedbale.
— Ministerjum już ustanowione?
— Naturalnie.
— Doprawdy? Tak prędko?
— Och jakaż kobieca logika! Czyż nie mówiłaś sama przed kilku dniami, że, zanim się wyrzuci kucharza, trzeba mieć już w pogotowiu innego?
— Proszę!... któż wchodzi w skład tego nowego gabinetu?
Król przybliżył się do Dubarry i usiadł przy niej na kanapce.
— Doprawdy, hrabino, mówisz takim tonem, jakbyś znała już członków tego ministerjum. A może ci się nie podobają? Może masz swych protegowanych?
— A gdyby tak było?
— Na serjo?... zdumiewasz mnie, moja piękna.
— Czy mi nie wolno?
— Och, hrabino, ja jestem królem, no... ale mniejsza... proszę, wymień mi tych swoich kandydatów.
— Naprzód ja się chcę dowiedzieć...
— Dobrze, pytaj zatem.
— Kto objął marynarkę, na miejsce pana de Praslin?
— Ktoś zupełnie świeży, zachwycający człowiek, egzemplarz, który nigdy nie widział morza. Świetny pomysł!
— Któż taki?
— Zgadnij...
— Trochę to trudno, nie zgadnę.
— Członek parlamentu, moja droga, pierwszy prezes parlamentu w Besançon.
— Pan de Boynes?
— Właśnie, sapristi! domyślną jesteś, hrabino. Znasz go?
— Naturalnie, ciągle przecież zajmuję się polityką. No, no! ależ on niema o tem pojęcia.
— Tem lepiej. Jego poprzednik, dlatego że się znał za dobrze, rujnował nas tą świadomością rzeczy.
— A kto obejmuje tekę finansów? Finansista?
— Bynajmniej, wojskowy.... Ci finansiści dokuczyli mi już za bardzo.
— Boże wielki. A kto mianowany ministrem wojny?
— Finansista Terray; zobaczysz, że znajdzie on niedokładności we wszystkich rachunkach Choiseul’a. Coprawda, miałem ochotę nadać ten tytuł filozofowi, człowiekowi bez skazy....
— Filozofowi?.... Może Voltaire’owi?...
— Prawie.... Kawalerowi du Muy.... Katon to prawdziwy....
— Ale cóż?
— Wezwany, przybył natychmiast i był niezmiernie uszczęśliwiony; ale dobry, czy zły mój genjusz, podsunął mi myśl zaproszenia go dziś do Luciennes na kolację; — de Muy, odpowiedział mi krótko i węzłowato, coś w tym rodzaju: „Dla króla, gotów jestem poświęcić życie każdej chwili, ale pani Dubarry, służyć ani mogę, ani chcę“.
— Fi donc, to dopiero filozof.
— Naturalnie, odebrałem mu w tej chwili nominację i poszedł sobie z Bogiem. Ludwik XIV byłby śmiałka bez skrupułu wtrącił do Bastylji. Ale ja jestem Ludwikiem XV, i.... nie ja smagam parlament, ale mną parlament rządzi.
Hrabina uściskała swego królewskiego kochanka.
— Ciekaw jestem, co też powiedzą na tę zmianę? Terray, jest niecierpiany.
— A kto został ministrem spraw zagranicznych?
— Twój znajomy — Bertin.
— Bertin?... Bertin?... nie, ja nie znam żadnego Bertina.... Coprawda, nie widzę w tym składzie ani jednego dobrego ministra.
— Doprawdy?... Przedstaw mi zatem swych kandydatów.
— Mam tylko jednego.
— Wymień go już raz nareszcie, bo wahasz się jak widzę....
— Marszałek.
— Jaki marszałek? — zapytał, krzywiąc się, król.
— Książę de Richelieu.
— Ten stary?... Ta zmokła kura?!...
— Czy zwycięzcę z Mahon można nazwać zmokłą kurą?...
— Człowiek niemoralny, prześladowca wszystkich kobiet.
— Ależ...
— Proszę cię nie wspominaj mi nigdy o Richelieu’em, to zmora co mnie prześladuje. Jeszcze co!... Richelieu!... Samo to nazwisko jest mi wstrętnem!...
— Nienawidzisz ich?
— Kogo?
— Książąt de Richelieu?
— Nie znoszę.
— Wszystkich?
— Bez żadnego wyjątku. Są inni, którzy zasługują na daleko większe względy, ot książę de Frousac naprzykład.
— A jednak ktoś z rodziny Richelieu... który, coprawda, nie nosi ich nazwiska...
— Mówisz o d’Aiguillon?
— Może...
— Tego powinienem nienawidzić bardziej jeszcze, chociaż przyznaję, że śmiały i odważny...
— To człowiek prawdziwie rozumny! — dodała pośpiesznie hrabina.
— I zasługuje w zupełności na miano para Francji?...
— W zupełności. Użyj go królu...
Ludwik XV spojrzał ze zdumieniem na faworytę.
— Skąd ci coś podobnego na myśl przychodzi?... Wogóle nie pojmuję, dlaczego, gdy cały dwór, gdy kraj nawet cały, radzi mi abym wygnał księcia, ty go bierzesz w opiekę?
Pani Dubarry skrzyżowała ręce na piersiach.
— Przed chwilą nazwałeś Richelieu’go zmokłą kurą, a mnie się zdaje, że ten epitet należy się właśnie tobie.
— Hrabino!...
— Hm... Wasza Królewska Mość dumny jest, jak widzę, z odprawy danej Choiseul’owi.
— Spodziewam się; wcale to nie łatwa była sprawa.
— Bezwątpienia, ale teraz boisz się znowu...
— Ja?...
— Tak mi się zdaje. Czego-żeś dokazał odprawiając Choiseul’a?
— Dałem policzek parlamentowi.
— Wypoliczkuj-że go zatem porządnie, Najjaśniejszy Panie. Parlament uwielbiał Choiseul’a, oddaliłeś go; parlament nienawidzi księcia d’Aiguillon, weź-że go w swoją opiekę.
— Nie oddalam go przecież.
— To mało.. Żądam nagrody dla tego, który poświęcił majątek i honor w twojej obronie.
— I życie nawet, to prawda, bo pewnego pięknego poranku, ukamienują go wraz z twym protegowanym Maupeau.
— Mój królu!...
— Skąd-że tak palisz się dla tego d’Aiguillon!...
— Żarty!.. po raz pierwszy był mi dziś przedstawiony.
— Zatem... to szczere przekonanie twoje?... Szanuję przekonania cudze, bo sam żadnych nie posiadam.
— Zrób cośkolwiek dla Richelieu’go, przez pamięć na d’Aiguillon’a, jeżeli dla pierwszego nic zrobić nie chcesz.
— Dla Richelieu’go!... nic a nic.
— Zatem dla księcia d’Aiguillon?...
— Może myślisz o jakiej tece dla niego?... W tej chwili jest to niepodobieństwem.
— Przyznaję... ale później. Pomyśl królu, człowiek to wpływowy, człowiek czynu, w d’Aiguillon’ie, Tarray’u i Maupeau, zdobędziesz trzech wiernych cerberów. Przytem... twoje ministerjum dzisiejsze, to zabawka bardzo nietrwała.
— Mylisz się, hrabino, za trzy miesiące ręczę...
— No, więc po trzech miesiącach; trzymam cię królu za słowo, ale to przyszłość, która mnie mało obchodzi, bo ja żyję teraźniejszością.
— Ja tak samo. Cóż więc chcesz nareszcie?
— Zrób księcia d’Aiguillon komendantem lekkiej kawalerji...
— Mniejsza o to... zostanie tym komendantem.
— Dziękuję ci, najdroższy... — powiedziała Dubarry i złożyła serdeczny pocałunek na ustach Jego Królewskiej Mości, Ludwika XV.
— A teraz, hrabino, każ-no podawać kolację.
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie, ale nic nie przygotowano. Służba moja bawiła się i zapomniała o wszystkiem.
— Jadę więc do Marly i zabieram cię ze sobą.
— Niepodobna... głowa mnie boli szalenie.
— Migrena?
— Nielitościwa.
— Połóż się natychmiast, biedaczko.
— Usłucham tej rady.
— Zatem adieu.
— Do widzenia.
— Wyglądam w tej chwili na Choiseul’a — wyrzucasz mnie...
— Z tą różnicą, że cię pieszczę, ściskam, uwielbiam...
Mówiąc to, czarująca kobietka posuwała króla ku drzwiom i w końcu Ludwik XV znalazł się za drzwiami; pani Dubarry, sama oświecała schody, trzymając zapalony kandelabr w ręce.
— Hrabino — odezwał się król, zstępując z ostatniego stopnia.
— Słucham, Najjaśniejszy Panie.
— Żeby nam tylko nie umarł ten biedny marszałek.
— Dlaczego?
— Ano z radości, że posiędzie tekę ministerjalną.
— O, niegodziwcze! — Pogroziła mu na nosku. Otrzymawszy jeden jeszcze ostatni całus, Ludwik XV odjechał w najlepszym humorze. Zupełnie kontent był z siebie.
Gdy pani Dubarry wróciła do buduaru, zastała księcia d’Aiguillon, klęczącego ze złożonemi rękami. Zaczerwieniła się cała.
— Przegrałam niestety, biedny marszałek; powiedziała.
— Słyszałem wszystko. Dzięki ci, hrabino, dzięki.
— Zrobiłam to tylko, com była powinna — odparła słodko faworyta. — Ale podnieś-że się, książę, bo gotowam myśleć, iż posiadasz doskonałą pamięć i spryt nadzwyczajny.
— Być może. Jestem twym najwierniejszym sługą, hrabino.
— Przedewszystkiem bądź wiernym królowi; jutro proszę złożyć podziękowanie Najjaśniejszemu Panu. Ale wstańże pan, bardzo proszę.
Podała mu rękę, którą d’Aiguillon ucałował z szacunkiem.
Dubarry była niezmiernie wzruszona.
— Biedny marszałek — dodała z westchnieniem — trzeba będzie powiadomić go o tej porażce.
D’Aiguillon skłonił się nisko.
— Jeżeli pani pozwoli, udam się doń natychmiast.
— Wierz mi, książę, zła nowina i tak za prędko go dojdzie, tymczasem proszę cię na kolację, przystajesz?
Książę, oczarowany, skłonił się niżej jeszcze.
— Jesteś pani...
— Aniołem, — szepnęły mu do ucha cudne usteczka Dubarry.
Pan d’Aiguillon mógł być dumnym tego dnia: zabrał tekę swego wuja i cały wieczór zastępował króla.

XC
PRZEDPOKOJE KSIĘCIA RICHELIEU

Richelieu, jak zresztą każdy wielki pan, miał pałac w Wersalu, w Marly i w Luciennes, znajdował się więc zawsze w pobliżu króla. Ludwik XV lubił przepych i chętnie użyczał swego poparcia wybranym, wogóle zaś dopomagał wszystkim rodom o historycznych nazwiskach w zdobywaniu bogactw i tytułów. W chwili odprawy, udzielonej Choiseul’owi i panu de Praslin, Richelieu znajdował się w Wersalu. Widziano go w Marly w towarzystwie hrabiny, a dzięki Janowi Dubarry, wiedziano także dokładnie, że książę miał długą konferencję w Luciennes z faworytą Ludwika XV. Naturalnie, że cała zgraja pochlebców pośpieszyła złożyć swoje uszanowanie, tak wpływowej osobie, jaką stawał się książę. Nazajutrz, Richelieu obudził się bardzo rano i to w najlepszym humorze; niezadługo Francja miała się dowiedzieć o nominacji nowego ministra. Zdumienie jego nie miało granic, gdy wchodzący lokaj, oznajmił mu, że salony, a nawet przedpokoje jego, są przepełnione gośćmi.
— Ho, ho, domyślają się czegoś.
— Jest jeszcze bardzo wcześnie — odezwał się lokaj — widząc że pan ubiera się pośpiesznie.
— Cóż powiedziano gościom?
— Że Wasza Książęca Mość śpi jeszcze dotąd.
— Ależ to nonsens. Trzeba było powiedzieć, że pracowałem bardzo długo w nocy, lub.... lub.... gdzie Rafté?
— Pan Rafté śpi.
— Jeszcze! Obudzić go natychmiast.
— Cóż tam takiego? — zapytał, wchodząc, mały, chudy, staruszek.
— Ach Rafté! mówiono mi, że śpisz jeszcze.
— Nicby nie było dziwnego, gdybym spał, toż to świta zaledwie.
— Ale mój drogi, ja już nie śpię.
— To co innego. Pan jesteś ministrem, a ministrowie zwykle mało sypiają.
— Nudzisz stary. Czy cię to nie cieszy, hę?
— Cóż mnie to obchodzi? Pan się z pewnością niedługo zmęczysz, rozchorujesz, i w końcu będę znowu musiał wszystko robić za pana!... Ładna perspektywa.... brr....
— Starzejesz się widzę, mój Rafté!
— Mam honor być młodszym od pana o cztery lata, rzeczywiście więc jestem stary.
Marszałek poruszył się niecierpliwie.
— Przechodziłeś przez przedpokój?
— Tak.
— Kogoś tam widział?
— Wszystkich.
— Co mówią?
— Medytują nad tem, aby jak najwięcej uzyskać od pana.
— To bardzo naturalne. Ale co mówią o mojej nominacji?
— Rozmaicie.... przedewszystkiem, są naturalnie, zachwyceni.
— Pochlebiasz mi.
— Dlaczego u djabła zaprzęgać się było do tego wozu, który zowią ministerjum? Bezsensowna próżność!
— Mój drogi, kosztowałem już wszystkiego, a to mi jeszcze nie jest znane.
— Dlaczego nie wsypiesz pan kiedy arszeniku do czekolady, którą pijasz na śniadanie, ot tak dla próby, dla rozmaitości?
— Rafté, mówisz to jedynie przez lenistwo, bo będziesz miał, rzecz prosta, bardzo wiele zajęcia, ale nie podejrzewałem w tobie takiej dozy egoizmu.
Richelieu rozkazał się ubrać staranniej niż zwykle, przywdział nawet oznaki wojskowe.
— Zdaje mi się, żeśmy gotowi do boju — zauważył ironicznie sekretarz.
— Zgadłeś, Rafté.
— Bez żartów, książę, dlaczego nie masz jeszcze nominacji króla?
— Zapewne dziś nadejdzie.
— Zapewne?
— O! jakiż nieznośny nudziarz z ciebie. Stajesz się coraz większym formalistą i purystą.
— Skoro jesteśmy przedstawicielami rządu, to musimy być akuratnymi. Ale to jednakże dziwne...
— Co takiego?
— Spotkałem się dziś z hrabią de Vaudraye i zaręczał mi, że nic jeszcze nie postanowiono co do ministerjum.
Richelieu uśmiechnął się.
— Pan de Vaudraye miał słuszność. Więc ty wychodziłeś dzisiaj?
— Trzeba było!... Te nieznośne powozy tak huczały po bruku, iż mnie obudziły. Wstałem tedy i wyszedłem....
— O! więc pan Rafté aż tak się mną interesuje?
— Na przechadzce spotkałem kogoś.
— Kogóż?
— Sekretarza księcia Terray.
— I cóż?
— Powiedział mi, że pan jego mianowany został ministrem wojny.
— Hm.... hm.... — książę uśmiechnął się tajemniczo.
— Co pan wnosi z tej nominacji?
— Że jeżeli Tarray jest ministrem wojny, to ja nim nie jestem, jeśli on nim nie jest, to ja nim jestem.
Rafté nic nie odpowiedział. Był to człowiek dumny, niezmordowany, ambitny i równie jak jego zwierzchnik bardzo przebiegły. Widząc księcia tak pewnym siebie, uspokoił się zupełnie.
— Pospiesz się pan — dorzucił — nie trzeba dać czekać na siebie zbyt długo.
— Jestem gotów; objaśnij mnie, kogo zobaczę.
— Oto lista.
Podał księciu listę osób. Były na niej najpierwsze nazwiska w kraju, sam kwiat arystokracji i finansjery.
— Jak ci się zdaje, będę popularnym? co?
— Żyjemy w wieku cudów, mój książę — odparł Rafté.
— Ho, ho, Taverney! — zawołał Richelieu — a ten czego chce tutaj?...
— Czy ja wiem? Chodźże pan nareszcie.
I wypchnął prawie księcia do salonu.
Richelieu mógł być dumnym z przyjęcia, jakiego doznał; żaden książę krwi nie powstydziłby się takiego.
Całe towarzystwo, znające doskonale etykietę, nie wymówiło ani żartem wyrazu „minister“, komplementy zato sypały się jak z rogu obfitości. Ranna ta wizyta — była naturalnie demonstracją; a każdy miał jakąś prośbę, jeden małą, drugi większą, a wszystkie owinięte w najsłodsze słówka. Takich próśb przynajmniej setka obiła się o uszy zachwyconego marszałka.
Zwolna pokoje zaczęły się opróżniać i w końcu w salonie pozostał jeden tylko człowiek. Widząc, że jest sam tylko z księciem, zbliżył się do niego i skłonił dworsko.
— A! pan de Taverney! proszę, bardzo proszę! — Czekałem dotychczas, aby ci złożyć najserdeczniejsze życzenia.
— Życzenia? z jakiego powodu? — spytał z udanym spokojem książę.
— Jakto! Życzenia z powodu nominacji.
— Cicho... cicho — szepnął marszałek — nie mówmy o tem, to pogłoska jedynie...
— Widocznie bardzo wielu w nią wierzy, skoro salony twe były przepełnione.
— Nie wiem doprawdy, dlaczego.
— Ale ja wiem.
— Co takiego?
— Wczoraj składałem królowi w Trianon moje uszanowanie. Najjaśniejszy Pan raczył ze mną mówić o moich dzieciach i skończył temi słowy: „Znasz pan księcia de Richelieu?... jeżeli tak, to złóż mu życzenia“.
— Król to powiedział! — wykrzyknął marszałek z zachwytem, jakby słowa pana de Taverney były ową nominacją, na którą czekał tak niecierpliwie.
— Rozumiesz, że taki stary, jak ja, dworak, pojął z łatwością znaczenie tych słów. Przyszedłem też złożyć ci życzenia, jako staremu przyjacielowi.
Książę był odurzony. Dumny magnat widział w Taverney’u li tylko biedaka, chcącego się ogrzać przy nowem, wschodzącem słońcu, jakiem był naturalnie, on, Richelieu.
Przybrał minę protekcjonalną i wycedził lekceważąco:
— Masz do mnie jaką prośbę?
— Zgadłeś...
— A więc słucham — rzekł i rozsiadł się w fotelu.
— Wiesz zapewne, że mam dwoje dzieci, zaczął Taverney serdecznym tonem, chociaż spostrzegł zmianę w przyjacielu. — Mam córkę, którą kocham nad życie; gdybyś ją znał, przyznałbyś, że jest wzorem cnót i cudem piękności. Dzięki delfinowej, jestem o nią zupełnie spokojny, przyszłość jej jest zapewniona; o niej więc nie mówię wcale. Czyś jej dotychczas nie widział? Musiałeś już słyszeć o niej, przypomnij sobie, książę.
— O twej Andrei?... Może.. — odparł chłodno marszałek.
— Mniejsza o to... Ja dla siebie nie potrzebuję niczego; król wyznaczył mi pensję, która mi w zupełności wystarczy. Może kiedyś odbuduję mój Maison-Rouge; liczę na twą pomoc i stosunki Andrei.
Richelieu spojrzał na swego gościa, jakby się ocknął w tej chwili, tak był upojony swą wielkością, że zaledwie jednem uchem słuchał rozwlekłej gadaniny starego barona.
Słowa: „stosunki Andrei“ zbudziły go nagle.
— Ach! tak, przypominam sobie, toż to cud prawdziwy, ta twoja Andrea, zaćmiła ona swą pięknością hrabinę i dodał w duszy: to robaczek mający ochotą ukąsić kogoś z Luciennes!... Hm, nie jestem niewdzięczny, kobieta która mnie zrobiła ministrem, nie powie, że Richelieu ją zdradził; może być spokojną o siebie.
Głośno zaś powiedział:
— Cóż dalej baronie?
— Niecierpliwisz się? Kończą zatem. Otóż, myślą tylko o mym synu Filipie. Nosi on piękne nazwisko, jest zacnym i honorowym chłopcem, ale pomódz mu trzeba.
— Cóż mię to obchodzi, pomyślał książę, wzruszając ramionami.
— Chciałbym więc — ciągnął nielitościwie baron, — aby ktoś wysoko postawiony u dworu, ot ktoś, jak ty naprzykład, wyjednał mu swą protekcją otrzymanie bataljonu... Delfinową mianowała go kapitanem, ale brakuje mu stu tysięcy liwrów na utrzymanie oddziału. Zrób mi to, drogi przyjacielu.
— Zdaje mi się, że syn twój... oddał jakąś usługę delfinowej?
— Wielką usługę — krzyknął z zapałem Taverney. On to zmusił wicehrabiego Dubarry...
— Wiem już, wiem.
Ładnieś się urządził, głupcze, pomyślał marszałek; mnie wspominać o tem; no, no, nieźleś wpadł, panie baronie.
— Nie odpowiadasz mi, książę? — spytał Taverney z goryczą.
— Żądania Twe spełzną na niczem, mój drogi panie Taverney — wyrzekł Richelieu zimno, wstając i dając poznać, że audjencja skończona.
— Dlaczego? zlituj się — odmawiasz? I to ty, stary druh, dajesz mi taką odpowiedź?
— Dziwisz się? — ha, ha; całe dwadzieścia lat nie widziałem cię u siebie, a dziś, gdy jestem ministrem i gdy mnie potrzebujesz, zjawiasz się i w imię starej przyjaźni...
— Ależ to niesprawiedliwe, panie Richelieu, to fałsz poprostu! Masz zapewne ważne pobudki, które cię zmuszają do tej odmowy, jeżeli tak, to je wyjaw.
— Ależ żadnych! co znowu! powiedział Richelieu i z przestrachem spojrzał na barona; bał się, żeby stary lis nie domyślił się czegoś. Mógł, coprawda, przyznać, że przyczyny takie istnieją, ale musiałby zarazem wyznać, że został ministrem, dzięki protekcji faworyty i metresy króla. Ponieważ nie przyznałby się do tego nigdy w świecie — pospieszył więc z odpowiedzią:
— Mam nieprzyjaciół; mój drogi, protegować kogokolwiek zaraz na wstępie, byłoby to narażać się grubo; możnaby słusznie spotkać się z zarzutem naśladowania Choiseul’a. Protekcje i fawory gubią Francję, trzeba nareszcie zwrócić uwagę na zasługi; dzieła filozofów znajdują oddźwięk w mej duszy, mam nadzieję, że rozświecą wreszcie ciemności, jakie zalegają naszą ojczyznę. Postaram się dowiedzieć, czy pan Filip de Taverney, zasługuje na to o co mnie prosisz, a jeśli tak jest, otrzyma tę łaskę, jako zasłużony, ale nie dlatego, że jego ojciec jest moim znajomym.
— To doprawdy filozof z ciebie, Mości książę! — syknął przez zęby Taverney, wściekły na marszałka i na siebie samego.
— Filozof! — piękne słowo, odparł chłodno magnat.
— Filozof nowego czasu, marszałku.
— Jesteś złym dworzaninem, panie Taverney!
— Ludzie mego stanu są tylko dworzaninami króla!
— Ech, Raft!, arystokrata równy tobie, całe dnie kręci się w mych przedpokojach.
— Nie zapominaj, książę, że ród mój sięga czasu wojen krzyżowych.
— Mylisz się, baronie, ród twój sięga zaledwie 1720 roku, jeśli masz ochotę przekonać się naocznie o tem, to przejdź do bibljoteki, Rafté cię zaraz przekona.
Taverney pienił się ze złości, chciał już odpowiedzieć stosownie, gdy w tem drzwi się otwarły i młody jakiś człowiek wpadł raczej, niż wszedł do pokoju.
Nowy ten gość, mający minę dobrze odżywionego i zadowolonego z siebie człowieka, był to Jan Dubarry. Na widok wchodzącego, Taverney wstrząsnął się z gniewu i wstrętu.
Wicehrabia zauważył ten ruch i odwrócił się lekceważąco.
— Pojmuję — rzekł z udanym spokojem baron, pan minister ma zajęcie, żegnam go zatem!... Skłonił się poważnie i wyszedł.

XCI
ROZCZAROWANIE

Jan, dotknięty wściekle wyzywającym ukłonem Taverney’a, skierował swe kroki ku drzwiom, lecz wrócił po chwili i usiadł obok marszałka.
— Przyjmujesz pan to u siebie?
— Mylisz się, mój drogi przyjacielu, wyrzucam to za drzwi.
— Czy znasz książę tego pana?
— Niestety! — tak.
— Jest to Taverney.
— Wiem.
— Ten dobrodziej radby ze swej córki zrobić kochankę królewską.
— Co znowu!
— O, wiem o tem dokładnie. Ma on ochotę zgładzić nas i to jak najrychlej. Na szczęście mam dobre uszy i oczy.
— Sądzisz hrabio, że....
— Wątpisz jeszcze? A wychował także synka wybornie, rzuca się ten panicz na ludzi i rani ich; ot, jak mnie biednego Jasia.
— Ciebie ranił? Czy to twój osobisty nieprzyjaciel, mój drogi — spytał, z udanym zdziwieniem, wytrawny dworak.
— A tak, to mój przeciwnik w tej sprawie o konie delfinowej; słyszałeś chyba o tej awanturze?
— Ot, co znaczy sympatja, o twej aferze pierwszy raz słyszę wicehrabio, ale i tak odmówiłem prośbie tego starego pochlebcy. Gdybym był wiedział o sprawie jego synalka, byłbym naturalnie wyrzucił pana barona za drzwi w tej chwili. Zresztą nic straconego.
— Oducz go, oducz chęci napadania na prostej drodze; tymczasem, winszuję ci ministrze.
— A zatem wszystko skończone?
— W zupełności. Pozwolisz, że cię uściskam?
— Z całego serca.
— Spodziewam się żeś zadowolony, marszałku.
— Zwłaszcza, gdy się upewnię, iż będę użytecznym — odpowiedział skromnie Richelieu.
— Ale miej się na baczności, będą ci okrutnie zazdrościć.
— Czyż mam tylu zawistnych?
— Jak każdy zdolny dyplomata! Taki jest zawsze niecierpiany.
— Kto? — spytał niespokojnie marszałek.
— Zdolny dyplomata. O!.. parlament będzie się wściekał; to coś w rodzaju szpicruty Ludwika XIV.
— Wytłumacz mi, wicehrabio, o czem mówisz.
— Ależ to przecie takie jest zrozumiałe!
— Co takiego? Siedzę jak na szpilkach, słowa nie pojmuję z tego wszystkiego!
— Mam na myśli księcia d’Aiguillon, twego siostrzeńca.
— Cóż dalej?
— Świetnie zrobiłeś, żeś go sprowadził.
— Ach! dobrze! bardzo dobrze. Pomoże mi.
— Nam wszystkim, powiedz raczej. Wiesz, marszałku, że jest on w najlepszej komitywie z hrabiną.
— Doprawdy? Skąd ta pewność?
— Słuchaj książę, Joanna lubi spać długo.
— Więc?
— Nigdy nie wstaje przed dziesiątą, często o jedenastej nawet. A dziś, o godzinie szóstej rano, widziałem już d’Aiguillon’a odjeżdżającego z Luciennes.
— Hm... hm... O szóstej rano?
— Tak.
— Dziś?
— Dziś. Naturalnie, że hrabina musi być zachwycona twym siostrzeńcem, jeśli tak rano oznaczyła mu audjencję....
— Zapewne, zapewne — mówił zacierając ręce Richelieu — o szóstej!... Brawo, brawo!...
— Musiano rozpocząć konferencję jeszcze przed piątą.
— To dziwne.
— To nietylko dziwne, mój drogi panie, ale nawet bardzo oryginalne.
W tej chwili wszedł d’Aiguillon.
Ukłonił się z miną tak protekcjonalną, że książę zrozumiał odrazu wszystko. Zbladł śmiertelnie; przekonywał się powoli, że na dworze niema ani przyjaciół, ani krewnych, że wszelkie węzły się rozluźniają.
— Byłem głupcem — pomyślał. — Cóż powiesz nowego, d’Aiguillon — spytał książę, ciężko wzdychając.
— Cóż.... panie marszałku? — odparł d’Aiguillon i zaczerwienił się — wiesz już?..
— Wicehrabia objaśnił mi to wszystko, nawet twą ranną wizytę w Luciennes; nominacja twoja przynosi chlubę naszej rodzinie.
— Wierzaj mi, wuju, że mnie.... sprawia to ogromną przykrość.
— O czem on mówi, u djabła? — pomyślał Jan.
— Porozumiejmy się nakoniec — przerwał Richelieu.
— Ostatecznie niema się potrzeby ani irytować, ani niecierpliwić.... czy wpierw, czy później zostanie się ministrem....
— A więc będzie zwłoka?... — rzekł książę i odetchnął.
Nadzieja, owa pocieszycielka dumnych i szczęśliwych, jak również biednych i wydziedziczonych, wstąpiła mu w serce.
— Tak jest, marszałku.
— I tak, jak na początek!... wykrzyknął Jan — oddział w Wersalu, najpiękniejszy ze wszystkich, to i tak dosyć, to nawet za wiele....
— Oddział w Wersalu?... — Richelieu ze zdumieniem spojrzał na swych gości — to znów coś nowego.
— Pan Dubarry przesadza może trochę — rzekł d’Aiguillon — mówi zapewne o lekkiej kawalerji.
Dyplomata zzieleniał.
— Co chcesz — powiedział Richelieu z trudnym do określenia uśmiechem — to wprawdzie za mało dla tak czarującego jak ty człowieka, mój siostrzeńcze, ale nie miej pretensji; nawet najpiękniejsza kobieta na świecie daje tylko tyle, ile może.
Jan przyglądał się pilnie obrazom, zawieszonym w salonie, Richelieu poklepał księcia po ramieniu:
— Na szczęście, masz przecie obietnicę awansu, przyjm więc moje powinszowania, d’Aiguillon; serdeczne powinszowania i... nie zapomnij o mnie, panie ministrze. Adieu, mój drogi, adieu, mam wiele zajęcia.
D’Aiguillon odpowiedział spokojnie:
— Polegaj na mnie, wuju, ja to ty, ty to ja. I, ukłoniwszy się z szacunkiem, odszedł. Za drzwiami odetchnął, bo wydostał się z nader trudnej i drażliwej sytuacji.
— Co najwięcej w nim podziwiam — pośpiesznie powiedział marszałek, który prędko zimną krew odzyskiwał — to naiwność i szczerość. Jest to człowiek wykształcony, a przytem uczciwy, jak młoda dziewczyna.
— I bardzo do pana przywiązany.
— O, jak baranek.
Richelieu mówił, przechadzając się po pokoju.
— Hrabino — szepnął, zgrzytając zębami — zapłacisz mi drogo!
— Marszałku — wtrącił sprytny Jan — my możemy śmiało być wyobrażeniem owej wiązki starożytnej, której złamać niepodobna.... naturalnie my czworo.
— Jakto czworo? Co przez to rozumiesz, drogi panie?
— Moja siostra jest potęgą, d’Aiguillon władzą, ty radą, a ja obroną.
— Doskonale! doskonale!
— Niech kto spróbuje zaczepić hrabinę, a będzie miał z nami do czynienia.
— Do djabłal... — marszałek uderzył się w czoło.
— Nie boimy się już niczego — krzyknął Jan, oszołomiony swym nowym planem.
— O!
— Co ci jest, książę?
— Ależ nic, nic.... zachwycony jestem tym pomysłem i całą duszą należę do was.
— Brawo!
— Czy Taverney mieszka w Tranion ze swą córką?
— W Paryżu.
— Piękna to dziewczyna ta panna Taverney.
— Niech tam sobie będzie piękną jak Kleopatra lub jak... moja siostra, nie boję się jej od chwili zawiązania naszej ligi.
— Więc baron mieszka w Paryżu, na ulicy Sw. Honoryusza, czy tak?...
— Gdzie tam, mieszka na ulicy Coq Héron, czy knujesz coś przeciw niemu?
— Coś w tym rodzaju.
— Jesteś niezrównanym człowiekiem, marszałku, odchodzę, bom bardzo ciekawy, co mówią na mieście.
— Adieu więc, wicehrabio! ale, ale, nie wymieniłeś mi, kto wchodzi w skład nowego ministerjum?
— Wszystko same ptaki przelotne: Terray, Bertin, nie pamiętam kto tam jeszcze, no może d’Aiguillon...
— Może?... to nie może... to napewno — mruknął ponuro Richelieu, zasyłając zarazem Janowi najsłodszy uśmiech.
Jan odszedł. Rafté wsunął się do salonu.
Słyszał wszystko: zatem ziściło się to, czego się obawiał; nie powiedział ani słowa, znał dobrze swego pana, niebezpiecznie było zaczepiać go w tej chwili. Nie zawołał nikogo, sam go rozebrał, zaprowadził do łóżka i okrył starannie, bo stary marszałek drżał z zimna.
Zapuścił rolety i wyszedł. W przedpokoju stała już cała służba, czekająca rozkazów; sekretarz przywołał pierwszego lokaja z brzegu i rzekł:
— Uważaj, pan jest cierpiący, miał dziś wielkie zmartwienie; musiał być nieposłuszny królowi.
— Nie był posłusznym królowi? — wykrzyknął z przerażeniem służący.
— Tak, Jego Królewska Mość ofiarował marszałkowi teką ministra, ponieważ książę domyślił się, że to zapewne za protekcją Dubarry, więc odmówił. Jak to pięknie! nieprawdaż? Paryżanie winni mu dużo dziś za to. To nie tak łatwo odmówić, gdy król coś ofiarowuje; to też pan nasz jest chory ze wzruszenia, uważaj na niego.
Rafté wszedł do gabinetu; pewny, że za kwadrans cały Wersal mówić będzie o zacnem postąpieniu i patrjotyzmie marszałka, który tymczasem spał spokojnie, nie wiedząc nawet, jaki rozgłos przygotowywał mu jego sekretarz.

XCII
OBIAD U DELFINA

Tego samego dnia panna de Taverney wyszła o godzinie trzeciej ze swego pokoju, bo zwykle o tej porze udawała się do delfinowej i czytywała jej przed obiadem. Ksiądz, dotychczas pełniący obowiązki lektora, usunął się z zajmowanego stanowiska. Andrea była w bardzo pięknej toalecie. Miała na sobie suknią niebieską, jedwabną, rozciętą z przodu, z pod której wyglądała spódniczka biała batystowa, a raczej kilka rzędów falban koronkowych, taka sama kosztowna chusteczka, z przodu nieco otwarta, otaczała jej szyję. Pyszne jej włosy, związane wstążką, spadały w ciężkich splotach na ramiona. Ubierało ją to lepiej, niż wszystkie brylanty, aksamity i pióra, które wtedy były tak w modzie. Przy niebieskim kolorze cera jej wydawała się bledszą jeszcze, a oczy czarne świeciły jak djamenty.
Schodząc, wciągała jedwabne białe mitynki, które nie zasłaniały jednakże alabastrowo-białych, toczonych paluszków.
W pawilonie powiedziano jej, że Marja-Antonina udała się na przechadzkę ze swym budowniczym i ogrodnikiem. Andrea zawróciła do parku, chcąc spotkać delfinową, gdy wtem w pierwszej zaraz alei jeden z ogrodników, który ręce miał za białe, jak na prostego robotnika, skłonił jej się grzecznie.
Był to Gilbert. Andrea zaczerwieniła się mimowoli i odkłoniła się również. Zdziwiła się, że go tu spotkała.
— Pan tu, panie Gilbercie?
— Tak, proszę pani.
— Skąd się pan wziąłeś w Trianon?
— Trzeba pracować, bo trzeba żyć, proszę pani.
— Masz jednakże szczęście.
— Wiem o tem.
— Co takiego?
— A no, przyznaję, że niebo jest dla mnie łaskawe.
— Kto pana zaprotegował?
— Pan Jussieu.
— Znasz pana de Jussieu? — spytała baronówna ze zdziwieniem.
— To przyjaciel mego protektora, pana Rousseau.
— Adieu! panie Gilbercie — rzekła, odchodząc.
— Czy panienka ma się lepiej? — spytał drżącym głosem Gilbert.
— Lepiej?.. nie pojmuję...
— Przecie panienka...
— A tak, tak, dziękuję, Gilbercie, to głupstwo...
— Niebezpieczeństwo było wielkie — szepnął chłopak wzruszony.
Andrea przerwała rozmowę.
— Adieu!
— Przyjmie pani różyczkę? — zapytał gorączkowo Gilbert.
— Chcesz pan ofiarować mi to, co nie jest pańską własnością!... — odparła chłodno.
Gilbert nic nie odpowiedział, widząc zaś, że Andrea patrzy na niego z lekceważeniem, zerwał gałąź, obsypaną przepysznemi różami i porwał ją na kawałki z wściekłością w duszy, a jednak z zewnętrznym spokojem, który zaimponował dumnej dziewczynie.
Była za dobrą, aby nie odczuć, że obraziła śmiertelnie biednego chłopca, duma atoli nie pozwalała jej naprawić krzywdy, poszła więc dalej.
Ponieważ ciekawą była, jakie wrażenie wywarła na Gilbercie, po chwilce więc wracała znów tą samą aleją. Młody chłopak rzekł sobie zcicha:
— Zwyciężyłem przecie tym razem. Dumna jest ze swej piękności, imienia i majątku! Jest coraz więcej ponętną, i pomimo, że mnie lekceważy, oczekuje na nią, drżę jak liść na jej widok. O! zapłaci mi ona kiedyś za te męki, jakie znoszę! Ale dość na dzisiaj, zwyciężyłem tę wielką damę bez serca!
Powtarzał to sobie, zcicha, z dziką radością, a w końcu przeskoczył kłąb, aby raz jeszcze zobaczyć Andreę.
Ujrzał ją rzeczywiście, ale dziwnie była zamyślona i smutna, szła ze spuszczonemi oczami. Znalazł się tak blisko niej, że usłyszał nawet westchnienie.
— Jakiż ja podły, jaki podły! — szepnął z rozpaczą — dlaczego, pomimo wszystko, kocham ją jak warjat?...
I dodał:
— Ależ piękna, jak zjawisko!
Byłby zapewne jeszcze długo pozostał w cichej swej kontemplacji, gdyby nie bojaźń, że może go ktoś zobaczyć.
Przypuszczenie było zupełnie słuszne, bo ten ktoś zjawił się właśnie w tej chwili.
Był nim człowiek już niemłody; głową trzymał wysoko, w prawej ręce miał kapelusz, a lewa spoczywała na rękojeści szabli. Ubranie jego było z aksamitu, na ramionach miał wspaniały płaszcz, podbity sobolami. Szedł spokojnie i nieco sztywno. Widocznie spostrzegł zdaleka Andreą, bo przyśpieszył kroku. Gilbert, ujrzawszy tą postać, rzucił się w krzaki i krzyknął mimowoli. Baronówna odwróciła się zdziwiona i stanęła przed panem w sobolach.
— Dokąd to pani tak spieszy? — spytał z uśmiechem tenże.
Na dźwięk tego głosu Andrea podniosła głową. O trzydzieści kroków zobaczyła dwóch oficerów, idących wolno, a na piersiach tego, który tak grzecznie do niej przemawiał, szarfą niebieską. Zmieszana niespodzianem spotkaniem, wyjąkała z przestrachem:
— Król! — i skłoniła się nisko.
— Panienko... — odparł Ludwik XV, zbliżając się do niej — mam tak krótki wzrok, że zmuszony jestem spytać o nazwisko.
— De Taverney — szepnęła Andrea, zaledwie dosłyszalnym głosem:
— A... tak! Przechadzasz się sama, panienko, w Trianon?
— Idę na spotkanie Jej Królewskiej Wysokości delfinowej — odrzekła Andrea cała drżąca.
— Zaprowadzę cię do niej — odezwał się Ludwik XV — muszę jej złożyć wizytę, jako sąsiad, przyjm więc moje ramię i pójdziemy razem.
Andrei zaćmiło się w oczach, rzeczywiście był to dla niej zaszczyt nielada. Iść z królem pod rękę! Toż to cały dwór będzie jej zazdrościł! Śni chyba! Ukłoniła się z takim szacunkiem i pokorą, że król podszedł bliżej i widząc to onieśmielenie, podał jej ramię. W galanterji i etykiecie podobnym był w zupełności do Ludwika XIV.
Chociaż nie był amatorem pieszych spacerów, wybrał jednak najdłuższą drogę do pawilonu, gdyż przypuszczał, że Marja-Antonina powróciła już z przechadzki. Omylił się jednakże.
Delfinową wyszła naprzeciw męża, aby z nim razem zasiąść do obiadu.
Była punkt piąta. Delfin wszedł z żoną pod rękę do jadalni, gdzie był stół nakryty na dwie osoby, a na boku leżało nakrycie dla króla, który często robił niespodzianki i siadał razem do obiadu. Dziś jednak niespodziewano go się zupełnie. Za krzesłem Marji-Antoniny stała pani de Noaille, sztywna pani Etykieta, jak ją nazywała następczyni, która trzy razy tygodniowo dopuszczana była do łaski obiadowania z Ich Królewskiemi Wysokościami. Za krzesłem delfina, naprzeciw pani de Noaille, stał książę Richelieu.
Marszałek znał całą Europę, umiał sobie przyswoić właściwy każdemu narodowi rodzaj elegancji; znał tysiące anegdot, dających się powtórzyć przy stole delfina, i zapewne równą liczbę, stosownych przy stole pani Dubarry. Był to wogóle typ dworaka dobrych rycerskich czasów. Zauważył że Ich Królewskie Wysokości zajadają z apetytem, rozpoczął więc rozmowę z panią de Noaille. Mówił z równą łatwością o filozofji, jak o teatrze, a lubo tematy te wstrętne były dla purytańskiej księżny, nie zbiło go to wcale z tropu; najmilszym głosem opowiadał treść jakiejś nowej komedji sławnego mędrca w Verney. Marja-Antonina uwielbiała sztuki piękne i teatr, z przyjemnością więc przysłuchiwała się dowcipnej rozmowie dyplomaty.
Biedna de Noaille z rozpaczy zapomniała się do tego stopnia, że spuściła nagle głowę, biały obłok otoczył jej czoło, był to naturalnie puder, tak modny w owym czasie.
Ale niewystarczało podobać się Marji-Antoninie; trzeba było zwrócić na siebie uwagę jej męża.
Przestał więc mówić o teatrze, obojętnym dla następcy tronu, a zaczął o fiiozofji Rousseau’a i Edwardzie Bomston.
Pani de Noaille nienawidziła filozofów, tak jak Anglików, o których także wyrażał się z zapałem Richelieu. Każda nowa idea była wstrętną dla księżnej, uwielbiała ona tylko rzeczy stare. Marszałek bawił wszystkich, męczył panią Etykietę, co niezmiernie rozśmieszało delfinową, jak również delfina. Właśnie szukał nowego tematu rozmowy, gdy usłyszano krzyk na schodach:
— Król!
Na te magiczne słowa księżna zerwała się z miejsca, Richelieu również, delfin obtarł usta serwetą, a Marja-Antonina, z czarującym uśmiechem, wyszła naprzeciw Ludwika XV.

XCIII
WŁOSY KRÓLOWEJ

Król prowadził pannę de Taverney i dopiero w przedsionku puścił jej rękę, ukłonił się z wdziękiem synowej i przyjął jej ramię. Marja-Antonina poznała natychmiast Andreę. Richelieu ze zdumieniem przypatrywał się baronównie.
— Daję słowo, że los mi sprzyja!
— Droga córko — rzekł król — zapraszam się do was na obiad. Przechodząc przez park, spotkałem pannę de Taverney...
— Nie gniewam się na ciebie, moja śliczna panienko, za spóźnienie, skoro mi w nagrodę króla przyprowadziłaś.
Andrea, zaczerwieniona, jak wisienka, skłoniła się zamiast odpowiedzieć.
— A do djabła!... co to za cudne dziewczę — pomyślał Richelieu — Taverney miał rację, nie przesadził wcale.
Król siedział na zwykłem miejscu i zajadał z apetytem, ale ciągle oglądał się, jakby kogoś poszukiwał.
Andrea zniknęła we drzwiach przyległego buduaru, bo pozycja jej u dworu nie była jeszcze oficjalnie ustaloną.
Delfinowa, z właściwym kobietom sprytem, odgadła odrazu, że Ludwik XV poszukuje swej pięknej towarzyszki.
— Panie de Coigny — powiedziała do młodego oficera, stojącego za krzesłem monarchy — poproś pan do nas pannę de Taverney. Pani de Noaille obowiązkom etykiety z pewnością zaradzi...
Pan de Coigny wyszedł, a po chwili wprowadził Andreę, coraz więcej zdziwioną tą niezwykłą łaską.
— Usiądź, moje dziecię, obok księżny — powiedziała Marja-Antonina, wskazując miejsce.
Dziewczę było tak pomieszane, że o mało nie nastąpiło na nogę damy honorowej. Ta rzuciła na Andreę tak piorunujące spojrzenie, że biedaczka odskoczyła, jakby odtrącona iskrą elektryczną.
Król widział wszystko i uśmiechał się, jak sfinks.
— Hm... — szepnął do siebie Richelieu — nie trzeba się wtrącać, wszystko pójdzie jak najlepiej.
Ludwik XV spostrzegł marszałka.
— Dzień dobry, książę — rzekł łaskawie, — a cóż, w zgodzie żyjesz z panią de Noaille?
— Najjaśniejszy Panie — odparł z galanterją marszałek — mam szczęście zawsze być jednakowo maltretowanym przez księżnę panią.
— Czy masz może jaką prośbę do mnie?
— Ja, Najjaśniejszy Panie?... Za wiele i tak laski wyświadczasz memu domowi.
Ludwik XV nie spodziewał się tej odpowiedzi.
— Za cóż mi dziękujesz, książę?...
— Wasza Królewska Mość raczyłeś powierzyć dowództwo lekkiej kawalerji księciu d’Aiguillon, a ten jest siostrzeńcem moim...
— A, prawda...
— Potrzeba było na to energji i rozumu Waszej Królewskiej Mości. Obiad kończył się, Ludwik XV powstał od stołu, aby przerwać niemiłą sobie rozmowę. Podszedł do dam i bawił je, niby trzydziestoletni mężczyzna.
Richelieu nie dał jednak za wygraną.
— Najjaśniejszy Panie — dodał po chwili — powodzenie rozzuchwala zwykle.
— Czy mówisz to, myśląc o sobie?
— Mam zamiar prosić Cię, Najjaśniejszy Panie, o wielką łaskę; jeden z dawnych moich przyjaciół, a zarazem wiernych twych poddanych, ma syna w żandarmerji. Zdolny to bardzo chłopak, ale biedny, otrzymał wprawdzie od pewnej wielkiej damy tytuł kapitana, ale brakuje mu bataljonu, aby nim dowodzić...
— Czy tą damą jest moja córka?... — zapytał monarcha, zwracając się do delfinowej.
— Tak, królu — rzekł Richelieu, — a ojcem tego młodzieńca jest baron de Taverney.
— Mój ojciec!... — wyrwała się mimowoli Andrea. — To dla brata mego Filipa, prosicie, książę?...
Spostrzegła się, zawstydziła tem wykroczeniem przeciw etykiecie i cofnęła się w tył zarumieniona.
Król odwrócił się zachwycony wdziękiem pięknego dziecka i z uśmiechem spojrzał na marszałka, nie ukrywając, jak ta prośba była mu miłą w tej chwili.
— Rzeczywiście, Najjaśniejszy Panie — wtrąciła delfinową — dzielny to chłopak, ten pan Filip de Taverney, chciałabym go uszczęśliwić. Ale sama wstydzę się za siebie: dałam mu stopień i epolety i zdawało mi się, że to dosyć. Tymczasem...
— Skądże Wasza Królewska Wysokość miała wiedzieć o tem?...
— Ol powinnam się była domyślić, — dodała żywo delfinową z giestem, który przypomniał Andrei biedny stary zamek w górach, gdzie jednak była tak szczęśliwą.
— Brat nosi imię Filip, prawda dzieweczko?
— Tak jest, Wasza Wysokość.
Ludwik XV spojrzał na twarze tak zacne i otwarte, i nawet Richelieu — wydawał mu się w tej chwili szczerym.
— Wiedz książę — rzekł półgłosem — że obrażę na siebie Luciennes... — a zwracając się do Andrei — dodał:
— Czy ci to sprawi przyjemność, moje dziecko?
— Najjaśniejszy Panie!... — wyjąkała panna de Taverney, ze złożonemi rękami, — błagam cię.
— Zatem to już postanowione, — rzekł Ludwik XV. Proszę cię marszałku, zrobić wszystko — co potrzeba.
Za ten dobry uczynek otrzymał Ludwik XV anielski uśmiech Andrei i serdeczne podziękowanie Marji-Antoniny.
Kilku panów weszło do sali, a był między nimi i kardynał Rohan. Ale król przez cały wieczór miał już uśmiech łaskawy, dla jednego tylko księcia Richelieu, któremu pozwolił się nawet odprowadzić do Trianon. Stary marszałek szedł za monarchą, wzruszony, jak nigdy.
Podczas, gdy król wraz z księciem i przybocznymi oficerami, wracał do swego pawilonu, delfinowa zwróciła się do Andrei:
— Masz zapewne ochotę, moje dziecko, napisać list do ojca i powiadomić o tak pomyślnej nowinie, uwalniam cię zatem na dzisiejszy wieczór.
Po chwili lokaj odprowadzał baronównę do jej pokoiku. Przed nią snuł się niewidzialny cień jakiś. Był to Gilbert. Gdy doszli do tarasu, lokaj zawrócił do Trianon, a młoda dziewczyna weszła na schody.
Gilbert wdrapał się po drabince do swego mieszkania, położonego naprzeciw mieszkania Andrei. Ujrzał ją w pobliżu okna, przywołującą służącą księżny de Noaille, która miała apartament w tym samym korytarzu. Wkrótce zgrabna subretka spuściła roletę i przeszkodziła Gilbertowi w podpatrywaniu.
W pałacu pozostała tylko delfinowa i nadskakujący jej de Rohan.
Było już późno, następca tronu pożegnał się z małżonką; prałat nie chcąc być natrętnym, poszedł za tym przykładem.
Gdy już wsiadł do karety, zbliżyła się pokojowa Marji-Antoniny i podała mu starannie owiniętą paczuszkę, której dotknąwszy książę aż się wstrząsnął.
— Oto jest.
— Dziękuję ci — powiedział — i dał kobiecie pełną sakiewkę.
Konie ruszyły, przy rogatkach rozkazał kardynał jechać na ulicę Saint-Claude.
Niezadługo Fryc wprowadził go do tajemniczego salonu.
Balsamo dał czekać na siebie dobry kwadrans. Zjawił się, przepraszając za opóźnienie, ale nie spodziewał się już nikogo dzisiaj i oddalił się dlatego do swego gabinetu. Rzeczywiście, pora była bardzo późna, jedenasta godzina wybiła właśnie w tej chwili.
— Prawda, panie baronie — rzekł de Rohan — przybywam zapóźno, ale przebacz, tak jestem niecierpliwy. Przypominasz sobie, co miałem ci przywieźć, aby się dowiedzieć pewnego sekretu.
— Doskonale, żądałem włosów osoby o której mówiliśmy wtedy, odpowiedział Balsamo, spostrzegłszy paczkę w ręku prałata. — Czy są?
— Oto one, baronie. Będziesz mi pan mógł je zwrócić po doświadczeniu?
— Nie umiem na to odpowiedzieć w tej chwili.
— Czy dziś tajemnica rozwiązaną zostanie?
— Dziś jeszcze!...
— Pragnę gorąco dowiedzieć się prawdy.
— Spróbujemy.
Balsamo wziął włosy i udał się spiesznie do Lorenzy. Uśpił ją zanim jeszcze pokazał się w pokoju; młoda kobieta przyjęła go bardzo czule. Siłą wyrwał się z jej objęcia. Nie wiedział, co mu jest przykrzejsze, czy wymówki pięknej włoszki, gdy była przytomną, czy pieszczoty jej gdy była uśpioną.
— Chcę dociec — szepnął do siebie — tajemnicy tej monarchini i muszę ją zbadać koniecznie.
— Lorenzo droga!... — rzekł do pięknej uśpionej, wkładając w jej ręce papier — powiedz mi, czyje to są włosy?
Lorenza przycisnęła papier do piersi, następnie do czoła. Chociaż oczy miała otwarte, widzieć mogła w tej chwili tylko przez piersi i czoło.
— Ach! — szepnęła — to włosy wielkiej jakiejś osobistości.
— Tak. Czy ta osoba szczęśliwa? Odpowiedz.
— Może nią być.
— Pomyśl uważnie, Lorenzo.
— Tak, nic jeszcze nie zasłania jej szczęścia.
— Zdaje mi się, że to mężatka?
— O! — odrzekła włoszka, ze słodkim uśmiechem.
— Cóż takiego? Co, złote dziecko, chcesz przez to powiedzieć?
— Zamężną jest, drogi Balsamo, ale...
— Ale?
— Pomimo to...
Włoszka uśmiechnęła się powtórnie.
— Ja jestem także niby mężatka.
— Naturalnie.
— A jednak.
Balsamo przyglądał się zamagnetyzowanej z ogromnem zdumieniem; pomimo uśpienia, zarumieniła się aż po same białka oczu.
— Dokończ, dziecko.
Zarzuciła mu ręce na ramiona, tuląc się do niego, szepnęła:
— Jestem jeszcze jednak dziewicą.
— I ta księżniczka, królowa?
— Tak mój drogi, a powiem ci, że ona nie kocha jeszcze nikogo.
— Fatalność! — mruknął Balsamo. — Dzięki ci, Lorenzo najdroższa, wiem wszystko.
Uścisnął ją czule, schował starannie włosy, a obciąwszy włoszce kawałek czarnych jej splotów, spalił je przy świecy, a popiół wsypał w papier, zawierający włosy delfinowej.
Wyszedł z pokoju; za drzwiami będąc, obudził młodą kobietę. Prałat drżał całem ciałem.
— Cóż, hrabio? — spytał.
— Kardynale?
— Wyrocznia?
— Wyrocznia daje ci nadzieję.
— Naprawdę? — wykrzyknął de Rohan zachwycony.
— Więc wyrocznia wyrzekła, że ta kobieta nic kocha swego męża?...
— Tak.
— Co do włosów, musiałem je spalić, niestety, oto popiół z nich, zebrałem go tak starannie, jakby każdy pyłek wart był miljony.
— Dzięki, drogi hrabio, czemże ci się odwdzięczę?
— Nie mówmy o tem. Ale... co do włosów: niech panu nie przyjdzie kiedy ochota połknąć je w winie, jak to czynią zakochani. Szalałbyś za nią, a ona pozostałaby zimną jak głaz.
— Dziękuję, stokrotnie dziękuję.
W dwadzieścia minut potem powóz eminencji spotkał się z powozem księcia Richelieu i omal że się karety nie zderzyły w tej wąskiej uliczce. Panowie poznali się natychmiast.
— E! kardynale! — rzekł marszałek sarkastycznie.
— E! książę — odparł takimże tonem Ludwik de Rohan z palcem na ustach.
Konie ruszyły dalej w dwie przeciwne strony.

XCIV
PAN DE RICHELIEU OCENIA NICOLINĘ

Richelieu udał się wprost do pana de Taverney. Dzięki przywilejowi, jaki posiadają powieściopisarze, przywilejowi wkradania się wszędzie, wejdziemy za nim do mieszkania barona. Widzimy go, siedzącego przed kominkiem i głaszczącego po twarzy Nicolinę. Nie przesądzamy, czy ta pieszczota była jej miłą, lub wstrętną, w każdym razie przyjmowała ją, — to dosyć.
Gawędka między panem a służącą była bardzo poufałą, treścią jej było nieposłuszeństwo subretki.
Baron zarzucał jej, że nigdy nie przychodzi kiedy ją woła, naco młoda dziewczyna odparła z wymówką.
— Nudzę się tutaj okropnie! Obiecano mi, że będę razem z panienką w Trianon!
Zapewne zamiast odpowiedzi, pan de Taverney obdarzył ją pieszczotą. Nicolina nie dawała się pocieszyć.
— Nudzę się, nudzę piekielnie! Zamknęliście mnie w tym szkaradnym domu, gdzie nie mam ani towarzystwa, ani nawet powietrza. Myślałam, że się rozerwę, a tymczasem...
— Gdzie?
— W Trianon! — krzyknęła Nicolina — w Trianon, gdziebym widziała dwór, zbytek, przepych, gdziebym patrzyć miała na co i gdzieby się na mnie patrzono!
— Oj! mała — pogroził jej baron.
— Jestem, mój panie, kobietą, wcale nie gorszą od innych.
— Do djabła, jakaś ty rezolutna, gdybym miał lat dwadzieścia!
Taverney z zazdrością spoglądał na młodość i pełnię życia.
— No, idź pan już spać, późno już, jabym także chciała już iść do siebie.
— Jeszcze słówko, Nicolino.
Naraz dzwonek odezwał się w przedpokoju.
— Kto to być może? Idź no zobacz, tylko prędko.
Nicolina nie dała sobie tego rozkazu dwa razy powtórzyć. Wybiegła z pokoju i otworzyła drzwi.
— Ho! ho!... to ten szelma Taverney takiego ptaszka posiada! A mówił mi tylko o piękności swej córki! — szepnął do siebie Richelieu.
Książę należał do kategorji ludzi, oceniających piękność kobiecą od pierwszego rzutu oka. Spostrzegłszy zgrabną figurkę, zęby białe jak perełki, oczy żywe, jak iskry, zdawało mu się, że zna już usposobienie i gusta tej kobiety.
Nicolina oznajmiła, nie bez wzruszenia:
— Książę de Richelieu.
Taverney, z najwyższem zdumieniem, zerwał się z miejsca: Richelieu!... nie dowierzał swym własnym uszom. Książę nie dał czekać na siebie i wszedł do pokoju.
— Ty, książę u mnie? — wyjąkał pan domu.
— Tak jest, drogi przyjacielu!... — odrzekł marszałek najsłodszym głosem. — Dziwi cię to, po wizycie u mnie, nieprawdaż?... A jednak to ja jestem, przywitaj się ze mną... No, cóż tak patrzysz? znać, żeś lata całe przesiedział zdala od dworu. Starzejesz się, mój drogi, tracisz kontenans.
Mówiąc to, oddał Nicolinie kapelusz i laskę i siadł w fotelu.
— Zdaje mi się, Mości książę, że przyjęcie, jakiego u ciebie doznałem, było tak wyraźnie...
— Aroganckie, chcesz powiedzieć, czy tak?... Słuchaj-no, baronie, sprawowałeś się owego ranka jak uczeń, a ja bakałarz pedant. Nie mówmy najlepiej o tem, przejdźmy raczej do dnia dzisiejszego. Domyślasz się, z czem przychodzę?
— Nie.
— Otóż przynoszę ci coś, czego się nie spodziewasz: król zgodził się na oddanie bataljonu twemu synowi.
— Co takiego?...
— Do djabła!... zrozumiej-że raz różnicę; przedwczoraj byłem niby ministrem i byłoby lekkomyślnością prosić o cokolwiek, dziś nim nie jestem, gdyż odmówiłem tego zaszczytu; jestem tym samym Richelieu’m, co i przedtem; poprosiłem więc, otrzymałem i przychodzę.
— Książę? jak ci mam dziękować?
— Głupstwo, czegóż się nie robi dla przyjaciela? minister odmówił, marszałek usłużył.
— Zachwycasz mnie, słów mi brakuje na wyrażenie wdzięczności!...
— Daj-no pokój.
— Ale skąd król taki łaskaw?
— Król sam nie wie teraz, co robi, a może się mylę, kto to wie?
— Co przez to rozumiesz?
— Mówię, że Ludwik XV ma zapewne powód, aby robić naprzekór pani Dubarry, i bodaj, że owemu powodowi i mnie zawdzięczasz dzisiejszą łaskę.
— Czy tak?
— Napewno. Słyszałeś, prawdopodobnie, że z powodu hrabiny odmówiłem teki...
— Mówiono mi o tem. Ale...
— Nie wierzyłeś temu? Przyznaj otwarcie.
— Rzeczywiście, nie wierzyłem.
— Zdawało ci się zapewne, żem ja nie zdolny do takiego skrupułu? — Mój drogi, starzeję się i podobają mi się piękne kobiety, tylko w razie jeżeli do mnie należą... Zresztą było jeszcze coś innego... ale wróćmy do twego syna, to dzielny chłopak.
— Stosunek jego z Dubarry’m jest bardzo zaostrzony — wiem o tem. Dlatego też nie zostałem ministrem.
— Odmówiłeś, dla przypodobania się memu synowi?
— Wierzaj mi, że i to się także do mego postanowienia przyczyniło. Odmówiłem między innymi także i dlatego, że wymagania Dubarry’ch, którzy rozpoczęli wojnę z twym synem, doszły do niebywałych rozmiarów.
— Gniewasz się z nimi?
— Tak — i nie. Boją się mnie, a ja im na złość zrobię.
— Odważnie to, ale lekkomyślnie.
— Dlaczego?
— Hrabina posiada wpływy potężne.
— E! e!... — odparł Richelieu.
— Co to znaczy, że tak lekceważąco o tem mówisz?...
— Mówię, jak człowiek, który zna słabą stronę tej sprawy, jak człowiek który, gdyby tylko chciał, mógłby podłożyć lont pod minę, i wszystko wysadzić w powietrze.
— Rozumiem. Robisz nam przysługę, aby rozgniewać Dubarry.
— Rzeczywiście, przyznaję się i do tych pobudek. Ale... za pozwoleniem baronie, masz córkę, nieprawdaż?
— Tak...
— Młodą?
— Ma lat szesnaście.
— Ładną?
— Piękną, jak Venus.
— Mieszka w Trianon.
— Znasz ją?
— Cały wieczór byłem z nią razem, mówiłem o niej z królem.
— Z królem?... — Taverney zaczerwienił się z radości.
— Z królem, w jego własnej osobie.
— Jego Królewska Mość, mówił o mej córce, o pannie Andrei de Taverney?!...
— Pożera ją oczyma, mój drogi.
— Czy serjo?...
— Martwi cię to, baronie?
— Mnie?... nie... król pochlebia mi, zachwycając się moją córką, ale...
— Ale co?
— Widzisz, król....
— Jest człowiekiem złych obyczajów, chcesz powiedzieć zapewne.
— Niech mnie Bóg strzeże, abym krytykował króla, ma on prawo robić, co mu się podoba.
— Czemu się więc dziwisz?... Może masz pretensję do panny Andrei, że jest za piękną, lub do króla, że się nią zachwyca?
Taverney milczał. Ruszył ramionami i zamyślił się głęboko. Richelieu przenikał go inkwizytorskiem spojrzeniem.
— Pozwól, że wyjawię ci głośno, nad czem myśl twoja pracuje w tej chwili: Sądzisz, że Ludwik XV zanadto jest przyzwyczajony do łatwych zwycięztw, aby mógł poznać się na twej skromnej Andrei, on, lubiący gryzetki!...
— Jesteś wielkim człowiekiem, marszałku.
— Skąd to wnosisz?
— Bo odgadłeś, o czem myślałem.
— Przyznaj jednak, baronie, że czas już, abyśmy nie potrzebowali obcałowywać rąk, byle jakiej kurtyzanki. My, parowie Francji!... wróćmy nareszcie do naszej sfery, dość mieliśmy już margrabin a la Pompadour, dość nam hrabiny Dubarry, która właściwie jest sobie Joasią z przedmieścia. Pamiętaj, że jeżeli nie przeszkodzimy temu, będziemy zmuszeni bić pokłony przerozmaitym Marysiom. To poniżające dla nas!... Wstyd, aby ludzie, noszący korony w herbach, kłaniali się takim błaźnicom.
— Święta prawda.
— Niema królowej, niema więc i kobiet; niema kobiet, więc brakuje dworaków; król utrzymuje gryzetkę; naród rządzi, przedstawicielką dworu jest panna Joanna Vaubernier.
— Święte słowa.
— Widzisz — ciągnął dalej marszałek, — kobieta, któraby umiała teraz rządzić Francją, miałaby piękną rolę do spełnienia.
— Bezwątpienia — odparł Taverney, któremu serce biło jak młotem — ale na nieszczęście miejsce to zajęte.
— Dla kobiety, która nie posiadając wad kobiet upadłych, ma ich odwagę i zręczność, rozum i piękność, dla takiej kobiety nic niema trudnego. Mówić o niej będą nawet po śmierci. Czy córka twa posiada te zalety? Nadewszystko czy ma spryt?
— Zdaje mi się, że tak.
— No, piękna jest jak bóstwo. Piękna tą pięknością zmysłową, która czaruje mężczyzn i tą słodyczą i niewinnością, która nawet kobietom nakazuje szacunek. Szanuj ten skarb, baronie.
— Mówisz to z zapałem...
— Nic dziwnego, jestem nią oczarowany, gdyby zechciała, ożeniłbym się z nią jutro, pomimo 74 lat. Ale czy jest ona w Trianon stosownie urządzona... obsłużona? Pomyśl, baronie, dziś odprowadzał ją lokaj do domu delfina.
— Cóż chcesz, jestem biedny.
— Biedny, czy bogaty, możesz, musisz jej dostarczyć panny służącej.
Taverney westchnął.
— Wiem, że to potrzebne, ale...
— Jakto, masz ją przecież.
— Baron milczał.
— Co to za młoda dziewczyna, która mi drzwi otworzyła?... śliczne jakieś stworzenie...
— Tak, ale...
— Co za ale?
— Nie mogę jej posłać do Trianon.
— Dlaczego? Zdaje mi się, że byłaby świetną, typową subretką.
— Nie przyjrzałeś się jej, książę.
— Owszem.
— Widocznie niedokładnie, jeśli nie zauważyłeś podobieństwa...
— Do kogo?
— Do... no, przypomnij sobie. Chodź tu mała.
Nicolina weszła natychmiast; swoim zwyczajem podsłuchiwała pode drzwiami.
Książę przyciągnął ją do siebie i przyglądał się jej uważnie; te impertynenckie oględziny nie zażenowały wcale pokojówki.
— Rzeczywiście podobną jest, to prawda — rzekł marszałek.
— Wiesz do kogo i zapewne nie radzisz mi posłać jej do Trianon. Jak dziwnie przypadek zrządził, aby to biedactwo, było podobne do pierwszej damy we Francji.
— Ho! ho! — przerwała ze złością Nicolina — ta dama nie ma zapewne piękniejszych oczu, okrąglejszych ramion i zgrabniejszej figurki od tego biedactwa!
Naturalnie, subretka, zaczerwieniona ze złości, była piękniejszą niż kiedykolwiek.
Książę uścisnął jej rączki i rzekł z uśmiechem pełnym obietnic:
— Baronie, Nicolina rzeczywiście uderzająco przypomina damę, o której wspomniałeś, ale poradzimy temu. Ma włosy popielate cudnego koloru, ma brwi i nosek królewskiego zakroju, ale, powtarzam raz jeszcze, wszystkie te niedokładności, znikną za pół godziny. Nicolino, chcesz być w Trianon?
O! — zawołała piękna dziewczyna.
— Zabiorę cię więc z sobą, moja śliczna, jestem pewien, żę ci się tam poszczęści. Słówko baronie.
— Słucham.
— Odejdź, moje dziecko — rzekł książę do dziewczyny.
Po jej wyjściu marszałek zbliżył się do barona.
— Jeśli tak nalegam, aby twa córka miała służącą, to dlatego jedynie, że to sprawi przyjemność królowi.
Jego Królewska Mość nie lubi biedy.
— Jeśli tak uważasz, niechże Nicolina jutro się tam uda.
— Pozwól, że zabiorę ją dzisiaj z sobą.
— Owszem. Jednak to podobieństwo do delfinowej niepokoi mnie.
— Myślałem o tem. To podobieństwo zniknie w kwadrans; Rafié postara się o to. Biorę to na własną odpowiedzialność. Napisz tylko do córki, że posyłasz jej pokojówkę, która się nazywa Nicolina.
— Czy koniecznie ma nią być Nicolina, a nie inna?...
— Nieodwołalnie; czy ma dosyć sprytu?
— Hm...
— Pisz więc.
— Natychmiast. — Baron napisał bilecik, który oddał księciu.
— A instrukcje?
— Dam je Nicolinie przez drogę, powierzasz mi ją, co?
Taverney uśmiechnął się ironicznie.
— Bierz ją sobie.
— Panienko, spiesz się, jedziemy.
Nicolinie nie trzeba było dwa razy powtarzać rozkazu. W pięć minut zapakowała rzeczy i pofrunęła raczej, niż poszła za marszałkiem Ten pożegnał się serdecznie z przyjacielem, który jeszcze raz dziękował mu w imieniu Filipa Taverney. O Andrei nie było już mowy.

XCV
PRZEMIANY

Nicolina nie posiadała się z radości; chyba opuszczenie Taverney nie cieszyło jej tak, jak zamiana Paryża na Trianon. Była tak miłą dla stangreta księcia Richelieu, że nazajutrz rano we wszystkich przedpokojach i stajniach Wersalu i Paryża mówiono o niej z uwielbieniem. Gdy zajechali do pałacu Richelieu’go, marszałek sam zaprowadził ją na pierwsze piętro, gdzie go czekał Rafté, piszący listy w imieniu księcia. Sekretarz był przy tem tak świetnym dyplomatą, tak biegłym (teoretycznie naturalnie) w rzeczach wojennych, w polityce nawet, że kawaler de Folard, gdyby żył wtedy, byłby z chęcią odczytywał pamiętniki, które pan Rafté spisywał co tydzień. W tej chwili właśnie redagował projekt wojny przeciw anglikom na morzu Śródziemnem, gdy wszedł marszałek.
— Rafté, przyjrzyj się temu dziecku!
Sekretarz spojrzał.
— Bardzo milutka, panie, — odparł stary mlaskając ustami.
— Nie o to mi chodzi, pytam o podobieństwo do...
— Ach, to prawda, do djabła!
— Więc cóż?
— Niezwykłe to, coprawda, będzie to dla niej nieszczęściem, lub szczęściem; któż zbada przyszłość!
— Zaradzimy temu nieszczęściu, ma ona włosy popielate, chyba nie będzie trudno...
— Zmienić je na czarne? dokończył Rafté przyzwyczajony domyślać się za pana, a w razie potrzeby myśleć nawet całkiem za księcia.
— Chodź do mego gabinetu, mała, siądź przy toalecie, pan ten, bardzo jest zręczny i zrobi z ciebie najpiękniejszą subretkę we Francji.
Rzeczywiście w dziesięć minut Rafté ufarbował płynem, przeznaczonym do czernienia siwych włosów księcia, piękne płowe warkocze Nicoliny na kolor dżetowo-czarny i na takiż sam kolor brwi jej przemalował. Wszystko to nadało pokojówce Andrei zupełnie inny wyraz, z którym było jej uroczo.
— Teraz, moja piękna — rzekł marszałek, podając jej lusterko — przyjrzyj się sobie i zobacz jak jesteś czarującą, a nadewszystko, jak mało jesteś podobną do dawnej Nicoliny.
— O! panie! — szepnęła zarumieniona, spuszczając oczy.
— Siadaj na tym fotelu, otwórz uszy i słuchaj co ci powiem... Pan Rafté nam nie przeszkadza; słuchasz?
— Słucham.
Narada między księciem, Raftém i Nicoliną trwała dobrą godzinę, poczem marszałek posłał tę miłą osóbkę na noc do kobiet z jego służby.
Rafté przeglądał swe pamiętniki, a Richelieu listy, które mu oznajmiły o dobrze nawiązanej intrydze przeciw księciu d’Aiguillon i pani Dubarry.
Nazajutrz rano powóz księcia zawiózł Nicolinę do Trianon. Tu z wesołą minką dopytywała się o mieszkanie Andrei.
Była dopiero godzina dziesiąta rano, ale Andrea, już ubrana, pisała list do ojca, oznajmiając mu wesołą nowinę o Filipie.
Przypominamy naszym czytelnikom, że, zanim się weszło do mieszkań dam honorowych, mieszczących się w długim korytarzu, trzeba było przejść duży taras kamienny. Pokoje te mieściły się na 1-szem piętrze, apartamencik zaś Andrei był pierwszym po lewej stronie.
Siedziba ta, jak na pokój damy honorowej delfinowej, była za mała i za skromna, ale tworzyła śliczne schronienie po zgiełku i ruchu pałacowym. Tam skryć się można było przed całym przepychem i nadewszystko przed etykietą, jaka panowała na dworze królewskim. Dusza, tak czysta i dumna, jak dusza Andrei, tu dopiero oddychała; młoda dziewczyna królowała tu niepodzielnie, swobodniej jej tu było i milej niż we wspaniałych komnatach Trianon’u. Najbardziej wzburzona znajdowała ukojenie pośród swych kwiatów 1 fortepianu, smutek koiły książki autorów niemieckich, które pokochać łatwo, gdy się umie czytać je sercem.
— Tutaj — myślała, zrzucając krępującą ją suknię i wkładając długi szeroki peniuar, w którym oddychała całą piersią — tutaj jestem szczęśliwą. Może kiedyś będę bogatszą, ale nie znajdę nic milszego, nad moje kwiaty, książki i fortepian.
Andrea miała całe przedpołudnie wolne, korzystała też z tej swobody; w piękne dnie siadywała z książką w parku, skąd wracała dopiero na śniadanie, nie spotykając nieraz nikogo, nawet lokaja. Jakże miłą jej była ta samotność! Jeśli upał dokuczał w ogrodzie, miała pokoik zawsze świeży i miły. Kładła się na sofce, krytej indyjską materją i wesoło spoglądała dokoła. Tak tu było pięknie i zacisznie; cztery krzesełka, biureczko, fortepian i łóżko z baldachimem, wszystko tą samą kryte materją co kanapka — fortepian, wazony pełne kwiatów, bukiety róż w żardinierkach, tworzyły jej królestwo poza którem bohaterka nasza nie marzyła o niczem piękniejszem.
W tej chwili ktoś dyskretnie zapukał do drzwi.
Jakież było jej zdziwienie, gdy ujrzała wchodzącą Nicolinę!

XCVI
W JAKI SPOSÓB RADOŚĆ JEDNYCH JEST ZMARTWIENIEM DRUGICH

— Dzień dobry, panienko, to ja — rzekła Nicolina, zgrabnie się kłaniając.
— A ty skąd się tu wzięłaś? — spytała Andrea, odkładając pióro.
— Panienka zapomniała o mnie, więc się przyszłam przypomnieć.
— Jeślim zapomniała o tobie, to miałam widocznie ważne ku temu przyczyny. Kto ci pozwolił tu przyjechać?
— Pan baron, panienko — odparła Nicolina, marszcząc brwi.
— Ojciec potrzebuje cię zapewne w Paryżu, a ja obchodzę się doskonale bez ciebie... Możesz zatem wrócić, moje dziecko.
— O! ciągnęła dalej subretka, nie zważając na to, co posłyszała, — panienka tu sama jedna. Przypuszczałam więc, że sprawię pani przyjemność.
I piękne jej oczy zmrużyły się jakgdyby do płaczu.
Andrea zrozumiała wymówkę i żal jej się zrobiło jedynej towarzyszki lat dziecięcych.
— Moja droga, nie mogę bez pozwolenia delfinowej przyjąć cię do siebie, jestem tu jak w gościnie, nie chcę obciążać jej kuchni o jedne usta więcej.
— Hm... czyż te usta takie duże!— szepnęła figlarnie Nicolina.
— Mniejsza o to, ale z innej przyczyny nie możesz tu pozostać.
— Z powodu owego podobieństwa? Widocznie pani mi się jeszcze nie przyjrzała.
— A... prawda... teraz dopiero spostrzegam, że jesteś zmieniona.
— Dobry pan, ten, który tyle zrobił dla pana Filipa, był u nas wczoraj, przekładał panu, że panienka nie może być tutaj sama i że można włosy moje zmienić z koloru blond na czarny. Zabrał mnie z sobą, dotrzymał słowa, i oto jestem.
Andrea uśmiechnęła się przyjaźnie.
— Widocznie, kochasz mnie bardzo, jeśli chcesz się dla mnie zamknąć w Trianon, gdzie będziesz prawie jak w więzieniu.
Nicolina inteligentnym wzrokiem spoglądała dokoła.
— Pokój ten nie jest zbyt wesoły, to prawda, ale wszak panienka cały dzień tu nie siedzi?
— Ja wyjdę, ale ty?
— Ja?
— Ty nie będziesz miała towarzystwa, ani spaceru, ani zabawy, umrzesz z nudów.
— O! poradzę sobie, przecież jest okno, lubię patrzeć i być widzianą, a zresztą, niech się panienka o mnie nie martwi.
— Nie, Nicolino, nie zatrzymam cię, dopóki nie będę miała wyraźnego polecenia.
— Od kogo?
— Od mego ojca.
— To ostatnie pani słowo?
— Tak.
Nicolina wyjęła z za staniczka bilecik barona.
— Ponieważ prośby moje nie mogą zwyciężyć skrupułów panienki, więc proszę list pana de Taverney.
I podała Andrei bilecik.
Młoda dzieweczka przeczytała co następuje:
„Wiem to sam i wszyscy już zauważyli, że nie masz, drogie dziecko, stosownego otoczenia w Trianon; powinnabyś mieć dwie kobiety i lokaja dla siebie, jak mnie niezbędne byłoby 20 tysięcy liwrów renty rocznej. Ponieważ kontentuje się tylko tysiącem, idź za moim przykładem i weź Nicolinę, którą ci posyłam. Zręczna ona, sprytna i bardzo do nas przywiązana, łatwo się nagina do okoliczności. Zatrzymaj ją i nie myśl, że z ujmą dla siebie tobie ją odstępuję. Jego Królewska Mość, który zaszczyca nas swą łaską i który, jak wiem z dobrego źródła, zwrócił na ciebie uwagę, zauważył również, że nie masz stosownych toalet. Pomyśl o tem, bo to bardzo ważne, Andreo.

Twój przywiązany ojciec,
Baron de Taverney“.

Andrea wpadła w smutną zadumę. Jakże strasznie była osamotnioną!... Brat daleko, a ojciec...
Podarła z gniewem list zaczęty, z zamiarem napisania nowego i objaśnienia barona, jak małą wartość mają dla niej fatałaszki. Ale wyobraziła sobie ironiczny uśmiech, z jakim ojciec przyjął jej filozoficzną tyradę i... dała pokój; natomiast, odpowiedziała, co następuje:
„Drogi Ojcze!... W tej chwili właśnie przybyła do mnie Nicolina, którą przyjmuję, jedynie, przez wzgląd na ciebie. Czyż będę bogatszą, a nadewszystko, mniej śmieszną, mając przy sobie tę dziewczynę? Nicolina martwić się będzie, patrząc na moje poniżenie, a przytem nudzić się tu będzie śmiertelnie. Sądzę, że Jego Królewska Mość jest zbyt dobrym i taktownym, aby zwracał uwagę na moje toalety, wiedząc, że nie jestem w stanie sprawić sobie piękniejszych“.
Taką była odpowiedź niewinnej dziewczyny, nie przeczuwającej nawet, co baron w swym liście chciał właściwie wyrazić.
Nicolina więc pozostała w Trianon, wyznaczono jej pokoik, graniczący z pokojem jej pani; za sprytną zaś była na to, aby nie być miłą, skromną i cichą, aby nie przeszkadzać w niczem Andrei.
O pierwszej baronówna udała się do Trianon, wyglądała bardzo zgrabnie, bo Nicolina ubrała ją z niezwykłą starannością.
Subretka pozotała sama. Nic nie uszło jej uwagi, począwszy od łóżka do kominka, wszystko przeszło przez jej badanie.
Wyjrzała przez okno i zobaczyła masztalerzy, przeprowadzających konie następczyni tronu. Pfe... masztalerze! Odwróciła głowę z pogardą. Po prawej stronie wszystkie okna były pootwierane, wyglądały z nich panny służące dam honorowych, które zapewne były już również, jak baronówna, w pawilonie królewskim.
— Ech? nie poto tu przyjechałam, żeby się przypatrywać pokojówkom — szepnęła Nicolina.
Naprzeciwko odbywały się próby orkiestry i chóru. Nicolinie w to graj właśnie, uśmiechała się do kapelmistrza i śpiewaków. Ale nie na długo starczyła ta rozrywka; próba się skończyła i pokój naprzeciwko opróżnił się zupełnie. Otrzepując meble i ścierając kurz, spostrzegła u góry małe okienko, które się otwarło jakby samo.
Ktoś jednak być tam musiał i to ktoś dość impertynecki. Nicolina, nie była jednak pewna tego, wychyliła się więc za okno, aby lepiej widzieć, i zobaczyła jakąś głowę, która na jej widok cofnęła się natychmiast. Do licha, to być nie może. Przypuszczała, że się myli, że może to kot jaki tylko?
Ależ, nie, — widzi przecie wyraźnie plecy mieszkańca owej facjatki; plecy, to za mało, a twarzy jak na złość dojrzeć niepodobna.
Nicolina nie łatwo dawała za wygraną, schowała się za firankę i czekała.
Okno zostawiła otwarte, aby nie zwrócić uwagi. Jakiś czas nie widziała nikogo, wreszcie ów ktoś, nie domyślając się podejścia, wyprostował się i spojrzał przed siebie.
Nicolina o mało nie zemdlała. Sąsiadem owym był Gilbert.
Młody chłopak, widząc opadającą kotarę, zadrżał, cofnął się w tył i zamknął szczelnie okienko.
Poznał mnie, zdziwił się i ukrył ze złości!...
Tak sądziła Nicolina i sądziła dobrze.
Gilbert wolałby był spostrzec djabła, niż dawną kochankę, posiadającą przytem tajemnicę jego z ulicy Coq-Héron. Wściekły był.
— Na co mi teraz to odkrycie, z którego tak byłem dumy?... Nicoliny nie wypędzą zato, że miała kochanka, ale jeżeli ona opowie wszystkie awantury moje dawniejsze, łatwo mogą mnie wyrzucić z Trianon. Jestem zatem na łasce tego djabła w spódnicy.
Zdawało mu się, że Nicolina obecnością swą, profanuje pokój jego ideału, przytem poznawał, że się boi zręcznej i mściwej subretki.
Czuł że wojna, między nim a nią, wybuchnie prędzej czy później, ale był człowiekiem zręcznym i przewidującym nie myślał rozpoczynać walki, dopóki nie będzie pewnym zwycięstwa. To też niewidziany przez nikogo, wiedział o wszystkiem, co się działo u Andrei i zarazem u Nicoliny.
Po ośmiu dniach, Gilbert zauważył jakiś pióropusz rozmawiający z Nicoliną; zmrok już zapadał, więc gruchająca parka nie spostrzegła go wcale.
Długo opierała się dziewczyna przyjściu na schadzkę, ale de Beausire (bo to on był), tak ładnie prosił, że dała się ubłagać, a dzisiaj przyszła. Skorzystała z okoliczności, że Andrea wybrała się na obiad do pani de Noaille i odprowadzała w tej chwili młodego oficera przez park. Gilbert szedł za nimi o jakie dziesięć kroków, z dziką radością podsłuchiwał ich westchnienia i rozmowy i musiał być zadowolonym z rezultatu, bo nazajutrz, z samego rana, stanął w swem okienku i oczekiwał spojrzenia nieprzyjaciółki. Nareszcie, około dziesiątej, usiadła przy oknie, reperując mitynki swej pani. Gilbert zaśpiewał znaną jej piosenkę; Nicolina drgnęła i spojrzała ze zdumieniem w górę. W okienku, o zgrozo! stał ogrodniczek, śmiejąc się sarkastycznie. Pokojówka skrzywiła się i chciała zrazu spojrzeć wyzywająco, ale Gilbert miał tak dziwny uśmiech na twarzy, że zarumieniła się i spuściła oczy na robotę.
— Zrozumiała, to dosyć — pomyślał chłopak.
Od tego czasu Nicolina była jak w klatce, gdzie się ruszyła, zdawała się widzieć i ogrodnika, w końcu więc postanowiła rozmówić się z nim ostatecznie.
Gilbert odgadł manewr i unikał starannie spotkania, ale Nicolina nie składała tak łatwo broni; zauważywszy ruch w pokoiku, weszła na schodki prowadzące do facjatki i zastukała, nikt nie odpowiedział; nazajutrz zdjęła pantofelek, prezent Andrei, i rzuciła go przez otwarte okienko do wnętrza; ale Gilbert zauważył ruch na vis-a-vis i ani się nie poruszył.
Była to jednak straszna, bądź co bądź, pokusa dla młodego chłopaka. Nicolina była piękną dziewczyną; nieraz też miał ochotę odsunąć rygiel i przyjąć ją u siebie, zwyciężał się jednak i nie otworzył.
— Nie, mówił do siebie — robi to ona z wyrachowania, zawsze interes bierze w niej górę nad uczuciem; romansuje już z kim innym. Trzymajmy się ostro!
Przypadek dopomógł Nicolinie.
Spotkali się na podwórzu.
— A, dobry wieczór, panie Gilbercie, pan tutaj?
— Jak pani widzi, a co pani porabia w Trianon?
— Jestem znowu u panienki.
— Ja zaś zostałem ogrodnikiem.
Nicolina ukłoniła się z powagą, Gilbert odkłonił się jej dworsko i rozeszli się.
Gilbert zawrócił niby do siebie, a właściwie czekał za studnią i obserwował Nicolinę, przekonany, że idzie ona znowu na schadzkę. Tak też się stało. Szybko i zręcznie podążył zaraz za nią. Ciemno już było zupełnie, a w parku drzewa rzucały długie fantastyczne cienie. Nicolina odprowadziła kochanka aż do krat parku. Jakże się zdziwił ogrodniczek, gdy zamiast młodego Beausire’a, zobaczył teraz starego już, ale eleganckiego pana, ubranego wytwornie. Zaciekawiony zbliżył się i poznał księcia de Richelieu.
— Do djabła! panno Nicolino, postępujesz widzę szybko; po oficerze, marszałek Francji! Ho! ho!

XCVII
PARLAMENTY

Podczas wszystkich tych małych intryg, knutych zręcznie w Trianon, Paryż nie zostawał też w tyle.
Parlamenty, które podupadły prawie zupełnie w końcu panowania Ludwika XIV, odżyły za panowania Ludwika XV, ale od czasu, gdy ich protektor, pan de Choiseul upadł, straciły wiele ze swej władzy. Pan de la Chalotais, popieęając księcia d’Aiguillon, widział w nim uosobienie feodalizmu występującego przeciw mieszczaństwu. Król, którego parlament bretoński, a właściwie parlament całej Francji, słuchał bez szemrania, naznaczając dzięki interwencji pani Dubarry, pana d’Aiguillon komendantem lekkiej kawalerji, wyraził tem samem swe zaufanie partji feudalnej.
Jan Dubarry dobrze to określił: był to rzeczywiście policzek dany parlamentowi. Jak to wyzwanie będzie przyjęte? oto pytanie, jakie sobie zadawał dwór codziennie. Ale członkowie parlamentu są ludźmi bardzo zręcznymi i nie lada co, może ich zaambarasować Naprzód więc zebrali się, dla dokładnego zbadania sytuacji, poczem zdecydowali co następuje:
„Parlament będzie roztrząsać sprawę postępowania byłego namiestnika Bretonji i wyda nań wyrok“.
Król, odczytawszy to, zabronił wszystkim parom i książętom Francji, udać się na zebranie parlamentu, tego dnia w którym miała być rozstrzyganą owa sprawa. Wszyscy usłuchali.
Wtedy parlament postanowił zająć się tem sam i wydał znowu dekret, mocą którego książę d’Aiguillon, oskarżony o rzeczy, przynoszące ujmę jego honorowi, nie może sprawować obowiązków para, do czasu, dopóki nie wytłumaczy się przed sądem, złożonym z najbardziej poważnych ludzi z całego kraju. Dodawano, że dekretu tego nic zmienić nie zdoła.
Ale dekret taki wydać, to za mało, wiedzą o nim tylko interesowani, członkom zaś parlamentu chodziło, aby ów wyrok podać do publicznej wiadomości, aby wytoczyć sprawę przed forum publiczne.
— Paryż czyhał tylko na jakiś nowy skandalik; Paryż obojętny względem króla i parlamentu — żył tylko skandalem.
Parlament umyślił więc wydrukować swój dekret, co też i uczynił. W przeciągu kilku dni odbito dziesięć tysięcy egzemplarzy. Trzeba było jeszcze posłać kilka do pałacu księcia; zajmująca się tem komisja udała się do niego, ale książę, odjechał do Paryża, niby na audjencję do króla. Właściwie, udał się on do swego wuja, chcąc nareszcie wyjaśnić sytuację.
Dzięki Rafté’mu cały Wersal wiedział o rzekomo szlachetnym postępku księcia Richelieu, który miał tyle siły woli, że odmówił przyjęcia teki ministerjalnej ofiarowywanej mu po Choiseul’u. Z Wersalu nowina doszła do Paryża, a stąd rozeszła się po Francji, i zjednała marszałkowi przychylność ogółu. Pozycja księcia d’Aiguillon była wprost fałszywa, nielubiany był przez naród, a niecierpiany przez wuja. Marszałek nie był wprawdzie dotychczas popularnym w kraju, ale bano go się i szanowano jako przedstawiciela najwyższej arystokracji rodowej, tak cenionej za czasów Ludwika XV. Mieć więc za wroga marszałka, nie było rzeczą zbyt bezpieczną.
Książę d’Aiguillon wiedział o tem dobrze więc poszedł odważnie do wuja.
Ten oddawna już przeczuł zamiar siostrzeńca i kilka razy potrafił uniknąć spotkania; d’Aiguillon postanowił zatem wtargnąć bez anonsowania swych odwiedzin. Ale Rafté spostrzegł przez okno liberję księcia i uprzedził swego pana, który też coprędzej zamknął się u siebie. D’Aiguillon nie wierząc służbie, dotarł aż do sypialni wuja, tu jednak zastał sekretarza, który objaśnił go poufnie, że marszałek hulał przez całą noc i jeszcze do domu nie wrócił.
D’Aiguillon zagryzł wargi, pożegnał ze złością Rafté’go i odjechał do siebie, skąd natychmiast napisał bilecik do marszałka z prośbą o audjencję.
Marszałek był w przykrem położeniu: nie odpisać — byłoby niegrzecznością; odpisać — to zezwolić na audjencję i tłumaczyć się w dodatku.
Richelieu znał dobrze siłę swego przeciwnika, wiedział że tej siły nienależało lekceważyć. Były namiestnik Bretonji wydawał mu się podobnym do lichwiarzy grzecznych i miłych, którzy jednak bez skrupułu duszą swe ofiary; Rafté poradził swemu panu, aby wyjechał na kilka dni do Paryża.
— Mamy nadzieję zrujnować ostatecznie pana d’ Aiguillon — dowodził Rafté; — przyjaciele nasi z parlamentu nie zasypiają sprawy; jeśli pański siostrzeniec zobaczy się z panem, jestem przekonany, że wydrze panu tajemnicę, a w najlepszym razie przyrzeczenie pomocy, bo chyba przeczuwa co się święci. Naturalnie przegramy wtedy; jedyny sposób uniknięcia audjencji, to wyjazd do Paryża.
— Dajmy na to, że cię usłucham, ale jak długo ma trwać moje wygnanie?
— Sześć dni najdłużej. Sekretarz wyjął list i przeczytał go głośno; zawierał tylko kilka słów, mianowicie:
— „Ostatecznie, sprawa ta, rozegra się w czwartek.“
— Zatem przystaję; odeślij księciu list i dodaj coś od siebie, daję ci na to carte-blanche.
Rafté napisał bilecik następujący:
Książę pan, wyjechał przed kilku dniami do X. Lekarze kazali mu zmienić klimat, a właściwie odpocząć po trudach. Jeśli książę chcesz się zobaczyć z panem marszałkiem, to mogę śmiało oznaczyć audjencję na czwartek wieczór, pewny jestem, że pan mój będzie już na ten termin z powrotem.
— Teraz, mój drogi, schowaj mnie gdzie chcesz, ale tutaj, bo nie mam ochoty wyjeżdżać.
Rafté zgodził się na to. Naprzód wysłał list, następnie wyszukał kryjówkę dla księcia. Ale cóż? Richelieu nudził się okropnie w zamkniętym gabinecie, i pewnego razu wymknął się wieczorem z domu i udał do Trianon. Zdawało mu się, że nic nie ryzykuje, gdyż był pewnym, że siostrzeniec bawi w Luciennes.
D’Aiguillon był zadowolony z oznaczenia audjencji na czwartek i w oznaczonym terminie udał się na nią.
Wspominaliśmy już poprzednio, że tego dnia miał parlament wydać swój dekret.
Ponieważ liberja księcia znaną była w Paryżu, był tyle ostrożnym, że wziął zwyczajną karetę, bez żadnych ozdób. Głuche okrzyki słychać było na ulicach, któremi przejeżdżał. Tu i owdzie widział małe gromadki ludzi, czytających coś z najwyższem zaciekawieniem. Gotowało się jak w garnku. Ale nie było to nic nadzwyczajnego w owym czasie.
Zbierano się z równym zapałem dla odczytania artykuliku z gazety holenderskiej, jak piosenki skomponowanej przeciw Dubarry i panu de Maupeau. Roztrząsano z równym zapałem kwestję podatków, jak nową satyrę Voltaire’a.
D’Aiguillon udał się wprost do pałacu Richelieu’go, gdzie zastał tylko pana Rafté. Ten oznajmił, że marszałek zapewne zatrzymany został gdzieś w drodze, bo oczekują go od godziny. Książę niecierpliwił się i postanowił czekać choćby do rana.
Sekretarz oświadczył wtedy kategorycznie, że książę nie sam zapewne wróci do domu, że będzie mu bardzo nie na ręką spotkać kogoś u siebie, ręczy więc słowem, że marszałek za godzinę będzie w pałacu d’Aiguillon’ów i radzi księciu wrócić do siebie.
— Słuchaj, Rafté — rzekł d’Aiguillon, zdumiony tą nową przeszkodą, jesteś powiernikiem wuja — odpowiedz mi, jeżeli jesteś uczciwym człowiekiem: to komedja, nieprawdaż? — książę nie chce mnie widzieć?
— Słowem honoru ręczę, że za godzinę będziesz pan miał wizytę marszałka.
— Dajże mi tu poczekać na niego.
— Miałem honor oznajmić już księciu, że pan mój nie sam wróci.
— Rozumiem... dajesz więc mi swoje słowo, Rafté. — D’Aiguillon wyszedł z miną smutną. Marszałek wysunął się z przyległego gabinetu z demonicznym uśmiechem na ustach.
— Nie domyśla się niczego?
— Niczego.
— Która godzina?
— Mniejsza oto, musimy czekać, aż zjawi się nasz prokuratorek. Komisarze są jeszcze w drukarni.
Zaledwie dokończył, gdy lokaj wpuścił przez drzwi sekretne osobistość szkaradną, czarną i niebezpieczną. Rafté popchnął marszałka do gabinetu, a sam zbliżył się do gościa.
— A, to pan, panie Flageot, zachwycony jestem pańską wizytą.
— Sługa wielmożnego pana. Interes ukończony.
— Wydrukowane?
— Tak, pięć tysięcy egzemplarzy jest już w obiegu, reszta schnie.
— Co za nieszczęście! drogi panie, co to za rozpacz dla całej rodziny pana marszałka.
Flageot aby uniknąć odpowiedzi, zażył tabaki ze srebrnej tabakierki.
— Co teraz robią? — zapytał Rafté.
— Komisja szykuje się do drogi, to jest do pałacu ksiącia d’Aiguillon, który na szczęście, to jest na nieszzęście, chciałem powiedzieć, znajduje się właśnie u siebie w Paryżu. Będą więc mogli wręczyć mu dekret.
Rafté podjął szybko z kanapy ogromny worek aktów prawnych i wręczył go panu Flageot.
— Oto akta, o których panu wspominałem, drogi panie; marszałek ma w panu zaufanie. Dziękujemy panu za usługi w tej nieszczęśliwej sprawie pana d’Aiguillon z wszechmocnym parlamentem Paryża.
I popchnął gościa ku drzwiom, które zamknął zaraz potem starannie.
Wypuścił z więzienia marszałka i zawołał z pośpiechem:
— Dalej! prędko! prędko! konie czekają, staraj się pan przybyć wcześniej, niż panowie komisarze.

XCVIII
GDZIE NAS PRZEKONYWAJĄ, ŻE DROGA MINISTRA NIE JEST USŁANA RÓŻAMI

Richelieu zajechał wpierw, niż komisja, bo nikogo nie było jeszcze przed pałacem księcia.
Ten nie oczekiwał już wuja i miał właśnie zamiar udania się do Luciennes, aby opowiedzieć awanturę pani Dubarry, gdy zaanonsowano marszałka.
Zdumiony d’Aiguillon pobiegł naprzeciw Richelieu’go, uścisnął mu ręce i wogóle przyjął go serdeczniej niż kiedykolwiek. Marszałek oddawał z procentem uściski, ale nie miał ochoty rozpoczynać konwersacji; podziwiał za to obrazy, bronzy, figurki itd. Siostrzeniec przerwał mu te zachwyty i zapytał poprostu:
— Czy to możliwe, żebyś ty wuju, najmądrzejszy człowiek we Francji, posądzał mnie o egoizm?
Nierychło było się cofać, to też Richelieu odparł zimno:
— Co znowu! Nie pojmuję skąd ci to przyszło do głowy?..
— Nie dąsaj się, mój wuju.
— Ja?!
— Rozmówmy się raz przecie szczerze. Uciekasz ciągle przede mną panie marszałku!
— Słowo honoru, nie rozumiem.
— Wytłumaczę ci to zaraz. Król nie chciał cię w żaden sposób mianować ministrem, a gdy mnie zrobił komendantem lekkiej kawalerji, myślisz, że cię opuściłem, zdradziłem. Ta droga hrabina, która tak o tobie pamięta....
— Pamięta o mnie? — mówisz, przerwał książę.
— Ależ tak, kochany wuju.
— Nie będę się z tobą sprzeczał. Sprowadziłem cię, abyś mi pomagał. Jesteś młody, więc silniejszy ode mnie, ty wygrywasz — ja przegrywam; dotychczas wszystko w porządku, nie pojmuję tylko, co znaczą twe skrupuły, jeśli działałeś po przyjacielsku, to się okaże, jeśli przeciwnie, prawda na jaw wyjść musi. O czem tu mówić?
— Doprawdy....
— Jesteś jeszcze dzieckiem książę. Masz świetne stanowisko: par Francji, książę, komendant lekkiej kawalerji, minister za sześć tygodni; nie powinieneś już myśleć o niczem więcej. Dajmy na to, że jesteśmy dwoma mułami z bajki.... Ale co to?
— Ech, nic, co dalej, marszałku?
— Słyszę jakąś karetę zajeżdżającą na dziedziniec.
— Co mnie to obchodzi, jestem ciekawy końca twej opowieści, wuju, bo lubię bardzo przenośnie.
— Więc, mój kochanku, chciałem powiedzieć, że obecnie stoisz tak wysoko, iż nie powinieneś się już bać zazdrosnych.
Jednak gdy zaczniesz chromać, wrogowie czyhają na sposobność, rzucą się na ciebie; słyszę kroki w przedpokoju, to pewnie przynoszą ci tekę ministerjalną. Dobra hrabina, musiała starać się gorliwie o to, abyś ją otrzymał.
Wszedł odźwierny.
— Panowie komisarze parlamentu! — wygłosił z pewnem zakłopotaniem.
— Kto taki!? — spytał Richelieu.
— Delegowani z parlamentu u mnie?... Czego chcą? — powiedział z niepokojem d’Aiguillon.
— Z rozkazu króla! — odpowiedział głos z przedpokoju.
— Ho! ho! — wyrwało się Richelieu’mu.
Książę wstał blady, jak płótno i otworzył drzwi wchodzącym, za któremi stało dwóch woźnych i tłum zaciekawionych lokajów.
— Czego żądacie ode mnie?
— Chcemy się rozmówić z księciem d’Aiguillon.
— Ja nim jestem.
Komisarz skłonił się z uszanowaniem, wyjął jakiś papier i przeczytał go głośno.
Był to formalny dekret, oskarżający pana d’Aiguillon o rozmaite nadużycia i zabraniający mu sprawowania funkcji para Francji.
Książę słuchał, jakby piorunem rażony. Nie drgnął nawet, stał jak posąg; nie miał siły wyciągnąć ręki po kopję aktu, którą mu komisarz podawał. Marszałek zastąpił siostrzeńca, odczytał kopję i położył na stole.
Delegaci dawno już wyszli, a książę nie poruszył się jeszcze.
— Ho! ho! to dopiero historja! Nie jesteś więc już parem Francji, to bardzo przykre.
Słowa te zelektryzowały księcia, podniósł głowę i spojrzał na wuja.
— Nie spodziewałeś się tego? — spytał Richelieu, z szatańskim uśmiechem.
— A ty wuju? — odparł siostrzeniec.
— Jakże mogłem przypuszczać, że parlament, zrobi coś podobnego faworytowi króla i hrabiny?
Książę przyłożył rękę do pałającego czoła.
— Bo widzisz — ciągnął dalej marszałek, pastwiąc się nad swą ofiarą — jeśli parlament degraduje cię z parostwa zato, że zostałeś komendantem lekkiej kawalerji, to cię chyba spali, gdy zostaniesz ministrem. Oni cię nienawidzą d’Aiguillon.
Książę niczem nie przerwał tej tyrady; nieszczęście go uszlachetniało; Richelieu sądził, że nie dosyć jeszcze zadrasnął kochanego siostrzeńca.
— No, straciwszy parowstwo, może będziesz miał mniej zazdrosnych. Może to i lepiej; podług mnie powinieneś opuścić Paryż, przebyć kilka lat zagranicą, a łatwiej ci będzie później osiągnąć to, o czem marzysz. Chociaż mając protekcję hrabiny Dubarry.... hm.... dobre plecy!
D’Aiguillon podniósł się.
— Masz rację, wuju — odparł z udanym spokojem — pani Dubarry, która mnie lubi i która ma taki wpływ na naszego monarchę, potrafi mi dopomóc w potrzebie, to też natychmiast udam się do niej. Konie! Bourguignon, jedziemy do Luciennes.
Ukłonił się z godnością i wyszedł, zostawiając marszałka zdziwionego tą zimną krwią i upokorzonego wyniosłem zachowaniem się księcia. O, bo był bardzo upokorzony, lubo nie chciał przyznać się do tego.
Pocieszał się, że Paryż rozchwytuje w tej chwili owe dziesięć tysięcy egzemplarzy; ale słaba to była pociecha. Rafté zapytał go o treść jego wizyty, opowiedział mu wszystko lecz z głębokiem westchnieniem.
— Zatem upokorzony, to dosyć — rzekł sekretarz.
— Mylisz się, to bardzo mało; cios nie jest śmiertelny i zrobiliśmy kapitalne głupstwo; jeździliśmy na dwóch konikach, to było zbyt ryzykowne.
Rafté wzruszył ramionami.
— Jeśli jednak jesteśmy pewni, że zagraliśmy trafnie...
— Ech, ech, Rafté, kto nas o tem przekona?
— Sądzisz pan, że pan d’Aiguillon wywinie się z tej matni?
— Równie jak i król, głupcze.
— Och, to wielka różnica, król wydostaje się zawsze.
— Tak, ale za jego plecami prześlizgnie się Dubarry, a za jej protekcją d’Aiguillon. Ty nic się nie znasz na polityce, Rafté.
— Hm, pan Flageot sądzi inaczej.
— Flageot? kto to taki.
— Prokurator, plenipotent pański.
— Więc cóż?
— Flageot sądzi, że nawet król nie wydostanie się z matni.
— Och, och, któż to złapie lwa w sieci?
— No, naturalnie że szczur!
— Pan Flageot?
— Tak sądzi.
— A ty wierzysz temu?
— Wierzę zawsze plenipotentom, gdy obiecują zrobić coś złego.
— Aha, opowiedz że mi zatem, co myśli twój protegowany Flageot.
— Owszem, panie.
— Chodź więc ze mną, ja położę się już, jestem zmęczony. Jednak mimo wszystkiego, wzruszył mnie ten d’Aiguillon, jestem jego wujem, no a węzły krwi.... Zjem co naprzód, głupstwo te sentymenty — rzekł marszałek i roześmiał się sam z siebie.
— Doprawdy, ma pan wszelkie dane na ministra!... — rzekł totumfacki.

XCIX
D’AIGUILLON SIĘ ODBIJA

Nazajutrz, po owym fatalnym dniu, Richelieu wybierał się do Wersalu, gdy do gabinetu wszedł Rafté z listem w ręku. Sekretarz obracał list z pewnym niepokojem, który się udzielił i jego panu.
— Co tam znowu? — zapytał marszałek.
— Przypuszczam, że to musi być coś niemiłego. List.
— Dlaczego, koniecznie, wyobrażasz sobie coś złego?
— Bo list pochodzi od księcia d’Aiguillon.
— A, od mego siostrzeńca.
— Tak, marszałku. Przyniósł go woźny z parlamentu. Od dziesięciu minut obracam papier w ręku i jakoś mam złe przeczucia.
— Nie jestem tchórzem, dawaj!..
— Uprzedzam pana, że woźny roześmiał mi się prosto w nos.
— Do djabła! to nieczysta sprawa, no dawajże.
Richelieu złamał pieczątkę.
— O! masz marszałku wcale niewesołą minę rzekł Rafté, obserwujący księcia.
— Czy to możebne!? — szepnął marszałek.
— To coś ważnego.
— Zachwycający jesteś, doprawdy, mój stary!
— Zatem nie omyliłem się?
— Hm... król jest dobrym — mówił Richelieu, czytając dalej.
— Mianował pana d’Aiguillon ministrem?
— Coś lepszego.
— Cóż zatem?
— Czytaj.
Rafté pochwycił gorączkowo list, napisany własnoręcznie przez księcia d’Aiguillon i przeczytał, co następuje:

Drogi wuju!

„Usłuchałem cię i opowiedziałem twoje zmartwienie pani Dubarry. Kochana hrabina, serdecznie nam sprzyjająca, natychmiast zakomunikowała tę wiadomość Jego Królewskiej Mości, który też uznał postępowanie parlamentu za niesprawiedliwe i wyrok, zawieszający mnie w czynnościach para Francji, zniósł zupełnie.
Wiedząc, jak cię ta wiadomość ucieszy, drogi wuju, dzielę się nią z tobą pierwszym, i posyłam ci postanowienie królewskie. Możesz je zatrzymać, gdyż jest to kopja. Dziękując raz jeszcze za radę, pozostaję kochającym siostrzeńcem

Książę d’Aiguillon.

— Najwyraźniej drwi z nas! — wykrzyknął Richelieu.
— Na to wygląda.
— I król! króli rzuca się w to gniazdo os!
— Czyż nie powiedziałem tego wczoraj jeszcze?
— Nie przeczyłem ci wcale, panie Rafté, ale dowodziłem, że się potrafi wycofać.
— Koniec końcem, parlament pobity.
— A ja wraz z nim!
— O! tak jest, ale to tylko tymczasem!
— Na zawsze! wczoraj miałem przeczucie czegoś złego, ale pocieszałeś mnie i dowodziłeś tak rozumnie...
— Za prędko kapitulujesz, marszałku.
— Jesteś głupcem, panie Rafté. Nie pojmujesz, jakie to upokorzenie dla mnie, być zależnym od pani Dubarry, od jej zacnego braciszka i panny Chon. Piękne widoki! brr... już zdaje mi się, że widzę murzyna zajadającego cukierki. Do licha! To mnie do wściekłości doprowadzi.
— Do wściekłości?
— Naturalnie!
— Nie trzeba więc było intrygować — podjął filozoficznie sekretarz.
— Tyś mnie do tego popchnął, mój panie.
— Ja?
— Tak.
— A to coś nowego! A cóż by mi szkodziło, gdyby siostrzeniec pański został był ministrem, lub parem Francji? Chyba mnie to nie obchodzi, tembardziej, że dosyć lubię księcia d’Aiguillon.
— Jesteś impertynentem, Rafté.
— Słyszą to od pana od lat czterdziestu dziewięciu.
Nie przestanę cię tak nazywać i nadal.
— Ale już nie przez czterdzieści dziewięć lat; to mnie pociesza.
— Tak się mną interesujesz, panie Rafté.
— Panem bardzo, ale nie głupstwami, jakie pan teraz wyprawiasz. Tak, tak, książę, zrobiłeś kapitalne głupstwo.
— Wytłumacz się natychmiast, mój kochany. Jeżeli będziesz miał słuszność, to ci ją chętnie przyznam.
— Chciałeś się zemścić, książę, chciałeś poniżyć swego siostrzeńca za jakąbądź cenę — to powinieneś był domyślić się odrazu, że taką satysfakcję trzeba grubo opłacić. Jesteś bogatym, książę, płać więc!
— A cóżbyś uczynił na mojem miejscu? — panie filozofie?
— Nic... czekałbym cierpliwie. Ale pana trawiła zazdrość, że książę d’Aiguillon wydał się pani Dubarry młodszym i piękniejszym niż pan.
Marszałek mruknął coś niewyraźnie.
— Parlament — ciągnął dalej sekretarz — wystąpił przeciw Dubarry...
— Dobrze, już dobrze... zbłądziłem, ale ty powinieneś był mnie przestrzec.
— Ja? ja, którego przedstawisz pan wszystkim za swego sobowtóra, ja miałem zapobiec głupstwom, lub nieszczęściu?
— Przepowiadasz nieszczęście, panie czarnoksiężniku?
— Na pewno.
— Jakie?
— Pan jesteś upartym, a d’Aiguillon ma plecy; w dniu, kiedy zostanie ministrem, ty, marszałku, pójdziesz na wygnanie, a może... do Bastylji.
Richelieu z oburzenia upuścił tabakierkę.
— Do Bastylji? — powtórzył, wzruszając ramionami. — Czyż Ludwik XV jest Ludwikiem XIV?
— Nie; lecz pani Dubarry, wraz z księciem d’Aiguillon, zechce może naśladować panią de Maintenon; więc baczność!
— A to miła przepowiednia — odparł książę po długiem milczeniu. — Czytasz w przyszłości, ale co teraz będzie?
— Jesteś za mądry panie marszałku abyś potrzebował czyich rad.
— Może i ty masz ochotę kpić ze mnie?... Cóż, panie żartownisiu?
— Ostrożnie z datami, marszałku, nie należy żartownisiem nazywać człowieka, mającego lat sześćdziesiąt siedem.
— Mniejsza.. wyciągnij mnie tylko z tej matni i to prędkol! prędko!
— Radą?
— Czem ci się podoba.
— Jeszcze nie czas.
— Znowu żartujesz!
— Broń Boże! żartować w tak smutnych okolicznościach!
— Czy już nie czas wystąpić?
— Nie. Może posłać do prezesa d’Aligre?
— Żeby się prędzej wyśmiewano ze mnie?
— Dziwna obawa! Toć święty straciłby cierpliwość z panem! Pozwól mi pan lepiej dokończyć mego planu przeciw Anglji, a sam poradź sobie w tej miłej sprawie.
Richelieu znał napady złego humoru pana Rafté.
Trzeba mu było ustąpić.
— Nie znam się na przenośniach, nakreśl lepiej wyraźny plan działania.
— Słuchaj więc pan.
— Słucham.
— Poślij pan zaraz do pana d’Aligre — mówił Rafté ostrym tonem — list księcia d’Aiguillon, przyłączywszy doń i dekret królewski. Poczekamy, musimy się dowiedzieć, co parlament postanowi, nastąpi to natychmiast po odczytaniu naszej posyłki. Potem pojedzie pan do pańskiego plenipotenta, pana Flageot.
— Do kogo? — spytał Richelieu. Znów ten Flageot! Niech djabli porwą tego twego Flageot! Ja mam mu składać wizytę?
— Miałem już honor objaśnić pana, że Flageot jest pańskim plenipotentem.
— Cóż ma jedno do drugiego?
— Nic prostszego. Ma on, jako pełnomocnik, różne sprawy i jaśnie oświecony książę marszałek Richelieu przyjdzie się o nie dowiedzieć.
— Jutro?
— Tak, jutro.
— Ależ w tem mógłbyś mnie wyręczyć, mój Rafté.
— Nie, nie; gdyby Flageot był prostym gryzipiórkiem, mógłbym z nim mówić, jak z równym sobie, lecz od jutra, ten Flageot, ma się stać biczem na króla, — Atyllą — tak, tak, ani mniej ani więcej; nie ubliża więc nawet parowi Francji naradzać się z tak możną osobistością — wszak jest prokuratorem.
— Czy mówisz na serjo?
— Jutro przekonasz się o tem.
— Czy to nastąpi podczas moich odwiedzin u tego Flageot?
— Nie uprzedzajmy wypadków. Dobranoc, książę. Pamiętaj pan: list do pana d’Aligre, a jutro wizyta u Flageot. Ach! adres... stangret wie już, nieraz mnie tam woził.

C
GDZIE CZYTELNIK ODNAJDUJE STARĄ ZNAJOMOŚĆ, KTÓREJ MOŻE NIE ŻAŁOWAŁ?

Czytelnik ciekawy jest zapewne, dlaczego nazywamy pana Flageot prokuratorem, gdyż dotychczas był tylko adwokatem?
Postaramy się to pokrótce wytłumaczyć.
Od niejakiego czasu trwały wakacje w parlamencie i adwokaci mieli bardzo mało zajęcia. Pan Flageot, człowiek przewidujący, ułożył się z prokuratorem, panem Guildou w ten sposób, że ten odstąpił mu całą swą klientelę za dwadzieścia pięć tysięcy liwrów. Na pytanie w jaki zaś sposób biedny nasz adwokat mógł zapłacić taką sumę, odpowiadamy, że zaślubił swą gospodynię Małgorzatę, która w końcu 1770 roku, może na trzy miesiące przed usunięciem pana Choiseul’a, odziedziczyła pokaźny spadek.
Flageot już kilka razy zajaśniał wymową, jako prokurator i miał już pewien rozgłos w Paryżu.
Zwrócił on też uwagę Rafté’go, który go bardzo potrzebował w sprawie księcia d’Aiguillon.
Pomimo nowej godności, skromny Flageot nie wyprowadził się z małej wąskiej uliczki Petit-Lion-Saint-Sauveur.
Żona jego, pani Małgorzata, przywiązana była do swego domku i nie dała się mężowi stąd ruszyć. Richelieu wzdrygnął się, wjeżdżając w brudny kąt, któremu miasto nadało szumną nazwę ulicy.
Nareszcie zajechał, ale ze zdziwieniem ujrzał przed bramą drugą karetę, z której wyjrzała głowa kobieca.
Pomimo lat siedmdziesięciu pięciu, Richelieu był galantem i wyskoczył pospiesznie z powozu, aby dopomóc wysiadającej damie. Nieszczęście widocznie prześladowało marszałka, bo zamiast młodej i ładnej twarzy, którą spodziewał się ujrzeć, spostrzegł starą, pomarszczoną kobietę. Zapóźno się było cofać, Richelieu więc bez wahania podał jej rękę.
— Widziałem już kiedyś tę babę — pomyślał marszałek, a głośno zapytał:
— Czy pani dąży do pana Flageot?
— Tak, książę.
— Pani mnie zna? — wykrzyknął niemile zdziwiony.
— O! kto nie zna marszałka Francji, księcia Richelieu? Nie byłabym kobietą.
— Ten grat uważa się za kobietę — szepnął marszałek, równocześnie szarmancko się kłaniając.
— Czy mogę zapytać z kim mam honor mówić?
— Jestem hrabiną de Béarn — odparła stara, oddając niski ukłon wśród zabłoconej uliczki, o trzy kroki od otwartego kanału w którym chętnieby ją widział elegancki magnat.
— Zachwycony jestem, że dzięki przypadkowi, mogę znać szanowną panią. Zapewne masz hrabino jaki proces?
— O tak, książę, mam tylko jeden proces, ale jaki! Zapewne słyszałeś pan o nim?
— Być może... a tak, proces... przeciw...
— Saluces’om — dokończyła hrabina.
— A, ów słynny proces o którym ułożono znaną piosenkę.
— Piosenkę? — spytała urażona stara — jaką piosenkę.
— Ostrożnie, hrabino, tu jest otwór, można wpaść w niego, idź pani uważnie.
Stara usłuchała, książę szedł za nią.
— O! to bardzo zabawna piosenka!...
— Z powodu mego procesu?
— Tak, lecz może ją znasz, hrabino?
— Pierwszy raz o niej słyszę.
— Na nutę „Burbonki“:

„Wyświadcz mi łaskę, hrabino,
I wskaż mi drogę jedyną
Jak się pozbyć kłopotu!...“

To są słowa niby pani Dubarry.
— Ależ to impertynencja...
— Cóż chcesz, hrabino, piosenkarze niczego nie uszanują. W następnych zwrotkach, ty, pani, odpowiadasz:

„Mam upór i stare narowy,
Lecz któż mi wynajdzie gotowy
Sposób, wygrania mej sprawy?“

— Ależ, panie, to ohydne! — wrzasnęła obrażona hrabina.
— Przebacz, pani! jeśli fałszywie zaśpiewałem, ale te schody tak mnie zmęczyły, że ledwie dyszę. Nareszcie jesteśmy.
Marszałek zadzwonił. Otworzyła im pani Małgorzata, która dotychczas pełniła czynności odźwiernej, kucharki i pokojówki.
Para nasza wprowadzona została do gabinetu pana Flageot, który w tej chwili dyktował coś swemu dependentowi.
— A! to pani! Bernardet, podaj krzesło pani hrabinie! Jeśli się nie mylę, mam szczęście oglądać u siebie księcia Richelieu!... krzesło dla pana marszałka!
— Panie Flageot, jakże tam idzie mój proces? — spytała stara.
— Właśnie nim się zajmowałem w tej chwili.
— Jestem panu bardzo wdzięczna.
— Sprawi to wrażenie w całem mieście.
— Ostrożnie... ostrożnie...
— O! nie będziemy ich oszczędzali...
— Może książę się śpieszy, to ja poczekam...
— Panie marszałku! — rzekł, Flageot zwracając się do Richelieu’go — przebacz, ale musiałem naprzód zająć się panią...
— Przebaczam... wogóle, chciałem się tylko dowiedzieć...
— Zapewne o akta, które pan Rafté mi powierzył?
— Tak, no i o tym procesie, procesie, procesie... do licha, wiesz przecież, panie Flageot, o jakim procesie chcę mówić...
— O procesie, co do majątku w Chapenat.
— No cóż wygramy? Bardzoby to ładnie było z pańskiej strony.
— Zła sprawa, marszałku, proces przed rokiem nie będzie chyba rozstrzygnięty.
— Hm... Dlaczego?
— Okoliczności, książę, czy znasz pan dekret króla?
— Jaki? król wydaje ich mnóstwo.
— A no ten, który nas obchodzi w tej sprawie.
— Ten... znam.
— Odpowiemy więc na to, paląc okręty.
— Spalić okręty parlamentu? mój drogi, to coś zawiłego, wytłumacz się jaśniej, nie wiedziałem, że parlament posiada okręty.
— Może pierwsza izba odmawia spisania protokołu? — przerwała rozmowę hrabina: słuchająca z zajęciem.
— Toby jeszcze nic nie znaczyło.
— Może i druga izba?
— Co tam obwijać w bawełnę, obie izby postanowiły wcale nie sądzić, dopóki król nie wycofa księcia d’Aiguillon.
— Ba! — zawołał marszałek, klasnąwszy w ręce.
— Nie sądzić... czego? — spytała wzruszona klientka.
— Ależ... procesów.
— Nie będą sądzili mego procesu — wykrzyknęła pani de Béarn z najwyższem przerażeniem.
— Naturalnie, ani paninego, ani też procesu księcia.
— Ależ to bezczelność! Nieposłuszeństwo królowi!
— Pani — odparł patetycznie adwokat — król się zapomina, my idziemy za jego przykładem.
— Panie Flageot, dostaniesz się do Bastylji, pamiętaj, pamiętaj.
— Pójdę śpiewając, hrabino, a za mną pójdą wszyscy.
— Zwarjował! słowo daję — rzekła stara do księcia.
— Wszyscy jesteśmy poczęści zwarjowani — odparł Flageot.
— A to ciekawe!
— Ależ mówiłeś mi przed chwilą, panie Flageot, że zajmowałeś się moim procesem — odezwała się hrabina, nie dając jeszcze za wygraną.
— Powiedziałem prawdę. Oto, co już napisałem.
Wyrwał dependentowi arkusz papieru i przeczytał głośno.
„Stracili wszystko, majątek, stanowisko... łatwo się domyślić, co przecierpieli. Złożono w me ręce sprawę, od której wygrania zależy cala przyszłość tej pierwszej w kraju rodziny. Hrabina Aniela Karolina Weronika de Béarn przez swe talenty, wykształcenie, mająca prawo do zajmowania dawnego stanowiska, zamierzała wystąpić przeciw swym wrogom, gdy dekret...
Tu stanąłem łaskawa pani.
— Panie Flageot — rzekła hrabina — już od 40 lat znam twą rodzinę, to jest twego zacnego ojca, a teraz jestem twą klientką. Zarobiłeś ode mnie na pewno jakie dziesięć, dwanaście tysięcy liwrów.
— Pisz to, pisz... co pani mówi — zawołał adwokat do swego dependenta.
— Od dziś wycofuję się od ciebie, straciłeś we mnie dobrą klientkę.
Flageot był jak piorunem rażony, widocznie nie spodziewał się tego, ale, zdobywając się na zimną krew, wstał i rzekł poważnie:
— Bernardet, oddaj akta pani hrabinie.
— Hrabino — szepnął Richelieu do ucha sąsiadce — nie namyśliłaś się dobrze.
— Nad czem?
— Odbierasz akta od tego zdolnego adwokata, dlaczego?
— Oddam mą sprawę innemu.
Pan Flageot podniósł oczy ku niebu, jakby je brał na świadka swej niewinności.
— Ależ, pani — ciągnął dalej marszałek pocichu — jeśli wogóle sądy zamknięte, to wszystko jedno, który adwokat się tem zajmie.
— Zatem to bunt?
— Czy sądzisz, hrabino, że Flageot byłby na tyle głupim, ażeby się sam narażać? ma się rozumieć, że wszyscy adwokaci się zbuntowali.
— A co pan zrobisz ze swą sprawą?
— Ja mówię, że Flageot jest człowiekiem rzadkiej uczciwości i pewny jestem, że akta moje są u niego świetnie umieszczone.
— Nie darmo, książę, nazywają cię wielkim umysłem — rzekł z wdzięcznością Flageot.
— Zobowiązujesz mnie, panie adwokacie.
— Bernardet — wykrzyknął zachwycony adwokat — zapisz ten dobry uczynek księcia.
— Proszę nie rób tego chłopcze — odrzekł skromnie dyplomata — każdy dobry uczynek powinien być spełniony w tajemnicy. Skromność moja dziwi panią zapewne?
— Ja mówię, iż mój proces musi być sądzony i musi nim być! powtarzam!
— Chyba król przyśle do parlamentu lekką kawalerję, szwajcarów etc. — odrzekł Flageot zuchwale.
— Zatem sądzisz pan, iż król wpadł bez wyjścia? — spytał cicho Richelieu adwokata.
— Niema sprawiedliwości i sądu we Francji, to jakby nie było chleba.
— Tak pan sądzisz?
— Zobaczysz, marszałku.
— Ale król się rozgniewa.
— Jesteśmy na to przygotowani.
— Nawet na wygnanie?
— Nawet na śmierć, tacy jak my, nie cofają sią — dodał patetycznie Flageot, uderzając się w piersi.
— Rzeczywiście — rzekł głośno Richelieu — to kiepska sprawa.
— Co mnie to wszystko obchodzi! — mówiła ze złością stara.
— Zdaje mi się, że znam osobą, któraby mogła pomóc pani. Ale to pytanie, czy zechce?
— Któż to?
— Ależ pani chrzestna córka.
— O! o! pani Dubarry?
— Tak, właśnie ona.
— Kto wie, to dobra myśl.
Książę przygryzł wargi.
— Pojedziesz pani do Luciennes?
— Natychmiast.
— Lecz hrabina Dubarry nie może przełamać postanowienia parlamentu.
— Powiem jej, że proces mój musi być rozstrzygnięty. A zdaje mi się, iż po usłudze, jaką jej oddałam, nie może mi niczego odmówić. Dla niej to drobnostka. Powie królowi, że sobie tego życzy. Jego Królewska Mość odwoła się do kanclerza, a kanclerz wiele może. Panie Flageot, pozostawiam ci swój proces, będziemy mogli działać prędzej, niż myślisz.
Adwokat wstrząsnął głową z niedowierzaniem.
Richelieu stał zamyślony.
— Jeżeli jedziesz pani do Luciennes, to złóż pięknej hrabinie i ode mnie uszanowanie.
— Chętnie, książę.
— Jesteśmy towarzyszami niedoli; prosząc w swojej sprawie, prosić pani będziesz tem samem i za mnie, możesz nawet powiedzieć, że to ja radziłem ci się odwołać do dobroci czarującej pani Dubarry.
— Owszem, owszem. Dowidzenia, moi panowie.
— Podaj mi rękę, zejdziemy razem. Dowidzenia, panie Flageot.
Marszałek wsadził hrabinę do karety.
— Rafté jednak ma słuszność — myślał przez drogę książę — tacy, jak Flageot zrobią rewolucję. Bogu dzięki, znów jeżdżę na dwóch koniach. Jestem stronnikiem dworu i stronnikiem parlamentu. Pani Dubarry mało zna się na polityce, niedługo musi upaść. Gdyby zaś zachciało się hrabinie dłużej panować, ha! mamy na to sposób: nasza mała z Trianon. Ej ten Rafté to szelma mądry lis! zrobię go szefem departamentu, gdy zostanę ministrem...

CI
GDZIE SPRAWY WIKŁAJĄ SIĘ CORAZ BARDZIEJ

Pani de Béarn, w dwie godziny po opuszczeniu pana Richelieu, zajechała do Luciennes i kazała się oznajmić hrabinie.
W buduarze obok pani Dubarry siedział książę d’Aiguillon, gdy Chon zwiastowała wizytę. D’Aiguillon chciał się usunąć, lecz hrabina zatrzymała go.
— Zostań, książę — mówiła faworyta królewska — w razie jakiej prośby tej starej, możesz mi być użytecznym.
Pani de Béarn, z miną stosowną do okoliczności, weszła do pokoju i siadła na fotelu naprzeciw hrabiny.
— Czy mogę wiedzieć, jaki dobry duch sprowadził panią do mnie? — spytała pani domu.
— O! wielkie nieszczęście!
— Cóż takiego?
— Nowina, która bardzo zmartwi króla.
— Wyjawże ją pani prędzej.
— Parlament...
— A! al — mruknął d’Aiguillon.
— Książę d’Aiguillon — przedstawiła z pośpiechem pani Dubarry.
Stara była wytrawną i sprytną; odgadła natychmiast, że książę mógł jej być użytecznym.
— Znam tych pieniaczy, ich brak szacunku dla osób, których zasługi i urodzenie stawiają na najwyższym szczeblu drabiny społecznej — rzekła.
Komplement, zręcznie powiedziany, wywołał uśmiech i ukłon księcia.
— Chociaż teraz — ciągnęła dalej — nie idzie tu już o księcia, ale o nas wszystkich, parlamenty są nie czynne.
— Co pani mówisz! — zawołała Dubarry. Ustał więc wymiar sprawiedliwości we Francji? No i cóż dalej?
Książę uśmiechnął się. Oblicze pani de Béarn zasępiało się coraz bardziej.
— Toż to fatalny wypadek — wyrzekła nareszcie.
— Doprawdy? \
— Znać, że pani hrabina nie ma żadnych procesów.
— Hm! — mruknął dość głośno książę, chcąc zwrócić uwagę Dubarry, która dopiero w tej chwili odgadła, o co idzie jej matce chrzestnej.
— Niestety — odparła pospiesznie — ja wprawdzie nie mam żadnych spraw, lecz pani ma proces.
— Tak! tak, droga hrabino, a każda zwłoka mnie rujnuje.
— Biedna pani!
— Król powinien wystąpić przeciw tym nadużyciom.
— O! król nie namyśla się długo; pewnie wygna członków parlamentu i koniec.
— Ale kiedy to nastąpi?
— Czy masz pani jaką radę na to? Słuchamy.
— Byłby sposób — dodał d’Aiguillon — ale nie wiem, czy Jego Królewska Mość go użyje?
— Jaki?
— Powinien postąpić, jak Jego poprzednicy, gdy się znajdowali w podobnem położeniu. Powinien urządzić sesję parlamentu w swej obecności i powiedzieć: „Ja chcę“, gdy inni powiedzą: „Nie chcemy“.
— Świetna myśl — zawołała zachwycona de Béarn.
— Której naturalnie, nie wolno rozgłaszać.
— 0!... hrabino, hrabino!... ty, która masz taki wpływ na króla, namów go, niech powie: „Ja chcę, aby sądzono proces pani de Béarn“.
Książę przygryzł wargi, ukłonił się damom i wyszedł.
Usłyszał, że zajeżdża kareta króla.
— Oto Jego Królewska Mość — zawołała, wstając, Dubarry.
— Pozwól mi, hrabino, pozostać tu i rzucić się do nóg króla.
— Owszem, owszem, pozostań tutaj, jeśli masz zamiar prosić o wyznaczenie tej sesji.
Zaledwie pani de Béarn miała czas poprawić uczesanie, gdy Ludwik XV wszedł do buduaru.
— A! — rzekł, cofając się, — masz gości, hrabino?...
— Pani de Béarn.
— Królu, sprawiedliwości! — wykrzyknęła stara dama, kłaniając się nisko.
— O!... o!... — odparł tym samym tonem król, z odcieniem dumy w głosie — obrażono panią.
— Królu, sprawiedliwości!
— Przeciw komu?
— Przeciw parlamentowi.
— Tylko?!... — rzekł król, klasnąwszy w ręce. — Skarżysz się, pani, na parlament?... Owszem poradź sobie z nim. Ja mógłbym również żądać sprawiedliwości — dokończył Ludwik XV z ukłonem, naśladując panią de Béarn.
— Ależ, panie, jesteś królem, panem.
— Królem — tak, panem — nie zawsze.
— Objaw, królu, swą wolę.
— Objawiam ją co wieczór, hrabino, a moi poddani objawiają swoją co rano. A ponieważ wole nasze są różne, gonimy się wiecznie, ot jak ziemia i księżyc, nie mogąc się nigdy spotkać.
— Wasza Królewska Mość może wszystko, co zechce.
— O!... mylisz się, pani. Nie jestem adwokatem, a oni są nimi wszyscy. Jeśli znajdziesz, hrabino, sposób, aby ich zmusić do zgody, gdy ja „tak“ wyrzeknę...
— Mam ten sposób, królu. Urządzisz sesję parlamentu w swej obecności.
— Hm... to ci pomysł. Czy wiesz pani, że to mała rewolucja.
— Jest to jedyna rada. W chwili, gdy w parlamencie powiesz: „Ja chcę“, nikt ci się nie sprzeciwi, wszyscy buntownicy schylą głowy.
— W każdym razie to myśl wspaniała.
— Wspaniała — tak, ale — zła.
— Jednak, jakie to byłoby majestatyczne — ciągnęła Dubarry, znając słabą stronę swego kochanka — wszyscy parowie Francji, książęta, lud, a w środku tron królewski... śliczna ceremonja.
— Tak sądzisz?... — zapytał Ludwik XV wahająco.
— A wspaniały twój strój, królu, płaszcz, podbity sobolami, brylantowa korona na głowie i wszystkie oznaki, przynależne potężnemu monarsze!... Olśniewający widok!...
— Rzeczywiście dawno już Francja nie widziała tronu królewskiego w parlamencie — rzekł odniechcenia Ludwik XV.
— Od twych lat dziecięcych, królu — mówiła pani de Béarn, — gdy piękność twoja olśniła wszystkich.
— W końcu — ciągnęła dalej Dubarry — kanclerz będzie mógł zgnieść tych buntowników.
— Muszę jednak jeszcze czekać — rzekł Ludwik XV.
— A cóż okropniejszego mogą jeszcze popełnić?!...
— A co zrobili nowego?
— Nie wiesz jeszcze, królu?
— Obrazili księcia d’Aiguillon, to jeszcze nic tak ważnego — rzekł król, patrząc na faworytę — chociaż ów książę należy do naszych przyjaciół. Zresztą zniosłem ów dekret wczoraj, czy przedwczoraj. Skwitowaliśmy się...
— Ależ, panie — przerwała Dubarry — hrabina przyniosła nam coś zupełnie świeżego.
— Znowu? — król zmarszczył brwi.
— Mów, pani, Jego Królewska Mość pozwala.
— Otóż członkowie parlamentu, sędziowie, zawiesili swe czynności, dopóki król nie przystanie na ich żądanie.
— Czy mię słuch myli? To być nie może, hrabino, to pogłoski, nie wierz im, byłaby to rewolucja, bunt...
— Zaręczam Jego Królewskiej Mości...
— Powtarzam, że to bajki.
— Królu, wysłuchaj mnie!...
— Mów, hrabino.
— Mój adwokat oddał mi akta procesu, nie może sprawy bronić, skoro niema sędziów.
— Głupstwo, pogłoski — powtarzał Ludwik XV, chodząc po pokoju.
— Może, królu, uwierzysz prędzej księciu de Richelieu.
— Słowo najświętsze daję, że w mojej obecności oddano księciu papiery jego sprawy.
— Stukają, hrabino — rzekł król rad z przerwy.
— To Zamor.
— Wejdź.
— List przynoszę.
— Czy Jego Królewska Mość pozwoli?... — spytała Dubarry. — A! mój Boże?
— Co się stało?
— List od pana Maupeou; kanclerz, wiedząc, że masz mię odwiedzić, królu, prosi mnie o wstawienie się za nim do Jego Królewskiej Mości; chodzi o udzielenie mu posłuchania.
— Co więcej?
— Prosić kanclerza! — rozkazała hrabina.
Pani de Béarn chciała się oddalić.
— Możesz pani pozostać. Dzień dobry, panie de Maupeou. O co to idzie?
— Najjaśniejszy Panie — rzekł zcicha, kłaniając się, kanclerz — parlament ci się sprzeciwiał, a teraz niema go już wcale!...
— Cóż to powymierali wszyscy?... Otruto ich arszenikiem?...
— Broń Boże!... Żyją, ale składają urzędy. W tej chwili byli u mnie.
— Sędziowie?... Radcy?...
— Niezadowoleni.
— Mówiłam, że to nie żarty — szepnęła Dubarry.
— To nawet rzeczy poważne — odpowiedział Ludwik XV z niecierpliwością. — Coś postanowił, panie kanclerzu?...
— Przyszedłem wysłuchać rozkazów Jego Królewskiej Mości.
— Skażmy ich na wygnanie, panie Maupeou.
— Na wygnaniu także nie zechcą sądzić.
— Zmusimy ich do tego. Nakaz urzędowy...
— Trzeba się wziąć ostro do nich.
— Słuszna uwaga.
— Odwagi!... — szepnęła pani de Béarn do Dubarry.
— Raz bądź panem i władcą, gdy cię, królu, nie słuchają, jako ojca!... — wykrzyknęła hrabina.
— Kanclerzu — rzekł powolnie król — mam jedyny sposób: jest on wprawdzie ostry, ale skuteczny. Chcę zasiąść na sesji w parlamencie.
— To rozumiem! niech giną!
— Pani — zwrócił się król do pani de Béarn — jeśli proces nie będzie sądzony, nie będzie to moją winą.
— Panie!... jesteś największym, najsprawiedliwszym królem w świecie!...
— To prawda!... to prawda — powtórzyli za nią chórem kanclerz, hrabina i Chon.
— A jednak świat sądzi inaczej — pomyślał Ludwik XV.

CII
KRÓL W PARLAMENCIE

Ceremonja ta odbyła się z całą powagą, jakiej wymagała zarówno duma królewska jak i intrygi, które go popchnęły do tego zamachu stanu.
Pałac królewski otoczony był przez strzelców i żołnierzy, którzy mieli być przydani do asysty kanclerzowi.
Pan de Maupeou nienawidzony był i wiedział o tem, również jak i książę d’Aiguillon.
Król udawał spokój, chociaż w duszy niepokoił się bardzo. Chwilami podziwiał sam siebie w lustrze, wspaniałe szaty królewskie i koronę.
— E!... nic jednak tak nie działa, jak majestat i władza.
Mógłby wszakże dodać: „I miłość ludu“, ale frazes ten słyszał tyle razy w Metz podczas swej choroby, że niechciał go nadużywać.
Delfinowa, dla której to widowisko miało urok nowości, już od rana przygotowywała się na nie.
Pani Dubarry była odważną.
Wierzyła w siebie, jak tylko wierzyć może w swe siły młodość i piękność. Tyle już o niej mówiono złego, że chyba nic już dodać nie sposób Weszła do sali tak olśniewająco piękna, że mimowoli szmer wyrwał się z ust obecnych.
Książę d’Aiguillon stąpał na czele parów, poprzedzających króla. Oblicze jego, pełne godności, nie nosiło śladów ani troski, ani niepokoju; nie miał też miny zwycięzcy, był tylko spokojny.
Tłum pokazywał go sobie, obdarzając zarazem piorunującemi spojrzeniami. Wielka sala przepełniona była różnorodną publicznością, tłoczyło się tam około trzech tysięcy osób.
Za drzwiami drugie tyle domagało się wejścia, którego bronili strzelcy i żandarmi. Słychać było tylko głuchy szmer ludu, tak słusznie porównywany do szumu fal.
W sali panowała cisza grobowa. Król z miną surową i nieubłaganą dał znak kanclerzowi, że może zabrać głos.
Członkowie parlamentu wiedzieli naprzód, o co idzie królowi. Samej ceremonji nie bali się, lecz następstw, których nie można z góry obliczyć.
Kanclerz zabrał głos. Mówił zwięźle a pięknie; amatorzy krasomówstwa nie mogliby mu nic zarzucić. Miejscami wyrażał się tak dosadnie, że arystokracja uśmiechała się, członkowie parlamentu dotknięci byli do żywego.
Król rozkazywał, przez usta kanclerza, aby poddani jego ukończyli raz na zawsze spory z byłym namiestnikiem Bretonji. Książę d’Aiguillon mu się podoba, tem samem winni go słuchać wszyscy.
Sędziom i adwokatom nie wolno się wtrącać do polityki: „słuchać monarchy“ to ich obowiązek. Niezadowoleni spojrzeli po sobie.
Bunt mieli w sercach, lecz na twarzach spokój kamienny, który rozgniewał Ludwika XV i parów. Delfinowa zbladła z gniewu.
Pierwszy to raz obecną była przy podobnej ceremonji. Chociaż nie wtrącała się do polityki i rządu, dumna była, jak przystało na córkę Marji-Teresy. To też przybywszy jako stronniczka opozycji, dała się pociągnąć kanclerzowi, a nawet zła była na niego; zdawało jej się, że za delikatnie przemawiał; ona znalazłaby słowa tak ostre, jak końce sztyletów i z radością kłółaby ten tłum, ośmielający się tak zimno i hardo przyjmować rozkaz króla.
Ludwik XV, jak wszyscy egoiści zresztą, był świetnym fizjognomistą. Rzucił okiem dokoła. Najprzód spostrzegł delfinową; zaciśnięte jej usta i gorący blask oczu, łatwo powiedziały mu, co się dzieje w tej młodej duszy.
Jakby dla sprzeczności, spojrzał na panią Dubarry: zamiast uśmiechu zwycięskiego, który spodziewał się ujrzeć, widział tylko namiętną chęć zwrócenia na siebie uwagi króla, jakby hrabina miała zamiar zbadać, co myśli dalej uczynić.
Nic tak nie pobudza ludzi o słabym charakterze jak myśl, że inni mogą ich lekceważyć. Zdaje im się, iż wszystko, cokolwiek czynią, to za mało, że nie wolno im zawieść zaufania innych, o których zdanie im chodzi.
Król był zadowolony z mowy kanclerza, nie powinien był nic do niej dodać, nawet tego wymagała etykieta.
Lecz w tej chwili, gdy czuł zwrócone na siebie oczy tylu tysięcy osób, szatan pychy podszepnął mu myśl i... Ludwik XV dał znak ręką, że chce sam zabrać głos.
Na chwilę uwaga powszechna zamieniła się w osłupienie. Głowy opozycji pochyliły się jakby na komendę.
Książęta, parowie, wzruszeni byli niezwykle.
Ci ostatni, pomyśleli jednak, że Jego Królewska Mość nic już dodawać nie powinien do przekonywającej mowy kanclerza. Nawet Richelieu, trzymający się bardzo zdaleka, spojrzał na tajemniczy wyraz twarzy monarchy. Wzrok jego, trochę buntowniczy, napotkał jaśniejące oczy pani Dubarry; wytrawny dworak przeszedł szybko z miny ironicznej do pełnej szacunku. Przesłał pięknej hrabinie uśmiech, pełen powinszowań i galanterji; hrabina jednak znała starego marszałka i nie dała się złapać na słodki uśmiech. Wszystko to, o czem mówimy, trwało zaledwie sekundę. Ludwik XV przemówił:
— Słyszeliście rozkaz mój! Życzę sobie, aby wola moja była skrupulatnie wykonaną; nie zmienię jej nigdy!
Ostatnie słowa wyrzekł głosem zimnym i ostrym, jak stal. Wrażenie było silne. Dreszcz przeszedł zgromadzonych; dreszcz ten udzielając się wszystkim, jak iskra elektryczna, przebiegł tak szybko, że cały tłum drgnął jednocześnie; nawet stronnicy króla ze wzruszeniem spojrzeli na monarchę. Zachwyt i zdziwienie były na wszystkich twarzach, we wszystkich sercach. Delfinowa podziękowała królowi, mimowoli błyskiem pięknych oczu. Pani Dubarry zelektryzowana wstała z miejsca; z rozkoszą uderzyłaby w dłonie, gdyby nie bojaźń, że ją ukamienują przy wyjściu z sali.
Ludwik XV mógł się nasycić triumfem.
Członkowie parlamentu coraz niżej pochylali czoła.
Król podniósł się z miejsca, a za nim kapitan gwardji i cała arystokracja. Bito w bębny, zdaleka słychać było dzwonki. Głuche szemranie tłumu zamieniło się w ryk.
Monarcha przeszedł salę z dumą, cechującą go zawsze, a widział przed sobą tylko pochylone nisko postacie.
Książę d’Aiguillon prowadził orszak. Kanclerz, doszedłszy do drzwi, przeraził się tym tysiącznym tłumem i rzekł pośpiesznie do strzelców:
— Otoczcie mnie.
Richelieu ukłonił się siostrzeńcowi i szepnął jadowicie:
— Nisko pochylili czoła, książę, kiedyś jednak podniosą je wysoko! wysoko!... Ostrożnie więc!...
Pani Dubarry przechodziła właśnie obok, wraz ze swemi damami i marszałkiem de Mirepoix. Usłyszała słowa marszałka.
— O! nie mamy się czego obawiać — odpowiedziała spokojnie — czyś nie słyszał, książę, słów Jego Królewskiej Mości? Powiedział przecież, że nie zmieni nigdy swej woli.
— Rzeczywiście piorunujące słowa — odparł książę z uśmiechem — ale sędziowie nie zauważyli, na szczęście, że mówiąc: „nie zmienię nigdy“, król patrzył na ciebie, pani.
I ukłonił się dworsko, tak jak tylko panowie owych czasów kłaniać się umieli.
Pani Dubarry była kobietą i złą polityczką. W słowach dyplomaty widziała tylko wyszukany komplement tam, gdzie d’Aiguillon przeczuł złość i nienawiść.
Hrabina odpowiedziała uśmiechem, lecz jej protegowany zbladł jak chusta.
Wrażenie więc, wywołane odezwaniem się króla, było olbrzymie, lecz często silne uderzenie odurza, ale tylko na chwilę, później krew krąży spokojniej, niż poprzednio.
Taką przynajmniej uwagę czyniła mała grupka osób, patrząc na odjazd wspaniałego orszaku. Było ich trzech... Wypadkiem znaleźli się tutaj na rogu ulicy i, nie znając się dotychczas, prowadzili rozmowę o sesji, której koniec przeczuli.
— Oto namiętności ludzkie! — przemówił starzec o miłej i uczciwej powierzchowności. — Król w parlamencie to nie bagatela.
— Tak, ale gdybyż to po słowach następował czyn — odparł pesymistycznie młodzieniec.
— Przepraszam pana — przerwał starzec — czyśmy się już kiedy widzieli.
— W nocy 31 maja, nie mylisz się, panie Rousseau.
— A! pan jesteś młodym chirurgiem, pan Marat, czy tak?
— Tak.
Podali sobie ręce.
Trzeci nie przemówił dotąd, ciągle przyglądał się tłumowi.
Młody lekarz oddalił się pierwszy, z trudnością przeciskając się między publicznością.
Milczący człowiek zwrócił się do starca:
— Pan tu zostaje?
— Cóż robić, zaczekam, jestem za stary, aby przecisnąć się teraz.
— Więc — odrzekł nieznajomy cicho — dziś wieczorem ulica la Plâtrière, panie Rousseau... Nie zawiedź mnie pan.
Filozof zadrżał, jakby ducha ujrzał przed sobą. Twarz jego, tak zwykle blada, pokryła się trupią bladością. Chciał odpowiedzieć.
Nieznajomy znikł.

CIII
WPŁYW SŁÓW NIEZNAJOMEGO NA J. J. ROUSSEAU’A

Usłyszawszy te dziwne słowa z ust nieznajomego człowieka, Rousseau, drżący i złamany na duchu, rzucił się w tłum; przeszedł most Najświętszej Marji Panny i skierował kroki do swej dzielnicy.
— Zatem tajemnica nasza zdradzona, — pomyślał filozof — tajemnica, która wydana, może nas życia pozbawić! To są owe tajne stowarzyszenia! Pierwszy lepszy przechodzień zna mię i odzywa się do mnie, jak do kolegi. Okropność!
Wzruszony jak nigdy, przyspieszył kroku.
— A chciałem poznać — ciągnął dalej filozof — plany ludzi, którzy chcą stworzyć coś nowego; umysły, roszczące pretensje do nazwy oświeconych. Uwierzyłem temu, że niemcy mogą wydać coś wzniosłego, Niemcy, ten kraj piwa i mgły. Mogłem skompromitować swe nazwisko, zaciągając się na członka tych głupców i intrygantów.... Lecz nie! przejrzałem wreszcie! Jednak jaka to wzniosła chimera: wolność dla narodów w niewoli, ludzkość oswobodzona od tyranów! To za piękne, aby mogło się stać rzeczywistością. Nie, nie pójdę z nimi. Nie chcą bojaźni i podejrzeń, to niegodne umysłu niezależnego.
W tej chwili apostoł wolności spostrzegł kilku agentów pana de Sartines i przyspieszył kroku, aby nie być widzianym przez tych stróżów porządku publicznego.
Zmęczony, ledwie dyszący, wpadł do swego pokoju, gdzie rzucił się na sofę, nie odpowiadając na pytania Teresy. Wreszcie opowiedział jej, że powodem jego wzruszenia jest daleka droga, upał, wreszcie gniew króla, o którym cały Paryż mówi, i t. d. i t. d.
Teresa odparła zimno, że to jednak nie powód spóźnienia się na obiad i że wogóle małżonek jej jest wielkim niedołęgą; nazwa ta z jej ust nie była nowością dla Rousseau’a, nic też nie odpowiedział.
Teresa nie przestawała wymyślać, dowodziła, że ci panowie filozofowie to tchórze — nic więcej; niby w Boga nie wierzą, a przy najmniejszej gorączce wołają ze strachem: Boże wszechmocny! ratuj mnie, umieram!
Był to dla tej miłej niewiasty temat niewyczerpany, ale filozof ani się skrzywił; myślał sobie: Na uczucie szczęścia składają się wonie i dźwięki. Otóż to jest kwestja umowy. Któż mnie przekona, iż cebula nie pachnie tak miło jak róża, lub że paw nie śpiewa tak pięknie jak słowik.
Po tym paradoksie staruszek nasz zabrał się do jedzenia, następnie jednak nie usiadł jak zwykle do fortepianu, lecz przechadzał się po gabinecie, co chwila wyglądając oknem na ulicą.
Teresa udawała zazdrosną, jak zwykle ludzie krnąbrni i samolubni, którym to właściwie jest obojętne, ale z rozkoszą męczą innych. Teresa nienawidziła szczerości, wyższości umysłu i przyzwyczajeń swego męża; ani jej przez myśl przeszło, aby Rousseau mógł romansować z jaką inną kobietą, bo uważała go za starego, brzydkiego i niedołężnego, ale udawała zazdrość, aby mieć pretekst do dręczenia swej ofiary. Widząc więc Rousseau’a w jakiemś podnieceniu, rzekła szyderczo:
— Hm.... teraz pojmuję twój niepokój.... rozstałeś się z kimś w tej chwili.
Filozof z roztargnieniem spojrzał na żonę.
— I to z kimś, którego chcesz jeszcze zobaczyć.
— O czem mówisz? — spytał Rousseau.
— Mamy więc schadzki, mój panie!
— O! — odpowiedział spokojnie — dzikie podejrzenia.
— Rzeczywiście byłoby to szaleństwem, ale ty jesteś zdolny do wszystkiego; nie przeczę, że twoja papierowa cera, suchy kaszel, bicie serca, mogą się bardzo podobać! Winszuję... winszuję, panie filozofie.
— Tereso, daj mi spokój dzisiaj! — wtrącił zdenerwowany mąż.
— Rozpustnikiem jesteś! — wrzasnęła Teresa.
Rousseau zarumienił się gwałtownie, jakby mu ktoś komplement powiedział.
Kobieta wpadła w złość; przewracała krzesła, trzaskała drzwiami, mruczała wściekle.
Filozof uciekł do gabinetu i zamknął się na cztery spusty, szczęśliwy, że scena domowa na tem się tylko skończyła.
Pomyślał jednak, że wprost niebezpiecznie jest nie iść na sesję, o której mu wspomniał nieznajomy.
— Jeśli mają kary na zdrajców, znajdą i na próżniaków i tchórzów. Dotychczas przekonywałem się zawsze, iż wielkie niebezpieczeństwa są niczem, również jak wielkie groźby, zato małych zdrad, zemsty i nieporozumień bać się należy. Któregokolwiek dnia bracia masoni zemszczą się na mnie, mój Boże, głupstwem: ot, przywiążą w poprzek schodów sznur, o który Rousseau stary zawadzi, upadnie i złamie nogę, lub co gorsza, wykradną mi jakie papiery; a mogą też wymyślić jakąś podłą potwarz na mnie. Wszak wszędzie mam wrogów...
Po chwili jednak otrząsnął się z tych smutnych myśli.
— No, no, gdzież moja odwaga, gdzież honor? Skąd te głupie myśli, dlaczegóż mam się bać? Wstyd doprawdy, od spotkania z tym nieznajomym nie mogę przyjść do siebie. Wątpię o wszystkich i o sobie.... to nielogiczne. Nie byłem nigdy mistycznie nastrojony, a wierzę w przeczucia. Ludzie ci wzywają mnie, dlaczego więc mam się cofnąć teraz? Któż wie zresztą, czy ja właśnie nie będę reformatorem ludzkości! ja mam się cofnąć, gdy świat cały podziwia moje teorje?!
Rousseau zapalał się coraz bardziej.
— Cóż może być wznioślejszego! wieki-wszystkie, ludzkość cała nareszcie przejrzy, a potomność wieńczy laurem popiersie Rousseau’a, obywatela z Genewy, który, chcąc dowieść, iż umie słowa w czyn zamienić przez całe życie był wiernym swemu godłu:Vitam impedere vero“.
Podniecony filozof siadł do fortepianu, wysnuwał najcudniejsze melodje.
Ściemniło się zupełnie.
Rousseau otworzył drzwi jadalni; na krześle spała Teresa; starzec włożył nowe ubranie, przejrzał się w lustrze i cichutko wysunął się na ulicę.
Cisza była zupełna, dorożki rzadko kiedy przejeżdżały tędy, natomiast przechodniów była znaczna liczba; Rousseau szedł za innymi.
Grajek jakiś stał przed bramą domu, do którego dążył nasz filozof. Paryżanie kochają muzykę, to też wokoło podwórzowego artysty zgromadziło się kilkanaście osób i tamowało przejście przechodniom.
Rousseau zauważył, że część tych przechodniów ginęła gdzieś, jakby zapadała się pod ziemię, odgadł manewr i postanowił ich naśladować.
W tejże chwili przejeżdżał jakiś kabrjolet, całe towarzystwo spojrzało w tę stronę, a nasz filozof wszedł do bramy.
Po sekundzie dostrzegł w ciemnej bramie człowieka, czytającego gazetę; trzymał on małą lampkę w ręku.
Widząc zbliżającego się, człowiek ten podniósł głowę i rękę położył na piersiach. Rousseau odpowiedział na ten gest symboliczny przyłożeniem palca do ust. Człowiek wstał natychmiast, otworzył jakieś sekretne drzwiczki i wprowadził filozofa na schody, wiodące pod ziemię.
Drzwiczki zamknęły się cichutko, ale szybko.
Rousseau, opierając się na lasce, schodził nadół; zejście było niewygodne, lecz miało zaledwie siedmnaście schodów, poczem filozof znalazł się w piwnicy, napchanej ludźmi.
Gorąco uderzyło mu do głowy.
Rousseau zauważył, że ściany piwnicy pokryte były czerwonem i białem płótnem, na którem widać było rysunki różnych narzędzi pracy.
Z sufitu zwieszała się lampa, rzucająca mdłe światło na zgromadzonych, którzy na ławkach rozmawiali półgłosem.
Nie było ani podłogi, ani dywanu, tylko proste maty tłumiły odgłos kroków.
Na wchodzącego nie zwrócono najmniejszej uwagi.
Pięć minut przedtem Rousseau marzył o takiej równości, teraz jednak przykro mu było, że wejściem swem nie sprawił żadnego wrażenia.
Jedyne wolne miejsce było pod ścianą, usiadł na niem skromnie.
Naliczył 33 ludzi.
Na podwyższeniu stało biurko i krzesło, oczekujące... na przewodniczącego.

CIV
LOŻA WOLNOMULARSKA

Rousseau zauważył że ludzie ci porozumiewali się na migi prawie, kilku zaledwie prowadziło przyciszoną rozmowę. Niektórzy milczący kryli nawet twarze w ręce, lub rękawy; widać było kilku nowych przybyszów, bo dawano sobie tajemnicze znaki porozumiewawcze, lecz paru członków stowarzyszenia było znów ciągle w ruchu. Chodzili na palcach i często znikali w drzwiach sekretnych, zawieszonych czarną firanką z malowanemi płomieniami.
Wśród ciszy grobowej odezwał się dzwonek.
Jeden z obecnych podniósł się z ławki i wstąpił na estradę.
Uczynił znany nam już ruch ręką, na który wszyscy członkowie odpowiedzieli w ten sam sposób i oznajmił, że sesja zaczyna się.
Rousseau pierwszy raz widział tego człowieka.
Mówił zwięźle, stylem wytwornym, a zakończył mowę tem, iż zebrano się tu dla przyjęcia nowego członka.
— Niech was to nie dziwi, iż znajdujemy się w miejscu niestosownem, ale cóż, musimy się strzec. Nie można tu odbyć próby ni obrzędów zwykłych przy przyjmowaniu nowicjuszów. Lecz brat, który do nas przystępuje, nie czyni tego przez bojaźń, lecz przez szacunek dla nas. Jest to umysł wzniosły. Umiał on podpatrzyć tajemnice natury i serca ludzkiego. Dostateczną będzie jego przysięga, by go przyjąć bez wahania.
Mówca spojrzał na obcych, chcąc zbadać jakie wrażenie wywołały jego słowa.
Rousseau był zelektryzowany! znał on tajemniczą mowę wolno-mularzy, oraz wszelkie wstępne przygotowania przed przyjęciem nowego członka; to jedynie niepodobało mu się, odpychało go.
Nic dziwnego, był to umysł wzniosły i jasny, nienawidzący mistycyzmu; uważał wprost za niedorzeczność to straszenie nowicjuszów, gdy bać się nie było czego.
Skromny filozof nasz zaczął już żałować, że przyszedł, bo upokarzała go myśl, iż wygłoszą jego nazwisko i sądzić go będzie ten tłum ludzi, nieznanych mu i obojętnych.
Z drugiej jednak strony wiedział, że główną cechą wolno-mularzy jest równość, przyznać więc musiał w duchu, iż przewodniczący bardzo go pochlebnie określił, przedstawiając jako kandydata.
Właśnie zamierzał mu podziękować, gdy głos jakiś cierpki i nerwowy, dał się słyszeć z głębi sali.
— Jeśli tak wyróżniasz jakiegoś człowieka u nas, gdzie niema książąt, ani chłopów, lecz wszyscy są równi, to zadaj mu przynajmniej pytanie uświęcone zwyczajem.
Rousseau odwrócił się, chcąc przypatrzeć się twarzy mówiącego; jakież było jego zdziwienie, gdy poznał w nim młodzieńca, z którym spotkał się dziś rano.
— Słyszałeś pan? — spytał przewodniczący, zwracając się do filozofa.
— Doskonale! — odparł zapytany — i dziwię się niezmiernie tej przemowie, znając mówcę. Jakto, człowiek, do którego zawodu należy przezwyciężanie cierpień fizycznych i pomoc bratnia dla wszystkich, nietylko dla wolno-mularzy, taki człowiek dowodzi mi teraz potrzeby cierpień fizycznych?!...
Szczególną obrał drogę do uszczęśliwienia ludzkości!
— Nie o tem była mowa — odparł pospiesznie młodzieniec. — Tu jesteśmy tylko braćmi, zajęcia nasze nikogo nie obchodzą. Jest mi to obojętnem, iż ten oto — wskazał na Rousseau’a — jest filozofem, żądam więc, aby zapomniał obecnie, że jestem doktorem. Tembardziej, iż całe życie wystrzegać się musimy, aby nie zauważono, iż nas łączy znajomość. Powtarzam więc, jeśli przewodniczący oszczędza tego kandydata i nie poddaje go próbom, jakie my w swoim czasie przechodziliśmy, nie dość przysięgi, powinien odpowiedzieć na pytania.
Rousseau milczał.
Przewodniczący odgadł z jego twarzy rozczarowanie, a może chęć opuszczenia raz na zawsze zgromadzenia.
— Bracie!... rzekł z wyższością do Marata — nie wolno ci się wtrącać i krytykować mowy przewodniczącego, a nadewszystko odpowiadać, gdy cię nie pytają.
— Mam prawo wtrącać się — odpowiedział grzeczniej nieco młody człowiek.
— Tak, ale nie ganić. Brat, który chce z nami połączyć swe losy, jest nam dobrze znany, nazwisko jego jest już rękojmią. Pocóż powtarzać czcze formułki? Lecz wiem, że i on kocha równość, więc dla formy zadam mu jedno pytanie:
— Czego szukasz w stowarzyszeniu?
Rousseau postąpił naprzód i odrzekł z godnością:
— Szukam tego, czego odnaleźć nie mogę. Szukam prawdy, nie sofizmatów. Po cóż otaczać się sztyletami, które nie ranią, trucizną, będącą w rzeczywistości czystą wodą, sztucznemi przepaściami, wysłanemi materacami.
Znam swe siły fizyczne; gdybym nie był wtajemniczony w wasze sztuczki, umarłbym ze strachu, przechodząc wasze próby.
Po cóż narażać życie ludzkie? dla tak marnej przyczyny. Z umarłego nie mielibyście żadnego pożytku; zbadałem ciało i duszę człowieka, przecierpiałem więcej sam, niż wy wszyscy razem. Jeśli zgodziłem się należeć do was, gdy nalegano na mnie, to tylko dlatego, iż miałem nadzieję być wam użytecznym.
Ja ofiaruję wiele, a nie otrzymuję nic wzamian.
Niestety! zanim zdołacie mię obronić od nieprzyjaciół, oswobodzić, gdyby mię uwięziono, uratować, gdybym umierał z głodu, pocieszyć w rozpaczy — zanim, powtarzam, dowiecie się o tem, brat ten, którego przyjmiecie dzisiaj, jeśli pan pozwoli — dodał filozof, zwracając się do Marata — brat ten spłaci dług naturze, bo postęp chroma i światło rozprzestrzenia się powoli.
— Mylisz się, znakomity bracie — odpowiedział mu głos słodki i pociągający — jesteśmy silniejsi, niż przypuszczasz; w nas jest przyszłość świata, a przyszłość to nadzieja, to wiedza; przyszłość — to Bóg, który nowe światło rozleje, obiecał to — więc dotrzymał Pan Bóg nie kłamie nigdy!!
Rousseau zachwyconem okiem powiódł po licu mówiącego, w którym poznał tajemniczą postać, wzywającą go na schadzkę.
Człowiek ten, ubrany czarno, wytwornie i dystyngowanie, stał naprzeciw estrady; twarz jego promieniała cała pięknością.
— A! — odrzekł filozof, nauka to bezdenna przepaść. Pan mówisz mi o nauce, pociesze przyszłości, nadziei.
Tamten o surowości i sile! któremu z was wierzyć? Zatem i między wami są ludzie wprost przeciwnych pojęć? Wilki i owce! Słuchajcie mego wyznania wiary, jeśliście go nie odgadli z mych dzieł!
— Dzieła twe, panie są wzniosłe — zawołał Marat — ale to mrzonki, jesteś pan tak użytecznym, jak Pythagores, Solon i Cyceron. Przedstawiasz nam dobro; ale dobro sztuczne, niemożebne, nieistniejące w rzeczywistości, podobnym jesteś do człowieka, chcącego nakarmić zgłodniałą rzeszę powietrzem!
— Czyś widział kiedy — odparł Rousseau, marszcząc brwi — wielkie wstrząśnienia natury bez przygotowań? — czyś widział narodziny człowieka, ten fakt tak zwykły a wzniosły? — czyś przyszedł na świat wpierw, zanim dziewięć miesięcy przeżyłeś w łonie matki? Żądasz, abym ulepszył świat odrazu czynami? To nie będzie reforma, ale rewolucja!
— Zatem — przerwał Marat — nie chcesz pan niepodległości i wolności?
— Przeciwnie, niepodległość — to mój ideał, wolność — to moje bóstwo. Ale chcę wolności słodkiej i pogodnej, która grzeje i odżywia. Marzę o równości, która połączy ludzi przez przyjaźń, nie zaś przez obawę.
Chcę nauki i wiedzy dla każdego członka społeczeństwa, tak, jak mechanik chce harmonji, to znaczy żądam harmonji doskonałej, podziału pracy. Powtarzam raz jeszcze, co już wypowiedziałem w swych dziełach: Trzeba nam postępu, zgody i poświęcenia!
Marat uśmiechnął się pogardliwie.
— Tak — odrzekł — strumieni, płynących mlekiem i miodem. Pola Elizejskie Wirgiliusza to marzenie poety, marzenie z którego filozofowie chcą stworzyć rzeczywistość.
Rousseau milczał. Nie wypadało mu jakoś sprzeczać się z jednostką, gdy cała cywilizowana Europa uznała go za reformatora.
Przewodniczący odezwał się:
— Słyszeliście wszyscy? — zapytał.
— Tak — odparło zgromadzenie.
— Czyż więc brat ten godnym jest należeć do nas? czy pojmuje swe obowiązki?
— Tak!... odrzekli wszyscy, lecz z pewnem wahaniem.
— Powtórz przysięgę — bracie wyrzekł przewodniczący do filozofa.
— Byłoby mi bardzo przykro — odpowiedział Rousseau dumnie, gdybym nie podobał się niektórym z obecnych, powtórzę więc raz jeszcze to, co już wam mówiłem dawniej.
Wierzcie mi, mogę więcej uczynić dla was, żyjąc jak dotąd, t. j. zdaleka; pozostawcie mię w odosobnieniu. Czuję, że żyć długo nie będę, trudno, lampa się dopala, nic na to nie poradzicie, trzeba oddać ziemi, co ziemskie. Zresztą nienawidzę ludzi a jeśli im służę, to dlatego, że sam jestem człowiekiem i mam nadzieję, że kiedyś będą lepszymi. Oto myśl moja w całości.
— Odmawiasz więc pan złożenia przysięgi? — zawołał Marat.
— Odmawiam, mogę wszak być bratem waszym, nie przychodząc na zebrania.
— Bracie — rzekł nieznajomy o miłym głosie — nie odchodź od nas pod wrażeniem chwilowego zniechęcenia, poświęć swą dumę słuszną zresztą. Twoje rady i obecność będą dla nas światłem. Nie pogrążaj nas w ciemnościach twą odmową.
— Mylisz się — rzekł Rousseau — nie zabieram wam nic, bo nic więcej dać wam nie mogę jak moje myśli, które zamieściłem w swych dziełach, a czytać je może pierwszy lepszy przechodzień. Jeśli chcecie mieć imię Rousseau’a między sobą...
— Tak, tak, chcemy, — zawołało kilka głosów.
— To weźcie me dzieła, połóżcie na stole, a jeśli w czemkolwiek zechcecie się mnie poradzić, otwórzcie pierwszy lepszy tom, otrzymacie moją odpowiedź.
Filozof zabrał się do wyjścia.
— Przepraszam — rzekł chirurg — każdy ma wolną wolę, sławni ludzie również, ale jeśli pan nie chcesz należeć do naszego towarzystwa i nie jesteś niczem związany, możesz zdradzić nasze tajemnice, będąc nawet najuczciwszym człowiekiem w świecie.
Rousseau uśmiechnął się z politowaniem.
— Żądasz więc pan przysięgi, że dotrzymam tajemnicy?
— Naturalnie.
— Jestem gotów.
— Bracie, przeczytaj.
Wezwany przeczytał, co następuje:
— Przysięgam na Boga Najwyższego, Stworzyciela świata, wobec czcigodnego zgromadzenia, że nie zdradzę nigdy, com widział i słyszał; w przeciwnym razie skazuję się sam na karę, jaką wyznaczą mi sędziowie według prawa.
Rousseau podniósł już rękę, gdy nieznajomy zbliżył się z pośpiechem do prezesa i szepnął mu kilka słów do ucha.
— To prawda! — odparł tenże i dodał głośno:
Jesteś pan tu jedynie gościem, a nie bratem; jesteś człowiekiem honoru i jako od takiego żądamy tylko słowa, że zapomnisz o wszystkiem, coś u nas widział.
Przysięgam na honor, że zapomnę o wszystkiem, jak się zapomina rano o śnie — odparł Rousseau, silnie wzruszony.
Wyszedł, a za nim wielu członków.

KONIEC TOMU ÓSMEGO.



ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom IX
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Kraków, Lwów, Poznań, Wilno, Gdańsk — Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“ Sp. Akc.
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer.



Drukarnia Leona Nowaka, Warszawa, Warecka 12



CV
SPRAWOZDANIE

Po wyjściu członków drugiego i trzeciego rzędu, pozostało tylko siedm osób to jest siedmiu naczelników.
Poznali się zapomocą znaków tajemniczych.
Najprzód pozamykali drzwi. Prezes wstał i ukazał pierścień, na którym były wyryte tajemnicze litery. L. P. D. (Lilia pedibus destrue). Prowadził on korespondencję z sześcioma naczelnikami wolno-mularzy, mieszkającymi w Szwajcarji, Danji, Ameryce, Szwecji, Hiszpanji i Włoszech. Kilka listów przyniósł ze sobą, aby podzielić się nowinami z kolegami.
Zapewne domyślacie się, że owym szefem był Balsamo. Najważniejszy list był ze Szwecji, napisał go Swedenborg.
— Uważajcie na południe, bracia — pisał on — gorące słońce tamtejsze ogrzało i przytuliło zdrajcę.
Ten was zgubi. Baczność na Paryż, tam żyje ten zdrajca! tajemnice nasze są w jego rękach, a wiem że nas nienawidzi. Przeczuwam coś strasznego, gotuje się zdrada, która wniwecz obróci nasze plany.
Słuchający zadrżeli, wierzyli w przenikliwość Swedenborga; Balsamo również zasępił się, słysząc te hjobowe wieści.
— Bracia — przemówił wkońcu — prorok rzadko kiedy się myli, wierzcie mu więc i słuchajcie Jego rozkazów. Wiecie, że walka się zaczyna, nie dajmy się pobić przez wrogów, których potęgę znamy. Pieniądze to wielka siła. Bracia, wykryjmy zdrajców!
— To są czcze obawy — przerwał głos jakiś — codziennie jesteśmy silniejsi, a prowadzi nas genjalna i zacna ręka.
Balsamo skinieniem głowy podziękował za pochwałę.
— To prawda, ale zdrada wciśnie się wszędzie — odezwał się Marat. — Pomimo młodego wieku dostał on tytuł szefa, z powodu zasług, położonych dla towarzystwa, i pierwszy raz uczestniczył w takiej sesji. — Czyż pieniądze są taką potęgą? Wszak wiecie, że przynętę zwiększa się stosownie do zwierzyny lub ludzi, których złowić chcemy.
Tak więc, gdy pan de Sartines workiem dukatów może przekupić jednego z braci, to minister za pomocą miljona przeciągnie na swą stronę którego z naczelników. Nasze stowarzyszenie jest urządzone świetnie, lecz jest nawskroś arystokratyczne, niżsi członkowie nie mają pola do działania, starsi tylko rządzą, pomimo, że tamci poświęcają nam pieniądze i czas. Robotnik przynosi tylko kamienie i wapno, ale bez wapna i kamieni nie można domu zbudować.
Robotnik ten ma podrzędną rolę, jednak dla mnie stoi on narówni z budowniczym i technikiem, którzy tworzą plany tegoż domu, bo jest on człowiekiem, jak oni, słabym wytworem natury, i lada kamień, lada upadek zabić go może.
— Przerywam ci bracie — wyrzekł Balsamo. — Posiadasz ogromną wadę: przesadzasz i wtrącasz się do wszystkiego.
Pozwól sobie powiedzieć, że całe twe dowodzenie jest w zasadzie fałszywe, a gdybym dyskutował z tobą, powiedziałbym najprzód: robotnik nie jest równy budowniczemu, jak ręka nie równa się mózgowi.
— Jeśliby pan de Sartines złapał najniższego brata naszego, — wykrzyknął Marat gorąco — i zamknął go w Bastylji, czyż nie umarłby tam równie jak pan i ja?
— Na to się zgadzam, ale śmierć członka byłaby stratą tylko jednostki, podczas gdy śmierć naczelnika, przyniosłaby szkodę całemu towarzystwu; gdy niema dowódcy — bitwa przegrana! Bracia, słuchajcie naczelników.
— Ale niech i ci nas spytają o zdanie.
— Jeszcze raz zwracam ci uwagę, bracie, że przekraczasz granice twej władzy. Trzymamy się skrupulatnie zasady równości.
— Nie zawsze.
— Zawsze; słuchajcie, co mówi Swedenborg przy końcu swego listu:
Złe przyjdzie od człowieka, zajmującego wysokie stanowisko. Bądźcie więc ostrożnymi bracia!
— Zatem — mówił, uparty doktór — powtórzmy przysięgę, jaka nas łączy, i przysięgnijmy utrzymać ją w całej surowości.
Balsamo wstał z miejsca i głosem potężnym, a zarazem spokojnym, wyrzekł święte słowa, które już czytelnicy nasi raz słyszeli.
— W imię Syna ukrzyżowanego przysięgam zerwać wszystkie węzły jakie mię łączą z ojcem, matką, bratem, siostrą, żoną, rodzicami, przyjaciółmi kochanką, królem, dobroczyńcą, panem i każdą istotą, której przyrzekłem wiarę, posłuszeństwo, miłość, wdzięczność i służbę. Przysięgam zdać sprawę mojemu prezesowi ze wszystkiego, co widziałem, słyszałem, robiłem, czytałem, a nawet myślałem.
Będę czcić truciznę, żelazo i ogień, jako środki oczyszczenia świata z tyranów, a wprowadzenia wolności i prawdy.
Przyrzekam milczenie; zgadzam się umrzeć tegoż dnia w którym zasłużę na karę; gdziekolwiekbym się znajdował, bez skargi oczekiwać będę na nóż, mający mnie przebić.
Siedm osób, stojąc z odkrytemi głowami, powtórzyło słowo w słowo te straszne wyrazy.
— Zatem mamy już rękojmię — rzekł Balsamo.
Teraz słuchajcie: zdam wam rachunek z całego roku. Zaczynam:
— Francja leży w środku Europy, jak serce w naszem ciele; ona żyje i daje życie. W jej stanie trzeba szukać przyczyn zaburzenia całego organizmu. Przyjechałem do Francji i zbliżyłem się do Paryża, jak doktór do serca chorego, badałem, opukiwałem. Przeszłego roku monarchja osłabła, dziś dobijają ją występki. Ktoś mi przeszkadzał w mych zamiarach; był to człowiek najpotężniejszy w kraju pierwsza osoba po królu.
Posiadał zalety podobające się innym ludziom.
Był za dumny, to prawda, ale umiał tej dumy używać; posiadał dar osładzania jarzma ludowi, łudząc go zręczną frazeologją, że on stanowi jeden ze stanów państwa; wokoło sztandaru, który on wywiesił, gromadziły się masy ludu.
Nienawidził anglików, naturalnych wrogów Francji, niecierpiał faworyty króla, jako naturalnej nieprzyjaciółki klas roboczych. Gdyby ten człowiek był jednym z naszych, szedł naszą drogą, dążył do naszego celu, byłbym go oszczędził, utrzymał przy władzy, zapomocą wszystkich mych wpływów, bo kiedyś byłby nam pomógł do obalenia królestwa.
Lecz należał on do arystokracji, urodził się i wychował wśród niej, miał wrodzony szacunek dla króla, jako do pana; chociaż nienawidził go, szanował jego wysokie stanowisko, więcej jeszcze, był puklerzem, o który odbijały się nasze ciosy. Parlament i naród był pełen szacunku dla tej taktownej opozycji.
Pojąłem położenie. Postanowiłem zrzucić Choiseul’a z tej wyżyny.
To wielkie dzieło, nad którem od sześciu lat tylu mu nienawistnych pracowało, przeprowadziłem w kilka miesięcy. Zapomocą tajemnicy, która jest moją siłą, siłą tem potężniejszą, że na zawsze pozostanie zakrytą przed wzrokiem innych, wypędziłem pana de Choiseul.
Trud mój przyniósł już owoce; cała Francja błaga o powrót Choiseul’a, burzy się, aby go znów dostać, błaga, jak sieroty, wznoszące ręce ku niebu, gdy Bóg zabiera im ojca.
Parlamenty posiadają jedyną władzę, a tą jest — bezwładność, zaprzestały więc swych czynności. W mądrze zbudowanym organizmie, jakim powinno być państwo, paraliż głównego członka musi być dla niego śmiertelnym. Parlament jest w ciele społecznem tem, czem żołądek w ciele ludzkiem: gdy parlament przestaje pełnić swe funkcje, naród nie może pracować, zatem przestaje płacić, a brak pieniędzy w obiegu, to jest krwi w organizmie, da się uczuć wkrótce.
Rząd zechce walczyć, lecz któż będzie walczyć z całym narodem? Przecie nie armja, ta córka ludu, żyjąca Chlebem z jego pól, winem z jego winnic. Pozostawmy królowi jego przyboczną gwardję, szwajcarów, muszkieterów, wszystko to razem stanowi zaledwie sześć tysięcy ludzi.
Cóż znaczy ta garstka wobec olbrzyma, jakim jest cały naród?
— Niech więc powstanie ten olbrzym!... — zawołało kilka głosów.
— Do dzieła!... — dodał Marat.
— Młodzieńcze, nie pytałem cię o zdanie — odrzekł zimno Balsamo.
— Ta masa — ciągnął dalej — ten bunt słabych, którzy stają się silnymi tylko przez swą liczbę, możeby zgniótł tych silnych, lecz ja zbadałem sprawę gruntownie i doszedłem do przeciwnego wniosku.
Aby poznać ten lud, zbliżyłem się do niego i przybrawszy grubą odzież, zdobyłem jego zaufanie. Dziś znam go nawylot. Jest on silny, lecz nieświadomy, gniewa się łatwo, lecz nie zna uczucia zemsty, jednem słowem jest jeszcze za mało dojrzały do czynów, jakich wymagamy od niego. Brak mu nauki, brak mu pamięci, brak własnego doświadczenia.
Podobny jest do młodych odważnych chłopców, których widziałem w Niemczech, na zabawach ludowych. Wchodzili oni na maszt, na którego szczycie leżała szynka i pieniądz srebrny. Odważnie wdrapywali się w górę, a przy końcu, gdy wyciągnięcie ręki wystarczyłoby do zabrania nagrody, tracili odwagę, siły ich opuszczały i spadali na dół, przy dzikich okrzykach tłumów.
Tak było za pierwszym razem. Za drugim oszczędzali sił, ale przegrywali przez powolność, jak wpierw przez pośpiech; za trzecim razem dopiero wygrywali, gdyż stosowali szybkość właściwą. To jest mój plan. Próby nam są potrzebne i tylko próby te doprowadzą nas do celu“.
Balsamo przestał mówić i spojrzał po słuchaczach, w których ważyły się wszystkie namiętności młodości i niedoświadczenia.
— Mów, bracie — rzekł do Marata.
— Będę zwięzłym — odparł chirurg — próby usypiają lud, jeśli nie wyniszczają. Doświadczenia — oto teorja J. J. Rousseau’a, obywatela z Genewy, wielkiego poety, ale genjusza powolnego, obywatela nieużytecznego, którego Platon wykluczyłby ze swej rzeczypospolitej!... Czekać!... Zawsze tylko czekać!... Toż siedm wieków już czekamy!...
Policzcie pokolenia, które wyginęły od tego czasu i, powiedzcie, macież odwagę brać tę dewizę na przyszłość: Czekać! Rousseau mówi nam o opozycji, takiej jaka istniała w dawnych wiekach, opozycji objawiającej się na klęczkach przed królem, takiej jaką widzimy w komedjach Moliere’a, satyrach Boileau’a i bajkach La Fontaine’a. Nędzna opozycja, która nic nie zdobyła. Małe dzieci umieją te teorje na pamięć, powtarzają, nie rozumiejąc, i zasypiają nad niemi. Rabelais też zajmował się polityką, ale z takiej polityki śmiejemy się, ona nas nie poprawi. Dosyć poetów! dosyć teoretyków, czynów nam trzeba!... Od trzech wieków leczymy Francję, a boimy się środków radykalnych! Chirurgji jej trzeba, chirurgji, która kraje!
Społeczeństwo jest zgangrenowane, wytnijmy skalpelem gangrenę!... Ten może bawić się poezją, kto syty i szczęśliwy, lecz głód, nędza i rozpacz nie dadzą się osłodzić poezją i bajkami. Nędzarze cierpią, okropne jęki wydają, biada temu, kto ich nie słyszy!... przeklętym niech będzie ten, kto na nie nie odpowiada! Rewolucja oczyści umysły z rdzy, prędzej niż tysiąc lat czekania, prędzej, niż trzy wieki przykładów i prób. To wiele, bardzo już wiele!...
Szept pochwalny rozległ się dokoła.
— Gdzież nasi wrogowie — ciągnął z zapałem Marat, — mieszkają nad nami, w pałacach, otaczają trony, które ochraniają staranniej, niż dawni Trojanie.
Palladium, które ich czyni tak potężnymi, to — król. Do niego dojść można po karkach jego dworzan; tak samo jak można dojść do generała, tylko rozbiwszy jego wojsko.
Zgładźmy gwardję, a dojdziemy do ich bóstwa. Naprzód wojna dworakom, arystokracji, magnatom, potem królowi.
Policzcie, ile to głów wyniesie. Zaledwie dwakroć sto tysięcy, przejdźmy się z pałaszem w ręku po tym pięknym ogrodzie, który zowie się Francją, zetnijmy te 200,000 głów, a oczyścimy plac boju z niepotrzebnych dekoracji, i pozostaną dwie potęgi: król i lud. Zobaczymy, kto zwycięży.
Gdy karły chcą obalić kolos, rozpoczynają od piedestału, gdy drwale chcą ściąć dąb, rozpoczynają rąbać u korzenia. Idźmy za ich przykładem, przyłóżmy siekierę do korzenia, a dąb odwieczny padnie...
— I padając zabije was, nieszczęśliwi! — zawołał Balsamo grzmiącym głosem. — Ach! występujecie przeciwko poetom, a jakżeż wy sami dalecy jesteście od rzeczywistości.
Bracie, bracie, powtarzasz frazesy z jakiegoś romansu!
Marat zaczerwienił się gwałtownie.
— Czy wiesz, młodzieńcze, co znaczy to słowo — rewolucja? Ja widziałem już ich 200. Byłem ich świadkiem w starożytnym Egipcie, w Asyrji, Grecji i Rzymie. Widziałem je w wiekach średnich, gdy Wschód zniszczył Zachód, a Zachód Wschód. Od czasów pasterskich do naszych było ich przeszło sto; a w tej chwili skarżyłeś się na niewolę, cóż więc one zrobiły? Nic. Dlaczego? Bo wszyscy śpieszyli się nadto!
Zrzucić kajdany! krzyczycie. Ale nie rozumiecie, czego żądacie. Ci, którzy bez namysłu próbowali rozerwać więzy, padali znużeni, złamani, nieufni. Czy tego chcecie? Jak Bóg, widziałem życie dwudziestu, trzydziestu pokoleń ludzkich. Jak Bóg, jestem nieśmiertelny. Jak on będę cierpliwym. Trzymam w swych rękach losy świata. Nikt mnie nie zmusi do rozwarcia mej ręki. Zawiera ona piorun, wiem o tem. Ale, panowie, zejdźmy wreszcie z tych wyżyn na ziemię.
Panowie! powtarzam wam: jeszcze nie czas na rewolucję; obecny król jest zaledwie cieniem dawnych potężnych władców, jednak w tym majestacie jest jeszcze coś, co olśniewa tłumy. Ten jest i umrze królem; jego rasa jest zuchwała, lecz czysta. Jego pochodzenie łatwo odgadnąć mu z czoła, z ruchu i głosu. Ten pozostanie królem, powtarzam. Skażmy go na śmierć, a powtórzy się historja Karola I, kaci jego ukorzą się przed nim, a otoczenie ucałuje z pokorą kraj jego szaty. Wprawdzie Karol I zginął na rusztowaniu, ale syn jego, Karol II umarł na tronie. Anglja zanadto pospieszyła się. Czekajcie więc! czekać, to moje hasło. Chcecie złamać lilję. To nasza dewiza: Lilia pedibus destrue; nie dozwólmy więc, aby pozostała jaka latorośl z kwiatu Ś-go Ludwika. Chcecie zwalić królestwo?... czekajcie, aż przestanie być ono kapłaństwem, a stanie się prostym urzędem! Najświętszem w tem panowaniu jest następstwo po ojcu syna, którego niby Bóg naznaczył dla przewodniczenia ludom. Słuchajcie więc! Delfinowa, żona następcy tronu francuskiego... zbliżcie się panowie...
— Cóż? — spytało z przerażeniem audytorjum.
— Panowie, delfinowa jest jeszcze dziewicą!
Szept zdumienia rozszedł się po sali, szept nienawiści, triumfu i radości zarazem.
— W tym więc stanie rzeczy — rzekł Balsamo — przypuścić mogę dwie możliwości.
— Pierwszą jest ta, że delfinowa pozostanie bezdzietną i ród, panujący obecnie, wygaśnie; przyszłość więc uśmiecha się nam. Stanie się to, co już było we Francji, za każdym razem, gdy trzej synowie panowali po kolei; tak było z synami Filipa Pięknego: Ludwikiem, Filipem Długim i Karolem IV, którzy pomarli bezdzietni, a panowali po sobie; to samo było z trzema synami Henryka II: Franciszkiem II, Karolem IX i Henrykiem III, również obejmującymi tron po sobie; i ci nie pozostawili potomstwa. Jak oni, Delfin, hrabia Prowancji i hrabia d’Artois — będą panowali po sobie, i jak tamci nie pozostawią synów: to prawo przeznaczenia.
Następnie, jak po Karolu IV, ostatnim potomku Kapetyngów, wstąpił na tron Filip VI Walezjusz, król linji bocznej; jak po Henryku III, ostatnim z rodu Walezjuszów, nastał Henryk IV Bourbon, członek linji pobocznej, tak po hrabi d’Artois, którego fatalizm przeznaczył na ostatniego ze starszej linji, może przyjdzie jaki Cromwell, lub Wilhelm Orański, zatem już obcy panującemu rodowi.
To moje pierwsze przypuszczenie.
Drugiem jest, że Marja-Antonina nie umrze bezdzietną. Jest to pułapka dla nas, wszak prawda? Otóż znalazłem wyjście i z tego położenia. O! jeśli delfinowa będzie matką, co za radość na dworze i w całym kraju... Lecz i my musimy się wtedy cieszyć, gdyż będziemy panami strasznej tajemnicy, której żadna siła nam wyrwać nie zdoła. Zdałem wam rachunek z całorocznej mej działalności. Macierzyństwo przyniesie jej nieszczęście. Dowiedziemy i ogłosimy, że ten następca jest synem nieprawym. Dlatego widzicie, moi panowie, zalecam cierpliwość i z tych względów czekać musimy. Nadewszystko zalecam wam ślepe posłuszeństwo: gdyby zaszła tego potrzeba, zwołam was na sesję. Filozof, który był u nas dziś wieczorem, a który odszedł, nie zapisawszy się jedynie przez nietaktowne zachowanie się jednego z naszych braci, ten wielki pisarz słusznie stawiał nam zarzuty. Z bólem serca przyznaję temu obcemu rację. Rzeczywiście wiele złego tkwi w naszem zgromadzeniu, jeśli nie wytępię tego dobrocią i łagodnością, użyję ognia i żelaza. Wy, panowie, przysparzajcie nam członków, ale nie siłą, lecz dobrocią. Pamiętajcie o tem, że zwycięstwo odniesiemy tylko wtedy, gdy większość uzna nas za dobrych i godnych zaufania; do tego potrzeba wiele nauki, wiary i pracy.
Posiedzenie skończone.
Balsamo owinął się ciemnym płaszczem i wyszedł pierwszy; za nim postępowali w oddaleniu inni.

CVI
CIAŁO I DUSZA

Na ulicy zbliżył się do mistrza Marat; był blady i drżący.
— Mistrzu — spytał pokornie — czy rzeczywiście jestem winny?
— Popełniłeś ogromny błąd — rzekł Balsamo — a co najgorsza, nie przyznajesz się do winy.
— Owszem, wyznaję to z pokorą, że przekonany jestem o słuszności swego postępowania.
— Duma! duma! — szepnął Balsamo — duma szatan zagłady! Ludzie zwyciężają gorączkę u chorego, niszczą zarazę w powietrzu i wodzie, a niebaczni — zostawiają w sercu dumę!
— O! mistrzu, masz złą o mnie opinję. Czyż rzeczywiście jestem tak nędznem stworzeniem, że to, co mi się zdaje wzniosłem, jest w gruncie rzeczy małem? Toż ja tylko żyję myślą, iż kiedyś pomogę ludowi!
— Panie — odrzekł Balsamo — to jedynie mając na względnie, postaram się twe błędy wykorzenić. Zdaje mi się, że dokonam tego w ciągu jednej godziny.
— W ciągu jednej godziny? — spytał chirurg niedowierzająco.
— Tak. Czy możesz mi darować tę godzinę czasu?
— Naturalnie.
— Gdzie się można z tobą widzieć? — Mistrzu, każda godzina, którą mi oznaczysz, będzie dla mnie rozkazem.
— Zatem przyjdę do ciebie.
— Mistrzu, ja mieszkam na poddaszu, przy ulicy Szewskiej — mówił młody lekarz z dumą i fanfaronadą — lecz nie wstydzę się mej biedy; ty, panie, podobno mieszkasz w pałacu.
Balsamo wzruszył ramionami, przypuszczalnie tak patrzałby olbrzym na karła, jak on spojrzał na doktora.
— Będę więc u ciebie na twem poddaszu — dodał z uśmiechem.
— Kiedy?
— Jutro.
— O której godzinie?
— Rano.
— Od wschodu słońca pracuję w teatrze anatomicznym, stamtąd idę do szpitala.
— Otóż chcę tam iść razem z tobą, jeśli pozwolisz.
— Z ochotą, ale śpię bardzo mało...
— Ja zaś nie sypiam wcale — odparł Balsamo — o wschodzie słońca będę u pana.
— Oczekiwać będę cię, mistrzu. Dowidzenia.
Rozstali się już na ulicy cichej i ciemnej. Balsamo udał się w lewo, Marat w prawo.
Balsamo był punktualnym: nazajutrz o szóstej z rana pukał do drzwi mieszkania doktora.
Ten spodziewał się wizyty i starał się ład zaprowadzić w saloniku.
Kobieta jakaś krzątała się: trzepała meble, wycierała kurz, Marat pomagał jej, okurzając kwiaty, jedyną ozdobę tego poddasza. Trzymał jeszcze ściereczkę, gdy wszedł Balsamo.
Doktór odrzucił ścierkę i zaczerwienił się, nie jak na stoika przystało.
— Zastajesz mnie pan przy zajęciu gospodarskiem, dopomagam tej dobrej kobiecie. Trudno, nie jestem wielkim panem...
— Nic w tem zajęciu dziwnego nie widzę, uważam je za stosowne dla młodego człowieka, lubiącego czystość. Lecz spiesz się pan, chwile są policzone.
— Natychmiast; pani Grivette, gdzie moje ubranie? To moja służąca, lokaj, kucharka, intendent, a kosztuje mię dukata miesięcznie.
— Oszczędność godna pochwały — rzekł Balsamo — oszczędność jest bogactwem biednych, mądrością bogaczy.
— Proszę o kapelusz i laskę, zawołał Marat.
— Wyciągnij rękę, panie doktorze — rzekł Balsamo — oto twój kapelusz i laska.
— Przebacz, panie, roztargnienie.
— No, gotów jesteś pan nareszcie?
— W tej chwili służę. Pani Grivette, gdzie mój zegarek?
Pani Grivette szukała na lewo i prawo, ale nic nie odpowiedziała.
— Mniejsza o zegarek — mówił Balsamo — nie mamy czasu czekać.
— Jednak bez zegarka... Nie rozłączam się z nim nigdy.
— W nieobecności pańskiej pani Grivette go odszuka — odrzekł z dziwnym uśmiechem Balsamo — jeśli szukać będzie starannie, odnajdzie go z pewnością.
— Napewno odnajdzie się — rzekła pani Grivette — tu nic nie ginie, jeśli tylko nie zostawił go pan gdzieindziej.
— Chodźmy więc, chodźmy.
Marat nie śmiał się już sprzeciwiać.
— Dokąd pójdziemy najprzód? — spytał Balsamo.
— Do teatru anatomicznego; musiano już przynieść trupa ze szpitala. Rzadko się mylę; pewna kobieta musiała umrzeć tej nocy na ostre zapalenie mózgu. Chcę na niej dokonać sekcji.
— Chodźmy więc!
Jest to o dwa kroki stąd, prosektorjum łączy się ze szpitalem. Jeślibyś, mistrzu, nie chciał wejść ze mną...
— Owszem, ciekawym bardzo twej opinji o tym osobniku.
— Kiedy był żywym?
— Nie ciekawym zdania o trupie.
— Hola! mistrzu — odparł Marat z uśmiechem — tu ja jestem panem, znam się na rzeczy, toż to moja specjalność, podobno jestem świetnym anatomem.
— Duma! duma! tylko duma! — szepnął Balsamo.
— Co mówisz, mistrzu?
— Nie traćmy czasu, wejdźmy.
Marat wszedł pierwszy.
Balsamo mu towarzyszył.
Weszli do sali, gdzie na wielkim marmurowym stole leżały dwa martwe ciała: młodej kobiety i starca. Oboje przykryci byli jednem prześcieradłem; ludzie ci zapewne nie widzieli się w życiu, lecz śmierć zrównała ich, poddając pod skalpel chirurga.
Marat odrzucił nakrycie. Trupy leżały nagie.
— Czy widok ten pana nie przestrasza? — spytał Marat ze zwykłą sobie fanfaronadą.
— Smuci mię — odrzekł Balsamo.
— Brak przyzwyczajenia. Ja mam ten widok codziennie przed oczyma, nie odczuwam więc smutku, a tem mniej odrazy. My, doktorzy, żyjemy z trupami.
— Smutny przywilej! młodzieńcze.
— Zresztą, dlaczego się smucić, lub czuć wstręt. Broni mię przed nim rozwaga i przyzwyczajenie.
— Wytłumacz mi pan jaśniej to zdanie; nie dobrze je pojmuję: najprzód co do rozwagi.
— Owszem. Dlaczegóż się bać martwego ciała, posągu z kości i mięsa, zamiast z marmuru lub granitu?
— Rzeczywiście jesteś pan przekonany, że nic niema więcej w tem ciele?
— Nic.
— A w ciele żyjącem?
— Ruch — odparł Marat bez namysłu.
— A o duszy nie wspominasz wcale?
— Nie znalazłem jej w ciele, które pokrajałem skalpelem.
— Boś szukał tylko w trupach.
— I na ciałach żyjących czyniłem doświadczenia.
— Nie znalazłeś w nich nic więcej, niż w trupach?
— Owszem, znalazłem cierpienie: Czy to nazywasz pan duszą?
— Zatem nie wierzysz pan?
— W co?
— W duszę.
— Ależ tak, tylko ja pod nazwą duszy rozumiem ruch.
— Zatem wierzysz, doktorze, w duszę; bardzo się cieszę z tego.
— Mistrzu, porozumiejmy się i nie odchodźmy od przedmiotu — mówił Marat z jadowitym uśmiechem. — My, lekarze, jesteśmy materjalistami.
— Jakże to ciało jest zimne — szeptał, jakby w rozmarzeniu Balsamo. — Piękną musiała być ta kobieta.
— Bardzo piękną.
— Piękna dusza musiała żyć w pięknem ciele.
— Otóż omyłka, jaką popełnił ten, który ją stworzył. Mając tak piękne ciało, była łajdaczką i umarła w szpitalu. Życie jej było jednym skandalem, sądząc że w niej żyła piękna dusza, obrażasz doprawdy, nasze dusze, jeśli są z tej samej materji.
— Duszę tę można było uleczyć, a że zgubioną została, jest to wina lekarza dusz.
— O! mistrzu, dziwna teorja. Na świecie mamy tylko lekarzy ciała — rzekł Marat, śmiejąc się ironicznie. — Masz teraz, kochany panie, na ustach ulubione słowo Moliere’a i do niego się uśmiechasz.
— Nie próbuj, młodzieńcze, odgadnąć mego uśmiechu. Wróćmy do naszej poprzedniej rozmowy. Więc te ciała są już niczem?
— Naturalnie; a nadto są bezwładne — rzekł Marat, podniósłszy głowę umarłej i spuszczając ją raptownie na twardą płytę.
— Przejdźmy do szpitala — odparł Balsamo.
— Natychmiast, pozwól mi, mistrzu, odciąć tę głowę, kobieta ta umarła na bardzo ciekawą i rzadką chorobę, chcę zabrać więc jej głowę z sobą.
— Proszę, nie przeszkadzaj sobie.
Chirurg otworzył torbę, wyjął z niej nóż i z zimną krwią wziął się do odcięcia czaszki od ciała, a przeciąwszy wszystkie arterje i muskuły szyi, doszedł do kości, i wtedy uderzył tak silnie, że głowa z hukiem spadła na ziemię.
Balsamo odwrócił się, niechcąc pokazać doktorowi twarzy, zmienionej przerażeniem.
— Kiedyś — odezwał się Marat — ludzkość zajmie się umarłymi, jak obecnie żywymi; muszą wynaleźć machinę, która jednym zamachem odetnie głowę od ciała. Wieszanie, duszenie i inne kary, doprawdy, nie powinny istnieć w cywilizowanym kraju. Toż państwo tak oświecone, jak Francja, powinno karać, lecz nie mścić się.
— Jestem tego samego zdania, lecz o jakiej machinie myślisz pan?
— O machinie zimnej i niewzruszonej, jak samo prawo; często nawet kat się wzrusza i nie zabija odrazu winnego, jak to się zdarzyło z Chalais i z księciem de Monmouth. Mogłaby być naprzykład machina, składająca się z dwóch żelaznych ramion, podtrzymujących nóż.
— I myślisz pan, że nóż ten natychmiast pozbawi życia nieszczęśliwego, bez cierpień?
— Naturalnie, żelazo oddzieli głowę od ciała, przetnie więc nerwy ruchu. Cierpienie zniknie natychmiast, bo nóż odłączy mózg, który jest siedliskiem czucia, od serca, ośrodka życia.
— Ależ, panie, kara ścięcia głowy istnieje w Niemczech.
— Tak, ale mieczem, a mówiłem już panu, iż ręka ludzka może zadrżeć.
— Machina pańska istnieje we Włoszech i jest prawie taka sama, jak ją pan określiłeś; nazywa się mannaja.
— I cóż?
— Otóż, doktorze, widziałem łudzi, którym ścięto głowy, i cóż powiesz na to, podnosili się bez głowy i padali dopiero o 10 kroków dalej. Zbierałem głowy, spadające z mannaja; na oko wydawały się nieczułe, jak trupy, a jednak, gdy szepnąłem im do ucha ich nazwisko, oczy tych głów otwierały się szeroko. Skąd to pochodzi?
— Odruch nerwowy, nic innego!
— Czyż nerwy nie są organami czucia?
— Co z tego wnosisz, mistrzu?
— To, że zamiast wyszukania podobnej machiny, ludzie powinni się starać wymyślić inny środek kary, nie śmierć. Naród, który wynajdzie ten środek, będzie najbardziej ucywilizowanem społeczeństwem w świecie.
— Mrzonki!
— Może ma pan słuszność tym razem, czas nas przekona. Lecz chodźmy już do szpitala.
Marat zawinął odciętą głowę w swą chustkę od nosa.
Marzyciel i materjalista wyszli razem.
— Bardzo zręcznie odciąłeś pan tę głowę — rzekł Balsamo do towarzysza — nie wiem co więcej podziwiać, czy zręczność, czy zimną krew? Czy żywi więcej budzą w tobie litości... źle się wyrażam, czy wzruszają cię ich cierpienia więcej, niż trupy?
— Nie, gdyż byłaby to ogromna wada, tak samo, jak wrażliwość byłaby wadą kata. Zabija się przecie człowieka, obcinając mu źle nogę. Dobry chirurg musi operować ręką, nie sercem, bo wie, że za chwilą cierpienia wraca pacjentowi życie. To piękna strona naszego zawodu!
— Tak jest; lecz w żywych to chyba odnajdujesz duszę?
— Jeśli zgodzisz się na me określenie, mistrzu, że ruch to dusza, przystaję na to, że dusza jest, i dodam jeszcze, że zabija ona chorych częściej, niż mój skalpel.
Tak rozmawiając, weszli do szpitala, Marat ze swym straszliwym pakunkiem, a Balsamo bardziej zamyślony, niż kiedykolwiek.
Za chwilę znaleźli się w sali operacyjnej napełnionej profesorami i studentami.
Posługacze wnieśli młodego człowieka, przejechanego tydzień temu przez powóz; koła zgniotły mu nogę.
Kuracja nie pomagała, amputacja nogi stała się konieczną. Nieszczęśliwy, położony na łóżku, patrzył na otaczających wzrokiem, który mógłby wzruszyć tygrysa. A ludzie ci czyhali tylko na tę chwilę męczarni, konania może, dla nauki. Zdawał się błagać wzrokiem o litość, uśmiech, pieszczotę, któż miał mu ją dać, chirurdzy? doktorzy? odpowiedzieli mu na prośbę obojętnością i zimnem stalowem spojrzeniem. Duma nie pozwalała mu krzyczeć, jednak, gdy poczuł na sobie ręce posługacza i głos doktora, zalecający mu spokój i odwagę, spytał głosem bolesnym, czy bardzo będzie cierpiał?...
— E, nie, proszę leżeć spokojnie — zapewniał Marat z fałszywym uśmiechem, który jednak pocieszył chorego, ale nie omylił Balsama.
Młody chirurg zbliżył się do niego.
— To straszna operacja — rzekł — kość jest złamana. On umrze nie z choroby, lecz z bólu; oto naco przyda mu się dusza.
— Pocóż go więc operować? Dajcie mu lepiej umrzeć spokojnie.
— Bo naszym obowiązkiem jest próbować, może się uda...
— I tak strasznie ma cierpieć?
— Okropnie.
— Dlatego że ma duszę?
— Tak, zanadto jest wrażliwy.
— Dlaczego nie uleczyć najprzód duszy? Spokój jej możeby uratował ciału życie.
— Próbowałem to zrobić.
— W jaki sposób?
— Słowami. Mówiłem do duszy, do inteligencji, do uczucia, słowami filozofa greckiego: „Cierpienie, ty nie jesteś złem!“ Mówiłem mu też: „Nie cierp“. Resztę pozostawiani duszy, niech nie cierpi. Jest to jedyne lekarstwo, jedyny sposób, znany obecnie. Gdy obcinałem głowę, ciało nic nie rzekło, chociaż operacja była ciężka; dlaczego? bo czucia już nie było, dusza odeszła, jak mówisz pan i spirytyści. A żywe ciało wydawać będzie straszne jęki — bo dusza w niem żyje. Zatkaj dobrze uszy, mistrzu! Zatkaj je mocno, ty, co jesteś tak czuły na jęki; zobaczysz, że dusza to straszna przeszkoda.
— Sądzisz więc pan, że nigdy nie odłączymy duszy od ciała?
— Spróbuj, mistrzu, masz okazję.
— Tak, doktorze, piękna okazja, spróbuję.
— Serjo?
— Ależ tak.
— W jaki sposób?
— Nie chcę, aby ten biedny chłopiec cierpiał, wzrusza mię do głębi jego nieszczęście.
— Jesteś genjalnym człowiekiem, mistrzu, lecz nie jesteś Bogiem Ojcem, ani Chrystusem, żeby móc to uczynić; biedak ten musi cierpieć.
— Jeśli nie będzie cierpiał, czy go uratujecie?
— To bardzo prawdopodobne, lecz nie mogę przesądzać.
Balsamo spojrzał na młodego doktora z triumfem, podszedł do łóżka i przemówił do chorego, nietylko ustami i wzrokiem, lecz całą siłą swej woli, krwi i serca.
— Śpij!
W tejże chwili chirurg zabierał się do operacji.
Ale na rozkaz Balsama, chory przymknął oczy i zwiesił głowę.
— Zemdlałl — zawołał Marat.
— Nie.
— Ależ nie widzisz pan chyba, że chory stracił przytomność?
— Nie, powtarzam; on tylko śpi.
— Jakto? śpi?
— Tak.
Wszyscy spojrzeli na obcego, uważając go za warjata.
— Czyż, będąc zemdlonym, można mówić? — zapytał Balsamo.
— Nie.
— Pytajcie go, a otrzymacie odpowiedzi.
— Młodzieńcze! — krzyknął Marat.
— Nie trzeba mówić tak głośno — przerwał Balsamo — mów pan, jak zwykle.
— Opowiedz nam, co czujesz?
— Kazano mi spać, więc śpię — odrzekł pacjent.
Głos był spokojny, stanowił zupełną sprzeczność z dawnymi jękami.
Asystenci spojrzeli po sobie.
— Teraz — rzekł Balsamo — odwiążcie go.
— To niemożebne — rzekł chirurg — chory poruszy się i operacja na nic.
— Nie poruszy się.
— Kto mi zaręczy?
— Ja i on sam. Spytajcie go.
— Czy można cię rozwiązać? mój przyjacielu.
— Można.
— Czy obiecujesz leżeć spokojnie?
— Jeśli mi każecie.
— Rozkazuję ci.
— Mówisz pan z taką pewnością siebie — rzekł naczelny operator do Balsama — że mam ochotę zrobić to doświadczenie.
— Bardzo proszę; nie bój się pan.
— Rozwiążcie go zatem.
Posługacze usłuchali natychmiast.
Balsamo podszedł do łóżka.
— Nie poruszaj się chłopcze, do chwili, gdy ci rozkażę.
Statua, położona na grobie, nie byłaby bardziej nieruchomą, niż ten chory.
— Możecie operować, panowie — rzekł Balsamo — chory czeka.
Chirurg wziął nóż, lecz zawahał się.
— Kraj, profesorze, kraj — odezwał się Balsamo głosem proroczym.
Doktór, zdumiony, usłuchał, również jak i chory. Ciało skrzypiało, lecz pacjent ani westchnął, ani się poruszył.
— Skąd jesteś, chłopcze? — zapytał Balsamo.
— Z Bretonji — odparł chory, uśmiechając się.
— Kochasz swą ojczyznę?
— O! panie, to cudny kraj!
Chirurg tymczasem krajał dalej.
— Kiedy go opuściłeś, mój przyjacielu? — zapytał Balsamo.
— Miałem wtedy dziesięć lat.
— Mój drogi, zaśpiewaj mi piosenkę, którą wieczorem śpiewają rolnicy u was. Pamiętam jeden wiersz tylko:

„Tam rodzinne moje progi...

Piła przepiłowała kość.
W tej chwili chory uśmiechnął się słodko i zaśpiewał melodyjnie, powoli, z zachwytem kochanka, lub poety:

„Tam rodzinne moje progi,
Tam jeziora lśnią błękity,
I złociste zboża łany
Tworzą widok sercu drogi
.

Tam mnie czeka ojciec, żona,
Ukochane moje dziatki.
Tam w mogile, wśród zieleni,
Leżą zwłoki mojej matki.


Bogu chwała! dzień skończony!
I znów jestem między wami.
Niechże pracą umęczony,
Spocznę karmion pieszczotami.

Noga spadła na łóżko, a chory śpiewał wciąż jeszcze.

CVII
DUSZA I CIAŁO

Zebrani patrzyli na pacjenta w najwyższem zdumieniu.
Szeptano, że cudowny doktór i pacjent, to warjaci.
Marat zbliżył się do Balsama.
— Przestrach zamącił rozum biedakowi, chyba dlatego nie cierpi.
— Nie zdaje mi się — odparł Balsamo — nie stracił zmysłów; jestem pewny, że gdy go zapytam, opowie wam, czy umrze teraz skutkiem operacji, czy nie, a nawet jak długo będzie trwał powrót jego do zdrowia.
Marat cofnął się, zaczynał wierzyć kolegom: to dwaj skończeni warjaci!
Podczas rozmowy, operator przewiązywał arterję z której ciekła krew.
Balsamo wyjął z kieszeni flakon, wylał kilka kropli na kawałek waty i poprosił chirurga, aby przyłożył te szarpie na arterję.
Chirurg usłuchał, z nadzwyczajną ciekawością oczekując skutku.
Był to najsłynniejszy doktór swego czasu, człowiek, kochający naukę nadewszystko. Przyłożył mały opatrunek na arterje, które skurczyły się zaraz i krew przestała upływać. Teraz mógł nogę obandażować z łatwością.
Balsamo triumfował; wszyscy zadawali mu pytania, gdzie się uczył i jaki skończył uniwersytet.
— Skończyłem wydział medyczny w Niemczech, w Getyndze — odpowiedział — i sam wynalazłem środek na zatamowanie krwi, który wam tu przedstawiłem. Proszę was jednak, moi panowie, zatrzymajcie to w sekrecie, boję się stosu, a parlament Paryża może mię skazać nań, jako czarownika — dodał z ironją.
Doktorzy zamyślili się głęboko; nawet Marat stracił jakoś pewność siebie. Jednak pierwszy oprzytomniał.
— Mówiłeś pan przed chwilą, że jeśli spytamy pacjenta o rezultat operacji, odpowie nam dokładnie.
— Jestem tego pewny — odparł Balsamo, — jak się nazywa nasz chory?
— Hovard — odpowiedział Marat.
Balsamo zwrócił się do łóżka.
— Opowiedz nam, jak się ma teraz ten biedny Hovard?
— Hovard, hm! — odpowiedział chory, — muszę wrócić z Bretonji do szpitala.
— Dobrze więc, namyśl się i powiedz.
— O!... on jest bardzo chóry: ucięto mu nogę.
— Doprawdy?...
— Tak.
— Czy operacja się udała?
— Świetnie; ale...
— Ale, co?... — podjął Balsamo.
— Będzie miał straszną gorączkę.
— Kiedy to nastąpi?
— Dziś o siódmej wieczorem.
Doktorzy spojrzeli po sobie.
— Co to będzie za gorączka?
— Najniebezpieczniejsza, lecz on ją przetrzyma.
— A potem już wyzdrowieje?
— Nie.
— Czy gorączka powróci?
— Tak i silniejsza niż przedtem. Biedny Hovard!... — mówił, jakby przez łzy chory, żonę ma i dzieci.
— Zatem umrze?
— Czekajcie!... czekajcie!... Nie, nie umrze. Żona jego i dzieci tak się szczerze modliły, iż Pan Bóg zlitował się nad niemi.
— Więc wyzdrowieje?
— Tak.
— Słyszycie, panowie, chory wyzdrowieje, — rzekł Balsamo do zgromadzonych.
— Spytaj go pan, kiedy to nastąpi — odezwał się Marat.
— Kiedyż wyzdrowieje ten biedak? — zapytał Balsamo.
— O!.. jego rekonwalescencja potrwa długo; czekajcie: miesiąc, sześć tygodni, dwa miesiące; wszedł do szpitala przed pięcioma dniami, wyjdzie za dwa miesiące i piętnaście dni.
— Ale wyjdzie zdrów zupełnie?
— Tak.
— Ale — przerwał Marat, — będzie kaleką, niezdolnym do pracy?
— O!... Pan Bóg jest dobry!... On przysłał tu człowieka zacnego i litościwego, a ten rzekł sobie w duszy: Nie chcę, aby ten biedny Hovard umarł z głodu.
Balsamo uśmiechnął się.
Główny operator zbliżył się do łóżka, przyłożył rękę do czoła biedaka i rzekł: Coś niepojętego!... ten człowiek majaczy!
— Tak sądzisz kolego?... — spytał Balsamo i, rzucając na chorego spojrzenie pełne wyższości i energji, zawołał:
— Obudź się, Hovardzie!...
Młody człowiek otworzył oczy z trudnością i słabym głosem zapytał:
— Dlaczego niezrobiliście operacji dotąd?...
Balsamo pierwszy przemówił, bał się wzruszenia pacjenta, wrazie zaprzeczenia lekarzy. Lecz wszyscy stali, jakby spiorunowani zdziwieniem.
— Mój przyjacielu — zwrócił się Balsamo do biedaka — uspokój się, operacja już się odbyła. Musisz być słabej kompleksji, chłopcze, zemdlałeś tak silnie, żeś nic nie czuł.
— O!... jak to dobrze!... — przerwał żywo bretończyk, — nic nie czułem! co za szczęście!... nie odejmą mi więc nogi!...
Lecz w tejże chwili nieszczęśliwy rzucił okiem: dostrzegł łóżko zakrwawione, a siebie bez nogi!
Balsamo pociągnął profesora w kąt pokoju.
— Słyszałeś pan, co mówił ten biedak?
— Że wyzdrowieje.
— I że nie umrze z głodu z żoną i dziećmi. Proszę cię, kolego, oto brylant, wartujący dwadzieścia tysięcy lirów; gdy chory wyzdrowieje, sprzedaj ten kamień, a pieniądze daj mu w mojem imieniu. Przyszłość jego rodziny będzie zabezpieczona.
— Panie — rzekł chirurg z wahaniem — a jeśli chory umrze?...
— Mówił, iż wyzdrowieje.
— Dajmy na to; lecz nawet w tym razie nie mogę od pana przyjąć takiej sumy!
— Doktorze!
— Chyba pod warunkiem, że dam panu na nią kwit.
— Jak się panu podoba.
— Nazwisko pańskie?
— Hrabia de Fenix.
Operator wyszedł do sąsiedniego pokoju i po chwili podał Balsamowi papier, zawierający co następuje:
„Otrzymałem od hrabiego de Fenix brylant, który ocenił na dwadzieścia tysięcy liwrów i sumę tę przeznaczył na korzyść chorego z tutejszego szpitala, nazwiskiem Hovard, w dniu, w którym tenże wyjdzie ze szpitala.

Guillotin, D. M.

Dnia 15 sierpnia 1771 r.“
Balsamo zabrał papier, ukłonił się zebranym i wyszedł w towarzystwie Marat’a.
— Zapomniałeś pan zabrać głowy — przemówi pierwszy Balsamo, dla którego roztargnienie doktora było triumfem.
— A!... prawda.
Zawrócił i po chwili dogonił mistrza na ulicy.
Udali się do mieszkania Marata. Na dole wstąpili do izby odźwiernego; doktór chciał zapytać panią Grivette o zegarek.
Nie było jej w domu. Dziecko siedmioletnie odpowiedziało, iż matka wyszła, jest jednak list dla pana Marata.
— Powiedz mamie, niech mi sama list przyniesie.
Mistrz i uczeń znaleźli się w saloniku.
— Cudowną znasz tajemnicę, hrabio.
— Może tylko wpierw, niż inni, podpatrzyłem naturę i Boga.
— Jakże powinniśmy być dumni z tego że jesteśmy ludźmi! — zawołał Marat.
— I doktorami — dodał z uśmiechem Balsamo.
— Rzeczywiście, dumny jestem z ciebie, mistrzu.
— Jednak jestem tylko doktorem duszy.
— O!... nie tylko duszy, zatrzymałeś pan krew płynącą z rany!
— Chyba najważniejszem jest to, iż ten biedak nie cierpiał; coprawda, panowie myślicie, że to warjat.
— Przez chwilę był nim.
— Cóż więc nazywacie szaleństwem?... Czyż to nie jest odłączenie duszy od ciała?
— Lub umysłu.
— Nie o to nam idzie; duszą nazywam to, czem myślę.
— Wszystko mi jedno, jakiem wy to chrzcicie imieniem.
— Otóż to różnica: pan mi mówisz, że szukasz tylko nazwy dla rzeczy, którą już znalazłeś, ja zaś pewny jestem, iż szukasz i rzeczy i nazwy.
— Poczekaj, młodzieńcze. Mówiłeś przed chwilą, że szaleństwo nastąpiło, wskutek chwilowego oderwania się umysłu?
— Tak.
— Oderwanie to było mimowolne, wszak prawda?...
— Naturalnie... Widziałem raz warjata, gdy gryzł kraty żelazne i wołał: „Kucharzu, bażanty twoje są świetne, tylko źle podane“.
— Ostatecznie, nie zaprzeczasz pan przecież, że szaleństwo może trwać czasem chwilę jedną.
— Nie zdarza się to prawie nigdy.
— Przecież widziałeś, doktorze, naszego pacjenta po przebudzeniu, wszak był przy zdrowych zmysłach?
— Widziałem, to prawda. Jest to zapewne jedno z tych wyjątkowych zdarzeń, które hebrajczycy nazywali cudami.
— Mylisz się mój panie, to tylko oderwanie się duszy, rozdwojenie człowieka na materję i ducha: materja rzecz bezwładna, jest i pozostaje tylko prochem; dusza, iskra boska, zamieszkuje przez chwilkę ciało ludzkie, a potem, jako dziecko nieba, wraca do niego.
— Zatem odłączyłeś pan na chwilę duszę od ciała?
— Tak. Kazałem jej wyjść na czas pewien z ciała, zostawiłem wam do operacji to, co pozostało pańskiemu skalpelowi, odcinającemu tę głowę, ciało bezwładne, martwe.
— W czyjem imieniu rozrządziłeś pan tą duszą?
— W imieniu Tego, który stworzył wszystkie dusze jednem tchnieniem: dusze świata, dusze ludzkie; w imieniu Boga.
— Zatem nie uznajesz pan wolnej woli?
— Ja?... A cóż tu robię w tej chwili?... Pokazuję panu z jednej strony wolną wolę, z drugiej rozłączenie. Przedstawiam panu umierającego, o duszy odważnej; poddaje się on operacji, wiedząc naprzód, jakie go czekają cierpienia. Oto wolna wola. Lecz ja jestem przy tem, ja — posłannik Boga, ja — prorok, ja — apostoł; lituję się nad biedakiem, siłą więc, jaką mam od Boga, odłączam duszę od ciała, duszę cierpiącą od tej masy bezwładnej nazywanej ciałem. Hovard, gdy mówił o sobie, odzywał się: Hovard!... ten biedny Hovard!... Nie mówił „ja*. Bo rzeczywiście dusza ta nie miała wtedy związku z ciałem, była już w drodze do nieba.
— Ależ, w takim razie, człowiek niczemby nie był, nie mógłby już powiedzieć tyranom: „Macie władzę nad mojem ciałem, lecz nie nad duszą“.
— E, przechodzisz doktorze z prawdy do sofizmatów, otóż to pańska wada. Bóg pożycza duszy ciału, to prawda, lecz przez cały ten czas, kiedy dusza przemieszkuje w niem, istnieje między niemi łączność i wpływ wzajemny. Bóg pozwala królować naprzemian raz ciału, raz duszy; powiew, ożywiający żebraka, przyczynia się do śmierci króla. Oto zasada, jaką powinniście głosić, panowie doktorzy, apostołowie równości. Doprowadźcie do równości duchowej dwóch istności, a wtedy osiągniecie to, co jest najświętszem na świecie: o czem mówią książki święte, tradycja, nauka i wiara. Co was obchodzi równość materjalna. Ten biedny kaleka, głupie dziecko ludu, zadziwił was swą mową, dlaczego?... bo duszę jego uwolniłem z więzów ciała, a co dla was było tajemnicą, dla niego stało się rzeczą zwyczajną; dusza jego unosiła się już w zaświatach.
Marat obracał głową trupa, jakby mu ta dać mogła odpowiedź.
— Rzeczywiście — wyrzekł w końcu, — jest w tem coś nadnaturalnego.
— Naturalnego, chciałeś pan powiedzieć, gdyż wszystkie czynności duszy są naturalnemi, tylko czy znanemi, o rzecz inna.
— Nam są one nieznane, powiedz mistrzu, ale dla ciebie to rzeczy zwykłe. Koń, o którym nic niewiedziano w Peruwji, był wszak w Hiszpanji znanym od dawna.
— Nie jestem tak zarozumiałym, aby sobie powiedzieć: „wiem“; będę skromniejszym i powiem: „wierzę“.
— W cóż więc wierzysz, mistrzu?
— Wierzę, iż prawem świata, najsilniejszem ze wszystkich praw, jest postęp. Wierzę, że Bóg stworzył wszystko w dobrym celu. Tylko, że postęp na świecie kroczy powoli. Uczeni twierdzą, iż nasza planeta liczyła już 60 wieków, gdy wynaleziono druk; druk, oświecający przeszłość i przyszłość; druk nastał — niema ciemności i zapomnienia, druk — to pamięć świata. Gutenberg wynalazł druk, a ja odnalazłem — jasnowidzenie.
— Może dojdziesz pan do tego, iż będziesz mógł czytać w sercach? — zawołał Marat z ironją.
— Dlaczegóżby nie?...
— A!... chcesz pan znaleźć to okienko w piersiach ludzkich, przez które możnaby zajrzeć do głębi?... To marzenie starożytnych!...
— Nie widzę potrzeby tego; odłączam duszę od ciała; dusza, ta czysta córa Boga, opowie mi wszystkie cierpienia, jakie znosi, będąc zamknięta w tej latarni, którą zwiemy ziemską powłoką.
— I odkryjesz pan wszelkie tajemnice?
— Zapewne.
— To może mi powiesz, mistrzu, kto mi ukradł zegarek?
— Zniżasz pan wiedzę do smutnego poziomu. Ale dobrze!.. Wielkość Boga przebija się zarówno w ziarnku piasku, jak i w wielkich górach. Powiem ci, młody sceptyku, kto skradł twój zegarek.
Stukanie przerwało dalszą rozmowę. Pani Grivette weszła z listem w ręku.

CVIII
SŁUŻĄCA MARATA

Kobieta, którą zająć się nie mieliśmy dotąd czasu, należy jednak do ogólnego obrazu; do obrazu, którybyśmy chcieli, gdyby geniusz był równy naszej chęci, rozszerzyć tak, aby pomieścić w nim świat cały, od ziemi do nieba i wszystkich ludzi, od żebraka do króla.
Wróćmy do pani Grivette. Jest to kobieta wysoka i chuda, lat 32 lub 33, z żółtą twarzą, zapadłemi oczyma, stworzenie wynędzniałe, z jakiem tylko w mieście spotkać się można, typ zwyrodniały, tak fizycznie, jak i moralnie. Bóg stworzył pięknem, wszystko, co żyje na ziemi, niebie i powietrzu.
To też odźwierna ta, byłaby piękną kobietą, lecz całe życie mieszkała w norze, bez powietrza i światła, w norze, jakich jest mnóstwo w Paryżu. Ręce jej długie i chude, cudnego kształtu, zniszczone były szyciem, praniem i gotowaniem. Czasami tylko w tych podkrążonych oczach zapalały się błyski inteligencji i uczucia, jednem słowem tego, co jest wyższem w istocie ludzkiej.
Balsamo długo przypatrywał się tej kobiecie, gdyż wpierw już zwróciła jego uwagę.
Odźwierna podała list Maratowi.
— Nie o list mi chodzi — rzekł chirurg, chciałem się z panią rozmówić.
— Czego pan sobie życzy?
— Chcę się dowiedzieć, co się dzieje z mym zegarkiem?
— Ach, mój Boże, skądże ja o tem mogę wiedzieć? Wczoraj wisiał na zwykłem miejscu, nad kominkiem.
— Mylisz się pani, cały dzień go nosiłem, dopiero o szóstej wieczorem, gdy wychodziłem, zostawiłem go w domu, z obawy, aby mi go w tłumie nie ukradziono. Pamiętam doskonale, położyłem go pod lichtarzem.
— Zapewne więc tam leży.
I odźwierna z najniewinniejszą miną podeszła do kominka, gdzie stały lichtarze, i podniosła właśnie ten pod którym doktór schował był zegarek.
— Cóż... jest? — spytał Marat.
— Niema! Może nie położyłeś go tam, panie Marat?
— Ależ tak.
— Szukaj więc pan.
— Szukałem już, niema go jednak — mówił rozgniewany doktór.
— Możeś go pan zgubił?
— Przecież mówiłem już raz, że wczoraj tu go położyłem.
— Może kto wykradł go stąd, tylu obcych tu wchodzi.
— Jeszcze co! A to śliczna historja! — krzyczał chirurg, unosząc się coraz bardziej. Nikt nie był u mnie od wczoraj. Widzę, że ściągnął go ten, kto zabrał mi laskę ze srebrną gałką, łyżeczkę i scyzoryk. Okradają mnie haniebnie, pani Grivette! Będę się już miał na baczności!
— Ależ, panie doktorze, czyż mnie pan podejrzewasz?
— Powinnaś pani pilnować mych rzeczy!
— Nietylko ja mam klucz od mieszkania.
— Jesteś tu odźwierną.
— Płacisz mi pan dukata miesięcznie, a chciałbyś być obsłużonym, jak przez dziesięciu lokajów.
— To mnie nic nie obchodzi, okradać się nie dam.
— Panie, jestem uczciwą kobietą.
— Uczciwą kobietą, którą zaskarżę do policji, jeśli za godzinę nie odnajdę mego zegarka.
— Mnie uczciwą kobietę, zaskarżysz pan do policji.
— Ładna uczciwość!...
— Nikt nie może mi zarzucić nieuczciwości słyszysz pan!
— Dosyć. Dajmy temu pokój.
— Domyślałam się już od rana, iż mię pan podejrzewasz.
— Podejrzewam panią od zniknięcia owej gałki srebrnej.
— Powiem panu coś, panie Marat.
— Naprzykład?
— Podczas pańskiej nieobecności radziłam się sąsiadów...
— O co!
— A no, że mię pan podejrzewasz...
— Dziwna rzecz, wszak nic pani rano o tem nie mówiłem.
— Domyślałam się.
— Cóż na to owi sąsiedzi?... Bardzo jestem ciekawy.
— Powiedzieli, że kto podejrzewa, ten musi dowieść...
— A co, zapewne dowieść, że mi zegarek ukradziono?
Bardzo łatwo mi to przyjdzie, zegarek położyłem, ot tu i niema go.
— Hm... dowieść, że to ja go ukradłam. O! dla sądu trzeba dowodów, mój panie!
Balsamo udawał obojętność, ale gotował się do działania.
— Tak jest, mój panie — mówiła dalej pani Grivette — jeśli mię pan nie przeprosisz, to ja wezwę komisarza policji, jak mi już radził gospodarz domu.
Marat zagryzł wargi. Ów właściciel domu był to stary szczwany lis, a kronika skandaliczna głosiła, iż przed jakiemiś dziesięciu laty był on wielbicielem i protektorem pani Grivette.
Otóż Marat, członek tajemniczych stowarzyszeń, przytem nieostrożny Marat, bał się pana de Sartines, lubiącego badać takich młodych doktorków, robić u nich rewizje w mieszkaniu i posyłać ich na rozmyślanie do Vincennes, Bastylji, Charenton i Bicêtre. Chirurg nasz zwiesił głowę i zniżył głos, za to odźwierna podnosiła swój coraz wyżej, a po chwili, krzyczała, płakała, lamentowała, przysięgała — istny huragan złości i nerwów.
Wtedy Balsamo nie mógł się pohamować i postanowił wdać się w tę sprawę. Wstał z krzesła i zbliżył się do kobiety, stojącej na środku pokoju. Popatrzył na nią przenikliwie, przyłożył jej dwa palce do piersi i powiedział oczyma, myślą, siłą woli, słowo, którego Marat nie mógł usłyszeć. W tejże chwili pani Grivette umilkła, wstrząsnęła się, oczy rozwarła szeroko i chwiejąc się, podeszła do łóżka, na które padła jak nieżywa.
— O! o! to zupełnie, jak chory ze szpitala! — zawołał Marat.
— Tak jest.
— Czy śpi?
— Cicho! panie — dodał, zniżając głos Balsamo — jest to chwila, w której cały twój sceptycyzm runie. Podnieś ten list, który ci przyniosła odźwierna.
Marat usłuchał natychmiast.
— Co mam z nim uczynić?
— Daj mi go pan. Co zawiera ten list — rzekł Balsamo, pokazując go uśpionej.
— Nie wiem.
— Naturalnie, że nie wie; nie umie zresztą czytać — przerwał Marat.
— Przeczytaj go wpierw, doktorze, ona ci go powtórzy.
Marat rozerwał kopertą i czytał po cichu, a wraz z nim mówiła pani Grivette, drżąc pod naciskiem woli Balsama.

„Mój drogi Hipokratesie!

Appelles zrobił swój pierwszy portret i sprzedał go za 50 franków, musimy przehulać dziś te pieniądze w winiarni na ulicy św. Jakóba. Czy przyjdziesz?

Twój przyjaciel
L. Dawid.

Maratowi wypadł list z ręki.
— Widzisz, młody niedowiarku, pani Grivette ma też duszę, która czuwa podczas jej snu.
— I dziwną do tego, duszę, umiejącą czytać, gdy ciało nie umie.
— Bo dusza może wszystko. Spróbować nie zawadzi, gdy odźwierna się obudzi, niechże ci ten list przeczyta.
Marat nie znalazł odpowiedzi, był literalnie przybity brakiem argumentów ze swej strony.
— Ale dowiedzmy się nareszcie, co się dzieje z pańskim zegarkiem.
— Pani Grivette — zwrócił się Balsamo do uśpionej — kto wziął zegarek pana Marata.
— Nie wiem.
— Wiesz doskonale, musisz powiedzieć natychmiast!
— Mów!
— Pani Grivette nie ukradła zegarka, dlaczego pan Marat posądza ją o coś podobnego?
— Któż więc skradł go, jeśli nie pani?
— Nie wiem.
— Powiedz pani natychmiast, ja każę!
— To rzecz niemożliwa! — zawołał Marat.
— Gdy zechcę, wszystko jest możliwe! Mów!
Pod wrażeniem tego przejmującego głosu biedna kobieta szalała, gryzła ręce, darła włosy, rzucała się, jak w konwulsjach.
— Nie! nie! nie powiem! wolę umrzeć!
— A więc — zawołał Balsamo z wściekłością — umrzesz, a wyznasz prawdę. Ja znam ją, ale on sceptycznie nie wierzy, muszę go przekonać. Mów! ja chcę, mów! kto skradł zegarek?
Doświadczenie było straszne, odźwierna wiła się, rzucała, wytężała całą wolę aby się oprzeć, krwawa piana wystąpiła jej na usta.
— Ależ ona wpadnie w katalepsję! — rzekł Marat.
— Nie bój się doktorze, to szatan kłamstwa ją męczy.
— Mów! krzyknął Balsamo — kto skradł zegarek?
— Pani Grivette — wyjąkała prawie niedosłyszalnie kobieta.
— Kiedy?
— Wczoraj wieczorem.
— Gdzie leżał?
— Pod lichtarzem.
— Co z nim zrobiła pani Grivette?
— Zaniosła go na ulicę Św. Jakóba.
— Pod który numer?
— Pod numer 20.
— Na które piętro?
— Na piąte.
— Do kogo?
— Do pewnego czeladnika szewskiego.
— Jak on się nazywa?
— Simon.
— Co to za chłopiec?
Odźwierna zacięła usta.
— Pytam, skąd pani Grivette zna tego chłopca?
To samo milczenie. Bahamo uczynił ruch ręką, nieszczęśliwa wyszeptała zdławionym głosem:
— To jej kochanek.
Marat wydał okrzyk zdziwienia.
— Cicho? — zawołał Balsamo — niech sumienie mówi. — I zwrócił się do kobiety.
— Któż ją namówił do kradzieży?
— Nikt. Podniosła przypadkowo lichtarz, zobaczyła zegarek, djabeł ją skusił i zabrała.
— Czy zrobiła to z potrzeby?
— O! nie. Nie sprzedała zegarka.
— Więc go dała komuś? Czy Simonowi?
— Simonowi.
Nieszczęśliwa zakryła twarz rękami, przez które spływały łzy.
Balsamo spojrzał na Marata, stojącego z otwartemi ustami, potarganą głową i z przerażeniem przypatrującemu się tej scenie.
— Cóż więc, mój panie? — spytał Balsamo — widziałeś, doktorze, walkę duszy z ciałem? Cóż znaczy wola wobec siły wyższej? Nie lekceważ, młodzieńcze, ani sumienia, ani duszy, ani wiary, a nadewszystko tego, czego jeszcze nie rozumiesz. Masz ambicję, chłopcze, ucz się, ucz, mów mało, myśl dużo, a nie lekceważ nauczycieli. Dowidzenia więc, masz, doktorze, otwartą drogę. Życzę ci z całego serca, pozbądź się pychy i niewiary.
Marat, zawstydzony, upokorzony zwiesił głowę. Balsamo wyszedł z pokoju. Chirurg niemy, oszołomiony tem co widział i słyszał, nie zauważył jego wyjścia, nie mógł oderwać oczu od leżącej kobiety.
Jakież było jego przerażenie, gdy ujrzał tego żywego trupa, podnoszącego się; za sekundę pani Grivette wzięła go za rękę. Pierwszy raz w życiu Marat zatrząsł się ze strachu.
— Chodź pan ze mną, panie Marat.
— Dokąd?
— Na ulicę Św. Jakóba.
— Po co?
— Chodź! chodź pan! O! on mi każe iść!
Marat zdrętwiał z przerażenia, lecz wstał z miejsca.
Pani Grivette, zawsze uśpiona, otworzyła drzwi i zaczęła schodzić ze schodów, zaledwie dotykając nogą stopni.
Marat szedł za nią; był pewnym, że lada chwila lunatyczka upadnie i zabije się. Ale nie, skręciła w bramę, przeszła przez ulicę i weszła na piąte piętro dużej kamienicy; doktór podążał za nią. Tu zatrzymała się i zapukała do mieszkania.
Młody robotnik, może lat 25, otworzył im; widząc za odźwierną Marata, cofnął się zdumiony.
Uśpiona podeszła wprost do łóżka, podniosła nędzną poduszkę, wyjęła zegarek i oddała Maratowi.
Simon zbladł ze strachu, pewnym był, że kobieta zwarjowała.
Ta, zaledwie oddała zegarek Maratowi, krzyknęła przeraźliwie:
— Boże!! on mnie budzi!
Rzeczywiście drgnęła, jakby zbudzona ze snu, oczy jej przybrały wyraz przytomny, trzymając jeszcze zegarek w ręku, padła zemdlona.
— Więc dusza istnieje? — myślał Marat, wychodząc z poddasza z marzeniem w oczach, a niepewnością w sercu.

CIX
CZŁOWIEK I JEGO DZIEŁA

Podczas gdy Marat zastanawiał się nad istnieniem duszy i sumienia, inny filozof, na ulicy Plâtrière, rozmyślał o wczorajszym wieczorze. Pytał siebie, czy rzeczywiście był winowajcą. Z głową spuszczoną, rękoma opartemi na stole, Rousseau myślał i marzył.
Przed nim leżały dwa dzieła: Emil i Umowa Społeczna. Co chwila przerzucał kartki ulubionych utworów.
— Mój Boże! mówił do siebie, odczytując paragraf z Emila o wolności sumienia, co to za zapał!
Czy to być może, abym ja się odważył napisać to? ja?! te wymysły na tron, ołtarz i społeczeństwo?
Nie dziwię się, iż ludzie gubią się w tych sofizmatach; doprawdy, jestem przewrotowcem.
I odniósł się i mierzył wzdłuż i wszerz swój gabinecik.
— Wygadywałem na władzę, iż prześladuje pisarzy. Warjatem, głupcem byłem!... Ci ludzie mają rację.
Czemże ja jestem dla państwa? jeśli nie niebezpiecznym człowiekiem? Jedyną moją obroną jest to, że oświecą masy; to mój pretekst, podobno dowodziłem, że myśl moja, to pochodnia która świat oświeci.
„Dowodziłem również potrzeby równości, braterstwa ludów, tworzyłem plany na przyszłość, cóż mam za to?... spotykam ludzi z instynktami zwierzęcemi, ze zwyczajami, którychby się wstydzili barbarzyńcy... O! jestem winien!
Przeczytał stronicą z „Wikarjusza-Sabaudzkiego“....
— Hm, to tutaj... „Połączmy się, tylko jednością zdobędziemy szczęście“... Ja to napisałem! „Nasze cnoty powinny mieć siłą, jaką posiadają u innych występki“.
Rousseau zasępił się.
Niedługo wszystkie więzienia będą zapełnione ludźmi, stosującymi się do mych zasad, przed sądem wyciągną na świat moje dzieła i rzekną:
— Jesteśmy zwolennikami Rousseau’a, filozofa!
— Oh! jakże się śmiać ze mnie będzie Voltaire: On pierwszy rzuci się na mnie, jak osa.
Myśl, że filozof z Ferney wyśmieje go, do rozpaczy doprowadzała genewczyka.
— Jestem więc spiskowcem! ładnie, ładnie!
Teresa wniosła śniadanie. Spostrzegła, iż Rousseau odczytuje swe dzieła.
— Pięknie! — krzyknęła mu nad uchem, stawiając przed nim szklankę mleka — pan filozof czyta swe arcydzieła! hm... pan Rousseau zachwyca się sobą.
— Daj mi pokój — przerwał niecierpliwie Rousseau, nie masz się czego śmiać.
— Jakież to cudne, wzniosłe! — mówiła, przedrzeźniając Teresa. — Ci pisarze, co to za zarozumialcy... niegodziwcy... i tu żyj z takim potworem! Kiedy ja się przeglądam w lustrze, pan mąż nazywa mię kokietką, a cóż pan robi teraz?
Rousseau nic nie odpowiedział, cierpliwie czekał na zakończenie tej miłej sceny; pił mleko z miną skazańca.
— Rozmyślaj, rozmyślaj, pewno znów chcesz coś okropnego napisać.
Rousseau zadrżał.
— Marzysz ciągnęła niegodziwa baba — o swych idealnych kochankach, a piszesz dzieła, nienadające się do czytania dla młodych dziewcząt, albo książki, które kat spali kiedyś na rynku.
Ofiara drgnęła.
Teresa zręcznie wyszukiwała bolące miejsca.
— Nie odrzekł w zamyśleniu — napiszę teraz książkę, którą wszyscy uczciwi ludzie przeczytać będą mogli z radością.
— O! o! rzekła Teresa, sprzątając szklankę — to niemożebne, masz umysł, zdolny tylko do okropności. Wczoraj słyszałam, gdyś czytał na głos jakąś książkę o pięknych kobietach, ty satyrze! potworze! kuglarzu!
Kuglarz, była to najstraszliwsza obelga ze słownika Teresy.
— No, no, moja przyjaciółko — odezwał się filozof — będziesz zadowolona... Mam sposób zreformowania świata bez ofiar i cierpień. Tak, tak, ten projekt już dojrzał. Nie będzie rewolucji! Wielki Boże! tylko bez rewolucji.
— Zobaczymy, zobaczymy — odrzekła, krzątając się. — Co to dzwonią!
Po chwilce wróciła.
— Pochowaj te obrzydliwości!... słyszysz, prędko! jakiś młody człowiek chce się widzieć z tobą.
— Kto taki?
— Jakiś pan z królewskiego dworu.
— Nie wymienił ci nazwiska?
— Naturalnie, także pytanie!
— Powiedz-że nareszcie...
— Pan de Coigny.
— Co?! Pan de Coigny? — zawołał Rousseau — nieodstępny towarzysz księcia delfina!
— Zapewne ten sam. Śliczny chłopak, miły, grzeczny.
— Idę, już idę.
Rousseau spojrzał w lustro, poprawił na sobie ubranie, włosy i wszedł do saloniku.
Młody magnat przyglądał się z ciekawością kolekcji roślin, zebranych przez filozofa. Drzwi skrzypnęły. Oficer ukłonił się wchodzącemu.
— Czy mam honor mówić z panem Rousseau?
— Tak, panie — odrzekł filozof, przypatrując się z zachwytem eleganckiemu gościowi.
Pan de Coigny był rzeczywiście jednym z najbardziej eleganckich i najpiękniejszych ludzi swego czasu. Zdawało się, specjalnie wymyślono strój owej epoki, dla jego pięknej głowy, wspaniałej postaci, i białych rąk o klasycznych kształtach.
Rousseau uwielbiał piękno w jakiejkolwiek je spotykał formie, to też ta piękność i młodość miłe na nim wywarła wrażenie.
— Czem mogę panu służyć?
— Jestem hrabia de Coigny. Przychodzę do pana w imieniu delfinowej.
Rousseau ukłonił się. Teresa zaglądała z sąsiedniego pokoju i podziwiała pięknego posła Marji-Antoniny.
— Co rozkazuje mi Jej Królewska Wysokość? proszę, siadaj pan.
Usiedli.
— Otóż Jego Królewska Mość, Ludwik XV, wczoraj wieczór chwalił bardzo pańską muzykę, a delfinowa, chcąc sprawić królowi przyjemność, postanowiła wystawić w teatrze, w Trianon, jedną z pańskich oper komicznych.
Rousseau skłonił się głęboko.
— To też przychodzę prosić pana w imieniu delfinowej...
— O! mój, panie — przerwał gospodarz — moje zezwolenie jest tu chyba zbyteczne; wiem, że wszystkie utwory, przeznaczone na scenę, należą już do teatru. Zdaje mi sią, że artyści bądą sobie uważali za zaszczyt grać przed dworem.
— Nie poto przyszedłem — rzekł pan de Coigny. — Delfinowa chce urządzić coś zupełnie oryginalnego. Jej Królewska Wysokość zna i śpiewa wszystkie pańskie opery...
Nowy ukłon Rousseau’a.
— To wielki zaszczyt dla mnie... — wyjąkał.
— Wiele dam dworskich śpiewa świetnie — ciągnął dalej de Coigny — panowie również uprawiają muzyką z zapałem, to też delfinowa chce wystawić jedną z pańskich oper, w której aktorami będzie dwór i ona sama.
— Wyraź pan dostojnej delfinowej moje najuniżeńsze podziękowanie — wyszeptał filozof zmieszany.
— Ale to jeszcze nie wszystko — odparł de Coigny z uśmiechem.
— A!
— Aktorzy i aktorki będą znakomici, ale niedoświadczeni, a trzeba wszak grać tak, aby nie zawstydzić się przed królem i słynnym autorem dzieła.
Tym razem komplement ucieszył filozofa.
— Otóż — ciągnął dworak — Jej Królewska Wysokość prosi pana o przybycie do Trianon na ostatnią próbą i przedstawienie.
— O! — zawołał Rousseau, ja w Trianon?...
— Dlaczegóżby nie? — spytał najspokojniejszym tonem poseł.
— O! panie, jesteś człowiekiem inteligentnym, taktownym i honorowym, odpowiedz szczerze z ręką na sercu: Rousseau filozof, Rousseau mizantrop, Rousseau spiskowiec, na dworze królewskim? Toż moi nieprzyjaciele wyśmiewać mię będą do końca życia!
— Nie widzę przyczyny — odezwał się zimno de Coigny — dla którejby filozof Rousseau miał nam odmówić; czyż tak wielkiego człowieka powinny obchodzić czcze gadaniny głupców lub niechętnych? Tembardziej, iż odmówić następczyni tronu, byłoby lekkomyślnością i niegrzecznością.
— To prawda, to prawda — szeptał Rousseau.
— Czyż to resztki fałszywego wstydu? — spytał, uśmiechając się de Coigny. — Można być surowym dla królów, lecz nie być odludkiem? Panie Rousseau, dajesz pan rady ludzkości, lecz przecie nie jesteś jej wrogiem? Zresztą, nawet w takim razie, racz uczynić wyjątek dla dam, w których żyłach krew królewska płynie.
— Ma pan słuszną rację... lecz ja żyję tak samotnie... jestem tak nieszczęśliwy....
Teresa skrzywiła się.
— Nieszczęśliwy... hm... — mruknęła.
— Pomimo najszczerszej chęci udawania, nie potrafię być miłym i wesołym w towarzystwie tak wysoko postawionych osób. Cóż będę tam robił?...
— Wielkim ludziom nie wolno wątpić o sobie; ten, kto napisał „Nową Heloizę“, ma dosyć rozumu, taktu, wykształcenia, aby wiedzieć, jak mu postąpić wypada.
— Przysięgam panu, to niemożebne...
— Słowo to jest nieznane królom.
— Pomimo to, pozostanę w domu.
— Nie sprawi mi pan tej przykrości, abym musiał wracać z odmową do Versalu, z odmową, która zapewne pierwszy raz w życiu spotkałaby delfinową. Byłbym w rozpaczy, musiałbym chyba wyjechać z kraju. To też nie odmawiaj, panie Rousseau, nie odmawiaj temu, który jest wielbicielem twego talentu, genjuszu raczej.
— Doprawdy, argumenty, jakie pan daje, są doskonałe...
— Dajże się pan wzruszyć.
— Nie, nie mogę, wszelkie podróże szkodzą mi niewymownie.
— Czyż to można nazwać podróżą — półtorej godziny drogi.
— Dla pana, dla takich koni, jak pańskie.
— Wszystkie konie dworskie czekają na rozkazy pana, mieszkanie już przygotowane w Trianon, bo delfinowa nie pozwoli panu wracać w nocy do Paryża; delfin, zachwycający się twemi arcydziełami, zamierza pokój, w którym Rousseau prześpi tę noc, zamknąć na pamiątkę.
Teresa wydała okrzyk zachwytu, naturalnie nie przez uznanie dla męża; oczarowała ją dobroć delfina.
— Trudno — rzekł filozof — muszę się poddać, tak zręcznie mnie pan atakuje.
— Starałem się chwycić cię za serce, panie.
— Zrobię więc, czego żądacie...
— Serdeczne dzięki za siebie, co do delfinowej, sama je panu złoży; nawet tobie, filozofie, sprawi przyjemność podziękowanie z tak czarownych ustek.
— Tak, przyznaję to, drogi panie; lecz widzę, że i starcy mają przywileje pięknych kobiet: dają się prosić.
— O której więc godzinie mam przysłać po pana karetę? lub, jeśli pan pozwoli, przyjadę po niego.
— O, to zbyteczne. Będę w Trianon, ale sam się tam udam.
— Jakto, odmawiasz mi, panie, zaszczytu towarzyszenia ci?
— Wiem, że jesteś pan jedną z najznaczniejszych osób na dworze, odmawiam ci więc, panie, tylko dlatego, iż chcę się tam udać bez żadnej okazałości, jestto moje ultimatum.
— Cóż robić?... ustępuję. Widowisko zacznie się dziś o 6 wieczorem.
— Dobrze, o 5 i pół będę w Trianon.
— W jaki sposób się pan tam dostaniesz?
— O! to już moja rzecz, — oto mój powóz.
I wskazał na nogi.
— Żarty chyba, pięć mili zamęczysz się pan.
— Hm... mam swe własne konie i karetę; karetę ogólną, która należy tak do mnie, jak do mego sąsiada, za cenę 15 sous.
— Mój Boże! myślisz pan udać się tam omnibusem! zimno mi się robi na samą myśl.
— Ławki, które się panu wydają twardemi, są dla mnie rozkosznem siedzeniem. Dowidzenia!
Rousseau odprowadził gościa aż na schody. Teresa weszła do gabinetu, trzaskając drzwiami; była to oznaka złego humoru.

CX
STRÓJ ROUSSEAU

Po odejściu pana de Coigny, Rousseau padł na fotel wyczerpany.
— Ach! jak mię ci ludzie męczą, prześladują!
Teresa usłyszała te słowa.
— Boże! co to za próżny człowiek!
— Kto?... ja?
— Naturalnie, jesteś próżny i obłudny.
— Ja?
— Ty! ty! zachwycony jesteś tem zaproszeniem, a udajesz obojętność. Ty, szkarado!
— Znów ci się coś przyśniło — rzekł Rousseau, wyznał jednak w duchu, że Teresa dobrze odgadła.
— Może to mały zaszczyt dla takiego gryzipiórka, jak ty, iść na królewskie salony!
Filozof odezwał się zirytowanym głosem.
— Głupia jesteś, jeśli myślisz, że dla takiego człowieka, jak Rousseau obcowanie z królami jest zaszczytem. Dlaczego ten właśnie człowiek jest na tronie? Przez kaprys natury, który mu kazał być synem królowej; ja jestem sobą, przez swój talent i pracę.
— Szkoda — odrzekła ironicznie Teresa, iż pan de Sartines nie podsłuchuje twej tyrady, znalazłoby się dla ciebie miejsce w Bicetre lub Charenton.
— Pan de Sartines jest tyranem, z rozkazu jeszcze wyższego tyrana, i gdyby mię zaczął prześladować...
— Cobyś zrobił?
— Prawda — odrzekł, wzdychając filozof — moi wrogowie cieszyliby się z tego.
— Dlaczego masz tylu nieprzyjaciół?... Bo jesteś niegodziwcem, obrażającym wszystkich. Voltaire nie ma wrogów.
— To prawda — odparł Rousseau z anielską cierpliwością.
— O! bo Voltaire jest oprócz swej uczoności, wielkim panem, jest przyjacielem serdecznym króla pruskiego, ma swe konie, powozy, pałac w Ferney... wszak otrzymał to za swe osobiste zasługi; podobno na dworze umie się znaleźć, jak należy, nie udaje obojętności i wzgardy, jak ty.
— Oj głupia kobieto! ja wzgardy nie udaję, ja rzeczywiście gardzę temi darmozjadami, cały ten ich zbytek i przepych, wiesz skąd pochodzi? z kradzieży!
— Co?!
— A no tak, okradli mnie, ciebie i innych. Złoto, którem ozdabiają swe ubrania, winno być podzielone między tych, którym brak chleba. To też ze wstydem jadę do Trianon.
— Nie mówię bynajmniej, że naród jest szczęśliwy, hm.. jednak co król, to król.
— Jestem mu posłuszny, nie ma prawa nic nadto wymagać ode mnie.
— Jesteś posłuszny, lecz z bojaźni. Bo jesteś tchórzem!
— Nie boję się nikogo i niczego.
— Tak?... powtórz więc królowi to, coś mi tu deklamował przed chwilą.
— Uczynię to, jeśli będę miał okazję.
— Ty?
— Ja? czyż cofam się kiedy?
— Ba! boisz się zabrać kość kotu, ze strachu, aby cię nie podrapał... o! znam ja cię bratku; zaraz usiądziesz przed lustrem, zaczniesz się pomadować, fryzować, golić. Zabierzesz szkiełka, których nie odejmiesz od oczu przez cały wieczór; nie głupiś pokazać ludziom swoich małych głupkowatych oczu! Włożymy jedwabne pończochy, ubranie czekoladowego koloru ze świecącemi guzikami, nową perukę, wynajmiesz elegancki powóz i pan filozof pozwoli się podziwiać pięknym damom. Jutro wrócisz rozkochany, będziesz pisał czułe wiersze. O! znam ja cię dobrze!
— Mylisz się — odezwał się Rousseau — mówię ci, że idę tam z musu. Iść muszę, bo nie chcę wywoływać skandalu. Co do mych przygotowań, nie mam zamiaru stroić się dla nich.
— Zatem nie ubierzesz się? — spytała Teresa z ironją.
— Nie.
— Nie włożysz nowej peruki?
— Powtarzam ci raz jeszcze, pójdę tam, jak stoję, niech im się zdaje, że idę do teatru, kpię sobie z nich.
— Popraw przynajmniej brodę.
— Nie zmienię nic w toalecie.
Teresa parsknęła śmiechem, filozof wymknął się do drugiego pokoju. Lecz Teresa nie dała za wygrane. Wyjęła z szafy ubranie, buciki, świeżą bieliznę i rozłożyła to wszystko przed mężem na krzesłach.
— No, ubieraj się prędko, już późno.
— Tereso, nie męcz mnie, w ubraniu, które teraz noszę, odwiedzam mych przyjaciół, król nie jest lepszym od nich.
— Gadanie, gadanie. No, Jakóbie, nie rób głupstw, tu leży brzytwa, golarz zaraz przyjdzie.
— Dziękuję ci, moja droga, niczego mi nie trzeba, daj mi tylko buciki, w pantoflach wyjść nie mogę.
— Miałżeby ten stary niezłomną wolę? — pomyślała Teresa.
Męczyła go jeszcze, lecz Rousseau znał do brze tego djabła i wiedział, że, gdy tylko ulegnie, dopiero będzie się miał zpyszna. Z przykrością patrzył na eleganckie ubranie, ale nic nie pomogło, obstawał przy swojem. Teresa czekała tylko, kiedy swoim zwyczajem podejdzie do lustra, bo filozof lubił czystość i porządek do przesady i nie wyszedł nigdy, nie obejrzawszy się dokładnie na wszystkie strony. Tym razem miał się na baczności. Nareszcie czas było udać się w drogę. Skorzystał z zamyślenia się pani Teresy, obciągnął na sobie ubranie, wziął czystą chustkę do nosa i wyszedł. Żona wybiegła za nim.
— Bądźże rozsądnym, człowieku, wróć i ubierz się po ludzku, okropnie wyglądasz!...
— Dowidzenia!... — odpowiedział Rousseau.
— Jakóbie, wyglądasz jak opryszek!...
— Nie ruszaj moich papierów!
Teresa była w rozpaczy.
Rousseau na dole poprawił jeszcze płócienny żabot, otrzepał ubranie, wyszedł na ulicę i wsiadł w omnibus, kursujący z Paryża do Wersalu i Trianon.

CXI
KULISY W TRIANON

Jan-Jakób jechał w towarzystwie księdza włościanina i jakiegoś szwajcara. Do Trianon przybył około wpół do szóstej.
Wszyscy byli już zgromadzeni, czekano tylko na króla. Autor był im zupełnie obojętny. Wiedziano, iż będzie dyrygował operą, ale co mógł obchodzić wielkich panów jakiś tam Rousseau, czy Marmontel?
Oficer czekał na progu, a spostrzegłszy filozofa, pobiegł powiadomić o tem pana de Coigny. Ten przywitał gościa nadzwyczaj uprzejmie, ale spojrzawszy na jego ubiór, mimo woli wydał okrzyk zdumienia. Rousseau był blady, ubrany strasznie, a brodę miał tak długą, iż chyba Wersal nigdy podobnej nie widział. Filozof zmieszał się, trzeba jednak było wejść do salonu. Słabo mu się zrobiło gdy spojrzał w głąb.
Koronki, złoto, drogie kamienie, kwiaty i szarfy niebieskie, wszystko to wraz ze wspaniałem urządzeniem sali, wyrażało efekt nadzwyczajny. Przepyszna woń perfum zakręciła mu w głowie, a tu ze wszech stron ciekawe oczy przyglądały się przez lornetki zgarbionemu starcowi. Raził on rzeczywiście w tem otoczeniu okropnie. Pan de Coigny poprowadził go do orkiestry; biedny filozof odetchnął. Delfinowa, w uroczym kostjumie Coletty, oczekiwała na scenie swego Colin’a. Pan de Coigny poszedł zmienić kostjum.
Naraz wszedł król ze świtą. Zdawał się być w dobrem usposobieniu, usiadł na zwykłem miejscu; po prawej ręce umieścił się delfin po lewej, książę Prowancji.
Ludwik XV dał znak, aby dwór zajął miejsca.
— Czy zaraz rozpoczną? — spytał wesoło.
— Pasterki i pasterze nie są jeszcze gotowi, czekamy na nich — odparła Marja-Antonina.
— Przecież dziś dopiero próba; mogliby wystąpić w strojach zwyczajnych.
— Nie, królu, chciałam widzieć już wszystko w porządku.
— Niech i tak będzie, przejdziemy się trochę.
Ludwik XV wstał, a za nim dwór cały poszedł obejrzeć zbliska estradę, gabinety boczne i kulisy. Król bardzo był niespokojny: pani Dubarry coś się spóźniała.
Rousseau ze ściśnieniem serca spoglądał na pustą salę. Jakże się czuł samotnym!
Spodziewał się czego innego zupełnie. Myślał, że wejściem swem wywrze wrażenie, bał się pytań natarczywych, a tu pustka, nikt nawet nie spojrzy na niego.
Kontent był ze swego nędznego ubrania w eleganckim kostjumie byłby daleko jeszcze śmieszniejszym.
Zbliżył się doń oficer jakiś.
— Czy to pan Rousseau? — zapytał.
— Tak jest — odpowiedział Jan Jakób.
— Następczyni tronu chce mówić z panem, — dokończył oficer.
Filozof powstał, bardzo wzruszony.
Marja-Antonina czekała z nutami w ręku.
Rousseau skłonił się uniżenie, wytłumaczywszy to sobie tem, iż kłania się kobiecie, nie przyszłej królowej Francji.
Delfinową, z wrodzonym taktem i uprzejmością, rozmawiała z odludkiem i pytała go o sposób wykonania arji.
Rousseau z zapałem rozwijał teorję deklamacji i śpiewu, gdy nadszedł król z kilku dworzanami. Stał w foyer i ze zdumieniem przysłuchiwał się lekcji, udzielanej dostojnej pani. Delfinową zbliżyła się do monarchy, mówiąc:
— Pozwoli Wasza Królewska Mość, iż mu przedstawię naszego autora.
— Naszego autora? — powtórzył król, szukając czegoś w pamięci.
Rousseau stał, jak na rozżarzonych węglach.
Inkwizytorskiem spojrzeniem badał Ludwik XV nieogoloną brodę, zmiętoszony żabot, źle uczesaną perukę największego pisarza Francji.
Delfinowa mocno żałowała biedaka.
— Pan Jan-Jakób Rousseau, królu — rzekła — autor cudnej opery, którą grać mamy.
Ludwik XV podniósł głowę.
— A! to pan! witam — rzekł zimno.
Rousseau pytał się siebie w duchu, jak należy witać króla Francji, nie chcąc być impertynentem.
Podczas, gdy tak rozmyślał, król zadał mu jakieś pytanie. Zmieszany „wolny człowiek“ zapomniał o piorunach, jakie ciskał zwykle na królów, tyranów ludzkości, był zmieszany jak nigdy, imponowała mu ta postać, ten ubiór wspaniały, ten głos doniosły, a jak stal zimny.
— Panie Rousseau — mówił monarcha — nie spuszczając wzroku z peruki starca, śliczne rzeczy komponujesz, miłe chwile przepędziłem, słuchając twej muzyki.
I Ludwik XV zaczął śpiewać okropnym głosem:

„Gdyby namowy płochych galantów
Trafiały do mego serca,
Mógłbym nasycić się miłostkami
I bez ślubnego kobierca“.

— To zachwycające — rzekł, skończywszy.
Rousseau skłonił się uniżenie.
— Nie wiem, czy dobrze wykonam moją rolę, — rzekła delfinowa.
Król był tak zachwycony swym śpiewem, że nie zauważył nawet odezwania się następczyni tronu i rozpoczął inną piosenkę.

„W chateczce mojej ubogiej
Zawsze te same cierpienia,
Czy wiatr nią miota, czy słońce grzeje,
Nie mam i chwili wytchnienia“.

Jego Królewska Mość fałszował nielitościwie, co szczególnie raziło uszy muzyka. To też Jan Jakób, któremu pochlebiała pamięć monarchy, a raziło straszne wykonanie kompozycji, miał minę małpy, gryzącej cebulę, to jest płaczącej i śmiejącej się zarazem. Delfinowa zmuszała się do powagi, aby nie parsknąć śmiechem.
Król śpiewał dalej:

„Coletto, pasterko moja,
Wejdź proszę do mojej chatki,
Bo tylko obecność twoja
Nagrodzi jej niedostatki“.

Filozofowi krew uderzyła do głowy.
— Czy to prawda, panie Rousseau, iż chodzisz czasami w kostjumie armeńczyka?
Jan-Jakób z czerwonego zrobił się fioletowym; język mu skołowaciał; król zaś, nie czekając na odpowiedź, fałszował dalej:

„Miłość, to kapryśne dziecię,
Co chwila żąda odmiany,
Nie ufaj jej śmiertelniku,
Bo będziesz rozczarowany“.

— Zdaje mi się, że pan mieszkasz na ulicy de Plâtrière, rzucił król znowu.
Rousseau odpowiedział skinieniem głowy, żadna siła nie zmusiłaby go do wyjąkania choćby sylaby.
Ludwik XV piszczał już, nie śpiewał.

„ Miłość, to kapryśne dziecię i t. d.

— Podobno ciągle się pan kłócisz z Voltairem, czy to prawda?
Rousseau oniemiał. Ludwik XV nie miał litości, z jakąś dziką radością patrzył na niego i śpiewał.

„Kochajmy się, tańcujmy wesoło
Pośród zieleni wokoło“

przy akompanjamencie orkiestry, której tony, wraz z rozpaczliwemi fałszami króla, tworzyły straszną dysharmonję.
Delfinowa oddaliła się od buduaru, Rousseau pozostał sam i wyszedł na korytarz, mając zamiar wydostać się stamtąd na salę; w środku drogi spotkał się z jakąś parą.
Młoda jakaś kobieta, a raczej istota nadziemska, owinięta w tiule i koronki, szła pod ramię z młodym mężczyzną.
Kobieta, obsypana brylantami, strojna w pióra, błyszczała zdała, jak gwiazda. Towarzysz jej, zgrabny, szczupły młodzieniec, przepasany niebieską szarfą, śmiał się na cały głos, a dopomagała mu czarodziejka.
Rousseau w tej cudnej, uroczej istocie poznał panią Dubarry i mimowoli, jak wszyscy, oczarowany został.
Towarzyszył jej hrabia d’Artois.
Hrabina, spostrzegłszy wpatrzonego w nią filozofa — zawołała:
— Boże wielki!
— Co się stało? — zapytał hrabia, przypatrując się niepozornej figurze starca.
— Ależ to pan Rousseau! — krzyknęła pani Dubarry.
— Rousseau z Genewy? — spytał hrabia tonem ucznia na wakacjach.
— Tak, ten sam, hrabio.
— Jakże się pan miewa panie filozofie? — zawołał hrabia — śliczne rzeczy pan komponuje.
— Panie... wyjąkał Rousseau.
— Muzyka cudna, urocza! odpowiadająca w zupełności umysłowi i sercu jej twórcy — dodała Dubarry.
Tym razem filozof spojrzał w oczy hrabinie.
— Pani... — odrzekł szorstko.
— Hrabino, przerwał d’Artois, ja będę grał Colin’a, a ciebie zapraszam na Colettę.
— Z całego serca przystaję, tylko nie wiem, czy potrafię zadowolnić mistrza.
Rousseau poświęciłby życie w tej chwili, aby móc tej metresie odpowiedzieć po swojemu. Ale cóż, głos, ton, pochlebstwo, piękność zamknęły mu usta.
Chciał uciec.
— Panie Rousseau — rzekł d’Artois, zagrodziwszy mu przejście — naucz mnie pan roli Colin’a.
— Ja bo nie śmiem prosić o wskazówki do mej roli Coletty — dodała skromnie czarodziejka, podbijając do reszty filozofa.
— Pan Rousseau mnie nienawidzi — szepnęła towarzyszowi.
— Cóż znowu! któżby nienawidził panią? — wykrzyknął książę, — któżby to potrafił?
— Tak jest jednakże, niestety!..
— Pan Rousseau jest za uczciwym i za genjalnym, aby mógł nienawidzieć tak zachwycającą kobietę.
Rousseau westchnął i wymknął się wąskiem przejściem, pod ścianą, nie miał jednakże dzisiaj szczęścia, natrafił znów na dwóch mężczyzn; pierwszy był młody, drugi mógł mieć lat około pięćdziesięciu.
Usłyszeli oni śmiech hrabiego d’Artois i jego wołanie:
— Ach! panie Rousseau, uciekasz przed hrabiną Dubarry! cha! cha! cha! gdy to opowiem, nikt mi nie będzie chciał wierzyć, doprawdy!
— Rousseau? — szepnęli dwaj panowie.
— Zatrzymaj go! bracie i ty panie de la Vauguyon, proszę, zatrzymaj go!...
— A tom się dostał! — pomyślał z rozpaczą filozof.
Jednym z panów był hrabia Prowancji, drugim — nauczyciel dzieci królewskich.
Hrabia Prowancji zatrzymał filozofa.
— Dobry wieczór — rzekł zwykłym swym szorstkim tonem.
Rousseau skłonił się, zupełnie tracąc głowę.
— A! bardzo mi przyjemnie spotkać pana, odezwał się książę.
— Znów komplementy! Toż to idjoci, ci wielcy panowie — pomyślał filozof.
— Czytałem pańskie tłumaczenie Tacyta.
— Aha — pomyślał Rousseau — to widocznie jakiś uczony.
— Niełatwa to rzecz tłumaczyć Tacyta.
— Napisałem to w przedmowie.
— Pamiętam, pamiętam tę sławną przedmowę, zaznaczyłeś pan w niej, że nietęgo znasz łacinę.
— Przyznaję.
— Pocóż więc było brać się do nieswoich rzeczy, panie Rousseau?
— Traktowałem to jako ćwiczenie stylu.
— Zupełnie źle przetłumaczyłeś niektóre ustępy, panie Rousseau, np.: imperatoria brevitate przełożyłeś na: mowa poważna i krótka.
Rousseau wytężył pamięć.
— Tak jest, tak — rzekł młody książę z miną zupełnie pewną siebie — tak pan to przetłumaczyłeś w tym paragrafie, gdzie Tacyt opowiada jak Pizon przemawiał do żołnierzy...
— Więc cóż?
— Więc to, mój panie, iż „imperatoria brevitate” oznacza myśl zupełnie inną, znaczy: „ze zwięzłością dowódcy.” Czy nie tak, panie de Vauguyon?
— Naturalnie, że tak — odrzekł guwerner.
— Zaraz, jeszcze coś sobie przypomnę z tego tłumaczenia, jeszcze coś, co zwróciło moją uwagę.
Rousseau zbladł.
— Mam już, ten oto paragraf... no ten, co to się zaczyna od słów: „At insuperiore Germania“... ten, gdzie Tacyt mówi: „Cito sermone.”
— Pamiętam doskonale.
— Przetłumaczyłeś pan to słowami: „mówiąc dobrze.”
— Myślałem...
Cito sermone znaczy: mówić prędko, to jest z łatwością.
— Ja napisałem: „mówiąc dobrze“?
— Tak, dalej Tacyt mówi: Delata voluptas, dissimulata luxuria cunctaque, ad imperii decorem composita.
— Przetłumaczyłem to na:
„Odkładając zbytek i rozkosze na inne czasy, zachwycił świat swem staraniem o przywrócenie chwały państwu.”
— Zupełnie źle, mój panie Rousseau. — Tacyt chciał powiedzieć, iż cesarz Otton, zmniejszając swe wydatki, redukując zbytki, wszystko obracał na dobro państwa. Słyszysz pan?.. Wszystko. Wszak prawda, panie Vauguyon?
— Naturalnie — potwierdził guwerner.
Rousseau otarł pot z czoła.
— Ale jesteś pan świetnym filozofem, to twój wydział, panie Rousseau, tylko pański „Emil” jest dziełem niebezpiecznem.
— Dlaczego?
— Dla ogromnej ilości idei dziwacznych, które mogą być źle zrozumiane przez mieszczan i lud.
— W chwili, w której dany człowiek zostanie ojcem, zrozumie to moje dzieło, czy będzie magnatem, czy najbiedniejszym z biedaków Być ojcem...
— A ta, panie Rousseau — przerwał niegodziwy książę, — ta pańska „Spowiedź”, toż to prawdziwie ucieszna książka. Ile też, panie filozofie, miałeś naprawdę dzieci?...
Rousseau zachwiał się i spojrzał na swego kata wściekłym wzrokiem, co sprawiło księciu widoczną przyjemność. Roześmiał się ironicznie i odszedł wraz ze swym wychowawcą.
Rousseau pozostał sam i zwolna zaczął przychodzić do siebie, jakby ze snu przykrego zbudzony; usłyszał pierwsze tony orkiestry. Udał się więc do sali i siadł na swem miejscu.
Warjat jestem, podły łotr, skończony głupiec, myślał w duchu, szkoda, że nie powiedziałem temu smarkaczowi:
— To brzydko, aby taki młody książę znęcał się nad starcem.
W tej chwili Marja-Antonina i pan de Coigny rozpoczęli duet. Po męczarniach dla filozofa, nastąpiły tortury dla muzyka, po cierpieniach serca, przyszły katusze słuchu.

CXII
PRÓBA

Po jakimś czasie Rousseau uspokoił się i zaczął obserwować towarzystwo; widział wkoło siebie damy kokietujące jak pasterki, słyszał głosy męskie fałszujące i profanujące jego kompozycję. Następczyni tronu śpiewała nieźle, lecz była złą aktorką, zresztą miała głosik tak słaby, że ją zaledwie słychać było. Król skrył się w swej loży i emablował damy. Delfin był suflerem; całość szła po królewsku źle.
Rousseau kręcił się na krześle, był jak na mękach, wtem spostrzegł wśród całej trupy anielsko-piękną dziewczynę, ubraną w gustowny strój wieśniaczki; miała głos cudowny, porywający. Rousseau cały w słuch się zamienił. Delfinowa spostrzegła zmianę fizjognomji filozofa i, chcąc może wywołać komplement, zbliżyła się do niego.
— Panie Rousseau, proszę, powiedz prawdę, czy bardzo źle idzie to wszystko?
Rousseau wsłuchany jeszcze w czarowne dźwięki, które drżały w powietrzu, nic nie odpowiedział.
— Panowie i panie, zawołała Marja-Antonina, pomyliliśmy się, a pan Rousseau nie śmie nam zwrócić uwagi. Proszą cię, mistrzu, naprowadź nas na dobrą drogą.
Ale Jan-Jakób śledził wzrokiem piękną pasterką.
— Ach, przerwała delfinowa milczenie, to panna de Taverney musiała się pomylić!
Andrea zaczerwieniła się, czuła wszystkie spojrzenia na sobie.
— Nie! nie! zawołał filozof, to nie wina tej pani, ona śpiewa, jak anioł!
Pani Dubarry rzuciła na Rousseau wzrok ostrzejszy od sztyletu.
Pan de Taverney uśmiechnął się rozkosznie.
— A tobie czy także ten głos się podoba?... — zapytała faworyta Ludwika XV.
— Przyznam ci się, że nie słyszałem dobrze, zresztą ażeby móc wyróżnić jeden głos wśród takiego chaosu, trzeba być znawcą wytrawnym.
Rousseau dał w tej chwili znak orkiestrze i chór powtórzył śpiew poprzedni. Filozof z przyjemnością zauważył ukłon pana de Jussieu. Nareszcie ktoś z dworu królewskiego ukłonił mu się przecie, jak należy; Andrea zarumieniona, niby wiśnia, powtórzyła swoją arję. Przez cały ciąg próby pani Dubarry rozmawiała z królem, chciała za jaką bądź ceną przykuć jego uwagą do siebie. Tymczasem z dwóch stron estrady uformowały się dwa kółka; z jednej strony delfinowa, miła jak zawsze, czarowała swym uśmiechem i porywającym humorem; przy niej stary i dowcipny Richelieu wodził rej między młodzieżą. Śmiechy wybuchały co chwila i niepokoiły mocno hrabinę Dubarry i jej wielbicieli, stojących po przeciwnej stronie salonu.
— Zdaje mi się — mówił Richelieu — iż panna de Taverney ma głos ładny, co się zowie.
— Ładny to mało, cudowny! — odpowiedziała Marja-Antonina.
Przez egoizm jedynie nie oddałam jej roli Coletty, bo, co prawda, ponieważ urządziłam to wszystko dla mojej przyjemności, chciałam więc mieć główną rolę.
— Jestem pewny, iż panna de Taverney nie zaśpiewałaby jej lepiej od Waszej Królewskiej Wysokości.
— Panna de Taverney jest znakomitą śpiewaczką, wtrącił zachwycony Rousseau.
— Widzisz marszałku — rzekła delfinowa. — Przyznam się wam, moi panowie, że to ona wyuczyła mnie mojej roli; baronówna tańczy przytem zachwycająco, a ja nie posiadam tego talentu.
Można sobie wyobrazić efekt, jaki te słowa wywarły na zgromadzeniu, to jest na królu, pani Dubarry i na całej falandze ciekawych intrygantów i zazdrosnych, bo obojętnych niema na dworach królewskich. Delfinowa prosiła Andreę o powtórzenie raz jeszcze romansu. Król wychylił się z loży z takiem ukontentowaniem, iż hrabinie krew uderzyła do głowy.
Niegodziwy marszałek oddychał zemstą; zbliżył się do barona de Taverney i utworzył łącznie z nim grupę, której śmiało możnaby było nadać nazwę: „Hipokryzja i sprzedajność“.
Dubarry nie mogła pokonać gniewu i, wbrew wszelkiej etykiecie, powstała, gdy Ludwik XV siedział jeszcze na miejscu. Dworacy przeczuwali burzę, zgadywali, iż niedługo faworyta będzie mogła zaintonować romans, zaczynający się od słów:

„Straciłam kochanka
Colin mię opuszcza i t. d.”

— Czy widzisz?... — szepnął marszałek baronowi — Andrea ma powodzenie niesłychane; wyjdźmy stąd dodał i zaciągnął de Taverneya na korytarz, oddzielony od salonu oszklonemi drzwiami; pchnął je, lecz nie mógł ich otworzyć. Richelieu szarpnął drzwi z całej siły i zdziwił się niepomału, ujrzawszy po drugiej ich stronie chłopaka z koszem kwiatów na ręku, który przypatrywał się przez szyby towarzystwu zebranemu w salonie.
Gilbert, bo to on był, drgnął z przestrachu.
— A! to oni — rzekł Taverney do marszałka.
— Co za on? znasz go baronie? — zapytał książę.
— Skąd ty się tu wziąłeś, łotrze? — zapytał de Taverney ogrodnika.
Gilbert odpowiedział dumnie:
— Przyszedłem popatrzyć.
— Zamiast pracować — dodał książę.
— Robotę na dziś przypadającą skończyłem — odrzekł grzeczniej nieco Gilbert.
— Wszędzie cię pełno, leniuchu! — zawołał ze złością baron.
— No, no, leniuchu! — powtórzył jakiś głos.
— Gilbert nie jest wcale leniuchem, proszę nie obrażać mego ucznia.
Taverney odwrócił się i poznał w mówiącym pana de Jussieu. Zacisnął zęby ze złości.
— Lokaje także tutaj? — mruknął do księcia.
— Cicho! cicho!... — odparł marszałek. — Patrz Nicolina jest także... patrz tu... dalej...
Rzeczywiście, baron spostrzegł wśród dwudziestu może osób ze służby, piękną głowę i śmiejące się oczy subretki.
— Chodźmy, chodźmy — rzekł Richelieu do barona, coś mi się zdaje, iż cię Jego Królewska Mość poszukuje...
Dwaj przyjaciele wrócili do salonu. Dubarry rozmawiała z księciem d’Aiguillon, który pomimo to, nie spuszczał oczu ze swego wuja. Rousseau, zachwycony Andreą, wpatrywał się w nią, jak w obraz, gdy delfinowa udała się do buduaru i dała w ten sposób znak wszystkim artystkom i artystom, iż nadszedł czas zmiany toalet. Richelieu zbliżył się do loży królewskiej, po chwili wrócił do przyjaciela z palcem na ustach.
Taverney zbladł ze wzruszenia.
— Chodź za mną — szepnął marszałek i wprowadził barona tylnemi drzwiami do loży, gdzie usłyszeli co następuje:
— Czy mam czekać z kolacją na Waszą Królewską Mość? — zapytała Dubarry.
— Jestem tak znużony hrabino... że musisz mi przebaczyć... nie mogę ci służyć dzisiaj.
Hrabina zatrzęsła się z oburzenia, skłoniła się nisko i wyszła.
Prawie we drzwiach spotkała delfina, który udał, że jej nie widzi.
— Królu, czyż będziemy mieli zaszczyt widzieć cię przy naszym stole w Trianon?
— Dziś nie, mój synu, w tej chwili odmówiłem właśnie hrabinie; bawcie się jak najlepiej, moje dzieci, chcę dziś pozostać sam.
Delfin skłonił się i wyszedł śpiesznie.
Król dał wtedy znak Richelieu’mu.
— Mam ci coś powiedzieć, książę....
— Najjaśniejszy Panie...
— Jestem bardzo niezadowolony. Chcę cię prosić, abyś wytłumaczył mi jedną rzecz.
Będę dziś sam, dotrzymaj mi towarzystwa przy kolacji.
Ludwik XV spojrzał na barona.
— Zdaje mi się, że znasz, książę, tego pana?
— Barona de Taverney? Znam, Najjaśniejszy Panie.
— A! to zapewne ojciec tej cudnej śpiewaczki?...
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie.
— Słuchajno, książę.
Król szepnął coś Richelieu’mu na ucho.
Taverney zacisnął zęby, aby nie okazać wzruszenia.
Król oddalił się natychmiast.
— Chodź za mną, — szepnął książę baronowi, — tylko ostrożnie, aby nie zwrócić niczyjej uwagi.
— Gdzie pójdziemy? — spytał cichutko Taverney.
— Zobaczysz.
Książę wysunął się z loży, baron podążał o dwadzieścia kroków za nim i tak doszli do apartamentów króla. Richelieu wszedł do salonu, baron pozostał w przedpokoju.

CXIII
PUDEŁKO Z KLEJNOTAMI

Taverney nie czekał długo. Książę rozkazał kamerdynerowi przynieść przedmiot, który król pozostawił na toalecie.
Służący wrócił wkrótce i oddał coś marszałkowi.
— Pójdźmy do galerji.
— Wątpiłeś baronie o mej przyjaźni, wszak prawda? — zapytał marszałek towarzysza, gdy się znaleźli sami.
— Nie teraz, przerwał baron.
— Wątpiłeś jednak o losie twych dzieci?
— Przyznaję.
— Myliłeś się przyjacielu. Przyszłość ich zabezpieczona.
— W jaki sposób?
— No, pan Filip jest kapitanem.
— Prawda!... Tobie to zawdzięczam.
— Panna Taverney będzie, o ile mi się zdaje, wkrótce markizą...
— Moja córka?!.. — zawołał baron.
— Słuchaj, stary, król ma dobry gust, piękność, talent i cnota zachwycają go zawsze... Panna Andrea posiada wszystkie te przymioty w wysokim stopniu... Rozumiesz więc, iż Ludwik XV zachwycony jest twoją córką.
— Książę — zapytał wyzywająco baron — co rozumiesz przez to słowo „zachwycony?“
Marszałek odpowiedział sucho:
— Nie jestem zbyt tęgim lingwistą ani nawet dobrym ortografem, dla mnie więc „zachwycony“ znaczy „niezwykle zadowolony“. Jeżeli cię obraża, iż Jego Królewska Mość zachwyca się twemi dziećmi, wrócę zaraz do Najjaśniejszego Pana i...
— Na litość boską! — zawołał baron z przerażeniem nie zrozumiałeś mnie, marszałku.
— Dlaczego więc nie jesteś zadowolony?...
— Nie mówiłem tego przecie.
— Pytać, co król zamierza uczynić, toż to głupota w tym wypadku.
— Ależ i o to nie pytałem. Jestem bardzo zadowolony, bardzo...
— A!... Nareszcie!... Któż bo nie byłby zadowolony!... Twoja córka...
— E!...
— Mój drogi, wychowałeś córkę w tem tam swojem pustkowiu, nic też dziwnego, że jest zanadto skromną.
— Andrea wychowała się sama, ja śmiertelnie nienawidziłem dziury, którą zwą pałacem de Taverney.
— Hm... kto to wie... może panna Andrea udaje tylko cnotliwą.
— Mylisz się, Andrea, to gołąbka niepokalana.
— W takim razie, szukaj biedaczce męża, nie można zostać niczem wyższem, mając taką brzydką wadę.
Taverney z niepokojem patrzył na księcia.
— Szczęściem — ciągnął dalej marszałek, — król jest tak zakochany w Dubarry, że na nikogo nie zwraca wcale uwagi.
Niepokój barona zamienił się w przerażenie.
— To też — mówił wolno Richelieu, — uważaj to za żarty tylko. Możesz być spokojnym o córkę, baronie, zwrócę to zaraz królowi...
— Co takiego?... — zawołał baron i pobladł.
— Najjaśniejszy Pan chciał ofiarować mały prezent pięknej Andrei.
— Prezent?!... — wykrzyknął Taverney z entuzjazmem. — Co takiego?...
— Ech! głupstwo — rzekł marszałek, — patrz oto.
Richelieu podał przyjacielowi ozdobne puzdro, wysłane atłasem.
— Co zawiera to puzderko?...
— Bagatelkę... Naszyjnik wartości kilku tysięcy liwrów!... Jego Królewska Mość chciał go ofiarować pięknej śpiewaczce, a ja nic w tem nie widzę nadzwyczajnego. Skoro jednak ma to przerazić pannę Andreę, niema już o czem mówić.
— Odmawiając, obrazi króla.
— Naturalnie, lecz cnota zwykle kogoś obraża.
— Andrea nie będzie tak nierozumna...
— Skądże tak sądzisz?...
— Domyślam się zawsze, co moja córka uczynić zamierza.
— Szczęśliwi ludzie, ci chińczycy!
— Dlaczego? — zapytał baron.
— Bo mają pełno rzek i kanałów w swym kraju — odrzekł Richelieu.
— Proszę cię, książę, wróćmy do rozpoczętej rozmowy, co mnie obchodzą chińczycy i co ma za związek moja córka z ich rzekami?
— Bardzo łatwo się domyślić. Chińczycy mają prawo topić córki nadto cnotliwe i nie są wcale za to odpowiedzialni.
— Ej! marszałku, bądź sprawiedliwy; przypuśćmy, iż masz córkę.
— Co ci się śni u djabła!... Gdybym miał córkę, postąpiłbym w danym razie jak chińczycy. Moje dzieci zajmują mnie do lat ośmiu.
— Słuchaj, marszałku — przerwał baron, — cobyś zrobił, gdybyś był na mojem miejscu, a ja chciałbym ofiarować twej córce naszyjnik w imieniu króla?...
— Tylko, proszę cię, bez porównań, ja żyję na dworze, a ty na prowincji. To co u ciebie nazywa się cnotą, jest u mnie głupotą. Zresztą, mój drogi, nie mam bynajmniej zamiaru ofiarowania tej kolji pannie Andrei.
— Wszakże mówiłeś...
— Nie zrozumiałeś mnie widocznie. Powiedziałem, iż król przeznaczył ten upominek dla panny Taverney, bo go jej głos oczarował, nie powiedziałem jednak wcale, że ja mam jej to doręczyć...
— Nic nie rozumiem, zawołał baron w rozpaczy, tłumacz się jaśniej, bo słowo daję, że głowę tracę...
— A!... — rozśmiał się książę, — spadasz naraz z nieba kochanku!...
— Ależ....
— Pamiętaj o tem baronie, że gdy król ofiarowywa prezent kobiecie i obarcza księcia Richelieu tem poleceniem, upominek jest całkiem wyjątkowy. Marszałek Francji nie oddaje pudeł z klejnotami, — to zajęcie pana Lebel. Znasz Lebla, baronie?...
— Któż się więc ma tem zająć?
— Mój przyjacielu — rzekł Richelieu z szatańskim uśmiechem, — mając do czynienia z tak świętą, jak panna Andrea, kobietą, staram się choć w setnej cząsteczce być tak czystym, jak ona, to też otrzymawszy tak delikatne poselstwo do córki, składam je w ręce ojca.... Masz pudełko i oddaj je córce... Czy chcesz.... czy nie?...
— No!.. tak to co innego. Prezent ten, gdy przechodzi w moje ręce, staje się zupełnie naturalnym, ojcowskim....
— Czyż podejrzewałeś Jego Królewską Mość o złe zamiary?..
— Niech mię Bóg zachowa i broni!... Ale co powie świat.... moja córka....
Richelieu wzruszył ramionami.
— Bierzesz, czy nie?
Taverney wyciągnął rękę.
— Przyznaj, że to szczyt moralności, to twoje posłannictwo od króla do córki.... co? Jan-Jakób Rousseau przyznałby bez wahania, iż nieboszczyk Józef... ten co to z Putyfarą... rozpustnikiem jest wobec ciebie....
Marszałek mówił wolno i zupełnie serjo, to też baron uścisnął rękę przyjacielowi.
— Dzięki ci — rzekł serdecznie, — Andrea przyjmie ten podarek.
— Będzie to dopiero wstęp do karjery, baronie.
— Stokrotnie dziękuję, marszałku.
— Jeszcze słówko; nie zdradź się przed nikim o tej łasce, szczególniej przed przyjaciółmi Dubarry. Hrabina gotowa opuścić króla natychmiast i drapnąć gdzie pieprz rośnie. Ja byłbym wtedy zgubiony.... bądź więc dyskretnym, proszę cię o to!..
— Zaufaj mi mój drogi, będę milczał jak grób. Ale podziękuj za mnie Jego Królewskiej Mości.
— Dobrze. W imieniu twojem i czarującej baronówny. Słuchaj Taverney.... Dam ci sposobność podziękowania osobiście; Ludwik XV zaprasza cię do siebie na kolację.
— Mnie?
— No, tak.... ciebie. Będziemy w kółku familijnem: Król, ja i ty pomówimy o cnocie twej Andrei.
— Dowidzenia więc, uciekam; widzę Dubarry z księciem d’Aiguillon, nie trzeba, aby nas spostrzeżono razem. I lekko, jak paź, znikł w ciemnej galerji, pozostawiając barona z klejnotami w ręku.

CXIV
U KRÓLA

Marszałek zastał Jego Królewną Mość w małym salonie wraz z kilku panami. Ludwik XV oznajmił im, iż kolacji z nimi jeść nie będzie, że jest zmęczony że, jednem słowem, chce sam pozostać.
Cała falanga pomknęła też zaraz do pawilonu następcy tronu, który dziś wydawał festyn, a wszyscy gotowi byli przysiąc, iż sami opuścili Jego Królewską Mość dla Następcy tronu.
Ludwik XV kiedy indziej śmiałby się był z nich, dowcipkował, kpił, dziś jednak miał myśl zaprzątniętą czem innem. Zbliżył się do okna.
Przed pałac zajechała złocona kareta hrabiny Dubarry; dwóch ludzi oświecało drogę, na koźle siedział Zamor.
Hrabina, która zapewne umyślnie opóźniała wyjazd, przypuszczając, iż król zmieni zamiar poprzedni, gdy nikt nie nadchodził, wpadła w straszny gniew i czem prędzej zajeżdżać poleciła.
Szła wsparta na ramieniu d’Aiguilion’a a za nią kroczył zwolna wicehrabia Jan. Nie był na przedstawieniu, delfin zapomniał go zaprosić, że jednak chciał widzieć wszystko koniecznie, ubrał się paradnie i... wystawał wraz ze służbą w przedpokoju. Czekał na siostrę; zobaczywszy jej bladość i zmarszczone brwi, przeraził się na dobre, przeczuł jakieś niebezpieczeństwo poważne.
Ludwik XV-ty, zasłonięty kotarą, widział wszystko, nie będąc widzianym; kareta ruszyła z miejsca.
— Och! — och!... — rzekł król głośno, — hrabina wyjechała, nie widząc się ze mną?... musi być okropnie rozgniewana.
Richelieu wślizgnął się do salonu.
— Hrabina rozgniewana — rzekł — dlaczego? Dlatego, iż Wasza Królewska Mość chce się zabawić trochę?... Toby było niesłuszne.
— Wiedz mój książę — odpowiedział monarcha chłodno, — wiedz, że nie chcę się wcale zabawić, ale, że chcę odpocząć. Muzyka mię denerwuje, pojechawszy z hrabiną do Luciennes, musiałbym jeść i pić, wina ma szkaradne, po kilku kieliszkach kręci mi się w głowie. Wolę tu pozostać.
— Słusznie, Najjaśniejszy Panie!...
— Hrabina wkrótce się uspokoi. Czyż jestem tak miłym towarzyszem?.... Pani Dubarry, zapewnia mnie o tem codziennie, ale nie chce mi się temu wierzyć.
— Tym razem nie masz racji, Najjaśniejszy Panie!...
— Starzeję się, mój marszałku, starzeję!...
— Hrabina wie, że bez ciebie, Najjaśniejszy Panie, w żadnem towarzystwie bawić się nie będzie.
— Powiedz mi, marszałku, jakiego ty eliksiru używasz?... Kobiety cię kochają jakbyś miał lat dwadzieścia. Wtedy wybiera mężczyzna, w naszym zaś wieku kobiety nami rządzą.
Richelieu roześmiał się znacząco.
— To też skoro hrabina się pocieszy, Wasza Królewska Mość powinien się zabawić.
— Zmieniasz słowa moje, kochany książę, nie mówiłem, iż hrabina się pocieszy, ale że się rozerwie. Czy jest tam kto jeszcze?...
— Cała służba czeka na rozkazy.
Ludwik XV zamyślił się.
— A z kim przyszedłeś, książę?
— Z Rafté’m.
— Dobrze.
— Czy może być potrzebnym?...
— Niech mi się dowie natychmiast, czy pani Dubarry wróciła rzeczywiście do Luciennes?
— Zdaje mi się, że odjechała.
Tak się zdaje, lecz czy tam pojechała rzeczywiście?...
— Gdzieżby mogła się udać?
— Kto to wie?... Zazdrość prowadzi do szaleństwa.
— Czyżby Wasza Krójewska Mość był zazdrosnym?...
— Książę!...
— Toby było poniżającem dla nas wszystkich.
— Ja zazdrosny?... — zawołał ze śmiechem Ludwik XV — czy serjo to mówisz marszałku?
Richelieu rzeczywiście nie wierzył temu, co mówił. Przeciwnie, był przekonany, iż król pyta dlatego, aby się upewnić, czy Dubarry nie powróci do Trianon.
— Posłać więc sekretarza mego na zwiady?
— Poślij go, książę.
— Natychmiast!... Co Wasza Królewska Mość zamierza robić przed kolacją?...
— Nic, każemy ją podać sobie niezadługo. Czy uprzedziłeś, marszałku, wiadomą osobę?
— Jest w przedpokoju.
— Cóż odpowiedziała?..
— Składa najgorętsze podziękowanie.
— Ojciec, a córka?
— Nie otrzymała jeszcze pudełka.
— Słuchaj książę, jeśliby hrabina powróciła?...
— Nie sądzę, aby była zdolną do czegoś podobnego.
— Kobieta zazdrosna nie cofa się nigdy przed niczem. A ciebie nie cierpi piekielnie.
Richelieu skłonił się uniżenie.
— Wiem o tem, Najjaśniejszy Panie!...
— Nienawidzi również pana de Taverney.
— Jeśli Wasza Królewska Mość raczyłby poszukać w pamięci, jestem pewien, że znalazłby i trzecią jeszcze osobę, której pani Dubarry tak jak mnie nienawidzi...
— Kogo?...
— Panną Andreę.
— Hm.... to rzecz bardzo naturalna.
— Zatem....
— Trzeba zwrócić na to uwagę, aby nie zrobiła nam jakiego skandalu tej nocy.
— Wątpię.
— Idzie marszałek dworu; cicho! wydaj rozkazy Rafté’mu i przychodź z osobą wiadomą naturalnie.
Ludwik XV oddalił się do sali jadalnej, Richelieu zaś do przedpokoju. W pięć minut potem wszedł do króla wraz z baronem.
Król skinął przyjaźnie wchodzącym.
Taverney był sprytnym, umiał się znaleźć wszędzie, nawet przy królewskim stole. Jedli w milczeniu.
Ludwik XV był złym królem, ale czarującym człowiekiem, jego towarzystwo, gdy tylko był w dobrym humorze, było nadzwyczaj miłe. Jadł z apetytem, kazał podać wina i rozpoczął pogawędkę o muzyce.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Richelieu jeśli muzyka wprawia w zachwyt ludzi, to cóż powiedzieć o kobietach?.
— O!... książę — rzekł król — nie mówmy o kobietach. Od wojny trojańskiej, aż do naszych czasów, wywierały one zawsze ogromny wpływ na nas. Chociaż ty, marszałku, nie masz prawa tak sądzić, ty prowadzisz wojnę z kobietą bardzo niebezpieczną.
— Z hrabiną?... mojaż w tem wina?...
— Bezwątpienia.
— Doprawdy, zaciekawiony jestem.
— Wytłumaczę ci w dwóch słowach.
— Słucham, Najjaśniejszy Panie.
— Ofiarowywała ci tekę ministra, a tyś jej odmówił.
— Ja? — zapytał Richelieu, trochę zaambarasowany.
— Tak przecie mówią powszechnie, powtarzam co słyszałem, a może nawet czytałem w gazecie.
— Wasza Królewska Mość — podjął marszałek, korzystając z dobrego usposobienia monarchy — nie wierzy, zapewniam jednak, iż tym razem pogłoski mają pewną podstawę.
— Co? — wykrzyknął Ludwik XV — odmówiłeś więc, marszałku, przyjęcia teki?
Richelieu znalazł się w fałszywej pozycji. Król wiedział wszakże, że nie miał on czego odmawiać. Ale marszałek chciał wyjść z honorem z sytuacji; Taverney nie powinien był dowiedzieć się prawdy, trzeba więc było wykręcić się zręcznie.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł spokojnie — nie czepiajmy się względów pobocznych. Czy odmówiłem, czy nie odmówiłem przyjęcia teki, to tajemnica stanu, której Wasza Królewska Mość wyjawić zapewne nie raczy, istnieje atoli przyczyna, dla którejbym nie przyjął ministerjum, gdyby mi je ofiarowano i to rzecz, jak mi się zdaje, najważniejsza.
— Ho! ho! Mości książę, więc jest taka przyczyna i to nie będąca tajemnicą stanu — zawołał Ludwik XV, ubawiony wykrętem dworaka.
— Nie mam żadnych tajemnic dla mego króla i pana, dusza moja stoi całkiem obnażona przed tobą, Najjaśniejszy Panie. Król Francji nie powinien mieć ani jednego poddanego, któryby nie wyznawał przed nim prawdy.
— Hm... książę — odrzekł król zwolna, podczas gdy Taverney przysłuchiwał się z niepokojem rozmowie — o prawdzie mówisz, książę?
— W państwie twojem, Najjaśniejszy Panie, są dwie potęgi, przed któremi powinien korzyć się minister: — pierwsza — wola monarchy, druga — wola przyjaciół, których Wasza Króiewska Mość wybrać sobie raczy... Pierwsza potęga jest niewzruszona, druga jest jeszcze świętsza, bo nakłada obowiązki sercu. Minister musi kochać ulubieńca lub ulubienicę króla, chcąc być posłusznym rozkazom swego pana.
Ludwik XV uśmiechnął się dobrodusznie.
— Bardzo to piękna zasada, mój książę, i z przyjemnością słyszę ją z ust twoich. Ale nie radzę ci powtarzać jej zbyt głośno.
— Wiem, jak krzyczą filozofowie, ale co nas ich wrzaski obchodzą. Przedewszystkiem owe dwie potęgi! Niełaskę moją, wyznaję to Waszej Królewskiej Mości, zawdzięczam owym osobom wybranym.
Ludwik XV nie odrzekł ani słowa.
Richelieu spostrzegł, że trzeba zmienić taktykę.
— Dziś wieczorem — powiedział pospiesznie marszałek — widziałem tyle pięknych kobiet na dworze, iż, doprawdy, gdybym był królem i mógł wybierać, byłbym w kłopocie niemałym.
Król zwrócił się do Taverney’a, drżącego ze strachu i nadziei zarazem.
— Czy jesteś tego samego zdania, baronie? — zapytał.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Taverney — książę marszałek tyle tu dziś pięknych rzeczy wypowiedział, że niepodobnaby było różnić się z nim w zdaniu.
— Zgadzasz się zatem i na to, co powiedział o pięknych kobietach? Jest naprawdę tak wiele piękności na dworze Waszej Królewskiej Mości... iż...
— Wybór miałbym bardzo utrudniony?...
— Śmiem to potwierdzić, Najjaśniejszy Panie.
Ludwik XV spojrzał przyjaźnie na mówiącego.
— Mielibyście rację, moi panowie, gdyby król wasz miał lat, dajmy na to, trzydzieści — dziś za stary już jest na to, aby był wierzącym...
— Wierzącym? Nie pojmuję tego słowa, Najjaśniejszy Panie.
— To znaczy, że nie mogę już wierzyć wielu rzeczom, mój książę, a przedewszystkiem temu, abym zdołał jeszcze obudzić w kobiecie miłość ku sobie.
— Myślałem niestety, że król Francji jest najgrzeczniejszym człowiekiem w całem państwie, a widzą z rozpaczą, iż grubo się omyliłem.
— W czem? — zapytał król do reszty rozśmieszony.
— Bo cóż w takim razie, ja Matuzal, ja, który urodziłem się w roku 94! Pomyśl, Najjaśniejszy Panie, że ja starszy jestem od ciebie o całe lat szesnaście.
Pochlebstwo było zręczne. Ludwik XV podziwiał zawsze tego starca, który miał w sobie więcej życia niż najmłodsi na dworze.
— Przypuśćmy, że masz racją — odpowiedział księciu, ale z tem wszystkiem straciłeś chyba już także wiarę w to, abyś był kochanym dla siebie samego..
— Gdybym tak myślał zerwałbym natychmiast z dwiema damami, które mnie dziś rano jeszcze zapewniały...
— Zobaczymy co będzie dalej, młodość innych odświeża nas, to prawda, panie Taverney...
— Naturalnie, zwłaszcza, gdy w żyłach płynie krew królewska i gdy się ma Twój umysł, Najjaśniejszy Panie.
— Mój poprzednik nie zachwycał jednakże kobiet, gdy się zestarzał.
— O! — rzekł Richelieu — mam jak najgłębszy szacunek dla nieboszczyka króla, który mnie dwukrotnie więził w Bastylji, ale wiek dojrzały Ludwika XIV i Ludwika XV, to ogromna różnica! Wasza Królewska Mość jest dobrym synem kościoła, ale nie jest przecie ascetą?
— Że nie, to nie — potaknął Ludwik XV — przyznaję się otwarcie do tego.
— Ludwik XIV był tymczasem tak nabożnym, iż zdumiewał nawet starszą od siebie panią de Maintenon. Czyż można więc porównać Ciebie, Najjaśniejszy Panie, z Ludwikiem XIV?
Monarcha był wyjątkowo łaskawym tego wieczoru, mowa księcia podobała mu się widocznie.
Richelieu dał znak baronowi, że może mówić.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Taverney — jakże ci mam podziękować za upominek, ofiarowany mej córce?
— Nie ma za co, baronie, — odparł król; panna de Taverney zwróciła moją uwagę swą pięknością i szlachetną postawą. Gdyby córki moje dobierały sobie teraz otoczenie, panna Andrea pierwsza znalazłaby się na liście dam honorowych. Zdaje mi się, że jej Andrea na imię?
— Tak jest — zawołał uszczęśliwiony baron.
— Śliczne imię! Podoba mi się ta młoda dzieweczka i będę pamiętał o niej. Zdaje mi się, że nie ma wielkiego posagu?
— Niestety!
— Więc ja się zajmę jej małżeństwem.
Taverney ukłonił się nisko.
— Wasza Królewska Mość raczyłby szukać męża dla mojej córki?... My tak jesteśmy biedni...
— Zdaje mi się jednak że mamy czas na to; córka pańska jest jeszcze bardzo młodem dzieckiem.
— O! bardzo! boi się ona, a nawet ma wstręt do małżeństwa.
— To zabawne — odezwał się uśmiechnięty Ludwik XV, spoglądając na marszałka i wstając zarazem od stołu.
— Marszałku!
Richelieu zbliżył się do króla, odeszli kilka kroków.
— Czy mała była zadowolona?
— Z czego?
— Z klejnotów.
— Przebacz, Najjaśniejszy Panie, że zniżam głos, ze względu na ojca.
— Więc cóż?
— Że filutka ma wstręt do małżeństwa, to prawda, ale to także prawda, że nie czuje wstrętu do Waszej Królewskiej Mości.
Król kontent był z dyplomaty, który pobiegł do Taverney’a, dyskretnego o tyle, iż gdy zobaczył monarchę, oddalającego się z księciem, wyszedł do sąsiedniej galerji. Udali się do ogrodu. Wieczór był cudowny. Dwóch lokai szło przed nimi z zapalonemi pochodniami; zdała gorzał od świateł pawilon następcy tronu, gdzie podejmowano prawie cały dwór. Muzyka grała menueta, bo zaraz po kolacji rozpoczęły się tańce.
Gilbert, ukryty w gąszczu bzów i buldeneżów, patrzył na cienie, poruszające się na tle zasłon okiennych; rozmowa idących zwróciła na nich uwagę tego nocnego ptaka.
Marszałek, oparty na ramieniu barona, mówił ironicznie:
— Wszystko zatem idzie dobrze, mój przyjacielu, ale spiesz się i wywoź córkę coprędzej do jakiego klasztoru.
— Dlaczego?
— Bo król, o ile mi się zdaje, zakochał się w pannie Andrei.
Gilbert posłyszawszy to zdanie, stał się bledszym od płatków buldeneżu któremi miał osypane włosy i ubranie.

CXV
PRZECZUCIA

Nazajutrz, około dwunastej w południe, Nicolina zastukała do pokoju swej pani.
— Panienko, panienko, pan Filip przyjechali — zawołała.
Andrea, uszczęśliwiona tą miłą niespodzianką, zarzuciła peniuar i otworzyła drzwi. Nicolina doprowadziła aż tu Taverney’a. Młoda dziewczyna rzuciła się bratu w ramiona i pociągnęła go do swego pokoju. Ciekawa pokojówka wślizgnęła się za nimi.
Andrea spostrzegła natychmiast smutek brata. Był widocznie czegoś nieswój. Ubrany był, jak zwykle, bardzo starannie.
— Czy zaszło co nowego, braciszku? — spytała Andrea, odgadłszy od jednego spojrzenia, co się dzieje w duszy Filipa.
— Siostrzyczko kochana, odpowiedział młody kapitan, otrzymałem oto rozkaz połączenia się z mym bataljonem.
— I wyjeżdżasz?
— Muszę.
— O mój Boże! — zawołała Andrea boleśnie.
Chociaż spodziewała się ciągle tej wiadomości, była prawie zropaczoną w tej chwili; łzy stanęły jej w oczach.
— Dlaczego taką ci przykrość sprawia mój wyjazd? W życiu żołnierza to rzecz zwyczajna, siostrzyczko.
— Wiem o tem — szepnęła banorówna — a jednak... dokąd jedziesz?
— Garnizon stoi niedaleko... w Reims, ale niedługo udaje się do Strassburga.
— Kiedy wyjeżdżasz?
— Natychmiast.
— Więc przyszedłeś pożegnać się ze mną?
— Tak siostrzyczko.
— Pożegnać się ze mną? — powtórzyła Andrea.
— Czy masz mi co powiedzieć siostrzyczko droga — rzekł Filip i spojrzał znacząco na Nicolinę, przypatrującą się ze zdumieniem swej pani, tak zasmuconej.
— Wyjazd oficera nie jest niczem nadzwyczajnem moja droga.
Andrea powściągnęła łzy, zarzuciła szal na ramiona i rzekła, zwracając się do brata:
— Chodź, Filipie, odprowadzę cię do krat parku, mam ci wiele do powiedzenia.
Słowa te były dla subretki rozkazem do odejścia.
Filip podał ramię Andrei i zeszli ze schodów. Młoda dziewczyna drżała całem ciałem, a w końcu rozpłakała się głośno.
— Co tobie? droga moja — zawołał Filip — co tobie, na litość boską, Andreo!
— Jesteś jedynym moim przyjacielem i odjeżdżasz! A mnie tak smutno, tak strasznie smutno! Pytasz, czego płaczę? Pomyśl tylko, jak jestem osamotnioną, pomyśl tylko Filipie, matkę straciłam dzieckiem, ojca... Boże przebacz! ojciec jest mi obojętnym zupełnie. Wszystkie uczucia moje, smutek, radość czy cierpienie, powierzałam tylko tobie. Kto mnie pieścił? kto mnie kołysał, gdy byłam niemowlęciem? Ty, ty i zawsze ty!.. Kto mnie kształcił, kto mnie uczył miłości Boga i ludzi? Ty także, mój bracie. Wiesz, iż nigdy nie kochałam nikogo, prócz ciebie; nie odwracaj się ode mnie — ciągnęła smętnie Andrea — chcesz mi odpowiedzieć zapewne, iż nie mam prawa do żalów: jestem młodą i piękną, przyszłość się do mnie uśmiecha, miłość... Niestety braciszku drogi, młodość i piękność nie wystarczają na świecie, gdy się nikt nami nie opiekuje.
Powiesz mi, że bluźnię, bo, gdy mam za opiekunkę następczynię tronu, czegóż mogę żądać więcej. Księżna dobrą jest jak anioł, świętą jest w moich oczach, nie zapominaj jednakże, że delfinowa nie może być powiernicą biednej panny Taverney, to za niskie dla niej sfery. Ojciec!... Boże drogi, nie zdziwisz się chyba, gdy ci powiem, iż ojciec nasz nie jest dla mnie ani opiekunem, ani przyjacielem; przyznam się nawet, że się go boję teraz, bo tak szczególnie jakoś spogląda na mnie. Dziwisz się temu? Dla mnie jest to także niezrozumiałe. Ale mam niedobre przeczucie, przeczucie instynktowne, ot takie zapewne, jakie mają ptaki, uciekające przed burzą. Mówisz że to przesąd, może, ale cóż poradzę, kiedy nie mogę się otrząsnąć z obawy ustawicznej. Od pewnego czasu powodzi się nam nadzwyczajnie. Ty zostałeś kapitanem, mną opiekuje się delfinowa, ojciec siedział podobno wczoraj przy stole królewskim. Powtarzam jednak raz jeszcze, Filipie, że gdybym mogła, rzuciłabym natychmiast Trianon i wszystkie świetne widoki, a powróciła do smutnego naszego zamku, gdzie dzieciństwo moje spędziłam.
— Wszak i tam byłaś samą, moja droga — odrzekł Filip. — Tak rzadko mogłem cię odwiedzać.
— Prawda, lecz tam byłam przynajmniej sama z memi myślami; tam żyła i umarła nasza matka, to wspomnienie osładzało mi samotność. Byłam panią we własnym domu, miałam swobodę, ogród, książki, fortepian; gdyś odjeżdżał było mi smutno, lecz nie tak strasznie, jak teraz. Odjeżdżasz! Boże, odjeżdżasz i zostawiasz mnie samą na łasce tego wielkiego świata, z którym się jeszcze nie zżyłam!
— Uspokój się, Andreo — rzekł Filip — skoro masz za opiekunkę Marję-Antoninę, czego się możesz obawiać?
— Prawda... a jednak...
— Masz piękną przyszłość przed sobą.
— Kto to wie?
— Wątpisz?! Toż to grzech, Andreo.
— O! nie jestem niewdzięczna, dziękuję codziennie Bogu za wszystko, ale pomimo to nie śmiej się ze mnie, co wieczór zdaje mi się że głos jakiś ostrzega mnie przed niebezpieczeństwem i szepcze mi do ucha: „Miej się na baczności, moje dziecko!“
— Obawiasz się bez powodu, siostrzyczko. Mów, jakież przeczuwasz nieszczęście?
Wzruszony kapitan uścisnął serdecznie jedyną swą przyjaciółkę.
— Nic ci więcej powiedzieć nie umiem; zdaje mi się, że przepaść jakaś stoi otworem przede mną, że jej uniknąć nie potrafię, że wpadnę w nią niezadługo. Gdybyś ty był przy mnie...
— Dziecko drogie — odezwał się, coraz więcej zaniepokojony, Filip — nie tracisz mnie na zawsze, wszak będę nie tak daleko, a na każde skinienie twoje przybędę natychmiast, rzucę wszystko bez wahania dla mojej Andrei.
Baronówna zatrzymała się.
— Dlaczegóż takim smutnym mówisz głosem? jeżeliś pewny, iż niepokój mój wypływa tylko z rozdrażnienia, ty człowiek bez przywidzeń, ty, mężczyzna pełen sił, czemuś tak smutny i wzruszony?
— Łatwo to odgadnąć — odparł Filip, zmuszając się do uśmiechu — wszak oprócz związku krwi, duszą i sercem jesteśmy sobie tak bliscy. Rozkaz wyższy zmusza mnie do opuszczenia cię na czas dłuższy, smutno mi więc i tęskno, nie przeczuwam atoli nic złego, nie powiadam: „żegnam cię“, ale „dowidzenia“ jedynie.
Andrea łkała spazmatycznie.
— Andreo, Andreo — zawołał Filip, tuląc ją do siebie, — może masz co na sercu, może masz jakąś tajemnicą, której nie śmiesz wyjawić?.. Powiedz mi, powiedz mi wszystko.
— Przysięgam ci, że wiesz wszystko.
— Odwagi, biedaczko, coś cię bardzo zmartwić musiało, najdroższa; nie żegnaj mnie tak smutno, nie płacz...
— Masz słuszność — odrzekła, ocierając oczy chusteczką — szalona jestem, wiesz o tem, zawsze miałam nader bujną wyobraźnię, zawsze lubiłam wzdychać i marzyć, przebacz mi, bracie, zmartwiłam cię okropnie; widzisz, już nie płaczę, już się śmieję; dowidzenia zatem, mój drogi, jedyny!
Uścisnęła serdecznie brata i zcałowała łzy z jego oczu. Oficer patrzył na nią z bezbrzeżną miłością brata i jedynego opiekuna zarazem.
— Tak to lubię, śmiej się, aniołku i bądź odważną. Odjeżdżam, ale co tydzień przysyłać będę umyślnego z listem do ciebie, pamiętaj pisywać mi o wszystkiem, co się tu dzieje.
— Dobrze, dobrze, to będzie jedyną moją rozrywką.
— Czy uprzedziłeś ojca o twym wyjeździe?
— Baron sam przyniósł mi od ministra rozkaz odjazdu. Pan de Taverney jest zresztą, siostrzyczko, bardzo z tego zadowolony.
— Jakto? ojciec miałby być kontent z tego, że nas opuszczasz?
— Przecież ty mu pozostajesz — odrzekł Filip, chcąc zręcznie uniknąć odpowiedzi.
— Baron widuje mnie bardzo rzadko.
— Prosił mnie właśnie, abym cię uprzedził, iż odwiedzi cię dzisiaj. On kocha cię, Andreo, ale po swojemu; która to jednakże godzina, siostrzyczko moja?...
— Trzy kwadranse na pierwszą.
— Już od godziny powinienem być w drodze, a zatem...
Andrea uścisnęła młodego oficera.
— Żegnaj mi — rzekła, udając spokój — żegnaj mi bracie.
Filip przycisnął ją do piersi.
— Dowidzenia, siostrzyczko, a pamiętaj o obietnicy.
— Jakiej?
— O listach.
— Wątpisz o tem? — wyjąkała zaledwie dosłyszalnym głosem, bo zupełnie była złamana.
Filip skoczył na konia, którego służący trzymał przy bramie.
— Dowidzenia! dowidzenia!
Koń ruszył galopem.
Andrea oparła się o kraty, nogi się chwiały pod nią; upadła na stojącą obok ławeczkę i pozostała tak bez ruchu i bez sił.
— Boże! mój Boże!... — szeptała rozpaczliwi — czemu jestem tak samotna na świecie!
Zakryła twarz rękami, przez które spływaj łzy palące. Szelest jakiś zwrócił jej uwagę, z przerażeniem podniosła głowę.
Przed nią stał Gilbert.

CXVI
ROMANS GILBERTA

Gilbert był śmiertelnie blady i drżał całem ciałem.
Andrea, na widok nieznajomego mężczyzny, otarła co prędzej oczy.
Młody ogrodnik nie tak prędko przyszedł do siebie.
— Ach! to pan Gilbert — rzekła Andrea tym pańskim tonem, jakim zwykle przemawiała do niego.
Chłopak był tak zmieniony, iż nawet dumna dziewczyna musiała to zauważyć.
— Co ci się stało, panie Gilbercie? — spytała — musisz mieć jakieś zmartwienie.
— Chcę je właśnie pani wyjawić! — odparł melancholijnie zapytany, który w tych spokojnych napozór słowach odczuł jednakże ironję.
— Ta-a-a-k?
— Martwię się, widząc, że pani cierpi.
— Któż panu mówił, że ja cierpię?
— Widzę to, proszę pani.
— Mylisz się zatem, mój panie, nie mam żadnego zmartwienia.
— Panienko — odparł Gilbert, przeczuwając burzę — słyszałem pani skargę.
— Podsłuchiwałeś mnie?!
— Przepraszam panią, ale to doprawdy przypadkiem.
— Przypadek! Zrozpaczona jestem, mój panie, że przypadek zawsze stawia pana na mojej drodze Zresztą, co pana zasmuca?...
— Nie mogę znieść widoku płaczącej kobiety — odpowiedział Gilbert, tonem, który się bardzo nie podobał dumnej baronównie.
— Nie cierpię litości, mój panie, a twojej nie potrzebuję zupełnie.
— Wyrządzasz mi, pani, krzywdę, postępując ze mną w ten sposób — odrzekł obrażony do żywego — słyszałem, że panienka skarżyła się przed panem Filipem na swą samotność i opuszczenie. To nieprawda!... Panna de Taverney nie będzie nigdy opuszczona, dopóki ja żyć będę na świecie, dopóki serce moje bije, a głowa myśli!
Młody chłopak wypowiedział te słowa z taką godnością i z takim zapałem, że wzruszyłby był każdego. Na nieszczęście biedny Gilbert bardzo nie podobał się Andrei; w każdem jego słowie, a nawet spojrzeniu, widziała obrazę dla siebie.
Pierwszą jej myślą było wstać i odejść, ale była zanadto zdenerwowaną; zresztą pomyślała, iż gdyby wstała mógłby ją ktokolwiek spotkać w towarzystwie Gilberta! Pozostała więc na miejscu, chcąc zdeptać tego robaka i pozbyć się go raz na zawsze.
— Zdaje mi się, iż mówiłam ci już kiedyś, mój panie, że ton, jakim się odzywasz, bardzo mi się nie podoba. Wogóle nie podoba mi się całe zachowanie twoje, panie Gilbercie. Co to znaczy to narzucanie mi się ze swoją osobą?
— Sądzę — odrzekł blady, jak chusta, Gilbert — sądzę, że sympatja, okazywana uczciwej kobiecie, nie powinna jej obrażać.
Jesteś pani takim samym człowiekiem jak ja, którego nie po ludzku traktujesz, chociaż więcej może, niż każdy inny, zasługuję na względy pani.
Andrea oburzyła się na serjo i spojrzała wielkiemi swemi oczyma, tak impertynencko, jak tylko wielkie damy patrzeć umieją.
— Sympatja? Pan masz dla mnie sympatję, panie Gilbercie? Szalony jesteś, mój ogrodniku.
— Nie jestem szalonym — odezwał się dumnie chłopak — nie jesteś pani niczem wyższem ode mnie, a przytem przypadek uczynił cię moją dłużniczką.
— Znowu przypadek? — powtórzyła ironicznie Andrea.
— Opatrzność, chciałem powiedzieć. Nie wspominałbym nigdy o tem, gdybyś pani nie obraziła mnie ciężko.
— Jestem zatem pańską dłużniczką?! Czy ja się nie przesłyszałam, mój panie?
— Wstydzę się za panią, bo jesteś niewdzięczną; Bóg obdarzył cię olśniewającą urodą, ale wad przeróżnych wcale ci nie poskąpił.
Andrea zerwała się z miejsca.
— Przepraszam panią, zapomniałem się dlatego tylko, iż mnie pani podrażniła swem postępowaniem.
Baronówna wybuchnęła głośnym, ironicznym, raniącym wszelkie uczucia, śmiechem, to też Gilbert rozjątrzony był do najwyższego stopnia, lubo nie dał tego poznać po sobie. Skrzyżował ręce na piersiach i czekał.
— Niech mi pani raczy odpowiedzieć na jedno tylko pytanie:
Czy szanuje pani swego ojca?
— Co to, pan Gilbert śmie mi stawiać pytania?! — zawołała Andrea z wyższością.
— Kochasz pani swego ojca, wiem dobrze o tem ciągnął chłopak — i to dlatego jedynie że dał pani życie, — szanujesz go i kochasz. Z jakiej przyczyny obrażasz mnie, pani, i dlaczego szydzisz ze mnie? Ze mnie, który uratowałem ci życie?
— Jam panu winna życie?!
— Nie wiesz pani o tem, lub może nie pamiętasz; nic dziwnego, rok już upłynął od tego czasu.
Dowiedz-że się, panno Taverney, iż uratowałem cię od śmierci, narażając swoje życie.
— Przynajmniej bądź pan łaskaw wytłumaczyć mi gdzie i kiedy to było? — spytała drżąc Andrea.
— Było to tego dnia, gdy sto tysięcy osób biło się i mordowało na placu...
— A! trzydziestego pierwszego maja.
— Tak jest, proszę pani.
Baronówna odetchnęła.
— To wtedy mi pan Gilbert uratował życie?
— Wtedy, szanowna pani.
— Pan jesteś zatem baronem Balsamo, przepraszam, ale nic o tem nie wiedziałam.
— Nie, ja nie jestem baronem Balsamo — zawołał gorąco Gilbert — jestem biednem dzieckiem ludu i jestem tak szalonym, głupim i nieszczęśliwym, iż kocham panią; to ja wśród tysiąca głosów poznałem twój głos rozpaczny, wołający ratunku, ja nie bałem się wynieść ciebie z pośród trupów i szaleńców, którzy tratowali wszystkich po drodze. Oddałem cię pani w opiekę potężniejszemu od siebie, baronowi Balsamo, aby cię gdzie ukrył, a czas był nato najwyższy; uderzony w głowę, padłem na ziemię, przyciskając do ust szarfę twoją, która pozostała mi w ręku. Nawet w tej chwili nie pamiętałem o sobie, dziękowałem Bogu, iż uratowałem panią.
Gilbert mówił z zapałem młodości, z naiwnością i całą miłością, jaka mu przepełniała serce.
Andrea, spojrzała nań ze zdumieniem, niecierpiała go jednakże do tego stopnia, że nie chciała uwierzyć jego słowom; coś nakształt walki toczyło się w jej umyśle i sercu.
Gilbert, rozgniewany tem zimnem milczeniem, odezwał się pierwszy.
— Zatem, panno Andreo, nie masz pani prawa lekceważyć mnie, byłaby to już nie niesprawiedliwość, ale niewdzięczność!
Dumna baronówna podniosła głowę i spytała pogardliwie:
— Jak długo, panie Gilbercie, mieszkałeś u pana Rousseau?
— Zdaje mi się, że trzy miesiące — odrzekł naiwnie Gilbert — no i przez czas choroby mojej.
— Choroba pańska wcale mnie nie obchodzi — przerwała nielitościwie Andrea — chciałam panu tylko powiedzieć, iż przez trzy miesiące bardzo dużo skorzystałeś u mistrza, komponujesz romanse, które pod względem fantazji przewyższają dzieła pana Rousseau.
Chłopak rzucił się naprzód jak lew raniony.
— Romanse! — wykrzyknął boleśnie — pani nazywasz moje opowiadanie romansem?
— Tak, mój panie, romansem, powtarzam ten wyraz, który zdaje się dziwić pana Gilberta.
— Czy to wszystko, co mi pani miała powiedzieć? — szepnął ze ściśniętem sercem.
— Nie mam ani chęci, ani potrzeby wdawać się z panem w dłuższą rozmowę, zresztą Nicolina mnie poszukuje. Podniosła się z ławeczki.
Nicolina szukała rzeczywiście swej pani i ze zdumieniem poznała w towarzyszu baronówny, Gilberta.
— Czego chcesz, moje dziecko? — spytała słodko Andrea, jakby chcąc dać uczuć biednemu ogrodnikowi, że tylko do niego odzywa się tak surowo.
— Pan baron de Taverney i książę de Richelieu są u panienki.
— Chodźmy więc.
Odeszły, zostawiając wściekłego Gilberta; chłopak zacisnął zęby i mruknął, grożąc nieprzyjaciółce:
— Istoto bez serca i duszy, uratowałem ci życie, boś dla mnie była świętą jak Madonna. Teraz poznałem kim jesteś: zwykłą kobietą, jak ja mężczyzną...
Przyjdzie czas, że zemszczę się na tobie, dumna arystokratko! zemszczę się nad tobą, przeklęta baronówno de Taverney! dwa razy byłaś na mej łasce, dwa razy uszanowałem twą godność. Baczność, panno Andreo, po raz trzeci nie radzę ci zależeć od Gilberta!! Dowidzenia, Andreo!!
I z krwią zaszłemi źrenicami rzucił się w ogród jak wilk zraniony.

CXVII
OJCIEC I CÓRKA

Baron i Richelieu przechadzali się, oczekując na piękną gosposię, nie chcieli bowiem wejść do pokoju bez jej zaproszenia. Starcy trzymali się pod ręce, niby najserdeczniejsi przyjaciele. Andrea zaczerwieniona, wskutek irytacji i szybkiego chodu, była piękną i świeżą jak różyczka. Richelieu skłonił się jej, jak zdeklarowanej pani Pompadour, to jest z mieszaniną respektu i swawolnej galanterji; odcień ten nie uszedł oka barona, który był zachwycony, Andrea zdziwiła się. Odkłoniła się ceremonjalnie obu panom i zaprosiła ich do siebie na górę. Marszałek podziwiał wytworny gust młodej dziewczyny, umiejącej, za pomocą muślinu i kwiatów, stworzyć nie pałac wprawdzie, lecz świątynię. Usiadł na niskim fotelu koło pięknej żardzinierki, pełnej najcudniejszych kwiatów. Taverney przysunął sobie drugi fotel, a Andrea siadła na taboreciku przy fortepianie.
— Przychodzę wyrazić pani zachwyt mój z powodu jej artystycznego, porywającego śpiewu. Jego Królewska Mość przysłał mnie właśnie, abym jej podziękował, w jego imieniu, za uprzyjemnienie wieczoru wszystkim zebranym.
Andrea, zawstydzona komplementami, była tak uroczą, iż Richelieu z zachwytem wpatrywał się w tę cudną twarzyczkę, w tę postać idealną i oczy pełne blasku.
— Król — ciągnął dalej marszałek — przyznał, iż nigdy jeszcze nie widział na swym dworze osoby, obdarzonej takim umysłem, pięknością i talentami.
— Nie mówisz o sercu — zawołał Taverney z przesadą — Andrea jest najlepszą z córek.
— Niestety! drogi przyjacielu — odrzekł, uśmiechając się stary donżuan, — o sercu ty tylko wiedzieć możesz. Czemuż nie mam lat dwudziestu pięciu? Bez namysłu złożyłbym u stóp tej czarodziejki i życie i majątek.
Andrea nie była jeszcze dość obytą, aby dobranemi słowy wyjawić podziękowanie; milczała zatem.
— Monarcha — ciągnął dalej książę — chce podziękować pani za satysfakcję, jaką mu zrobiłaś; ojciec objaśni panią o tem bliżej. A cóż mam odpowiedzieć królowi?
— Racz pan — odrzekła Andrea — zapewnić Najjaśniejszego Pana, iż wdzięczną mu jestem za wszystko, co dla mnie uczynił, zwłaszcza, że czuję, iż nie zasługuję wcale na tak wielką łaskę monarchy.
Richelieu zdawał się być bardzo zadowolonym z tej odpowiedzi i pocałował z szacunkiem piękną rączkę Andrei.
— Rączka królewska... — szepnął — nóżka czarodziejki, a co za rozum! co za niewinność!... Baronie! toż to skarb, na który niema ceny! Toż to królowa!...
Wyszedł, pozostawiając ojca i córkę. Baron jaśniał dumą i radością. Andrea, zdziwiona nieco tem wszystkiem, patrzyła na pana de Taerney oczyma świętej niewinności. Zmieszało to trochę barona.
— Książę powiedział, że król dziękuje mi za przyjemność, jaką mu sprawiłam, i że ojciec bliżej mnie o tem objaśni...
— A! — pomyślał baron — jest zainteresowana, hm... tem lepiej, szatanie, pomagaj!
Wyjął powoli z kieszeni pudełko, w sposób, w jaki ojcowie wyciągają cukierki dla grzecznych dzieci.
— Masz!
— Co! klejnoty!...
— Podobają ci się? Dwanaście olbrzymich brylantów, dwa sznury pereł i perłowa klamra, tworzyły cudny naszyjnik; brylantowe kolczyki i djadem do włosów, uzupełniały garnitur, wart co najmniej trzydzieści tysięcy dukatów.
— Ojcze! Boże mój! — wykrzyknęła młoda dziewczyna, olśniona.
— Cóż powiesz na to?
— To dar za wspaniały, król się chyba pomylił. Wstydziłabym się nosić to na sobie. Nie mam toalet, do których mogłabym włożyć te kosztowności.
— Skarżysz się? — spytał ironicznie Taverney.
— Nie rozumiesz mnie ojcze... żałuję, że nie będę mogła nosić tych klejnotów.
— Król jest na to dość hojnym i bogatym, aby pamiętać o twych toaletach.
— Ależ ojcze... ja nie pojmuję doprawdy...
— Nie pojmujesz, że mam zasługi, nie łatwo dające się opłacić? bardzo pięknie oceniasz mnie. Andreo.
— Przepraszam cię, mój ojcze, zapomniałam o tem — odrzekła córka cicho, spuszczając głowę; po chwili zamknęła pudełko.
— Nie włożę na siebie tych klejnotów — rzekła stanowczo.
— Dlaczego? zapytał zaniepokojony baron.
— Bo ty i mój brat, ojcze, bardziej niż ja potrzebujecie opieki i łaski królewskiej, a nie chcę nadużywać dobroci monarchy.
Taverney pogłaskał córkę łaskawie.
— Nie zajmuj się nami, dziecko drogie, Najjaśniejszy Pan uczynił dla mnie więcej, niż dla ciebie, Andreo. Jesteśmy w łasce, kochanko, nie wypada, abyś się ukazała na dworze bez tych klejnotów.
— Będę ci posłuszną, mój ojcze.
— Dobrze, lecz trzeba to zrobić z przyjemnością... Może ci się to nie podoba?
— Nie znam się na tem, mój ojcze.
— Wiedz więc, że same perły warte są pięćdziesiąt tysięcy liwrów.
Andrea załamała ręce.
— Boże mój! nie wiem doprawdy, czy wypada mi przyjąć taki kosztowny upominek nawet od króla, pomyśl nad tem, ojcze.
— Dlaczegóżby nie? — zapytał baron surowo i zimno zarazem.
— Jednakże....
— Nie wolno ci, moja panno, mieć żadnych skrupułów, gdy ja ich nie mam. To jakaś nowa moda! Dzieci, wstydzące ojca!
Córka ukryła twarz w dłoniach.
— O mój bracie! czemu cię niema przy mnie? — wyjąkała mimowoli.
Czy Taverney to usłyszał, czy domyślił się — dosyć, iż zmienił natychmiast taktykę.
— Dziecko drogie — rzekł słodko, ujmując ręce córki w dłonie — czyż we mnie, w ojcu swym, nie widzisz przyjaciela? czyż nie żyję tylko dla was? Dziwię się, że się nie cieszysz z naszego obecnego wywyższenia.
— Ależ cieszę się — odrzekła.
— Będziesz więc niedługo, jak pan Richelieu przepowiedział, królową z Taverney. Król cię zauważył... delfinowa również — dodał z żywością; — być przyjaciółką następczyni tronu, być przyjaciółką... króla, co to za szczęście! Masz rzadki talent, piękność, z którą nikt rywalizować nie może, umysł wyższy, dobroć anielską, bez krzty zazdrości i ambicji... Dziecko najdroższe, zastanów się, co za rolę możesz odegrać. Czy pamiętasz imię tej słodkiej dzieweczki, która osładzała ostatnie chwile Karola VII. Toż Agnieszkę Sorel czciła Francja. Wszyscy dobrzy synowie ojczyzny błogosławią jej pamięć. Andreo, idź za jej przykładem, bądź przyjaciółką Ludwika XV... będziesz królową... przez piękność, rozum i wierność.
Andrea utkwiła wielkie oczy w mówiącego.
— Kobiety, hańbiące tron Francji — ciągnął dalej baron — będą zmuszone opuścić swe miejsce, wygnasz je jednem spojrzeniem; twoja obecność oczyści i uszlachetni dwór monarszy. Tobie arystokracja zawdzięczać będzie powrót dawnych świetnych czasów. Córko moja, musisz być gwiazdą Francji, koroną sławy naszego rodu.
— Cóż mam czynić, aby tem zostać, ojcze? — spytała.
— Mówiłem ci nieraz, Andreo, iż trzeba zmusić ludzi do pokochania cnoty; niechże cię kochają, ale niech cię i podziwiają i niech się boją zarazem. Cel uświęca środki, moje dziecko; bądź kokietką, czem chcesz zresztą, byle się tak podobać królowi, iżby nie mógł obejść się bez ciebie; dla innych bądź zimną i etykietalną. To nic tak znowu trudnego; cały dwór tylko o tobie mówi, niechże uczuje nareszcie, że jesteś tutaj panią!
— Nie dobrze cię rozumiem, mój ojcze!
— To też będę twym doradcą. Ale... muszę napełnić twą sakiewkę: weź te sto luidorów i spraw sobie toalety, godne imienia Taverney’ów.
Baron położył pieniądze na stoliczku, pocałował córkę w rękę i wyszedł.
Po drodze, w alei miłości, rozmawiała cicho Nicolina z jakimś panem. Baron nie zauważył ich wcale.

CXVIII
CZEGO TRZEBA BYŁO ALTHOTAS’OWI DO OSTATECZNEGO PRZYGOTOWANIA ELIKSIRU

Nazajutrz, około czwartej po południu, Balsamo czytał u siebie w gabinecie list, który mu Fryc przyniósł przed chwilą.
List był bez podpisu.
— Znam ten charakter — rzekł do siebie Balsamo, znam te długie, równe litery i to pismo, pełne błędów ortograficznych.
List zawierał, co następuje:

Panie hrabio!

„Osoba, która była już raz u pana, przed upadkiem ostatniego ministra, ma zamiar złożyć panu ponownie wizytę. Czy będziesz łaskaw przyjąć ją dziś u siebie pomiędzy czwartą a piątą?
Balsamo obracał bilecik w ręku.
— Kto to być może? Nie opłaci się pytać o to Lorenzy. Pismo jest podłużne, znak, że pisała to arystokratyczna ręka, pełne błędów ortograficznych, to na pewno jakiś wielki pan, dworzanin; znać drżącą rękę, więc autorem listu jest starzec. A! toż to książę Richelieu!
Naturalnie iż cię przyjmę, panie marszałku, gotów jestem cały dzień ci poświęcić. Czyż nie jesteś jednym z mych agentów, nie wiedząc wcale o tem?... Przybywaj, przybywaj, książę!
Balsamo wyjął zegarek, aby zobaczyć, jak daleko jeszcze do czwartej.
Dzwonek jakiś przerwał ciszę.
— Co to? — szepnął Balsamo — Lorenza mię wzywa, Lorenza? Może jej się co złego stało? Wczoraj była tak dobrą dla mnie, cierpliwą, słodką. Biedne dziecko! Pójdę natychmiast.
Poprawił w lustrze ubranie i włosy i udał się do włoszki.
Przed wejściem do jej pokoju zatrzymał się, wyciągnął dłonie w kierunku drzwi, prowadzących do buduaru młodej kobiety i rozkazał jej usnąć natychmiast; później zajrzał przez szparę, czy go usłuchała. Lorenza leżała na kanapie, na którą padła zapewne, gdy Balsamo spać jej rozkazał. Żaden malarz nie wymyśliłby piękniejszego obrazu: leżała nieruchomo, luźna suknia ułożyła się wokoło niej w malowniczych fałdach. Była tak pociągająco piękną i tak wzniosłą zarazem, iż Balsamo zadrżał i obudził ją natychmiast. Lorenza otworzyła znużone oczy, siadła powoli na kanapce, przycisnęła ręką czoło, jakby chciała zebrać myśli i spojrzała na hrabiego.
Ten przypatrywał się jej z pewnym strachem, był tak przyzwyczajony do jej gniewu po przebudzeniu, iż spokój zadziwił go niezmiernie, przeczuwał coś niezwykłego.
Lorenza sennie patrzyła na niego.
— Proszę, usiądź pan obok mnie — odezwała się w końcu.
— Usiąść? — odrzekł z zapałem. — Ty wiesz, najdroższa moja, iż mam jedno tylko życzenie: życie ci poświęcić.
— Proszę pana, siądź na tem krzesełku — powtórzyła, Lorenza tym samym co poprzednio głosem.
— Zrobię wszystko, co zechcesz, droga moja.
I siadł obok młodej kobiety.
— Mam prośbę do pana — powiedziała czule młoda kobieta.
— Dziecko najdroższe! — wołał, coraz więcej zachwycony jej zachowaniem się, Balsamo — mów tylko, mów.
— Mam prosić o jedno tylko, lecz tego pragnę gorąco, uprzedzam pana.
— Powiedz, Lorenzo, czego sobie życzysz, choćby mnie to miało kosztować pół życia, uczynię to dla ciebie.
— Kosztować cię to będzie tylko chwilkę czasu, drogi panie.
Balsamo, wzruszony tą anielską dobrocią, przemyśliwał nad tem, coby mogło sprawić przyjemność biednemu dziewczęciu.
— Zapewne pragnie jakiejś towarzyszki — pomyślał — jest to niebezpieczne trochę, ale zgodzę się przez wzgląd na jej fatalne odosobnienie.
— Mów-że, Lorenzo, czego sobie życzysz — rzekł głośno, ogarniając ją miłosnem spojrzeniem.
— Pan wiesz — ozwała się smutno — iż umieram tu z nudów, moja młodość przemija marnie w tem więzieniu, życie moje to rozpacz bez granic.
— Od ciebie wszak zależało, abyś tu była szczęśliwą, jak królowa — odpowiedział hrabia.
— Być może. Mówiłeś mi pan, iż jesteś dobrym chrześcijaninem, chociaż...
— Chociaż, podług ciebie, dusza moja jest stanowczo zgubiona, czy to chciałaś powiedzieć, Lorenzo?
— Proszę, nie przerywaj mi hrabio.
— Słucham zatem.
— Nie daj mi pan zginąć i zestarzeć się tak młodo, skoro ci nie jestem w niczem użyteczną.
Zatrzymała się. Balsamo był już panem siebie, patrzył na mówiącą ze ściągniętemi brwiami.
— Udziel mi — ciągnęła dalej Lorenza — nie wolności i swobody zupełnej, bo widzę, że przekleństwo jakieś oddało mię w wieczną niewolę; lecz udziel mi choć nieco swobody, pozwól mi widzieć twarze ludzkie, słyszeć czyjś głos, przejść się kiedy choć przez chwilę, bo oszaleję!...
— Przeczułem twe życzenie, Lorenzo, oddawna to samo miałem na myśli....
— Zatem!... — wykrzyknęła z radością.
— Lecz nie mogłem tego uczynić z twojej własnej winy. Znasz tajemnice moje, Lorenzo, byłem warjatem, że ci je powierzyłem, ale stało się to i nie odstanie. Wiesz o tem, iż Althotas wynalazł kamień filozoficzny, wiesz, że niedługo wynajdzie może eliksir życia; wiesz o tem również, że ja i moi przyjaciele spiskujemy przeciw monarchji. Gdyby się kto o tem od ciebie dowiedział, zginąłbym na stosie. Mówiłaś mi wszak kiedyś, Lorenzo, że gdy zostaniesz wolną, zdemaskujesz mnie przed panem de Sartines, czy przypominasz to sobie?...
— Cóż chcesz!... jestem czasem tak zrozpaczona, że nie wiem sama, co mówię....
— Dziś jesteś spokojną, dziecko drogie, mówmy więc rozsądnie.
— Dobrze.
— Jeśli wrócę ci wolność, czy będziesz dla mnie słodką i oddaną żoną?... To jedyne moje marzenie.
Lorenza milczała.
— Pokochasz mię nareszcie?... — dokończył Balsamo z westchnieniem.
— Nie mogę obiecywać rzeczy, których nie jestem pewną, może Pan Bóg zmieni w końcu nienawiść moją na miłość.
— To nie dosyć, Lorenzo, złóż mi przysięgę, wiążącą cię w tem i przyszłem życiu, a będziesz wolną.
Lorenza oparła się o kanapkę i zakryła twarz chusteczką.
— Zgadzasz się, Lorenzo?...
— Co mam właściwie zaprzysiąc?...
— Przysięgnij, że nigdy, pod żadnym pozorem, nie zdradzisz wynalazku Althotas’a.
— Przysięgnę.
— Przysięgnij, iż nigdy nie wspomnisz o naszych zebraniach politycznych!
— I na to zgadzam się w zupełności. Czy to już wszystko?...
— Nie, przysięgnij — bo to rzecz dla mnie najważniejsza, Lorenzo, bo od tego zależy szczęście moje, przysięgnij, że nigdy mnie nie porzucisz. Tego żądam i pod tym warunkiem mogę ci ofiarować wolność.
Młoda kobieta zadrżała.
— W jakiej formie ma być ta przysięga?...
— Pójdziemy razem do kościoła, przyjmiemy razem komunję świętą i wtedy przysięgniesz na to, co ci dopiero mówiłem. Przełamiemy hostję na połowę, jedną ty przyjmiesz, drugą ja; przysięgniemy wzajemnie: ty, że nie zdradzisz mnie nigdy, ja że życie poświęcę, aby cię uczynić szczęśliwą.
— Nie!... to nie przysięga, to bluźnierstwo!
— Przysięga nigdy nie jest bluźnierstwem, stać się niem może dopiero wtedy, gdy ją złamiesz.
— Nie mogę przysiąc.
— Miej więc cierpliwość, Lorenzo — rzekł Balsamo bez gniewu, lecz surowo.
Czoło Lorenzy zachmurzyło się nagle.
— Odmawiasz mi więc? — spytała.
— Nie ja, ty raczej to czynisz. Słuchaj, Lorenzo, co mogę uczynić dla ciebie: Bóg, wypadek, czy fatalizm, przykuł nas do siebie, w tem życiu nic nas rozdzielić nie zdoła, śmierć chyba zerwie łączący nas łańcuch.
— Wiem o tem — odparła młoda kobieta niecierpliwie.
— Otóż, w ciągu ośmiu dni, postaram się o towarzyszkę dla ciebie.
— Co?!... towarzyszkę, w tem więzieniu?!.. nie chcę jej!...
— To wszystko, co mogę uczynić dla ciebie. We dwie łatwiej wam będzie żyć tutaj.
Dziewczę rzuciło się niecierpliwie.
— Mylisz się, mój panie, nie zgodzę się nigdy na to!... Dotychczas cierpiałam sama, czyż mam patrzyć na drugą twą ofiarę, bladą i jak ja usychającą!... Na nieszczęśliwą, rzucającą się jak raniona sarna w tej klatce, płaczącą dnie i noce, a gdy będzie martwą, jak ja nią jestem teraz, gdy zamiast jednego będziesz miał dwa trupy koło siebie, powiesz z anielskim uśmiechem: „Jak się te dzieci bawią; szczęśliwa młodość!”... Boże wielki!... ja mam zgodzić się na to?... Nie!... nie!.. po tysiąc razy, nie!!...
Całą siłą uderzyła nogą w podłogę.
— Lorenzo, błagam cię, uspokój się, Lorenzo!...
Chcesz spokoju?... Kat, mordujący ofiarę, żąda cierpliwości!... ha!.. ha!...
— Lorenzo, zastanów się, iż nic nie zmieni przeznaczenia, nie doprowadzaj mnie do szaleństwa twym gniewem!
Dam ci towarzyszkę młodą i kochającą, wesołą i uśmiechniętą, przyjm, co ci ofiaruję.
— A!... odgadłam cię nareszcie!... przyprowadzisz kobietę i powiesz jej: „na górze jest warjatka, biedna dziewczyna!... młoda i piękna!... Pilnuj jej pani, gdy biedaczka umrze, zapłacę ci sowicie.
— O!... Lorenzo! Lorenzo!... — szepnął Balsamo.
— Możem się omyliła?... — ciągnęła ironicznie młoda kobieta — ach! wiem nareszcie, co zamyślasz, panie hrabio; kobiecie tej powiesz zapewne: miej się na baczności, ta biedaczka jest furjatką, pilnuj jej i zdawaj mi sprawę z jej postępowania. Złoto cię nie kosztuje, możesz płacić niezmiernie hojnie.
— Lorenzo!... nie wiesz, co mówisz doprawdy, nie zasłużyłem na takie posądzenie. Nie pojmujesz, że, dając ci towarzyszkę, narażam się okropnie wszak i ona może wyśledzić tajemnice moje, a jednak uczynię to, aby cię rozerwać.
— Mnie rozerwać!.. Boże Wszechmogący!... ratuj mnie!... — wołała nieszczęśliwa, załamując dłonie i śmiejąc się, jak szalona.
Balsamo drgnął, śmiech ten wstrząsnął nim do głębi.
— Lorenzo, miej cierpliwość, zobaczysz, że będziesz szczęśliwą.
— Pozwól mi iść do klasztoru.
— Do klasztoru!...
— Będę się tam modliła za siebie i za ciebie, lecz nie będę zamkniętą, będę miała ogród, będę mogła odetchnąć powietrzem, przejdę się choć po cmentarzu. Panie, złożę ci przysięgę jaką zechcesz, ale pozwól mi iść do klasztoru. Balsamo — błagam cię!...
— Lorenzo!.. Lorenzo!... nie możemy się rozłączyć, nie żądaj tego, co przechodzi poza granicę tego domu.
— Nie chcesz więc? — spytała przygnębiona.
— Nie mogę.
— Czy to ostatnie słowo?...
— Ostatnie i nieodwołalne.
— Mam jeszcze jednę prośbę — rzekła z uśmiechem.
— O!... skarbie mój, uśmiechaj się, uśmiechaj, mój aniele, za tym uśmiechem poszedłbym w ognie piekielne!...
— Powiedziałeś przed chwilą, iż nadejdzie dzień, w którym będę wolną i szczęśliwą.
— Przysięgam ci, że czekam tego dnia z równą, jak ty, niecierpliwością.
— Balsamo, mogę nią być natychmiast!... — rzekła ze słodyczą. — Jestem bardzo wyczerpana, jestem bardzo a bardzo słaba, widzisz, tyle cierpiałam!... przyjacielu drogi, słuchaj mnie: od ciebie zależy, aby dzień dzisiejszy był dniem mego szczęścia.
— W jaki sposób? — spytał zmęczony Balsamo.
— Otóż...
Młoda kobieta wzdrygnęła się.
— Acharacie drogi, byłam kiedyś obecną przy twych doświadczeniach ze zwierzętami, które na śmierć skazywałeś, niby dla dobra ludzkości. Zauważyłam wtedy, iż skracałeś im męki za pomocą kropli trucizny, działającej z błyskawiczną szybkością, zauważyłam, że niewinne stworzenia padały natychmiast nieżywe prawie bez bólu. Acharacie...
Zatrzymała się chwilę.
— Cóż dalej, Lorenzo?
— Zrób to dla mnie, co czynisz dla zwierząt, zabij mnie, błagam cię o to na kolanach, a pożegnam cię z uśmiechem wdzięczności na zamierających ustach, zaklinam cię na pamięć matki twojej, na wszystko, co możesz mieć świętego na ziemi i w niebie, zabij mnie! uczyń to dla mnie — zabij mnie!...
— Lorenzo, na litość boską — jęknął Balsamo, chwytając w objęcia młodą kobietę — szaloną jesteś?... Ja miałbym cię zabić? Ja miałbym zgładzić miłość moją, życie moje, anioła mojego?...
Lorenza wyrwała mu się z objęć i padła na kolana.
— Nie wstanę — wołała — dopóki nie uczynisz tego, o co cię błagam. Wyświadcz mi tę wielką łaskę: uśpij mnie na wieki!
— Lorenzo, na Boga, dlaczego tak ranisz mi serce? Więc aż do tego stopnia czujesz się nieszczęśliwą, więc aż tak dalece mnie nienawidzisz?
— Nienawidzę niewoli i przymusu, a ty zamknąłeś mię tutaj, nienawidzę cię! strasznie nienawidzę!
— A ja kocham cię nad życie i nauczę cię kochać życie.
— Nie, nie, to niemożebne, ja kocham śmierć tylko!
— Dziecko moje, miej litość.
— Śmierć lub życie! — krzyknęła Lorenza, nieprzytomna z rozpaczy — dziś lub nigdy! odpowiadaj co mi dasz, śmierć, czy życie?
— Życie, Lorenzo, życie.
— Zatem wolność.
Balsamo milczał.
— Więc śmierć, śmierć za pomocą trucizny, podanej podczas uśpienia. O!... uczyń to, uczyń koniecznie.
— Życie i cierpliwość, Lorenzo.
Zaśmiała się strasznym śmiechem, cofnęła się w tył, wyciągnęła z kieszeni cienki sztylet i z szybkością błyskawicy zagłębiła go w piersiach.
Balsamo krzyknął przeraźliwie: rzucił się ku niej i wyrwał jej sztylet z ręki, zanim zdołała zadać drugi cios. Pasując się z nią, zranił się sam w dłoń.
Trwało to sekundę zaledwie, złożył nieszczęśliwą na łóżku i wyciągając ku niej zakrwawioną rękę, zawołał:
— Śpij, Lorenzo, śpij, rozkazuję ci!
— Nie! nie! — szepnęła Lorenza — gdzie sztylet? nie będę spała! nie!...
— Śpij!!
Biedne dziewczę westchnęło tylko i głowa opadła jej na piersi, niby główka zranionego ptaszka: drgnienie nerwowe przebiegło ciało. Spała.
Balsamo zbliżył się do niej, rozerwał suknię; rana wydawała mu się lekką, ale krew płynęła z niej obficie.
Przyciśnięcie ukrytej sprężyny było dziełem sekundy; ruchoma klapa opuściła się, Balsamo stanął na niej i wzniósł się w górę. Za chwilę znalazł się w laboratorjum starego.
— Al! to ty, Acharacie? — zawołał Althotas. — Pamiętaj, że za ośm dni kończę okrągłe sto lat i wiedz, że potrzebuję krwi dziecka lub dziewicy.
Balsamo nic nie słyszał, poskoczył do szafy chwycił flaszeczkę jakąś, siadł na windę i chciał zjeżdżać na dół.
Stary krzyczał z całej siły:
— Słuchaj, nieszczęśliwy, umrzesz, jeżeli za ośm dni nie dostarczysz mi dziecka lub dziewicy!
Balsamo odwrócił się się.
— Dobrze, dobrze — odrzekł śpiesznie — bądź spokojny, będziesz miał, co ci potrzeba.
Pociągnął za sznur i zjechał na dół.
Zaledwie znalazł się w pokoju Lorenzy, rozległ się dzwonek Fryca.
— To Richelieu zapewne — mruknął Balsamo. — O! chociaż jesteś księciem i marszałkiem Francji, musisz poczekać, mój panie.

CXIX
DWIE KROPLE WODY KSIĘCIA DE RICHELIEU

Książę de Richelieu przybył o wpół do piątej do Balsama, a dowiemy się niezadługo, jaki go tu sprowadził interes.
Baron de Taverney był na obiedzie u córki, której delfinowa udzieliła na ten dzień urlopu.
Zajadali właśnie deser, gdy wszedł marszałek, jako zwiastun bardzo wesołej nowiny: król przeznaczył Filipowi nie kompanję lecz pułk.
Taverney uścisnął przyjaciela, Andrea zaś serdecznie podziękowała mu za brata.
Richelieu mówił ciągle o królu, Andrea o bracie, baron o Andrei.
Młoda dziewica, rozweselona dobrą wieścią, opowiadała panom, iż delfinowa przyjmuje dziś dwóch krewnych, książąt niemieckich, i że niechcąc krępować się względami etykiety, udzieliła urlopu wszystkim damom, nawet i pani de Noailles. Richelieu, jak zwykle dowcipny i elegancki, potrącił zręcznie i o to i owo, ubolewał nad upadkiem arystokracji we Francji, nad nieszczęściem, że faworyty opanowały króla, a dążył, rzecz prosta, do tego, aby wykazać, jakie stanowisko zająćby mogła na dworze kobieta inteligentna i ze szlachetnego rodu.
Andrea zauważyła ogromne podobieństwo pomiędzy dowodzeniami marszałka i barona. Richelieu nie ustawał w zabiegach; o cnocie prawił z najwyższym zapałem, ale to, co cnotą nazywał, było czemś wprost odpychającem dla młodej baronówny; podług pana Richelieu osobami prawdziwie cnotliwemi były: panna de La Valliere, pani de Châteaurou i panna de Fosseuse.
Wykład trwał parę godzin. O siódmej marszałek pożegnał Taverney’ów, bo, jak mówił, dziś jeszcze musiał udać się do króla.
W tej chwili do pokoju weszła Nicolina.
— A to ty, panienko, to dobrze, odprowadzisz mnie i zaniesiesz hrabinie Egmont bukiet od pani de Noailles.
Subretka skłoniła się, jak kłaniały się wieśniaczki z opery komicznej Rousseau.
Marszałek wyszedł. Nicolina pobiegła za nim.
Zobaczymy, dokąd się udają.
Książę, schodząc, oparł się na ramieniu subretki i powiedział:
— Słuchaj-no mała, ty masz podobno kochanka?
— Ja? — zapytała zaczerwieniona dziewczyna.
— Hm... toż ty przecie nazywasz się Nicolina Legay?
— Ja, panie marszałku
— Zatem Nicolina Legay ma kochanka.
— Ej! co znowu!
— Faktem jest, panienko, że przedtem przyjmowałaś go na ulicy Coq-Héron, a teraz tutaj się spotykacie.
— Przysięgam panu.
— No, no, daj-no pokój; jeżeli chcesz, to ci powiem nazwisko tego pana.
Nicolina przypuszczała, że książę żartuje.
— Owszem, proszę, panie marszałku — Nazywa się de Beausire.
Nicolina złożyła skromnie ręce na piersiach.
— Ho! ho! i naznaczasz mu schadzki w Trianon!
To, do diabła, ładna historja, moja panienko! za romanse w zamku królewskim czeka cię wygnanie ze służby, moje dziecko, a pan de Sartines wysyła za to do Salpêtrière.
Pokojówka żywo się zaniepokoiła.
— Jeśli pan de Beausire pochwalił się, iż jestem jego kochanką, skłamał, jestem zupełnie niewinną.
— Przyznaj jednak: wyznaczyłaś mu tutaj schadzkę, czy nie? Schadzka przecie jeszcze niczego nie dowodzi.
— Odpowiadaj wprost na pytanie: tak czy nie
— Panie marszałku...
— Zatem tak. Nie myśl, iż się gniewam, ostrzegam cię tylko.
— Więc mnie widziano?
— Naturalnie, że cię widziano i że doniesiono mi o tem.
— To niemożebne, Mości książę, żywy duch mnie nie widział...
— To kompromituje twoją panią, kochana panno Nicolino, a ja, wiedz o tem raz na zawsze, jestem większym przyjacielem Taverney’ów, niż Legay’ów i zdaje mi się, iż będę zmuszony uwiadomić barona...
— Mości książę, nie gub mnie! wypędzą mnie w takim razie natychmiast...
— Bardzo być może, moje dziecko, gdyż wie już o tem i pani de Noailles także.
— Wielki Boże!
— A z panią de Noailles to nie żarty!...
Nicolina załamała ręce z przerażeniem.
— Nieszczęście doprawdy — rzekł Richelieu — i co ty poczniesz teraz?
— Alboż ja wiem; liczę, że książę mi coś dopomoże — odparła z filuterną miną.
— Coprawda, może mógłbym!...
— Zatem...
— Nie chcę.
— Miejże pan litość nade mną.
— Że jesteś śliczna, wiem o tem, że piękne twoje oczy, obiecują bardzo wiele, Tb prawda, ale cóż, ja już za stary aby tę mowę rozumieć. Przed dwudziestu, ech! przed dziesięciu jeszcze laty, ukryłbym cię w moim pałacu i basta — ale dzisiaj wyśmianoby się ze mnie.
— Wszak byłam już raz u pana.
— I wymawiasz mi to, żmijko? O! gdyby nie pan de Rafté, nie byłabyś nigdy w Trianon; on z blondynki przeistoczył cię w cudną brunetkę. Teraz, gdy już się tu dostałaś, dajesz schadzki kochankom i to obok stajen królewskich!
— Więc i o tem panu doniesiono? Nieszczęście! zawołała dziewczyna, widząc, iż trzeba zmienić taktykę.
— Wiem o wszystkiem, moje złotko, pani de Noailles także. Zresztą i dzisiaj miałaś schadzkę...
— Przyznaję, ale słowo honoru, ostatnią.
— Nic dziwnego, uprzedziłem cię o niebezpieczeństwie; ale Beausire nie wie o niczem, przyjdzie, zostanie złapany, nie pozwoli się, naturalnie, wziąć za złodzieja i wyzna z dumą, że jest twoim kochankiem.
— Uprzedzę go.
— Zapóźno, biedaczko, to raz, a powtóre przez kogo? Znowu się zdradzisz.
— Niestety! — szepnęła Nicolina z udaną rozpaczą.
— Są więc i wyrzuty sumienia! — zawołał Richelieu.
Subretka zakryła twarz rękami, z pod oka jednak przypatrywała się księciu.
— Zachwycająca jesteś, moja mała, czemuż nie jestem młodszym o lat piętnaście, Ale pomimo wszystko, wyratuję cię, Nicolino.
— Będę panu wdzięczną do śmierci!
— Nie żądam nic wzamian, poświęcę się bezinteresownie.
— Dziękuję z głębi serca.
— Nie dziękuj, dopóki mnie nie wysłuchasz.
— Przystaję z góry na warunki, byłem tylko została tutaj.
— Ho, ho, tak ci zależy na tem, aby pozostać w Trianon?
— Bardzo, bardzo, Mości książę.
— Trudno; musisz się tego wyrzec.
— Jeżeli nikt mnie nie zdradzi? panie marszałku?
— Nawet wtedy..
— Czemu?
— Bo pani de Noailles wie o wszystkiem, a w tym razie nawet król uratować cię nie zdoła.
— Gdybym mogła poprosić króla?
— Paradnaś, daję słowo! ho... ho... Nawet to nie pomoże, bo ja ci każę wyjechać.
— Pan?
— I to natychmiast.
— Nic nie rozumiem. I to ma być pańska protekcja?
— Przyjmujesz ją, czy nie?
— Błagam o nią.
— Dobrze zatem. Zamiast dać cię stąd wypędzić, uczynię cię wolną i bogatą.
— Wolną i bogatą?
— Tak.
— Co mam uczynić, aby zasłużyć na to?
— Bagatelkę.
— Naprzykład?
— Głupstwo, lecz nic nie dostaje się na świecie za darmo.
— Słucham więc, co mam uczynić?
Nicolina odgadła, że marszałek jej potrzebuje i cała jej obawa znikła.
— Beausire przyjdzie tu o wpół do ósmej.
— Tak to jego zwykła godzina.
— Teraz jest dziesięć minut po siódmej.
— Być może, ale cóż z tego?
— Gdy zechcę, uwiężą go natychmiast.
— Wierzę, że pan tego nie uczynisz.
— Pójdziesz i powiesz mu...
— Co?
— Czekajże. Najprzód muszę wiedzieć, czy go kochasz?
— No, jeżeli mu wyznaczam schadzkę.
— To nie racja, może chcesz wyjść zamąż za niego; kobiety mają czasami dziwne kaprysy!
Nicolina parsknęła śmiechem.
— Ja wyjść zamąż? cha!... cha!.. cha!..
Richelieu stanął zdumiony; nawet w swojem otoczeniu mało znał kobiet, tak do gruntu zepsutych.
— Omyliłem się zatem, ale jednak musisz go kochać; tem lepiej.
— Dajmy na to, że kocham pana Beausire.
— Do djabła! Wytrawna kokietka z ciebie, Nicolinko.
— Dobrze, ale niechże się dowiem nareszcie, o co chodzi.
— Owszem, jeżeliś taka ciekawa... Uciekniesz z panem Beausire!
— Jeżeli pan sobie tego życzysz?...
— Nie żądam niczego, moja mała.
Subretka poznała, że nagli zanadto trochę.
— Czekam na rozkazy, panie marszałku.
— Udasz się do twego kochanka i powiesz mu: „Jesteśmy zdradzeni, nie martw się jednak, mam protektora, który uratuje mnie z Salpêtrière, a ciebie z Saint-Lazare.“
Nicolina patrzyła zdumiona na księcia.
Richelieu zrozumiał, co miało znaczyć to spojrzenie.
— Będę pamiętał o kosztach podróży — powiedział w końcu.
Nicolina milczała.
— Wiem, o czem myślisz, stokrotko.
— Być może, jesteś pan tak domyślnym...
— Myślisz nad tem, zapewne, iż w razie, gdyby panna Andrea potrzebowała cię w nocy i nie znalazła obok siebie, zrobiłby się alarm i zatrzymanoby cię w Trianon.
— Nie o tem myślę; przyznam się panu, iż pomimo wszystko, wolę tu jednakże pozostać.
— A jeżeli schwytają pana Beausire.
— Cóż mnie to obchodzi!
— A gdyby cię wydał?
— To niechaj sobie wyda.
— Ej! — mruknął Richelieu zniecierpliwiony — pamiętaj, że wtedy będziesz stanowczo zgubioną.
— Nie. Panna Andrea lubi mnie bardzo i ręczę, że wstawi się za mną do króla, i nic mi się nie stanie. Niech sobie Beausire robi, co mu się podoba.
Marszałek zagryzł usta.
— A ja ci mówię, Nicolino, żeś głupia; panna Andrea nie jest w tak dobrej komitywie z królem, ja zaś, w razie twego uporu, wydam cię natychmiast.
— O! o! nie jestem bynajmniej idjotką, usłucham dobrej rady, lecz mam własne zdanie!
— Pójdziesz więc do pana Beausire i opowiesz mu wszystko.
— Nie mogę uciekać!... Sam pan wspomniałeś przed chwilą, że panienka może się obudzić i zawołać na mnie.
Richelieu rozgniewał się na serjo, chłopka była mądrzejszą, niż sądził; udał jednak obojętność.
— Już i temu zaradziłem.
— Jakże można poradzić na to żeby panienka mnie nie wołała?
— Nie pozwolimy się jej obudzić.
— To niemożebne mój książę, panienka kilkakrotnie budzi się w nocy.
— Ma widocznie tę samą chorobę, co ja — zauważył spokojnie Richelieu.
— Co pan? — zawołała Nicolina i roześmiała się.
— No tak, i ja budzę się dosyć często, chociaż teraz, coprawda, zapobiegam jakoś temu.
— W jaki sposób?
— Co pije twoja pani, przed udaniem się na spoczynek?
— Co pije?
— No tak. Teraz jest moda — każdy uprzedza w ten sposób pragnienie, jedni piją limonjadę, drudzy orszadę, trzeci... no, czy ja wiem zresztą co...
— Panienka przed położeniem się do łóżka wypija szklankę czystej wody źródlanej, a gdy jest bardzo zdenerwowana, dodaje do niej kilka kropel kwiatu pomarańczowego i nieco cukru.
— Doskonale; moje lekarstwo z pewnością poskutkuje.
— Nie rozumiem?
— Ja do wody dolewam sobie kilka kropel pewnego płynu i śpię całą noc, jak zabity.
Nicolina rozmyślała, co za interes może mieć w tem wszystkiem marszałek.
— Nie odpowiadasz?
— Panienka nie ma tych jakichś kropli.
— Użyczę ci ich.
— Aha! — pomyślała Nicolina, starając się zbadać, co ma znaczyć to wszystko.
— Wlejesz do szklanki dwie krople, tylko dwie, pamiętaj; panna Andrea uśnie natychmiast, a ty będziesz wolna.
— Jeżeli to tylko mam zrobić to i owszem.
— Wlejesz więc jej te krople?
— Naturalnie.
— Słowo?
— Słowo... wszak i mnie na tem bardzo zależy, aby baronówna spała: zresztą drzwi zamknę na klucz.
— Nie, nie, — zawołał żywo książę — przeciwnie, drzwi zostawisz całkiem otwarte.
— Aha! — wykrzyknęła Nicolina, domyślając się czegoś.
— Czy to już wszystko? — zapytała.
— W zupełności; idź więc do kochanka i każ mu pakować manatki.
— Na nieszczęście, nie mogę mu kazać zabrać pieniędzy.
— Nie turbuj się. Ile ci potrzeba, Nicolino?
— Na co?
— No... aby wlać te dwie krople.
— To zrobię we własnym interesie, więc za to nic mi się nie należy. Ale jeżeli mam zostawić drzwi, prowadzące do pokoju panienki, otwarte przez noc całą, za to drogo zapłacisz, mój panie.
— Ile żądasz?
— Dwadzieścia tysięcy franków.
Richelieu zadrżał.
— Zajdziesz wysoko, moja piękna — odrzekł z westchnieniem.
— Przypuszczam, ale naturalnie z pomocą owych dwudziestu tysięcy.
Idź więc do Beausire’a, a gdy wrócisz, otrzymasz żądaną sumę.
— Beausire mi nie uwierzy, muszą mu dać dowody na to, co powiem.
Richelieu wyjął z kieszeni kilka biletów bankowych.
— Masz tymczasem tyle...
— Obliczysz się, książę, ze mną zaraz, skoro wrócę od Beausire’a?...
— Ej... to wolę oddać ci teraz wszystko.
Wyliczył uszczęśliwionej subretce w papierach i w złocie dwadzieścia tysięcy franków.
— To twoje, zabieraj sobie.
— Dziękuję. A teraz gdzie to, co najważniejsze?
— Płyn?
— Tak.
— Noszę go zawsze przy sobie, masz...
Nicolina uśmiechnęła się ironicznie.
— Ale... ale... Trianon zamykają co wieczór, a ja nie mam klucza.
— Ale ja go mam zato, moja mała.
— Prześlicznie wszystko się składa, jak widzę; myślałby kto... no, nie mam czasu, żegnam cię, panie marszałku.
— Jakto, żegnam?
— Nie zobaczymy się już, szanowny panie, ucieknę zaraz, gdy panienka zaśnie.
— Masz słuszność, mała, żegnam cię zatem...
Nicolina ukłoniła się szybko i znikła w parku.
— Wygrałem i tym razem — szepnął Richlieu, ale ta szelma zirytowała mnie swą przebiegłością.

CXVII
UCIECZKA

Nicolina wypełniła sumiennie daną obietnicę. Udała się na umówione miejsce, dziesięć minut po wpół do ósmej.
Beausire czekał od dziesięciu minut.
Baron de Taverney, może przed kwandransem, rozstał się ze swą córką, która, pozostawszy sama, zapuściła w pokoju rolety.
Gilbert podpatrywał był ją ze swego poddasza i pochłaniał oczyma, gdy zaś zasłona opadła, opuścił swe stanowisko. Nie miał ochoty schodzić na dół, pozostał więc na miejscu i spojrzał na podwórze.
Z najwyższem zdumieniem spostrzegł pana Beausire, rozmawiającego z Nicoliną; trwało to niedługo, subretka zamieniła zaledwie kilka słów z kochankiem i uciekła szybko w aleję, prowadzącą do małego Trianon.
— Pan oficer i pokojówka Andrei — pomyślał Gilbert — mieli sobie coś do powiedzenia, co zapewne nie znosi światła dziennego i świadków. Dobrze, dobrze.
Gilberta nie obchodziło wcale, czy Nicolina romansuje, czy nie, ale przeczuwał burzę i chciał być silniejszym od przeciwniczki.
Podpatrzona schadzka mogła mu być przydatną w przyszłości. Wiedział jakie następstwa pociągnąć może spotykanie się pod bokiem królewskim i chciał podsłuchać rozmowę kochanków.
Zeszedł szybko na dół do ogrodu, gdzie najmniejsza skrytka nie była mu obcą, schował się w krzaki bzu i czekał, przekonany, że ujrzy Nicolinę. Nie mylił się, gdyż o pięć kroków od niego klęczała subretka, a Beausire obok niej.
Nicolina liczyła na kamieniu pieniądze, otrzymane przed chwilą od księcia.
Beausire, zachwycony, tracił głowę.
— Mówiłeś mi pan nieraz, iż mnie kochasz i że chcesz mię stąd wydobyć.
— Ożenię się z tobą, najdroższa, — zawołał z uniesieniem oficer.
O tem, to jeszcze potem; w tej chwili, najważniejszą rzeczą jest kwestja, czy możemy uciec stąd we dwie godziny.
— Nawet w dziesięć minut, moja najdroższa.
— Muszę tu jeszcze całe dwie godziny pozostać.
— Gotów będę na każde skinienie, twoje ślicznotko.
— Doskonale, masz tu tymczasem te pięćdziesiąt luidorów i za półtorej godziny przyjedź po mnie karetą.
Beausire schował pieniądze do kieszeni.
— Ale... — rzekł.
Nicolina przerwała mu opryskliwie.
— Jeżeli się cofasz, to oddawaj te pięćdziesiąt luidorów i bywaj zdrów.
— Nie cofam się, boję się tylko o przyszłość.
— Czyją?...
— Twoją....
— Moją?
— Tak jest, pięćdziesiąt luidorów, to niewielki majątek, Nicolino, a co będzie potem?... Gotowaś żałować Trianon..
— Jakiś pan delikatny, panie Beausire, doprawdy, że mnie zdumiewasz, ale uspokój się; ja mam jeszcze pieniądze — powiedziała i potrząsnęła sakiewką.
Oczy oficera zabłysły.
— W ogień bym skoczył za tobą...
— Takiego poświęcenia nie żądam... ale za półtorej godziny?...
— Napewno, Nicolino, daj całusa.
— Cicho, szalony!... jeszcze nas kto spostrzeże.
— Nie jestem szalony, lecz zakochany.
— Hm....
— Nie wierzysz mi, stokrotko?
— Wierzę, wierzę, lecz pamiętaj, aby konie były dobre.
— Nie troszcz się oto.
Pożegnali się i rozeszli; Beausire jednak wrócił za chwilę.
— Pst!... pst?...
— Cóż jeszcze? — spytała Nicolina.
— Jak się wydostaniesz z Trianon, przez bramę?..
— A to głupiec! — pomyślała subretka.
— Mam klucz — odrzekła głośno.
Beausire zachwycony, przesłał kochance całus ręką i poleciał.
Nicolina udała się do swej pani.
Gilbert odetchnął swobodnie i postawił sobie cztery pytania:
— Dlaczego Nicolina ucieka z człowiekiem, którego wcale nie kocha?...
— Skąd ma taką znaczną sumę pieniędzy?
— Poco, a właściwie od kogo klucz zdobyła?
— Dlaczego, mogąc uciec natychmiast, wróciła jednak do Andrei?...
Skąd ma pieniądze, to mniejsza, tego Gilbert mógł się łatwo domyślić, na inne zato pytania nie mógł znaleźć odpowiedzi.
Był tak ciekawy, że postanowił choćby całą noc nie spać, aby być świadkiem ucieczki.
Andrea odprowadziła ojca do połowy parku; wracając spotkała się z Nicoliną w alei i razem wracały do pawilonu.
Noc zapadła wcześniej niż zwykle, a powietrze było tak ciężkie, iż trudno było oddychać; wszystko zapowiadało burzę.
Lekki wietrzyk kołysał kielichami kwiatów.
Andrea, smutna, z niechęcią wracała do pokoju, szła wolno i oglądała się co chwila.
Nicolinę niecierpliwiło to okropnie, bała się, iż Andrei przyjdzie ochota pozostać z godzinkę jeszcze przed domem, a wtedy... wszystko stracone.
Baronówna nie miała wszakże podobnego zamiaru, weszła na górę, siadła na fotelu i kazała otworzyć okno od podwórza.
Subretka spełniła rozkaz.
— Czy panienka nie chora? — rzekła przymilając się — panienka ma oczy czerwone i napuchnięte, trzebaby się wcześniej położyć do łóżka.
— Tak sądzisz, Nicolino? — spytała Andrea, nie rozumiejąc prawie, co do niej mówiła dziewczyna.
Była dziwnie znużona tego wieczora; poprawiła się na fotelu i wyciągnęła nogi przed siebie.
Nicolina zbliżyła się i zaczęła ją rozbierać, rozpoczynając czynność tę od głowy, to jest od odpinania, ze zręcznością zdumiewającą, wstążek i kwiatów.
Andrea milczała ciągle.
Subretka wyciągała pomaleńku szpilki, rozczesywała włosy, zdejmowała stanik i spódniczkę, a sprawiała się cichutko i chodziła na palcach.
Zajdź też jutro rano do Wersalu po książki, które zapewne pan Filip przysłał dla mnie, a poślij także po stroiciela, bo fortepian rozstroił się zupełnie.
Nicolina przyrzekła załatwić to wszystko jeszcze przed obudzeniem się panienki.
— Jutro napiszę list do Filipa — szepnęła do siebie Andrea.
— Ja go już jednak na pocztę nie odniosę — mruknęła pokojówka.
Andrea przeczuwała coś niedobrego, więc była smutną nad wyraz.
Subretka patrzyła z pewnym żalem na swoją panią; kilka lat była jednakże przy niej, wszystkie jej wspomnienia łączyły się z domem Taverney’ów. W tej chwili na zegarze wybiła godzina dziewiąta. Beausire już się stawił bezwątpienia, za pół godziny trzeba być gotową.
Z pośpiechem zarzuciła peniuar na ramiona swej pani, wyjęła zręcznie z kieszeni flakonik księcia, nalała szklankę wody, ocukrzyła ją i bez wahania wpuściła dwie krople płynu; woda zmąciła się raptownie, po chwili jednak stała się znów bezbarwną.
— Lampka nocna zapalona, woda przygotowana, suknia już wisi w szafie, proszę panienki, czy mogę się zatem oddalić?
— Dobrze. Dobranoc ci, moje dziecko.
Nicolina ukłoniła się, jak zwykle, i wyszła; za drzwiami westchnęła i przystanęła, mimowoli smutno jej się jakoś zrobiło!
Trwało to zaledwie sekundę; zapewne późno już, pomyślała, i jak dzika sarna rzuciła się w ogród.
Gilbert stał na stanowisku, wiedział, że dziewczyna wrócić ma za dwie godziny. Usłyszał, że zegar pałacowy wybił wpół do dziesiątej.
— Spóźnia się, co to być może? — pomyślał.
Wtem szelest jakiś zwrócił jego uwagę. Nicolina pędziła z całych sił do kraty, poza którą stał Beausire. Nie zamienili z sobą ani słowa; oficer tylko otworzył bramę, subretka wymknęła się cicho. Żelazo skrzypnęło, drzwi zamknęły się pocichu. Nicolina odrzuciła klucz w trawę, o dwa kroki od Gilberta, który podniósł go natychmiast.
Kochankowie oddalili się szybko, nastała cisza.
Gilbert odetchnął z głębi piersi. Był więc nareszcie wolny od tego wroga w spódnicy.
Andrea została sama. Kto wie — pomyślał może Nicolina pozostawiła klucz we drzwiach mieszkania swej pani? Może się dostanę do niej?
Cicho i ostrożnie podążył do pawilonu, gnany trwogą, ciekawością, niepewnością i chęcią zemsty.

KONIEC TOMU DZIEWIĄTEGO.



ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom X
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Kraków, Lwów, Poznań, Wilno, Gdańsk — Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“ Sp. Akc.
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer.



Drukarnia Leona Nowaka, Warszawa, Warecka 12



CXX
WZROK PODWÓJNY

Andrea po odejściu Nicoliny ocknęła się ze swej głębokiej zadumy, a gdy kochankowie uciekali z Trianon, właśnie uklękła i modliła się gorąco za Filipa, jedyną istotę, którą kochała prawdziwie. Modliła się z gorącą wiarą, nie ustami ale sercem, błagała Boga o pomyślność brata, jak rozbitek, który, straciwszy nadzieję ocalenia, modli się za żonę i dzieci, pozostawione gdzieś daleko.
Dziwna rzecz, od chwili odjazdu Filipa, młoda dziewczyna czuła jakieś zawieszone nad sobą nieszczęście, serce pękało jej z bólu, lubo zupełnie nie wiedziała dlaczego. Nie mogła zdać sobie sprawy z tego co odczuwała, lecz gdy zostawała sama, była wprost nieprzytomną.
Przezwyciężyła się i podniosła z klęcznika. Wyjęła z bibljoteczki jakąś książkę, zapaliła świecę, stojącą na nocnym stoliczku i położyła się do łóżka. Spać jej się nie chciało, książka jej nie zajmowała również, odłożyła ją więc na bok i usiadła na pościeli. Jakaś mgła zasłoniła jej oczy, jakieś drżenie przebiegło ciało; siłą woli wyciągnęła rękę po szklankę wody, przygotowaną przez Nicolinę, podniosła ją do ust, lecz nie wypiła ani kropelki, tak jej ręka strasznie dygotała. Dreszcz febryczny wstrząsnął nią powtórnie, postawiła szklankę na miejscu, straciła przytomność i padła na poduszki jak martwa, lub piorunem rażona. Trwało to zaledwie sekundę. Z trupa przemieniła się w ożywiony marmurowy posąg; otworzyła oczy z przerażającą bezmyślnością i powstała z łóżka. Po chwili przeszła pokój, otworzyła drzwi oszklone, przebiegła korytarz i schody i, bez wahania, stanęła na tarasie. W chwili, gdy zaczęła schodzić ze schodów, Gilbert, wchodzący z ogrodu, wstępował na pierwszy stopień. Ujrzawszy bladą, milczącą kobietę, schodzącą w nocy, w bieliźnie tylko, do ogrodu, przeraził się okropnie. Zdawało mu się, że ducha zobaczył, bo Andrea rzeczywiście bardziej była podobną do ducha, niżeli do ludzkiej istoty. Gilbert przypomniał sobie, że raz widział ją już w równie dziwny sen pogrążoną; było to w zamku Taverney. Zeszedł z drogi, baronówna przeszła obok niego nic nie widząc. Odważny młody chłopak drżał ze strachu wobec tego widma. Nie wiedział, co może znaczyć ta nocna wycieczka, ale wytężył wzrok, aby nie stracić z oczu idącej. W głowie mu się mąciło, krew tętniła w skroniach, skrył się pośród gałęzi i śledził pannę de Taverney, jak czynił to zwykle, od czasu, gdy ogarnęła go ta nieszczęśliwa miłość.
— Andrea nie jest jednakże ani szalona ani w malignie, idzie więc widocznie na schadzkę! — pomyślał Gilbert.
Naraz, przy bladem świetle błyskawicy, która przeleciała po niebie, spostrzegł stojącego człowieka z bladą twarzą i ubraniem w nieładzie.
Andrea podążyła wprost ku temu człowiekowi.
Gilbert zaparł dech w piersiach, załamał ręce i, ażeby lepiej widzieć, przykląkł na trawie. Druga błyskawica przecięła w tej chwili obłoki.
Gilbert poznał w nieznajomym doktora Balsamo. Dziwnym jakimś sposobem dostał się on w nocy do Trianon i przyciągał do siebie baronównę, jak wąż ptaszka.
Zbliżywszy się na dwa kroki, młoda dziewczyna zatrzymała się nagle.
Balsamo wziął ją za rękę, a ona drgnęła całem ciałem.
— Czy widzisz? — zapytał.
— Tak — odrzekła — ale ty, ściągając mnie tutaj w ten sposób, wyrządzasz mi straszną krzywdę, zabijasz mnie.
— Przebacz, przebacz — zawołał Balsamo — com ja winien, kiedy straciłem zupełnie głowę i nie jestem już panem siebie. Warjuję, umieram.
— Rzeczywiście cierpisz strasznie — odezwała się młoda kobieta.
— O! cierpię męki nadludzkie i ty jedna możesz mnie pocieszyć, ty jedna, Andreo, możesz mnie uratować, ty jedna tylko...
— Pytaj więc.
— Widzisz więc myślą?
— Doskonale.
— Możesz iść za mną wszędzie?
— Mogę.
— Chodź zatem.
— Dobrze!... — zawołała Andrea — jesteśmy w Paryżu, przechodzimy bulwary... jesteśmy na małej uliczce, oświeconej jedną latarnią.
— Tak... tak... wejdźże z łaski swej do mego mieszkania.
— Owszem, jesteśmy już w przedpokoju i oto schody, po prawej stronie jakaś ściana, a! znowu schody.
— Idź po nich! prędzej! prędzej!
— Jestem w pokoju; widzę skóry lwie i zbroje. Co to? otwiera się blacha od kominka.
— Przechodźmy; gdzie teraz jesteś?
— W jakimś bardzo oryginalnym pokoju, w pokoju, którego okna są zakratowane... O! jakiż tu nieład straszliwy.
— Pusty pokój? nieprawdaż?
— Pusty.
— Czy mogłabyś dojrzeć osobę, która go zamieszkiwała?
— Gdybym miała jakąś rzecz, do niej należącą.
— Oto masz jej włosy.
Andrea przycisnęła włosy do piersi.
— O! widziałam już raz przedtem tę kobietę, gdy pędziła w stronę Paryża.
— Czy możesz mi powiedzieć, w jaki sposób uciekła i co robi od dwóch godzin?
— Czekaj, czekaj; leży na sofie z odkrytą piersią, w której ma ranę głęboką.
— Proszę cię, Andreo, nie opuszczaj jej.
— Śpi... budzi się... szuka czegoś wokoło siebie, wyciąga chustkę, wskakuje na krzesło; przeciąga chustkę przez kratę okna... O! mój Boże!
— Chce się więc powiesić?
— Tak, zdecydowana jest zupełnie na śmierć. Przestraszyła się, wyciąga chustkę... schodzi z krzesełka... och! biedna kobieta!...
Jak ona płacze! jak ona cierpi, jak załamuje ręce! szuka miejsca, o które mogłaby roztrzaskać głowę.
— Boże Wszechmogący! Wielki Boże! — szeptał Balsamo.
— Zbliża się do kominka. Kominek zdobią dwa lwy marmurowe, biedna, chce zabić się o ten marmur.
— Dalej?... co dalej?... patrz! patrz, Andreo!
— Zatrzymała się...
Balsamo odetchnął.
— Patrzy...
— Na co? — spytał Balsamo.
— Spostrzegła krew na oku lwa.
— Boże! Boże! — szepnął Balsamo.
— Tak, to krew, skąd ona jednak się tu wzięła? wszak kobieta nie zraniła się jeszcze: O! to pańska krew!
— Moja krew! moja! — wyjąkał Balsamo z rozpaczą.
— Twoja!... skaleczyłeś się w palec nożem, nie, nie nożem... to był sztylet, potem oparłeś rękę na oku lwa. Widzę to.
— Prawda, prawda, ale jak ona uciekła?
— Poczekaj Przypatruje się tej krwi, namyśla się, opiera rękę na skrwawionem miejscu. A!... oko lwa się usuwa i blacha się otwiera.
— Co za lekkomyślny, co za straszny głupiec ze mnie. Sam się zdradziłem. Więc ona tą drogą uciekła?
— Przebacz jej, to taka nieszczęśliwa istota!
— Gdzie jest?... dokąd dąży?... Idź za nią, żądam tego.
— Czekaj; zatrzymała się w zbrojowni, szuflada jakaś stoi tu otworem; na stole widzę szkatułkę, której schować zapomniałeś. Poznaje tę szkatułkę, bierze ją...
— Co zawiera ta szkatułka, Andreo?...
— Papiery twoje.
— Jak wygląda?...
— Cała pokryta niebieskim aksamitem, ozdobiona srebrnymi liśćmi, okuta w srebro.
— Więc ona skradła tę szkatułkę?... — krzyknął Balsamo, tupnąwszy nogą.
— Tak, ona. Teraz schodzi ze schodów, idzie do przedpokoju, otwiera drzwi, pociąga za sznur, i drzwi, prowadzące na ulicę, otwierają się przed nią. Wyszła.
— Czy to późno już było?...
— Noc.
— Wyszła więc na chwilę przed mym powrotem, tem lepiej, może ją dogonię... idź za nią Andreo!...
— Wyszła już, pędzi przez ulicę, jak szalona, jest na bulwarze... pędzi... pędzi bez odpoczynku.
— Gdzie jest?...
— Obok Bastylji.
— Czy wciąż ją widzisz?
— Prawie że obłąkana, ludzie oglądają się za nią. O, pyta, gdzie się znajduje.
— Co mówi?... Słuchaj, słuchaj, na litość boską, nie strać ani słówka, Andreo. Kogo zapytała?...
— Człowieka w czarnem ubraniu.
— O co?...
— O adres naczelnika policji.
— I co, Andreo? czy otrzymała ten adres?...
— Otrzymała.
— Co dalej?...
— Wraca i wychodzi na wielki plac.
— Na plac Królewski. Czytaj w jej myślach.
— Biegnij prędko!... natychmiast!... ta kobieta chce cię zadenuncjować. Jeśli dostanie się do pana de Sartines, będziesz zgubiony!...
Balsamo krzyknął przeraźliwie, w jednej chwili przebiegł aleję parku, bramę Trianon ktoś mu otworzył, wskoczył na konia, a Dżerid pomknął, jak wicher.
Tętent konia oddalał się coraz bardziej i w parę sekund zapanowała głucha cisza.
Andrea stała chwilę nieruchoma i niema, jakby Balsamo zabrał ze sobą jej życie, potem, jak martwa osunęła się na ziemię.
Balsamo, przerażony ucieczką Lorenzy, zapomniał obudzić Andrei.

CXXII
KATALEPSJA

Dziewczyna, opuszczona, zaczęła drżeć nerwowo, jak trzęsą się zwykle epileptycy przed atakiem.
Gilbert stał obok, jakby przykuty do miejsca i pożerał wzrokiem baronównę. Nie wiedział o żadnym śnie magnetycznym i jego objawach; stał za daleko, aby mógł był posłyszeć rozmowę kobiety z czarownikiem Balsamo.
Wszak Andrea już po raz drugi przybywała na rozkaz tego człowieka, widocznie więc ma on wielką nad nią przewagę. Gilbert wyrozumował sobie, iż panna de Taverney ma kochanka, któremu wyznacza w nocy schadzki.
Rozmowa, jaką prowadzili, musiała być sprzeczką jakąś. Balsamo, odjeżdżający galopem i jakby nieprzytomny, wyglądał na zrozpaczonego kochanka.
Andrea, nieruchoma i niema, zdawała się opuszczoną kochanką. W tej chwili biedaczka zaczęła wydawać straszne, głuche krzyki, odpychała coś od siebie, zapewne to coś, co uwięziło duszę i rozum — magnetyzm.
Pomimo wysilenia, nie mogła zwalczyć wpływu magnetyzera i wpadła w konwulsje podobne do tych, jakim podlegały Pythie na trójnogu.
Potem straciła do reszty siły.
Grzmoty i szum wichru przerwały ciszą. Szła burza.
Gilbert, ze zwinnością tygrysa, podbiegł do Andrei i schwycił ją w ramiona. Nie namyślając się ani chwili, niósł ją do jej pokoju; zastał drzwi stojące otworem, złożył martwą na kanapie; świeca stała jeszcze na stoliczku, obok szklanki z wodą.
Chłopak zadrżał febrycznie, dotknąwszy ciała ukochanej, lecz pierwsza myśl jego była prawa i czysta; chciał za jaką bądź cenę powrócić do życia tę piękną statuę i szukał oczyma karafki, ażeby ją ocucić.
W tej chwili, gdy wyciągnął rękę po wodę, dał się słyszeć. jakiś szelest. Zdawało mu się, iż ktoś idzie po schodach. Nie mogła to być Nicolina, boć uciekła z oficerem, nie mógł być tembardziej Balsamo, który popędził, jak szalony, do Paryża. Musi to być zatem ktoś obcy.
— Gdyby mię tu ten ktoś zobaczył, wypędzonoby mnie natychmiast — pomyślał chłopak.
A kroki, tłumione burzą, szalejącą na dworze, zbliżały się ciągle.
Gilbert miał tyle przytomności, że zgasił świecę i wybiegł do sąsiedniego pokoju, zajmowanego dotąd przez Nicolinę.
Pokój ten sąsiadował z pokojem Andrei, a miał drzwi oszklone; w przedpokoju paliła się lampka.
Miał ją zamiar także zgasić, ale już nie starczyło mu czasu, kroki dały się słyszeć tuż, mężczyzna jakiś wszedł na korytarz i drzwi na klucz zamknął za sobą. Gilbert ukrył się pospiesznie w pokoiku Nicoliny, przyłożył oczy do szyby i patrzył.
Burza szalała, deszcz kroplisty bił w szyby okna Andrei, wicher targał okiennicami korytarza, których zamknąć zapomniano.
Gilbert na nic nie zwracał uwagi, cała dusza jego skupiła się w oczach, a oczy wpatrywały się w człowieka, który się zbliżał.
Człowiek ten, bez wahania, wszedł do pokoju Andrei.
Gilbert patrzył z przerażeniem na nieznajomego; ten podszedł do łóżka, a dotknąwszy rękami pościeli, zobaczył, że jest próżne, cofnął się zdumiony i zawołał półgłosem:
— Nicolino!... Nicolino!...
— Jakto, Nicolino?... — pomyślał Gilbert — wszak o Andreę chodzi, nie o Nicolinę?...
Żaden głos nie odpowiedział na to wołanie; mężczyzna wziął świecę ze stolika i wrócił do przedpokoju, gdzie zapalił ją od małej lampki. Gilbert zatrząsł się cały; w nieznajomym poznał króla.
Wtedy zrozumiał wszystko: zrozumiał ucieczkę Nicoliny i jej pieniądze, zrozumiał drzwi otwarte, barona de Taverney i Richelieu’go, zrozumiał całą tę ohydną intrygę, jaką oplątano biedną Andreę.
Na myśl, iż król jest w tym pokoju, krew uderzyła mu do głowy. Chciał krzyknąć, ale zamknął mu usta strach, a raczej przesąd; człowiek ten by i jednak królem Francji.
Ludwik XV powrócił ze świecą w ręku do pokoju. Zaledwie przeszedł próg, spostrzegł Andreę na sofie.
Leżała okryta białym peniuarem muślinowym, z głową zwieszoną, z rozpuszczonymi włosami.
Król uśmiechnął się, świeca rzuciła zielonawe światło na leżącą piękność.
Ludwik XV szepnął słów kilka, postawił lichtarz na stoliku, ukląkł przy Andrei i ucałował jej zwieszoną rękę, lecz uczuł, że jest zimna i sztywna.
Gilbert otarł pot z czoła. Andrea ani drgnęła.
Król pogłaskał delikatnie młodą dziewczynę i nachylił się nad nią; twarz była lodowata, jak ręka. Podniósł się szybko, spojrzał na małą bosą nóżkę, godną legendowego kopciuszka. Ujął to cacko w obie ręce, aby rozgrzać i drgnął znowu: noga zimna była jak marmur.
Gilbert ścisnął rękojeść noża ogrodowego, który nosił zawsze w kieszeni.
Ale król puścił w tej chwili nogę uśpionej i stanął przed nią, zdumiony tym snem dziwnym i niewytłumaczonym, który z początku brał był za kokieterję. Postanowił się przekonać, czy piękna dziewczyna żyje, zbliżył się do niej powtórnie, rozerwał peniuar i przyłożył rękę do serca; serce nie biło, ciało wyglądało jak posąg z alabastru, miało jego białość i piękność.
Gilbert wcisnął się we drzwi z nożem otwartym w ręku.
Oczy mu pałały, zęby dzwoniły, przysiągł sobie, że zabije najpierw króla, a potem siebie, gdyby król ośmielił się dalej prowadzić swoje badania.
W tej chwili straszny grzmot wstrząsnął ziemią, zdawało się, że cały pałac zachwiał się w posadach; błysnęło, a przy fjoletowem świetle, leżąca kobieta wydała się martwą zupełnie. Ludwik XV przybliżył świecę do uśpionej i przerażony tą bladością zawołał:
— Doprawdy, ona nie żyje!
Dreszcz go przebiegł na myśl, że całował trupa.
— Tak — szeptał — te sine usta, te oczy nawpół otwarte, te włosy w nieładzie, a szczególniej ta nieruchomość... Boże wielki! ona nie żyje!...
Krzyknął, upuścił palącą się świecę na dywan i zataczając się, jak pijany, wyszedł do przedpokoju i rzucił się na schody; przeraźliwy świst wiatru stłumił jego kroki.
Wtedy Gilbert zamknął nóż, stanął o dwa kroki od Andrei i przez kilka minut przypatrywał się pięknej, uśpionej dziewczynie. Świeca paliła się jeszcze na dywanie i oświetlała klasyczne kształty Andrei.
Gilbert zachwiał się, oparł o stoliczek i patrzył.
Trwało to chwilę; powoli wrócił na korytarz, zagasił lampę, zamknął drzwi na klucz, wszedł do pokoju Andrei, zagasił nogą świecę. Szatański uśmiech twarzy mu wykrzywił.
— Andreo! Andreo! — szepnął nieprzytomnie — poprzysiągłem ci kiedyś, że gdy po raz trzeci wpadniesz w moc moją, nie ujdziesz mi, dumna dziewczyno!
Podszedł do sofy, na której leżała nieprzytomna baronówna.

CXXIII
WOLA

Balsamo na Dżeridzie pędził lotem strzały do Paryża. Nic nie widział, nie słyszał, co się działo dokoła; domy i drzewa znikały za nim jak widma.
Przejezdni z przerażeniem ustępowali mu z drogi, biorąc go za szaleńca. Przeleciał w ten sposób milę, z zaiskrzonemi oczyma, z włosami rozwianymi, wyglądał rzeczywiście na warjata.
Za Wersalem osadził konia na miejscu. Otarł chustką wilgotne czoło, a lejce wypuścił z ręki.
— Biedny, głupi szaleńcze! — wołał z rozpaczą — ten pośpiech nic ci nie pomoże! teraz trzebaby mi tej siły woli, która mi tyle razy oddała usługi, śnie przybywaj! O! gdybym cię kiedy dostał w me ręce...
Zgrzytnął zębami.
— Głupcze! warjacie jakiś — szepnął — twoja wola nic już nie znaczy, Lorenza już przybyła, mówi: o niegodziwa nędzna kobieto! niema tortur tak strasznych, na jakie zasługujesz.
Jednakże... wiedzo, nauko... ja chcę tego! Spróbujmy! Lorenzo! Lorenzo! ja ci spać każę, Lorenzo! gdziekolwiek jesteś w tej chwili! Śpij i milcz!...
Nie, nic to już nie pomoże — mruknął niechcenie — nie wierzę już w nic. A jednak wiedza i wola są wszystkiem... Przebij mury, wolo moje! żądam tego całą potęgą duszy... Wolo moja goń nikczemnicę, dogoń ją, uderz w nią! Lorenzo! Lorenzo! śpij i milcz!
Wyciągnął ramiona w stronę Paryża. Nie pędził już jak wprzódy; szlachetny arab stąpał wolno po bruku, — pan jego rozważał spokojnie następstwa ucieczki Lorenzy. Dojechali do Sévres. Balsamo zatrzymał konia, widocznie czekał na kogoś.
Rzeczywiście człowiek jakiś zbliżył się do niego.
— Czy to ty, Fryc? — zapytał jeździec.
— Tak, panie.
— Masz dokładne wiadomości?
— Tak.
— Pani Dubarry jest obecnie w Paryżu, czy w Luciennes?
— W Paryżu.
Balsamo odetchnął.
— W jaki sposób się tu dostałeś?
— Na Sułtanie.
— Gdzież on?
— W podwórzu tej oberży.
— Osiodłany?
— Osiodłany.
— Przyprowadź go.
Fryc wyprowadził za chwilę Sułtana, był to koń rasy niemieckiej, powolniejszy od Dżerida, ale silny i wytrwały.
Balsamo, przy świetle latarni, napisał ołówkiem kilka słów na karcie.
— Wracj do Paryża — rzekł, podając bilet Frycowi — to oddasz do własnych rąk hrabiny Dubarry. Masz na to wszystkiego pół godziny czasu; potem wracaj do domu i czekaj tam na signorę Lorenzę, która zapewne powróci niedługo. Nie zadawaj jej żadnych pytań, nie zatrzymuj ani chwili, niech wejdzie do swego pokoju. Nadewszystko pamiętaj, żeby pani Dubarry za pół godziny otrzymała ten bilet.
— Dobrze, panie — odrzekł Fryc, wsiadając na konia.
Balsamo za trzy kwadranse wjechał do Paryża trochę uspokojony.
Nie mylił się; pomimo całego pośpiechu, Dżerid nie mógł na czas zdążyć, ale myśl mogła dogonić Lorenzę.
Z ulicy Św. Klaudjusza młoda kobieta weszła na bulwar, stamtąd na plac Bastylji. Miasta nie znała, pierwszą jej myślą była ucieczka z więzienia, drugą — zemsta.
Na przedmieściu Świętego Antoniego zaczepił ją jakiś młody człowiek i szedł za nią od kilku minut, przyglądając się jej oryginalnemu kostjumowi.
Lorenza, włoszka z okolic Rzymu, żyjąca samotnie w zamknięciu, nie stosowała się do mody; ubranie jej podobniejsze było do wschodniego niż do europejskiego. Suknię miała z jedwabiu, koronek i tiuluw tem powiewnem ubraniu wydawała się jakąś istotą nadziemską. Nosiła jednak tak modne w owej epoce buciki na wysokich obcasach, w których kobiety ani stać, ani chodzić prędzej nie mogły.
Młodzieniec łatwo dogonił młodą dziewczynę. Zaintrygowała go ona mocno; niepudrowane włosy, powiewne ubranie, oryginalnie zarzucona okrywka i błyszczące oczy zajęły chciwego wrażeń kawalera. Zbliżył się z kapeluszem w ręku.
— Pani widocznie bardzo pilno, a te nieznośne buciki przeszkadzają pani; podaj mi rączkę, piękna damo, odprowadzę cię, dokąd zechcesz.
Lorenza odwróciła się szybko i, wpatrując się w nieznajomego swemi głębokiemi czarnemi oczyma, odpowiedziała z prostotą:
— Jeśli sobie pan życzy, to i owszem.
Młody człowiek podał jej ramię.
— Dokąd pójdziemy? — zapytał.
— Do naczelnika policji.
Nieznajomy zadrżał.
— Do pana Sartines?
— Nie wiem, jak się nazywa, ale chcę mówić z naczelnikiem policji.
Młodzieniec zamyślił się. Kobieta tak młoda i piękna, w dziwnym stroju, spiesząca o ósmej godzinie wieczorem przez ulice Paryża, z kasetką pod pachą, wydała mu się bardzo podejrzaną. Zatrzymał się.
— Pan de Sartines, proszę pani — zawołał — mieszka na przedmieściu Saint-Germain, a to stąd bardzo daleko.
— Którędy iść trzeba na to przedmieście?
— Tędy; możeby zawołać dorożkę? — spytał grzecznie towarzyszki.
— Prawda, dorożkę... masz pan słuszność.
Nieznajomy przywołał fiakra.
— Gdzie mam zawieźć panią? — zapytał stangret.
— Do pałacu pana de Sartines.
Nieznajomy pomógł młodej kobiecie wsiąść do dorożki i pożegnał ją grzecznie.
Stangret zaciął konie. Wtedy to właśnie Andrea, uśpiona, zawiadomiła Balsama o zdradzie Lorenzy. W dwadzieścia minut potem młoda kobieta wysiadała przed pałacem.
— Czy czekać na panią? — spytał dorożkarz.
— Tak — odparła machinalnie Lorenza, wstępując na schody.

CXXIV
PAŁAC PANA DE SARTINES

Przedpokój, w którym znalazła się Lorenza, pełen był oficerów i żołnierzy; pierwszego z brzegu poprosiła o zaprowadzenie jej do inspektora policji; ten zaś odesłał ją do szwajcara. Ten przyjrzał się ze zdumieniem oryginalnej postaci, trzymającej w ręku przepiękną kasetkę. Pomyślał, iż wizyta ta musi być pilną i ważną, to też wskazał jej wejście sekretne, przez które o każdej godzinie dnia i nocy, można się było dostać do pana de Sartines.
Na górze woźny ją zatrzymał.
— Do kogo? — zapytał.
— Czy pan jesteś panem de Sartines? — spytała Lorenza.
Woźny cofnął się, zdumiony, że jest ktoś, kto może jego czarne skromne ubranie wziąć za kostjum dygnitarza, strojnego zwykle w złoto i srebro; ale wiadomą jest rzeczą, iż pułkownik nie gniewa się nigdy, gdy go nazwą generałem, to też woźnemu pochlebiło bardzo to uznanie. Przytem zaimponował mu cudzoziemski akcent kobiety, bogato ubranej i domyślał się, iż kasetka musi zawierać coś wyjątkowo ważnego.
Pan de Sartines lubił się otaczać licznym dworem, to też co najmniej pół tuzina sekretarzy obskoczyło Lorenzę.
Rezultatem wszystkich zapytań było, iż pana de Sartines niema w domu, że kto chce go dziś jeszcze widzieć, musi czekać. Młoda kobieta zasępiła się mocno. Na szczęście, powóz jakiś wjechał w bramę, a za chwilę woźny oznajmił Lorenzy, że pan de Sartines oczekuje.
Z pośpiechem minęła włoszka dwa ogromne salony, napełnione podejrzanemi osobami i kostjumami różnych narodowości; nareszcie wprowadzono ją do gabinetu, oświetlonego ogromną ilością świec.
Człowiek lat pięćdziesięciu pięciu, w szlafroku i ogromnej pudrowanej peruce, siedział na fotelu przed jakimś sprzętem, podobnym do szafy oszklonej i stąd przypatrywał się wchodzącym interesantom.
Był to sekretarzyk z licznymi szufladkami z których każda oznaczona była literą alfabetu. Tam chował pan de Sartines papiery, których nikt za jego życia czytać nie mógł, a których nawet i po śmierci ministra policji nie potrafiłby nikt odnaleźć, tak misternie były urządzone wszystkie skrytki. Sprzęt zawierał nadto dwanaście szuflad wyskakujących zapomocą tajemniczej sprężyny. Mebel ten podarowany został księciu Dubois, ten ofiarował go panu Dombreval, inspektorowi policji; ten zaś znowu zostawił go w upominku panu de Sartines. Szafę tę znano w całym kraju.
Wielu było mniemania, iż w szafie tej właśnie ukryte są akta dotyczące zboża, w którym Jego Królewska Mość Ludwik XV brał udział przy pomocy swego tajnego agenta, pana de Sartines.
Pan inspektor dostrzegł w lustrze poważną miną i oryginalną postać Lorenzy. Stanęła ona pośrodku gabinetu.
— Kto pani? — spytał, nie odwracając się Sartines — i czego sobie pani życzy?
— Czy mówię z panem de Sartines? — zagadnęła kobieta.
— Tak — odpowiedział krótko inspektor.
— Skąd mogę mieć tę pewność?
Pan de Sartines odwrócił się szybko.
— Czy odesłanie pani do więzienia ostatecznie ją przekona?
Lorenza nie odpowiedziała. Spojrzała dumnie wokoło siebie, jakby szukając krzesła, którego inspektor nie podał jej dotychczas.
Hrabia d’Alby de Sartines był człowiekiem dobrze wychowanym, spojrzenie pięknej kobiety upokorzyło go.
— Proszę usiąść — odezwał się mniej ostro.
Lorenza usiadła na fotelu.
— Mów pani prędko. Czego pani sobie życzy?
— Panie — rzekła kobieta — udaję się pod pańską protekcję.
Pan de Sartines rzucił na nią inkwizytorskie spojrzenie.
— Ah! ah! — odparł.
— Panie — ciągnęła Lorenza — człowiek jakiś porwał mnie od rodziny, człowiek ten ożenił się ze mną i więzi mnie od lat trzech; umieram z rozpaczy.
Pan de Sartines przyglądał się szlachetnej fizjognomji Lorenzy, a głos jej śpiewny i słodki mimowoli wzruszał go do głębi.
— Z jakiego kraju pani pochodzi?
— Rzymianką jestem.
— Jakie nosisz, pani, nazwisko?
— Nazywam się Lorenza Feliciani.
— Nie znam tej rodziny; czy jesteś pani szlachcianką?
— Tak, panie.
— O co mianowicie pani prosi?
— Proszą o wymierzenie sprawiedliwości i ukaranie człowieka, który mnie męczy i więzi.
— To mnie nie obchodzi, wszak jesteś pani jego żoną.
— On tak sądzi.
— Jakto?
— Ja nie pamiętam mego ślubu, wszystko to działo się podczas mego snu.
— Do djabła! Nie pojmują.
— Co takiego?
— Mówię, iż to mnie nie obchodzi, udaj się pani do prokuratora, do sądu, ja się do spraw małżeńskich nie wtrącam — rzekł pan de Sartines i zrobił ruch ręką, oznaczający, że posłuchanie skończone.
Lorenza nie ruszyła się z miejsca.
— Cóż jeszcze? — spytał zdumiony inspektor.
— Nie skończyłam bynajmniej jeszcze, mój panie! Nie przyszłam poto, aby skarżyć się przed panem, nie przyszłam poto, aby się pana radzić, ale poto, aby się zemścić. Rzymianki nie skarżą się, ale się mszczą.
— No... no... spiesz się przynajmniej, piękna pani, bo mój czas jest bardzo drogi.
— Przedewszystkiem, czy będę mogła liczyć na poparcie pana?
— Jakie mianowicie?
— Poparcie przeciw człowiekowi, na którym chcę się zemścić.
— Musi to być zatem człowiek potężny?
— Potężniejszy od króla.
— Tłumacz się jaśniej, droga pani. Jeśli chodzi o zemstę osobistą, zemścij się pani beze mnie, lecz jeśli popełnisz jaki występek, każę panią zaaresztować.
— Nie, mój panie, nie każesz mnie aresztować; zemsta moja jest sprawą niezmiernie doniosłą dla pana, dla króla, dla Francji. Chcę, przez zemstę, wydać tajemnicę tego człowieka.
— A! więc on ma tajemnicę? — zawołał pan de Sartines, zmieszany trochę wyniosłością i pewnością siebie włoszki.
— Wielkie tajemnice.
— Jakie?
— Polityczne.
— Mianowicie?
— Ale zapewnisz mi pan swoje poparcie?
— Jakiego rodzaju: pieniężne czy osobiste?
— Chcę wstąpić do klasztoru, żądam, aby klasztor ten był dla mnie grobem, właściwie idzie mi o to, aby żadna siła ludzka nie mogła mnie stamtąd wyprowadzić.
— Nie wiele zatem wymagasz pani. Zgadzam się najchętniej.
— Daje mi pan słowo honoru?
— Daję je najuroczyściej.
— Oto jest kasetka; zawiera ona tajemnice które zagrażają królowi i państwu.
— Znasz je więc pani?
— Bardzo powierzchownie; wiem tylko, że istnieją.
— Czy ważne?
— Straszne.
— Tajemnice polityczne?
— Czy nie słyszałeś pan nigdy o istnieniu tajemniczego stowarzyszenia?
— Wolnomularzy?
— Niewidzialnych.
— Słyszałem, ale nie wierzę.
— Gdy otworzysz pan tę kasetkę; to zapewne uwierzysz.
— Ach! — zawołał żywo naczelnik — zobaczmy.
Wziął kasetkę z rąk Lorenzy, a po chwili zatrzymał się i stawiając ją na biurku, rzekł z niedowierzaniem.
— Otwórz ją pani sama.
— Nie mam klucza.
— Jakto, przychodzisz pani bez klucza? Przynosisz kasetkę, od której zależy spokój króla i Francji, i zapominasz klucza?!
— Czy tak trudno otworzyć zamek?
— Zapewne że nie, jeśli się go zna dokładnie; oto pęk kluczy, otwierających wszelkie zamki, otwórz pani — odezwał się, przypatrując się bladej, ale spokojnej kobiecie.
— Daj pan — odrzekła.
— Proszę.
Wzięła klucze, rękę miała zimną, jak lód.
— Dlaczegóż nie zabrałaś pani klucza ze sobą?
— Bo właściciel tej kasetki nie rozłączą się z nim nigdy.
— Kim jest ten człowiek, o którym utrzymujesz pani, że jest potężniejszym od króla?
— Kim on jest, nie wiem, jak długo już żyje — nie wiem, od wieków chyba, czyny jego Bóg tylko osądzi.
— Ale nazwisko jego?
— Zmieniał je już dziesięć razy.
— Pod jakim znasz go pani?
— Acharat.
— Gdzie mieszka?
— Ulica Saint...
W tej chwili Lorenza upuściła kasetkę i klucze; wszystkie fibry w niej drżały, chciała odpowiedzieć, lecz usta nie wydały głosu, wyciągnęła ręce przed siebie, wyprężyła się i padła na dywan.
— Biedna kobiecina! — szepnął pan de Sartines — co jej się stało? Śliczne dziecko, co za figurka! och! miłość gra główną rolę w tej zemście.
Zadzwonił, podniósł sam z ziemi młodą kobietę, bladą i sztywną, jakby nieżywą.
Dwóch służących weszło natychmiast.
— Zanieście uważnie tę młodą damę do sąsiedniego pokoju — rozkazał. — Przywróćcie ją do przytomności. Tylko delikatnie.
Służący wynieśli Lorenzę.

CXXV
SZKATUŁKA

Pan de Sartines, pozostawszy sam, wziął szkatułkę do ręki, oglądał ją i obracał na wszystkie strony, jak człowiek, umiejący ocenić całą doniosłość odkrycia.
Następnie wyciągnął rękę i podniósł pęk kluczy, upuszczony przez Lorenzę.
Próbował wszystkich z kolei, nie pasował żaden.
Wyciągnął znów trzy, czy cztery podobne pęki ze swej szuflady.
Był to zbiór najrozmaitszych okazów kluczy od drzwi, mebli, szkatułek, kuferków, najzwyczajniejszych i skomplikowanych, dużych i mikroskopijnych, tak że można powiedzieć, iż pan de Sartines posiada wszelkie znane dotąd gatunki kluczy.
Ale chociaż spróbował dwadzieścia, pięćdziesiąt i sto, żaden ani razu nawet nie chciał się obrócić w zamku.
Pan de Sartines wywnioskował stąd, że musiał to być tylko pozorny zamek, do którego i klucz naturalnie był pozorny.
Wyjął więc z tej samej szuflady maleńkie dłutko i młotek, a za chwilę biała jego, delikatna, ręka, wysuwająca się z szerokiego mankieta, wysadziła zameczek, wiernego stróża nietykalności szkatułki.
Natenczas, w miejsce domniemanej machiny piekielnej lub trucizn, których woń sama mogłaby pozbawić Francję jednego z najważniejszych urzędników — ukazała się plika papierów.
Pierwsze wyrazy, jakie wpadły w oczy szefowi policji, były nakreślone zmienionym charakterem:
„Mistrzu, czas zmienić nazwę Balsamo“.
Podpisu innego prócz trzech liter L. P. D. nie było.
— O! o! wykrzyknął, muskając loki peruki, pisma tego nie znam, ale zdaje mi się, że na pewno znam nazwisko Balsamo... przekonajmy się, przejrzyjmy listę na B.
I, otworzywszy jedną z dwudziestu czterech szuflad, wydobył mały rejestrzyk, na którym wypisane było, drobnem, pełnem skróceń, pismem trzysta, czy czterysta nazwisk z różnemi notatkami.
— Ho! ho! zamruczał! a to tego dużo przy owym Balsamo!.. i odczytał całą stronicę, okazując żywe oznaki niezadowolenia.
Następnie, złożywszy rejestrzyk na miejscu, przyglądał się znów temu, co się znajdowało w szkatułce. Głębszego wrażenia doznał, gdy zobaczył listę nazwisk i cyfr.
Papier, który wydał mu się bardzo ważnym, mocno był już zniszczony i przepełniony znakami i uwagami, pisanemi ołówkiem. Pan de Sartines zadzwonił, ukazał się służący.
— Poproś natychmiast pana sekretarza — rozkazał. Służący wyszedł.
W dwie minuty potem sekretarz, z piórem w ręku, kapeluszem pod jedną pachą, kilku grubszemi książkami pod drugą, w kitajkowych rękawkach, wciągniętych na rękawy surduta, ukazał się na progu gabinetu.
Pan de Sartines, ujrzawszy go w przeciwległem zwierciadle, podał mu papier przez ramię.
— Odcyfrujno to — rzekł.
Człowiek ten, używany do rozwiązywania zagadek, był szczupły, z zaciśniętemi wargami, zmarszczonemi brwiami, jakby z natężenia myśli, czaszkę miał podłużną, szpiczastą, z czołem wtył uciekającem, policzkami mocno wystającymi i głęboko osadzonemi przygasłemi oczami, które się rzadko tylko ożywiały.
Pan de Sartines nazywał go La Fouine.
— Siadaj pan — rzekł doń, widząc iż obładowany słownikami, kodeksem, rejestrem i piórem, nie wiedział, co z sobą zrobić.
La Fouine usiadł skromnie na krześle, zsunął nogi i, z miną najobojętniejszą, zaczął pisać na kolanie, szukając czegoś raz, po raz, to w słowniku, to w pamięci.
W pięć minut zdążył napisać poniższe:

§ 1.

„Rozkaz zgromadzenia trzech tysięcy braci w obrębie Paryża”.

§ 2.

„Rozkaz zebrania trzech kół i sześciu lóż”.

§ 3.

„Rozkaz zebrania straży dla wielkiego mistrza i zapewnienia czterech mieszkań, z których jedno ma być w zabudowaniach królewskich”.

§ 4.

„Rozkaz dostarczenia pięciu tysięcy franków do jego rozporządzenia — dla policji”.

§ 5.

„Rozkaz wciągnięcia do pierwszego z kół paryskich całego kwiatu przedstawicieli literatury i filozofów”.

§ 6.

„Rozkaz zupełnego pozyskania biura policyjnego, a przedewszystkiem naczelnika policji, już to zapomocą przekupienia, podstępu lub nawet gwałtu”.
La Fouine zatrzymał się tu na chwilę, nie dlatego, aby się chciał zastanowić; wiedział on dobrze że byłby to występek, którego strzegł się jak ognia, ale z tej prostej przyczyny, że stronica była już zapisana, a atrament mokry. Trzeba więc było zatrzymać się z konieczności.
Pan de Sartines z niecierpliwością wyrwał mu papier z ręki i czytał.
Przy ostatnim paragrafie przerażenie odbiło się na jego twarzy, która powlekła się śmiertelną bladością.
Nie zwrócił już tej ćwiartki sekretarzowi, ale podał nową.
Sekretarz rozpoczął w dalszym ciągu odcyfrowywanie zagadkowego kryptogramu, co czynił z szybkością i wprawą, któraby niezawodnie przeraziła autorów tajemniczych znaków.
Tym razem pan de Sartines, nie tracąc chwili czasu, jednocześnie czytał mu przez ramię:

§ 7.

„Pozbyć się w Paryżu nazwiska Balsamo, które już zaczyna być nadto znanem i zastąpić je nazwiskiem hrabia de Fe...”
Koniec tego wyrazu zalała wielka czarna plama atramentu, czyniąc go nieczytelnym.
W chwili kiedy pan de Sartines szukał w myśli końcowych sylab nazwiska, rozległ się dzwonek i służący wchodząc, oznajmił.
— Pan hrabia de Fenix.
Pan de Sartines wydał stłumiony okrzyk i chwycił się oburącz za głowę, narażając tem na potarganie artystycznie ułożonej peruki. Prędko się jednak opanował, i wskazał swemu sekretarzowi ukryte w ścianie drzwiczki, za któremi tenże natychmiast zniknął. Sam zaś, z miną zupełnie obojętną, usiadł przy biurku i odezwał się do służącego:
— Prosić.
W sekundę potem pan de Sartines ujrzał w lustrze surową twarz hrabiego, którego widział już raz na dworze królewskim, w dniu prezentacji pani Dubarry.
Balsamo wszedł z zupełną swobodą.
Pan de Sartines wstał, złożył zimny ukłon hrabiemu, i usiadł na fotelu, krzyżując ceremonjalnie nogi.
Od pierwszego rzutu oka de Sartines zrozumiał powód i cel tej wizyty.
Balsamo zaś, również od pierwszego rzutu oka, spostrzegł na biurku pana de Sartines otwartą, nawpół wypróżnioną, szkatułkę.
Spojrzenie to, choć przelotne, nie uszło uwagi naczelnika policji.
— Jakiemuż szczęśliwemu trafowi zawdzięczam zaszczyt oglądania pana hrabiego u siebie?
— zapytał de Sartines.
— Panie — odrzekł Balsamo z uśmiechem, pełnym uprzejmości — miałem honor być przedstawionym wszystkim panującym, wszystkim ministrom i ambasadorom Europy, nie znalazłszy jednak nikogo, ktoby mnie panu przedstawił, przyszedłem uczynić to sam.
— W samej rzeczy, jak się to szczęśliwie składa. Przybył pan jakby na zamówienie i gdyby pan nie był sam się tu znalazł, sądzę, że byłbym zmuszony zawezwać go do siebie.
— A więc — odparł Balsamo — jakże to dobrze się stało.
Pan de Sartines pochylił się z uśmiechem ironicznym.
— Czemże mogę panu służyć? — ciągnął dalej Balsamo z taką swobodą, że nawet najlżejszy cień wzruszenia lub obawy nie zaćmił spokojnie uśmiechniętej jego twarzy.
— Pan hrabia musiał wiele podróżować, zauważył naczelnik policji.
— Bardzo wiele, łaskawy panie.
— Tak?...
— Może pan sobie życzysz jakichś objaśnień geograficznych! Człowiek pańskich zdolności i polotu nie przestaje tylko na samej Francji, obejmuje Europę... świat cały...
— Geograficznych objaśnień niekoniecznie mi potrzeba, panie hrabio, raczej, wyjaśnień psychologicznych.
— O! nie krępuj się pan wcale, bardzo proszę, jestem na usługi.
— Otóż wyobraź sobie, panie hrabio, że ja właśnie poszukuję człowieka nader niebezpiecznego, tak, na honor, człowieka, który jest zarazem ateuszem.
— O!
— Spiskowcem.
— O!
— Fałszerzem.
— O!
— Cudzołożnikiem, fałszerzem pieniędzy, szarlatanem, naczelnikiem sekty; człowieka, którego historję posiadam w swych aktach, notatkach w tej szkatułce, którą pan tu widzisz, jednem słowem wszędzie.
— Tak, tak, pojmuję — odparł Balsamo — posiadasz pan historję, brak ci tylko osoby.
— Właśnie.
— Do djabłal a to, jak sądzę, byłoby ważniejszem.
— Bezwątpienia; ale przekonasz się pan, jak jesteśmy już blisko i tego, aby mieć osobę; prawda, że nawet Proteusz nie przybrał więcej postaci; Jowisz nie miał więcej nazw, niż ich posiada sam tajemniczy podróżnik: Acharat w Egipcie, Balsamo we Włoszech, Somini w Sardynji, margrabia d’Anna na Malcie, margrabia Pellegrini na Korsyce, w końcu hrabia de...
— Hrabia de?... — zapytał Balsamo.
— Otóż to właśnie, że tego ostatniego nazwiska nie mogłem dokładnie odczytać; ale pan mi pomożesz, nieprawdaż?... jestem tego pewny, bo nie może być, abyś pan w swych licznych podróżach nie poznał tego człowieka i nie spotykał go w tych wszystkich miejscowościach, dopiero co wymienionych przezemnie.
— Być może; zobaczymy to po dokładniejszych objaśnieniach, jeśli łaska — odparł Balsamo z najzupełniejszym spokojem.
— A! rozumiem, życzysz pan sobie rysopisu, nieprawdaż, panie hrabio?
— Tak, panie.
— A więc — mówił pan de Sartines, utkwiwszy badawcze oko w panu Balsamo — jest to człowiek w pańskim wieku, pańskiej postawy i powierzchowności, jest to czasem magnat, rzucający złotem w prawo i lewo, to szarlatan, szukający tajemnic przyrody, to potajemny członek jakichś tajemniczych stowarzyszeń, zaprzysięgający, wśród cieniów nocy, śmierć monarchom i upadek tronom!...
— O! to jeszcze bardzo niedokładne i niepochwytne wskazówki!
— Jakto niedokładne?
— Gdybyś pan wiedział, ilu widziałem ludzi podobnych do portretu, nakreślonego przez pana w tej chwili.
— Doprawdy!
— Bezwątpienia; bądź więc pan trochę dokładniejszym, jeśli ja mam coś dopomóc. Najprzód powiedz mi pan, w którym kraju najczęściej ten człowiek przebywa.
— Mieszka we wszystkich.
— Ale w tej chwili naprzykład?
— W obecnej chwili znajduje się we Francji.
— I cóż on we Francji porabia?
— Kieruje olbrzymim spiskiem.
— To już szczęśliwa wskazówka; a jeśli jeszcze panu wiadomo, jakim spiskiem kieruje, poznasz pan nić, po której dojdziesz do kłębka, to według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdziesz pan i tego człowieka.
— I ja jestem tego zdania.
— A więc, jeśli tak, dlaczegóż pan szuka mej rady. Pomoc moja staje się już niepotrzebną.
— Właśnie, zastanawiam się jeszcze.
— Nad czem?
— Nad tem...
— No proszą...
— Czy go mam aresztować... tak, czy nie...
— Tak, czy nie?
— Tak, czy nie...
— Ależ panie naczelniku policji, nie rozumiem tego: bo przecież jeśli spiskuje...
— Tak, ale jeśli osłania go potrosze jakieś nazwisko, tytuł?...
— A! rozumiem. Ale jakież nazwisko, jakiż tytuł? To musiałbyś mi pan koniecznie wyjaśnić, abym był w stanie dopomóc pańskim poszukiwaniom.
— Powiedziałem już panu, że znam nazwisko, pod którem się ukrywa, lecz...
— Lecz nie znasz pan tego, pod którem się ukazuje, nieprawdaż?
— W samej rzeczy; i gdyby nie to...
— Gdyby nie to, kazałbyś go pan aresztować?
— Bezzwłocznie.
— A więc, kochany panie de Sartines, jakże to szczęśliwie, że ja tu przybyłem, jak powiedziałeś mi to pan przed chwilą, bo właśnie mogą panu oddać przysługą, której pan ode mnie żądasz.
— Pan?
— Tak, ja.
— Więc pan powiesz mi jego nazwisko?
— Tak.
— Nazwisko, pod którem występuje?
— Tak.
— To ono jest panu znane?
— Najzupełniej.
— Więc jakież to nazwisko? — zapytał pan de Sartines, spodziewając się jakiegoś kłamstwa lub wybiegu.
— Hrabia de Fenix.
— Jakto nazwisko, pod którem kazałeś się pan oznajmić?
— Tak, panie, to samo, którem kazałem się oznajmić.
— Pana rzeczywiste nazwisko?
— Tak, panie.
— Zatem ów Acharat, ów Somini, margrabia d’Anna, margrabia Pellegrini, Józef Balsamo, to pan?
— Ależ tak, ja, we własnej osobie! — rzekł spokojnie Balsamo.
Pan de Sartines zamilkł na chwilę, jakby starając się ochłonąć z wrażenia, które wywarła na nim ta zuchwała otwartość.
— Widzisz pan, że zgadłem — odrzekł nareszcie — bo z góry byłem przekonany, że ów Balsamo i hrabia de Fenix są jedną i tą samą osobą.
— O! jesteś pan wielkim mistrzem, przyznaję.
— A pan wielkim lekkoduchem — odparł naczelnik żandarmerji, kierując się ku taśmie od dzwonka.
— Lekkoduchem, dlaczego?...
— Bo za chwilę będziesz pan aresztowany z mego rozkazu.
— O! za pozwoleniem — zawołał Balsamo, stając między panem de Sartines’a dzwonkiem — alboż to mnie można aresztować, mnie?
— A jakimże to sposobem powstrzymasz mnie pan od tego, co?
— Pytasz pan?
— Tak.
— Mój kochany naczelniku policji, bardzo prostym sposobem, oto w łeb ci strzelę.
I Balsamo, natychmiast wyjąwszy z kieszeni piękny pistolet, tak wspaniale inkrustowany i rzeźbiony, jakby wyszedł z pod dłuta Benwenuta Cellini, wycelował spokojnie w głowę pana de Sartines, który pobladł i padł na fotel.
— Tak — rzekł Balsamo, przyciągając drugi fotel i siadając najspokojniej przy naczelniku policji — teraz, kiedyśmy już przy sobie usiedli, możemy trochę pogawędzić.

CXXVI
POGAWĘDKA

Pan de Sartines potrzebował chwili czasu, aby przyjść do siebie po tak gwałtownem wstrząśnieniu.
Przed oczami miał ciągle grożącą mu lufę pistoletu, a na czole jakby czuł jeszcze dotknięcie żelaza.
Nareszcie zapanował nad sobą. — Panie — odezwał się, — masz nade mną pewną wyższość, bo wiedząc z kim mam do czynienia, nie przedsięwziąłem jednak żadnych środków ostrożności, jakie są zwykle stosowane względem pospolitych zbrodniarzy i przestępców.
— Ależ napróżno gniewasz się pan i unosisz, a nie spostrzegasz, jak jesteś niesprawiedliwym. Przybyłem tu, ażeby wyświadczyć panu przysługę.
Pan de Sartines poruszył się niespokojnie.
— Tak, panie — powtórzył Balsamo — przysługę, a pan nie doceniasz moich chęci; pan niepokoisz się spiskowcami, a ja właśnie chcę odkryć panu spisek.
Napróżno jednak Balsamo tracił słowa, gdyż pan de Sartines na niczem innem nie był w stanie skupić uwagi, i wciąż tylko o tem myślał, iż tak niebezpieczną, a ważną osobistość ma przed sobą; pochłaniało to jego uwagą tak dalece, że nawet wyraz: spisek, który kiedyindziej byłby go ze snu obudził i postawił na równe nogi, w tej chwili tylko się obił o jego uszy.
— Pojmujesz, pan, zapewne, moje stanowisko we Francji; jestem ambasadorem, mniej lub więcej, tajnym, Jego Mości Króla pruskiego, a kto powie — ambasador, to tak samo jakby powiedział — ciekawy. W roli ciekawego muszą zatem wszystko wiedzieć, i niema rzeczy, która byłaby mi obojętną. Otóż, jedną z najlepiej zbadanych przeze mnie kwestyj, jest sprawa magazynowania zboża.
Jakkolwiek Balsamo wymawiał te słowa z całą prostotą i naturalnością, posiadały one jednak taką siłą magnetyczną, że naczelnik policji, jakby ze snu zbudzony, zwrócił całą uwagą na mówiącego.
Podniósł powoli głową, pytając:
— Cóż to jest ta kwestja zbożowa? — a mówiąc to, silił się na taki sam spokój i pewność siebie, jakie od początku rozmowy okazywał Balsamo. — Zechciej pan mnie objaśnić.
— I owszem, oto jak się rzeczy mają:
— Słucham...
— O!.. jestem tego pewny... Zręczni spekulanci, potrafili przekonać Jego Mość Króla Francji, o potrzebie budowania śpichlerzy i gromadzenia zboża na wypadek głodu. Postawiono więc spichlerze; zaprojektowano obszerne, nie szczędzono niczego, ani cegły, ani kamienia i stanęły olbrzymie gmachy.
— Cóż dalej?
— Dalej trzeba je było napełnić; spichlerze puste nie mają celu, więc je napełniono.
— No i cóż?... — zapytał, jakby mimowolnie, Sartines, nie mogąc zrozumieć, do czego Balsamo zmierza.
— Otóż, jak łatwo się domyślić, ażeby zapełnić wielkie spichlerze, trzeba było zgromadzić bardzo wiele zboża, nieprawdaż?...
— Bezwątpienia.
— Nie na tem koniec. Wycofać bardzo wiele zboża z obiegu, to znaczy wywołać w kraju głód; bo uważaj pan, wszelka wartość, wycofana z obiegu, równa się brakowi produkcji. Tysiące worków, zamkniętych w śpichlerzu, to o tysiąc worków mniej w kraju. Pomnóż pan teraz ten tysiąc worków, choćby przez dziesięć; o tyle kraj staje się uboższym w zboże.
Panem de Sartines wstrząsnął nerwowy kaszel.
Balsamo wstrzymał się i czekał cierpliwie, aż kaszel przeszedł.
— Zatem — ciągnął dalej — przez wycofanie zboża nie wzbogaca się nikt, tylko spekulant zbożowy, czy to jasne?...
— Zupełnie jasne — odparł pan de Sartines — ale z tego widzę, że masz pan śmiałość, czy nierozwagę, donosić mi o występku, w którym sam Najjaśniejszy Pan brałby udział.
— Właśnie — odparł Balsamo, — zrozumiałeś mnie pan dobrze.
— To za śmiało, mój panie i doprawdy ciekaw jestem, jak Najjaśniejszy Pan przyjmie pańskie oskarżenie; boją się, aby rezultat nie był zupełnie taki sam, jaki miałem na myśli, gdym przed pańskim przybyciem przeglądał papiery w tej szkatułce; w każdym razie, strzeż się pan, bo jesteś na drodze do Bastylji.
— O!.. teraz znów mnie pan nie rozumiesz.
— Jakto?..
— Mój Boże, jakże mnie pan źle sądzisz, krzywdą mi wyrządzasz, uważając mnie za tak ograniczonego!... Jakto pan wyobrażasz sobie, że ja mogą rzucić oskarżenie na króla, ja, ambasador, ciekawy?.. Ależ byłby to krok głupca. Wysłuchaj mnie, pan, do końca i dopiero osądź!..
Pan de Sartines uczynił nieokreślony ruch głową.
— Ci, którzy wykryli spisek przeciw narodowi francuskiemu, (wybacz pan, że mu zabieram czas drogi, ale przekonasz się pan wkrótce, że nie będzie on zupełnie stracony) ci zatem, którzy odkryli spisek przeciw narodowi francuskiemu, są to ekonomiści, bardzo pracowici, bardzo drobiazgowi, którzy, zwróciwszy badawczy wzrok i lupą na to szachrajstwo, przekonali się, że sam król prowadzi tę grę. Wiedzą oni dobrze, że Jego Królewska Mość utrzymuje dokładne rejestry cen zboża na różnych rynkach; wiedzą, że król zaciera ręce z zadowolenia, kiedy podwyżka tych cen przyniesie mu osiem, albo dziesięć tysięcy talarów do kieszeni; ale i to jest mi również wiadome, że przy boku Jego Królewskiej Mości stoi człowiek, który ułatwia wszelkie operacje, człowiek, który jako urzędnik, z natury rzeczy, ma dozór nad wszelkimi zakupami, ładowaniem, transportami, człowiek, który jednem słowem, działa za króla. Otóż, ekonomiści, ludzie nie rozstający się ani na chwilę z lupą obserwacyjną, nie będąc ani głupcami, ani niedołęgami, nie zwracają się wcale przeciw królowi, o nie; tylko przeciw jego zaufanemu, mój kochany panie, przeciw temu urzędnikowi, agentowi, który zarazem urzęduje i prowadzi szachrajstwa dla Jego Królewskiej Mości.
Pan de Sartines był mocno zajęty przyprowadzeniem do równowagi swej okazałej peruki, ale jakoś napróżno.
— Tak, mój panie, zbliżamy się do celu, owóż jak panu było wiadomem, panu, który jesteś naczelnikiem policji, że ja jestem hrabią de Fenix, tak i mnie wiadomem jest, że pan jesteś panem de Sartines.
— Więc cóż z tego?... — odrzekł de Sartines zmieszany. — Tak, jestem de Sartines i cóż z tego?..
— Ależ zrozum pan, pan de Sartines jest właśnie tą kreaturą królewską, tą osobą do rachunków, wypłat, transportów, szachrajstw, tym samym właśnie, który, jużto bez wiedzy króla, już to z jego wiadomością, frymarczy żołądkami dwudziestu siedmiu miljonów francuzów, podczas gdy obowiązkiem jego z urząd u jest dbać o ich dobro i żywienie w możliwie najlepszy sposób.
Wyobraź pan sobie podobne odkrycie! Pan nie jesteś bynajmniej kochanym przez naród, król nie należy do bardzo czułych; skoro tylko da się słyszeć głos zgłodniałych tłumów, dopominający się pańskiej głowy, król, jużto aby zatrzeć wszelki ślad porozumienia z panem, jużto, aby wymierzyć sprawiedliwość, jeśli nie miał w tem współudziału, król nie zawaha się skazać pana na szubienicą, zgotować panu los taki, jaki spotkał d’Enguerrand de Marigny; czy przypominasz pan sobie?
— Niezupełnie — odrzekł pan de Sartines bardzo blady — zresztą dajesz pan dowód wielkiego nietaktu, mówiąc o szubienicy człowiekowi na mojem stanowisku.
— O! jeśli panu o niej wspominam, mój drogi panie — odparł Balsamo — to dlatego, że mi stoi przed oczyma biedny Enguerrand. Przysięgam panu, był to człowiek bez zarzutu, szlachcic normandzki, z bardzo starożytnej rodziny. Był on szambelanem dworu, kapitanem, intendentem finansów i budowli; był hrabią de Longueville, a to o wiele znakomitsze hrabstwo, niż pańskie hrabstwo d’Alby. I pomimo tego wszystkiego widziałem go na szubienicy Montfaucon, którą sam kazał ongiś wystawić i Bogu dzięki, nie mogą sobie nic wyrzucać, bo powtarzałem mu bezustannie: „Enguerrand, mój drogi Enguerrand, pamiętaj, ażebyś się Karolowi Walezjuszowi nie wydał rozrzutnym w szafowaniu pieniędzmi skarbowymi, bo on nie lubi przebaczać. Nie słuchał mnie, niestety, i marnie zginął. A gdybyś pan wiedział ilu prefektów policji widziałem w tem położeniu, począwszy od Piłata ponckiego, który skazał Jezusa Chrystusa, aż do pana Bertin de Belle-lsle, pana de Brantôme, pańskiego poprzednika.
Pan de Sartines powstał, napróżno usiłując ukryć wzruszenie.
— A więc oskarżaj mnie pan, jeśli ci się podoba: co mnie może obchodzić opinja takiego, jak pan, człowieka.
— Strzeż się, mój panie — rzekł Balsamo — często ci, którzy nam się wydają nic nieznaczącymi, mogą wiele, a nawet wszystko. Jeżeli zechcę przesłać tę historję zakupu zboża, z jej wszystkimi szczegółami i odcieniami, memu korespondentowi lub Fryderykowi Wielkiemu, który, jak panu wiadomo, jest filozofem; jeśli król Fryderyk zechce przesłać rzecz całą z własnoręcznemi uwagami panu Voltaire’owi; skoro tenże na tem tle osnuje jakąś śmieszną, zabawną powiastkę w rodzaju: „Człowieka z czterdziestoma talarami“; jeśli pan d’Alembert, ten świetny matematyk, wyliczy, że ziarnkami zboża, wydartemi ludowi przez pana, możnaby wyżywić sto miljonów ludzi przez trzy lub cztery lata; jeśli Helvétius dowiedzie, że gdyby talary, stanowiące wartość tych ziarnek, poukładać w stosy, mogłyby księżyca dosięgnąć, jeśli te obliczenia dadzą temat sztuki panu de La Harpe, lub panu Diderot’owi do rozmowy „Ojca rodziny“, albo do jakiej broszury Janowi-Jakóbowi Rousseau z Genewy, który także nieźle kąsa, gdy chce, albo do maleńkiego listu otwartego panu Grimm; albo do miłej powiastki moralnej panu do Marmontel, który pana zgubi, broniąc niedołężnie, jeśli zaczną o tej kwestji mówić w kawiarni Regencji, w Palais Royal, u Audinot’a, w balecie królewskim, utrzymywanym, jak pan wiesz, przez pana Nicolet: o! panie hrabio d’Alby, będziesz bardzo nieszczęśliwym naczelnikiem policji; jeszcze gorzej wyglądać będziesz niż biedny d’Enguerrand de Marigny, o którym pan słuchać nawet nie chciałeś. Bo on, choć prowadzony na szubienicą, utrzymywał że jest niewinnym, a słowa jego brzmiały z takiem przekonaniem i dobrą wiarą, że im w zupełności wierzyłem.
Pan de Sartines, już ostatecznie wyczerpany, nie zważając na nic, zdjął bez ceremonji peruką i otarł obfite krople potu z czoła i głowy.
— A więc niech i tak będzie; ale to niczemu nie przeszkadza. Jeśli pan możesz, zgub mnie; pan masz swoje dowody, ale i ja mam swoje; zachowaj swoją tajemnicą, ja zachowam szkatułką.
— Znowu gruba pomyłka; dziwią się mocno, że może jej ulegać człowiek taki, jak pan; ta szkatułka...
— Cóż ta szkatułka?
— Nie zostanie wcale u pana.
— A prawda — zawołał de Sartines — zapomniałem, że hrabia de Fenix jest rycerskim człowiekiem, który w braku innych środków, gotów zawsze torować sobie drogę z pistoletem w ręku. Zapomniałem o pistolecie pańskim, bo schowałeś go pan do kieszeni; wybacz mi pan, panie ambasadorze.
— E! mój Boże, nie idzie tu wcale o pistolet, panie de Sartines; przecież nie przypuszczasz pan, abym chciał zbrojnie lub siłą pięści, wydrzeć ci szkatułkę; nie na wiele by się to przydało, gdyż tyle mam rozumu, iż mogę sobie wyobrazić, że jeszczebym schodów nie dosięgnął, a na dzwonek pana i wołanie „łapaj złodzieja!“ jużby mnie schwytano. O! wcale nie o tem myślałem, gdym mówił, że szkatułka u pana nie zostanie, rozumiałem przez to, że mi ją pan sam oddasz z dobrej i nieprzymuszonej woli.
— Ja? — krzyknął szef policji, uderzając pięścią w szkatułkę z taką siłą, iż zdawało się, że ją zgruchocze.
— Tak... pan.
— Wolne żarty, mój panie! Ale co do odebrania szkatułki, zapewniam, że z życiem mi ją tylko wydrzesz. Z życiem! powtarzam panu: czyż już tysiąc razy nie naraziłem życia, czyż zresztą nie jestem obowiązany do ostatniego tchnienia, do ostatniej kropli krwi, służyć Najjaśniejszemu Panu? Odbierz mi życie! możesz pan to zrobić, ale hałas sprowadzi mścicieli, Bóg udzieli mi jeszcze tyle sił i głosu, aby cię oskarżyć o wszystkie twe występki i zbrodnie. Co — panu miałbym oddać tę szkatułkę? Gdyby się jej piekło domagało ode mnie jeszczebym nie oddał!
— Ja też nie mam najmniejszego zamiaru posługiwać się w tym razie siłami piekielnemi; wystarczy mi pomoc osoby, która w tej chwili puka do bramy pańskiego podwórza.
Rzeczywiście, trzy miarowe uderzenia rozległy się w tej samej chwili.
— I której powóz, słuchaj pan — ciągnął dalej Balsamo — wjeżdża obecnie w podwórze.
— Widać że jakiś pański przyjaciel zaszczyca mnie swą wizytą.
— Masz pan słuszność, to mój przyjaciel.
— I sądzisz pan, że mu zwrócę szkatułkę?
— Tak, kochany panie de Sartines, oddasz mu ją.
Naczelnik policji nie zdołał jeszcze wymówić słów najwyższego oburzenia, kiedy służący spiesznie otwierając drzwi, oznajmił, że pani hrabina Dubarry prosi o posłuchanie.
Pan de Sartines zadrżał, spojrzał, zdumiony, błędnym wzrokiem na swego przeciwnika, który musiał użyć całej siły panowania nad sobą, aby nie parsknąć śmiechem.
W tejże samej chwili, tuż za służącym, ukazała się pełna życia, strojna, roztaczająca woń perfum, kobieta, która nie uważała widocznie za potrzebne czekać na pozwolenie wejścia. Piękna hrabina Dubarry, szeleszcząc jedwabiami, weszła do gabinetu naczelnika policji.
— Więc to pani, pani! — odezwał się zmieszany de Sartines, przyciskając do piersi otwartą szkatułkę, którą pod wpływem przerażenia pochwycił w drżące dłonie. \ — Dzień dobry, Sartines — powiedziała hrabina z wesołym uśmiechem.
— Dzień dobry, kochany hrabio — dodała zwracając się do Balsama.
I wyciągnęła doń piękną rączkę.
Balsamo pochylił się poufale i złożył pocałunek na tej samej białej dłoni, na której spoczywały tyle razy usta królewskie.
Jednocześnie potrafił szepnąć kilka wyrazów tak umiejętnie i przelotnie, że de Sartines nie mógł nic zauważyć.
— Ale, otóż i moja szkatułka! — zawołała nagle hrabina.
— Jakto, pani szkatułka? — wyjąkał de Sartines.
— A naturalnie — moja własna szkatułka! a pan ją otworzyłeś i nie wstydzisz się wcale?
— Ależ pani!
— Ol doskonale, ja to zaraz pomyślałam... Skradziono mi tę szkatułkę, więc powiedziałam sobie: „Muszę się udać do Sartines’a, on mi ją wynajdzie“. No i właśnie jest już u pana. Dziękuję bardzo.
— I, jak pani widzisz — dodał Balsamo — nawet ją otworzył.
— Tak, rzeczywiście! Któżby pomyślał? Ależ to szkaradnie, mój Sartines!
— Pani wie, ile dla niej mam szacunku, pozwolą sobie jednak zapytać czy nie wprowadzono pani przypadkiem w błąd?
— W błąd wprowadzono? — przerwał Balsamo — czy to pan mnie ma na myśli?
— Już ja wiem, co myślą — odparł pan de Sartines.
— Ale ja nie wiem — szepnęła pani Dubarry do Balsama — cóż to wszystko ma znaczyć, kochany hrabio — mówiła dalej cichym głosem obiecałam, że spełnią pierwszą pańską prośbą, więc gotowa jestem to uczynić, bo danego słowa dotrzymują jak mężczyzna — ale czegóż chcesz pan ode mnie? Pani — głośno odpowiedział Balsamo — powierzyłaś mi przed kilkoma dniami tę szkatułkę, ze wszystkiem, co zawiera.
— A tak, rzeczywiście — odrzekła pani Dubarry, odpowiadając równocześnie spojrzeniem na spojrzenie Balsama.
— Jakto, rzeczywiście? pani hrabina mówi: rzeczywiście — krzyknął pan de Sartines zrozpaczony.
— Tak, tak, powiedziałam to dość głośno i dobitnie, abyś pan usłyszał dokładnie.
— Szkatułkę, w której mieści się najmniej z dziesięć spisków!
— A! panie de Sartines, już się sam przekonałeś, że z tem efektownem słowem, jakoś ci się dziś nie udaje; daj więc lepiej spokój spiskom, i zwróć pani szkatułkę, której żąda...
— Więc doprawdy żądasz jej pani ode mnie? — zapytał, trzęsąc się z gniewu, de Sartines.
— Tak, kochany naczelniku.
— Ale przynajmniej wiedz pani...
Balsamo spojrzał na hrabinę.
— Nie chcę słuchać, bo nie mogłabym się niczego dowiedzieć, czegobym nie wiedziała; oddaj mi pan szkatułeczkę i dość już tego; przecież nie napróżno się tu trudziłam.
— Zaklinam cię hrabino, na Boga Najwyższego, na Jego Królewską Mość...
Balsamo okazał zniecierpliwienie.
— Proszę o szkatułkę! — rzekła krótko hrabina — dajesz pan, czy nie; ale zastanów się dobrze nad tem, radzę panu.
— Skoro pani sobie życzy — odrzekł pokornie de Sartines i podał hrabinie szkatułeczkę, w którą Balsamo tymczasem powkładał już papiery, rozrzucone na biurku.
Hrabina zwróciła się doń z czarującym uśmiechem:
— Hrabio — odezwała się — czy zechcesz łaskawie zanieść mi tę szkatułkę do karety i podać rękę, abym nie przechodziła sama przez te wszystkie przedpokoje, pełne wstrętnych figur. Dziękuję ci, panie de Sartines.
I już Balsamo zmierzał ze swą protektorką ku wyjściu, kiedy zobaczył, że pan de Sartines ujmuje za dzwonek.
— Pani hrabino — rzekł, wpijając w swego nieprzyjaciela wzrok, który go przykuł do miejsca — bądź pani taka dobra i oświadcz panu de Sartines, który wielki czuje żal do mnie za to, że żądałem twej szkatułki, jak bardzo odczułabyś, gdyby mnie spotkało jakie nieszczęście za sprawą pana naczelnika policji, i jak źle usposobiłoby to panią hrabinę do niego.
Hrabina uśmiechnęła się do Balsama.
— Słyszysz kochany Sartines, co mówi pan hrabia? to prawda zupełna; pan hrabia jest moim najlepszym przyjacielem i śmiertelną miałabym do pana urazę, gdybyś w czemkolwiek miał nieszczęście mu się nie podobać. Dowidzenia, Sartines!
I tym razem już, hrabina, prowadzona pod rękę przez Balsama, niosącego szkatułkę, opuściła gabinet naczelnika policji.
Pan de Sartines patrzył jednak na wychodzących z mniejszą wściekłością, niż się spodziewał Balsamo.
— Dobrze, dobrze — mruczał zgnębiony urzędnik — ty masz szkatułkę, ale w mojem ręku pozostała kobieta.
I jakby chciał ulżyć swojej złości, zaczął dzwonić tak gwałtownie, jakgdyby chciał poobrywać wszystkie dzwonki.
Na donośny dźwięk dzwonka, wbiegł woźny.
— Cóż tam z tą kobietą?
— Jaką kobietą, Wasza Wysokość?
— Z tą, która tu zemdlała i którą wam oddałem.
— Ma się zupełnie dobrze — odpowiedział woźny.
— To dobrze; przyprowadź mi ją.
— A gdzie mam po nią iść?
— Jakto? do tego pokoju, gdzie ją zaniesiono.
— Już jej tam niema, Wasza Wysokość.
— Co? już jej niema, więc gdzież jest?
— Nie wiem.
— Jakto, poszła?
— Tak.
— Sama?
— Sama.
— Ależ ona nie była w stanie ruszyć się z miejsca.
— Tak, wasza ekscelencjo! była zemdloną, ale w piąć minut potem, gdy oznajmiono Waszej ekscelencji hrabiego de Fenix, ocknęła się z tego szczególnego omdlenia, na które ani esencja octowa, ani sole, ani woda, nie pomagały. Naraz otworzyła oczy, wstała i odetchnęła z zadowoleniem.
— A potem?
— Potem zwróciła się ku drzwiom; a że nie mieliśmy rozkazu Waszej ekscelencji, ażeby ją zatrzymać, poszła więc sobie.
— Poszła! — krzyknął de Sartines. — A! nieszczęśliwi, ja wszystkich was wpakuję do Bicêtre. Prędko! prędko wołać mi tu pierwszego agenta policji.
Woźny szybko wybiegł spełnić otrzymany rozkaz.
— Ten nędznik, to chyba czarownik. Ja jestem naczelnikiem policji królewskiej, a on musi być naczelnikiem policji djabelskiej.

CXXVII
PAN DE SARTINES ZACZYNA WIERZYĆ, ŻE BALSAMO JEST CZARODZIEJEM

Czytelnik zrozumiał już zapewne to, co było niepojętem dla pana de Sartines.
Natychmiast po scenie z pistoletem, Balsamo, korzystając z chwilowego zmieszania urzędnika, zastanowił się i zrozumiał wszystko. Nie wiedząc gdzie jest Lorenza, zwrócił się po kolei w cztery strony świata i rozkazał młodej kobiecie wstać, wyjść i powrócić tą samą drogą, to jest na ulicę Saint-Claude.
Zaledwie zamiar ten powstał w umyśle Balsama, prąd magnetyczny wywiązał się między nim a młodą kobietą, która, ulegając danemu rozkazowi, natychmiast wstała i wyszła, nie zatrzymana przez nikogo.
Tego wieczora jeszcze pan de Sartines musiał położyć się do łóżka i krew sobie puścić; zbyt silne było to wstrząśnienie, aby mogło przejść bezkarnie; chwila jeszcze dłużej, a zdaniem lekarza, rażony zostałby atakiem apoplektycznym.
Tymczasem Balsamo odprowadził hrabinę do karety i chciał ją pożegnać. Ale nie należała ona do tych ludzi, którzy mogą się obejść bez wyjaśnień i nie usiłują rozwiązać zagadki, widzianej własnemi oczyma.
Zaprosiła hrabiego, aby zajął miejsce obok niej, a ten natychmiast zastosował się do jej życzenia.
— Przekonałeś się, hrabio, czy można na mnie liczyć, i czy, jeśli kogo nazwę przyjacielem, ustami to mówię, czy sercem. Wracałam do Luciennes, gdzie król ma przybyć do mnie jutro zrana; ale odebrałam twój list, hrabio, i wszystko porzuciłam dla ciebie. Każdy inny byłby się przeraził samem brzmieniem słów: spiski i spiskowcy, jakiemi nam de Sartines kilka razy bryzgnął w oczy; ale spojrzałam na ciebie, hrabio, i postąpiłam według twoich życzeń.
— Pani hrabino — odpowiedział Balsamo — szczodrze wywzajemniłaś mi się za przysługi, jakie kiedykolwiek mogłem pani wyświadczyć; ale ja dobrą mam pamięć i przekonasz się pani, że umiem być wdzięcznym. Nie sądź pani jednak, abym był występnym spiskowcem, jak mnie nazywał de Sartines. Kochany naczelnik policji, od osoby która mnie zdradziła, dostał tę szkatułkę, zawierającą moje sekrety chemiczne, których udzielę pani, hrabino, ażeby uwiecznić twą nieśmiertelną, cudowną piękność, ażeby zachować tę olśniewająco kwitnącą młodość.
Otóż, widząc formuły chemiczne, szyfrem pisane, kochany pan de Sartines wezwał swego sekretarza, a może i całą kancelarję, która, chcąc pokazać co umie, wytłumaczyła znaki, jak chciała.
Zdaje mi się, że wspomniałem już pani, że zawód mój i dziś jeszcze nie jest wolny od zarzutów i niebezpieczeństw, grożących mu w czasach średniowiecznych, i tylko umysły wyższe, jak pani, pojmują go i oceniają. Jednem słowem, wybawiłaś mnie, pani hrabino, z kłopotu, za co nie omieszkam się pani odwdzięczyć.
— Cóżby jednak groziło panu, gdybym nie przybyła na ratunek?
— Sartines, aby spłatać figla królowi Fryderykowi, którego Jego Królewska Mość niecierpi, byłby mnie może zamknął w Vincennes albo w Bastylji. Że byłbym się stamtąd wydobył, tego jestem pewien, bo ja umiem kruszyć opoki jednym podmuchem, ale byłbym postradał szkatułkę, która zawiera, jak już raz miałem zaszczyt pani oznajmić, wiele ciekawych a bezcennych przepisów, zdobytych szczęśliwym trafem lub potęgą wiedzy.
— Ach, hrabio, uspokajasz i zachwycasz mnie zarazem. Więc mi obiecujesz eliksir wiecznej młodości?
— Tak, pani.
— Kiedyż mi go dasz?
— O! mamy jeszcze czas na środki odmładzające. Zażądasz ich, piękna hrabino, za lat dwadzieścia; obecnie, jak przypuszczam, nie miałabyś pani najmniejszej ochoty cofnąć się w epokę dzieciństwa.
— A! jesteś pan nader grzecznym; ale jeszcze jedno ostatnie pytanie, bo zdaje mi się, że panu się bardzo spieszy.
— Mów, hrabino.
— Powiedziałeś mi, hrabio, że cię ktoś zdradził. Mężczyzna, czy kobieta?
— Kobieta.
— O! o! hrabio, czyżby tu miłość grała jaką rolę?
— Niestety! taki i to miłość, połączona z taką zazdrością, że się równa szałowi, a sprowadziła ona, jak już pani widziałaś, piękne następstwa; kobieta ta nie zadała mi ciosu śmiertelnego pchnięciem noża, bo wie, że mnie nie zabije, ale postanowiła mnie żywcem pogrzebać w więzieniu, lub zupełnie zniszczyć!
— Jakto zniszczyć?
— Tak jej się zdawało przynajmniej.
— Hrabio, czy kazać już konie zatrzymać? — spytała Dubarry ze śmiechem. — Czy to temu żywemu srebru, które płynie w żyłach pańskich, zawdzięczasz nieśmiertelność, tak że wolą cię denuncjować, aniżeli zabijać? Czy życzysz sobie, hrabio, tu wysiąść, czy mam cię odwieźć na miejsce.
— O! nie pani! byłoby to za wiele łaski z pani strony, zbaczać dla mnie z drogi. Przecie masztalerz prowadzi za nami mojego Dżerida.
— A! to cudowne zwierzę, które, jak mówią, może się puszczać w zawody z wichrem stepowym?
— Widzę, że się pani podoba.
— Rzeczywiście, dzielny, przepyszny rumak!
— Pozwól go sobie ofiarować, hrabino, pod tym warunkiem, że tylko ty, pani, będziesz go dosiadać!
— O! nie, nie, dziękuję bardzo, ja nie jeżdżę konno, a przynajmniej bardzo tchórzliwie. Ale chęci pańskie, hrabio, starczą mi w zupełności za uczynek. Dowidzenia tymczasem, a nie zapomnij pan, za dziesięć lat, miej dla mnie eliksir młodości.
— Ja mówiłem za lat dwadzieścia.
— Hrabio, czy nie wiesz, że lepiej zawcześnie, niżeli zapóźno. Więc nawet gdybyś mi go mógł dać za pięć lat... nikt nie wie, co się stać może.
— Jak pani sobie życzy! Wszak pani wie, że jestem jej całkiem oddany.
— Ostatnie słóweczko, hrabio.
— Słucham.
— Muszę już mieć wielkie zaufanie i wiarę w ciebie, aby ci to powiedzieć!
Balsamo, który już jedną nogą był na stopniu, zapanował nad swą niecierpliwością i zbliżył się znów do hrabiny.
— Powszechnie mówią — ciągnęła dalej Dubarry że król ma słabostkę do tej małej Taverney?
— A! czyż to możliwe?
— A nawet mówią, że wielką skłonność. Musisz mi powiedzieć, hrabio, czy to prawda? nie oszczędzaj mnie, powiedz mi jak przyjaciółce, zaklinam cię, wyjaw mi całą prawdę.
— Hrabino, uczynię więcej, bo cię zapewniam, że panna Andrea nie będzie nigdy kochanką królewską.
— A dlaczego to, hrabio! — krzyknęła Dubarry.
— Dlatego, że ja tego nie chcę — odparł Balsamo.
— O! — zawołała hrabina niedowierzająco!
— Wątpisz, pani?
— Czy nie wolno?
— Nie wątp, pani, nigdy o sile i potędze wiedzy. Uwierzyłaś, hrabino, kiedy ci mówiłem: tak; wierz mi, kiedy ci mówię: nie.
— Więc pan masz na to jakieś środki?...
Wstrzymała się z uśmiechem.
— Skończ, pani.
— Środki, które mogą zniweczyć kaprysy króla, zwalczyć jego fantazję.
Balsamo uśmiechnął się.
— Ja wywołuję sympatje — odrzekł.
— Tak, wiem o tem.
— Pani nawet w to wierzysz?
— Wierzę.
— A więc tak samo nakażę odrazę. Uspokój się więc, hrabino, ja czuwam.
Balsamo wygłaszał wszystkie te efektowne frazesy z takiem przejęciem, że pani Dubarry tylko w takim razie nie byłaby uwierzyła wieszczej sile czarodzieja, gdyby była wiedziała, z jaką gorączkową niecierpliwością myślał właśnie w tej chwili co się dzieje z Lorenzą.
— Tak, hrabio — odrzekła zupełnie przekonana, jesteś nietylko prorokiem mego szczęścia, lecz nadto mym aniołem stróżem. Hrabio, pamiętaj, strzeż mnie, a ja cię będę strzegła. Zawrzyjmy przymierze!
— Zgoda! — odparł Balsamo i ucałowawszy raz jeszcze rączkę hrabiny, zamknął za sobą drzwiczki kolasy, którą hrabina kazała zatrzymać na Polach Elizejskich. Potem dosiadł swego rumaka, który zarżał radośnie i zniknął w cieniach nocy.
— Do Luciennes! — rozkazała pocieszona pani Dubarry.
Balsamo w tej samej chwili gwizdnął z lekka, i ścisnął kolanami Dżerida, który puścił się jak strzała.
W pięć minut stał już w przedpokoju na ulicy Saint-Claude, pytając Fryca z niepokojem:
— Co słychać?
— Wszystko dobrze — odparł służący, przyzwyczajony czytać w jego spojrzeniu.
— Powróciła?...
— Jest na górze.
— W którym pokoju?...
— Wybitym skórami.
— W jakim stanie?...
— O!... strasznie zmęczona; biegła tak szalenie, że ja, choć ją widziałem zdaleka, bo jej wciąż upatrywałem, nie zdążyłem wybiec naprzeciw.
— Doprawdy!...
— Aż się sam przeraziłem; wpadła tu jak wicher; przebiegła schody i, wszedłszy prędko do pokoju, padła bez tchu na skórą czarnego lwa. Tam znajdzie ją pan.
Balsamo przebiegł szybko schody i w rzeczy samej znalazł Lorenzą, miotająca się konwulsyjnie w ataku nerwowym. Za długo pozostawała pod wpływem prądów magnetycznych. Wyczerpana strasznie, cierpiała i jęczała. Zdawało się, jakby wielka góra zwaliła się jej na piersi, a ona walczyła z nią i obiema rękami usiłowała ją odepchnąć.\
Balsamo popatrzył przez chwilą na nią gniewnym wzrokiem, i chwyciwszy ją oburącz, zaniósł do jej pokoju, którego tajemnicze drzwi zatrzasnęły się za nimi.

CXXVIII
ELIKSIR ŻYCIA

Wiemy w jakiem usposobieniu Balsamo wszedł do pokoju, gdzie była Lorenza.
Miał już ją budzić, aby zarzucić tysiącem wymówek, które głucha złość mu podszeptywała i zdecydowany był ukarać ją, zemścić się, gdy potrójne stukanie w sufit oznajmiło, że Althotas czekał na jego przyjście i chciał z nim pomówić.
Jednakże Balsamo wstrzymywał się jeszcze. Czy myślał, że mu się tylko zdawało, że sygnał był tylko przypadkowym, dość że nie szedł.
Ale niecierpliwy starzec znów zapukał, tak, że Balsamo obawiając się, aby sam nie zszedł, jak to się czasem zdarzało, lub aby Lorenza nie została zbudzona prądem przeciwnym i nie dowiedziała się nowych rzeczy, niemniej niebezpiecznych, jak jego tajemnice polityczne, na nowo, że się tak wyrazimy, naładował fluidem swe medjum i wtedy dopiero udał się do Althotasa.
A czas był już wielki, bo winda była na połowię drogi od sufitu. Althotas opuścił już fotel ruchomy i widać go było skulonego na tej części maszynerji, która się opuszczała i podnosiła do góry.
I on już ujrzał Balsama, wychodzącego z pokoju Lorenzy.
Starzec, w postawie skurczonej, wyglądał strasznie i ohydnie zarazem.
Twarz jego, zazwyczaj trupio-blada, płonęła jak ogień ze złości, ręce wyschłe, kościste, z wystającymi stawami, jak u szkieletu, trzęsły się i klekotały; oczy zapadnięte żarzyły się w dołach, a w języku, niezrozumiałym nawet dla swego ucznia, miotał straszliwe przekleństwa.
Gdy wstał z fotelu, aby w ruch wprawić maszynerję, zdawało się że resztka życia, jaka w nim tliła, ześrodkowała się w długich, wychudłych ramionach.
Trzeba było jakiejś niezwykłej przyczyny aby ten starzec przeżyty opuścił pracownię i tę machinę, swój fotel ruchomy, która mu oszczędzała trudu i zniżył się do jakiejbądź czynności powszedniego życia. Jakaś silna podnieta musiała go wyrwać ze stanu martwoty i przywrócić na chwilę do rzeczywistości.
Balsamo, zaskoczony narazie, naprzód zdziwił się, potem się zaniepokoił.
— A!... — zawołał Althotas, — jesteś nikczemniku, tak to się opuszcza swego mistrza!...
Balsamo przywołał na pomoc całą swą cierpliwość, jak zwykle, gdy mówił ze starcem.
— Ależ — odparł łagodnie — zdaje mi się, mój przyjacielu, że dopiero co mnie zawołałeś.
— Ja twym przyjacielem, ja, nikczemna ludzka istoto; przemawiasz, jak widzę, językiem tobie podobnych. Ja przyjacielem twoim?... zapewne!... Ja więcej jestem niż przyjaciel, ja ojciec, ojciec, który cię wyżywił, wychował, wykształcił, wzbogacił. Ale ty przyjacielem dla mnie?... o nie!... boś mnie opuścił, bo mnie głodzisz, bo mnie zabijasz!...
— Ależ, mistrzu, żółć ci się uleje, krew wzburzy. choroby się nabawisz.
— Choroby?... to zabawne!... Czyż to ja byłem kiedy chory, chyba wtedy, gdy mimowoli, przez wzgląd na ciebie, wziąłem udział w marnościach ludzkiego istnienia!... Ja chory?... czyś zapomniał, że ja nawet innych uzdrawiać mogę!
— Do rzeczy, mistrzu — odparł zimno Balsamo — otóż jestem i nie traćmy czasu napróżno.
— Tak, tak, masz rację, że mi to przypominasz, każesz mi oszczędzać czasu — mnie!... dla którego ten materjał, ograniczony dla każdego śmiertelnika, ani początku, ani końca miećby nie powinien; tak, czas mój bieży, czas mój uchodzi, czas mój, jak innym, minuta za minutą, upływa do wieczności, a przecie ten czas powinien być dla mnie wiecznością.
— Do rzeczy, mistrzu — powtórzył znów Balsamo z niezachwianym spokojem, ściągając windę na podłogę; następnie usiadł obok niego i wprawił w ruch sprężynę, która ich podniosła do górnych pokoi..
— Czegóż więc sobie życzysz?... Mów. Powiadasz, że cię głodzę?... a czyż sam nie poddałeś się właśnie czterdziestodniowej djecie zupełnej?...
— Tak, tak, dzieło odrodzenia rozpoczęte od trzydziestu dwóch dni.
— A więc, powiedz mi, na co się uskarżasz. Przecież widzę parę karafek z wodą deszczową, którą jedynie pijesz.
— No tak, ale czy myślisz, że jestem jedwabnikiem, abym sam był w stanie dokonać tego wielkiego dzieła przeobrażenia i odmłodzenia się?... Czy wyobrażasz sobie, że przy swej bezsilności, mogę sam stworzyć eliksir wiecznego życia?... Czy sądzisz, że wyczerpany i znużony, będę miał dość przytomności umysłu, jeśli mi nie dopomożesz?... Wiesz dobrze, nieszczęsny, że aby dopełnić mozolnego dzieła, potrzebuję pomocy przyjaciela.
— Ależ jestem, jestem mistrzu; więc czegóż chcesz, powiedz — powtarzał Balsamo, sadzając starca, prawie wbrew jego woli, na fotelu, jakby miał do czynienia z maleńkiem dzieckiem, — czegóż więc żądasz, powiedz; nie brakuje ci wody dystylowanej, ponieważ, jak mówiłem, widzę jej trzy pełne karafki; wiesz, że to woda, zbierana w maju; a tu znów biszkopty jęczmienne; przyrządziłem sam białe krople, które przepisałeś.
— Tak, tak, ale eliksir, eliksir jeszcze nie gotowy; nie pamiętasz, nie myślisz o tem, ojciec twój wierniejszym był od ciebie: gdy kończyłem ostatnią pięćdziesiątkę, przyrządziłem eliksir. Zatrzymałem się na górze Ararat; pewien poganin dostarczył mi — na wagę złota — chrześcijańskie dziecko, karmione jeszcze przez matkę; wypuściłem z niego krew, według przepisu: wziąłem trzy ostatnie krople krwi arterjalnej i w godzinę mój eliksir, któremu tylko tej krwi brakowało, był gotów. Odrodzenie moje wtedy cudownie się udało; stare włosy i zęby wypadły zaraz podczas konwulsji, które nastąpiły po przyjęciu tego błogosławionego płynu, ale zęby źle odrastały, wiem o tem, a to dlatego, że biorąc eliksir, zaniedbałem wprowadzać go do gardła zapomocą złotej rurki. Włosy jednak i paznokcie odrosły znakomicie. Byłem tak odmłodzony jakbym miał znów piętnaście lat.
Ale otóż znów dożyłem starości i jeżeli eliksir nów nie będzie gotów, jeśli wkrótce nie znajdzie się w tej buteleczce, jeśli nie dołożę wszelkich starań do tego dzieła, zasoby nauki i wiedzy, zbierane przez cały wiek, przepadną wraz ze mną, i ta wielka, uroczysta, wzniosła tajemnica, którą posiadam, będzie stracona dla ludzkości, która we mnie i przeze mnie dosięga bóstwa.... O!... gdyby mi się miało nie powieść, o!... gdybym się miał pomylić i zawieść, Acharacie, to ty, tylko ty będziesz temu winien. Pamiętaj więc, strzeż się, bo mój gniew będzie straszny!... straszpy!...
Gdy starzec kończył te słowa, pochwyciły go jakby konwulsje, po których nastąpił silny atak kaszlu.
Balsamo otoczył go natychmiast najtroskliwszą opieką i staraniami.
Starzec wkrótce przyszedł do siebie, bladość jednak jego przechodziła w siność, a lekki atak ten, tak wyczerpał jego siły, iż zdawało się, jakby lada chwila życie już zeń miało ulecieć.
— No, mistrzu, powiedz więc, co chcesz ode mnie — odezwał się Balsamo.
— Czego chcę? — powtórzył Althotas, patrząc nieruchomo na Balsama.
— Tak...
— To, czego chcę... jest...
— Mów, mistrzu, słucham cię i zadośćuczynię twemu życzeniu, jeśli tylko rzecz, której zażądasz, będzie możliwą.
— Możliwą... możliwą... — powtórzył pogardliwie — wszystko jest możliwe, chyba wiesz o tem dobrze.
— Tak, zapewne, pod wpływem czasu i wiedzy.
— Wiedzę mam; a czas... jestem właśnie na drodze do zapanowania nad nim. Doza była skuteczna; białe krople usunęły ostatki natury zgrzybiałej. Młodzieńczość, podobna do soków, krążących w roślinach podczas maja, porusza się pod starą skórą i wypycha stary, spróchniały rdzeń. Zauważ, Acharacie, jak pomyślne są objawy, głos mi osłabł, wzrok w trzech czwartych zanikł; chwilami czuję, jak umysł mam zaćmiony; na przejście z zimna do ciepła jestem nieczuły. Pozostaje mi już tylko uzupełnić mój eliksir, abym w dzień ukończenia drugiej pięćdziesiątki mógł bez wahania ze stuletniego starca przeobrazić się w dwudziestoletniego młodzieńca. Mam już wszystkie materjały do eliksiru, rurka przełykowa też gotowa — brak mi tylko tych ostatnich trzech kropli krwi, o których ci mówiłem.
Balsamo nie mógł powstrzymać oznaki wstrętu.
— Więc dobrze — mówił dalej Althotas — odstępuję już od mego żądania niemowlęcia, skoro wolisz zamykać się po całych dniach ze swą kochanką, niż mi wyszukać i dostarczyć niemowlęcia.
— Wiesz dobrze, mistrzu, że Lorenza nie jest wcale moją kochanką.
— Ho! ho! ho! mnie to chcesz mówić i sądzisz, że ci się tak uda, jak z głupim motłochem; ja miałbym uwierzyć, że jest niewinna, żyjąc przy tobie!
— Przysięgam ci, mistrzu, że Lorenza jest dziewicą, przysięgam ci, że miłość, żądze, rozkosze ziemskie, wszystko poświęciłem dla mych celów duchowych; bo i ja także przedsięwziąłem dzieło odrodzenia, tylko zamiast je stosować do siebie samego, stosuję je do całej ludzkości!
— Warjat, biedny warjat! — zawołał Althotas — jak widzę, myśli o przewrotach i rewolucjach mrówek, kiedy ja mówię mu o wiecznem życiu, wiecznej młodości.
— Okupionej ceną strasznej zbrodni; i jeszcze gdyby to...
— Wątpisz, ty jeszcze możesz wątpić nieszczęsny?
— Nie, nie, ale ostatecznie do rzeczy: jeśli odstępujesz od owego niemowlęcia, czegóż więc ci potrzeba?
— Potrzeba mi pierwszego lepszego stworzenia dziewiczego, jakie ci wpadnie w ręce: kobiety, czy mężczyzny, wszystko mi jedno; jednakże wolałbym kobietę. Doszedłem do tego przekonania z powodu powinowactwa płci; wynaleź mi więc to, a śpiesz się, bo mamy tylko tydzień czasu.
— Dobrze, mój mistrzu, zobaczę... poszukam.
Nową błyskawicą, straszniejszą od pierwszej, zabłysły oczy starca.
— Zobaczysz! poszukasz!... taka to twoja odpowiedź. Mogłem się tego zresztą spodziewać, nie wiem, jak mnie to może dziwić nawet. Od kiedyż to, nędzny robaku, stworzenie przemawia tak do swego stwórcy? A! widzisz mnie bezsilnego, niemocą wielką złożonego, widzisz mnie odwołującego się do twych starań i pomocy i jesteś może na tyle głupim, że sądzisz, iż już całkiem jestem na twej łasce?... Odpowiedz stanowczo: tak, czy nie, Acharacie, bez wahania i kłamstwa w oczach; bo ja widzę i czytam w twem sercu, bo cię sądzę i zemsta moja nie przestanie cię ścigać.
— Mistrzu — odpowiedział Balsamo — strzeż się, gniew ci szkodzi.
— Odpowiadaj! odpowiadaj na pytanie.
— Nie umiem odpowiedzieć co innego, tylko prawdę; zobaczę, czy będę ci mógł dostarczyć tego, czego żądasz, bez narażenia nas obydwóch na niebezpieczeństwo nawet na zgubą. Postaram się o człowieka, który nam może sprzeda istotę, jakiej żądasz, ale zbrodni nie wezmę na swe sumienie. Oto odpowiedź, jaką ci dać mogę.
— Bardzo delikatna nawet — odrzekł Althotas z gorzkim uśmiechem.
— Tak — mistrzu mój — potwierdził Balsamo.
Althotas zrobił wysiłek, powstał na równe nogi, oparł się obu rękami na poręczach fotelu, a wyprostowany i straszny, zawołał groźnie:
— Tak czy nie?
— Tak, mistrzu, jeśli znajdę; nie, jeżeli nie zdobędę.
— A więc narazisz mnie na śmierć nędzniku; oszczędzisz trzech kropli krwi istoty poziomej i nędznej, a pogrążysz w przepaść na wieki stworzenie tak doskonałe, jakiem ja jestem. Słuchaj, Acharat, ja już nic od ciebie nie żądam i nic ci nie rozkazuję; będę tylko czekał; ale jeśli mnie opuścisz, sam sobie dopomogę. Zrozumiałeś? Możesz sobie odejść teraz.
Balsamo nic nie odpowiedział na te pogróżki, ale przysposobił starcowi wszystko, czego mógł potrzebować; postawił mu pod ręką napój i pokarm ze starannością najwierniejszego sługi, z poświęceniem się synowskiem, potem pochłonięty myślami, zupełnie innemi, niż te, które trapiły Althotasa, spuścił windę, aby się dostać do siebie, nie zwracając uwagi, iż starzec nie spuszczał zeń ironicznego oka; śledził każdą myśl jego, każde uderzenie. Stary Althotas, niby zły duch, uśmiechał się też jeszcze wtedy, gdy Balsamo znalazł się z powrotem obok uśpionej Lorenzy.

CXXIX
WALKA

Zatrzymał się z sercem wezbranem boleścią, jeżeli nie oburzeniem.
Scena która się rozegrała między nim a Althotasem, scena, ukazująca mu całą nicość rzeczy ludzkich, uciszyła wszystek gniew w jego duszy. Był w usposobieniu owego filozofa, który recytował cały alfabet grecki, nim poszedł za głosem czarnych duchów złości i gniewu, doradców Achillesa.
Po chwili zimnej i niemej rozwagi przed kanapą, na której spoczywała włoszka, westchnął głęboko i smutny, ale zdecydowany, jasno zdający sobie sprawę z położenia w jakiem się znalazł — rzekł:
— Lorenza mnie nienawidzi, Lorenza zagroziła mi zdradą i dotrzymała przyrzeczenia; moja tajemnica nie należy już do mnie, złożyłem ją w jej ręce, a ona mnie zdradziła; podobny jestem do lisa, który, z żelaza w jakie został pochwycony, wyrwał tylko kość swej nogi, ale skórę i mięso pozostawił także myśliwy śmiało powiedzieć sobie może: „Mam cię! żywego czy zabitego zawsze cię poznam!“
— Nieszczęście to straszne — ciągnął dalej — nieszczęście to, którego Althotas pojąć nawet nie może i o którem dlatego mu nie powiedziałem; nieszczęście to, które niweczy wszystkie moje nadzieje powodzenia w tym kraju i co z tego wypływa w całym świecie, bo Francja jest duszą świata... I to zawdzięczam tej istocie uśpionej, temu pięknemu posągowi o słodkim uśmiechu. Temu to aniołowi złowrogiemu zawdzięczam dziś hańbę i ruinę, a jutro niewolę, wygnanie i śmierć może.
Otóż — ciągnął dalej — złe przeważyło dobre i Lorenza stała się dla mnie szkodliwą.
O! wężu, o wdzięcznych kształtach, śmiercią grożący, wężu, o piersi alabastrowej, jad kryjącej, śpij! śpij! bo musisz umrzeć z chwilą w której się zbudzisz!“
I z ponurym uśmiechem zbliżył się zwolna do młodej kobiety, która zwracała za nim oczy tkliwie zamglone, niby słonecznik, zwracający się ku pierwszym promieniom wschodzącego słońca.
— Al! a jednak — mówił z westchnieniem — trzeba będzie zamknąć na wieki te śliczne oczy, tak słodko patrzące w tej chwili, a rzucające błyskawice, jeżeli miłość z nich nie przemawia.
Lorenza uśmiechnęła się słodko, pokazując dwa rzędy białych, jak perły, ząbków.
— Zabijając tę, co mnie nienawidzi, zabiję jednakże i tę co mnie kocha tak gorąco! — mówił Balsamo, załamując ręce rozpaczliwie.
I ścisnęło mu się serce głęboką boleścią, dziwnie zmieszaną z jakiemś nieokreślonem pożądaniem.
Nie, nie — szeptał — napróżno przysiągłem sobie; napróżno groziłem, nie, ja nie byłbym w stanie jej zabić; nie, ona będzie żyła, ale nie obudzi się ze snu tego już nigdy; będzie żyła tem życiem sztucznem, które będzie szczęściem dla niej, kiedy rzeczywiste jest rozpaczą. Ach! gdybym jej mógł dać szczęście? Cóż znaczy wszystko inne?... Będzie miała jedną, jedyną, krainę, tę, którą ja jej stworzę, krainę miłości, krainę, w której żyje w tej chwili.
I objął ją czułem spojrzeniem, spojrzeniem, pełnem miłości i dotknął delikatnie ręką jej czoła!
W tej chwili Lorenza, która czytała w myślach Balsama, niby w otwartej księdze, westchnęła głęboko, uniosła się wpół i z wdzięczną powolnością wyciągnęła ku niemu białe ramiona. Uczuł słodki jej wonny oddech na swoich ustach.
— O! nie, nie — zawołał Balsamo, pociągając ręką po czole rozpalonem i oczach olśnionych; — o nie! takie życie upajające prowadzi do szału; czuję, że nie mógłbym opierać się dłużej temu szatanowi kusicielowi, czuję, że przy tej syrenie, czarodziejce, moja sława, potęga, nieśmiertelność, wszystko byłoby stracone. Nie, nie, trzeba ją przebudzić, ocucić, trzeba! Poruszony, rozgorączkowany, odepchnął żywo Lorenzę, która, puściwszy go, jak lekki obłoczek, jak cień, jak płateczek śniegu, obsunęła się na sofę.
Najbardziej wyrafinowana Kokietka nie byłaby w stanie przybrać bardziej czarującej i upajającej pozy.
Balsamo miał tyle siły, że cofnął się jeszcze parę kroków w tył, ale odwrócił się jak Orfeusz, i jak Orfeusz został zgubiony!
— O! jeśli ją zbudzę, myślał, znowu się walka rozpocznie; jeśli ją przebudzę, zabije siebie, albo mnie, albo zmusi, abym ją zabił. Widzę przepaść przede mną!
— Przeznaczenie tej kobiety jasno jest wytknięte, zdaje mi się, że je czytam wypisane ognistemi zgłoskami: Miłość!... Śmierć!... Lorenzo! Lorenzo! twojem przeznaczeniem jest kochać i umrzeć. Lorenzo! ja twoją miłość, twoje życie trzymam w rękach!
Czarodziejka, za całą odpowiedź podniosła się, podeszła do Balsama, padła u nóg jego i patrząc mu w oczy nawpół sennym, rozmarzonym wzrokiem, ujęła go za rękę i przyłożyła do swego serca.
— Tak! śmierć, szepnęła wilgotnemi i pąsowemi, jak korale w głębinach morskich, usteczkami, śmierć ale i miłość!
Balsamo zrobił jeszcze dwa kroki wtył i przechylił głowę zasłaniając oczy rękami.
Lorenza, dysząca, czołgała się za nim na kolanach.
— Śmierć! powtarzała głosem upajającym, śmierć ale i miłość, miłość, miłość!
Balsamo nie mógł się opierać dłużej, ogarnął go jakby obłok płomieni.
— O! to już nad moje siły! walczyłem tak długo, jak człowiek walczyć jest w stanie; szatanie czy aniele mojej przyszłości, bądźże szczęśliwym; ambicji i egoizmowi poświęcałem dość długo wszystkie szlachetne namiętności, jakie wrzały we mnie. Ale dość już tego, nie mam prawa powstawać dłużej przeciw jedynemu uczuciu ludzkiemu, jakie tkwi w głębi mego serca. Kocham tę kobietę, kocham ją szalenie i ta miłość miałaby się stać dla niej miłością złowrogą? Miałażby ta miłość śmierć jej spowodować; o! jakiż ja nikczemny! podły! okrutny! jak ja nie umiem godzić nawet mych pragnień! Boże mój, a gdy mi przyjdzie stanąć przed Tobą, Najwyższym Sędzią, cóż ci powiem, ja — zdrajca, ja — fałszywy prorok, co ci powiem, gdy mi się przyjdzie obnażyć ze sztucznych szat fałszu i hipokryzji? Jakże strasznie i ciężko mi będzie, gdy nie będę miał ani jednego szlachetnego uczynku, ani jednej chwili szczęśliwej, których wspomnienie byłoby mi pociechą i osłodą wśród wiecznych mąk i cierpień!...
— O! Lorenzo! wiem dobrze, że oddając ci się, zatracam przyszłość moją, wiem, że mój anioł objawiciel uleci w niebiosa z chwilą, kiedy kobieta zstąpi w me ramiona! Ale chcesz tego, Lorenzo, chcesz?...
— Ukochany mój! — wyszeptała.
— Przyjmujesz więc takie życie, zamiast rzeczywistego?
— Błagam o nie na kolanach, zaklinam, żebrzą, to życie, to miłość, to szczęście nadziemskie.
— Ale czy ci wystarczy, że zostaniesz moją żoną? bo ja cię kocham szalenie... gorąco!...
— Wiem, bo czytam to w twem sercu.
— I nigdy mnie nie oskarżysz, ani przed ludźmi ani przed Bogiem, że skorzystałem z chwili, że cię podszedłem?
— Nigdy a nigdy! Przeciwnie przed Bogiem i ludźmi dziękować ci będę, że dałeś mi szczęście i miłość, bo miłość, to jedyne dobro, jedyna perła, jedyny skarb tego świata.
— Czy nigdy, biedna gołąbko, nie pożałujesz twych skrzydeł, unoszących cię w niebiosa? Bo wiedz o tem, że nie wzniesiesz się już, niestety, w nadziemskie strefy, aby szukać dla mnie u Jehowy promyczka światła, które składał niegdyś na czole proroków swoich. Kiedy będę potrzebował spojrzeć w przyszłość, kiedy będę chciał dowiedzieć się o tem, co się stać ma dopiero, kiedy będę chciał ludziom głosić słowa prawdy, głos twój już mi, niestety, nie odpowie, twe oko jasnowidzące już mi nie posłuży. Miałem w tobie zarazem i kobietę ukochaną i genjusz opiekuńczy, pomocny... Teraz mieć będę kobietę tylko i jeszcze...
— Wątpisz! wątpisz! — zawołała Lorenza, widzę, że zwątpienie niby czarna noc, zalega twoje serce.
— Czy zawsze będziesz mnie kochać, Lorenzo?
— Zawsze a zawsze!
Balsamo przeciągnął ręką po czole.
— Więc niechajże tak będzie, zresztą... I pozostał przez chwilę milczący, jakby w myślach swych pogrążony.
— Zresztą, czyż jej koniecznie potrzebuję, ciągnął dalej, czyż ona jedna na świecie? Nie, nie, ona mnie uczyni szczęśliwym a inna może mnie uczynić w dalszym ciągu bogatym i potężnym. Andrea także jest napełniona duchem Bożym, tak samo jest jasnowidząca; Andrea jest również młodą i czystą dziewicą, a chociaż jej nie kocham, gdy ją uśpię, jest mi tak samo powolną i posłuszną, jak ty Lorenzo; mam w Andrei ofiarę, gotową do zastąpienia ciebie, a nie będzie mi ona niczem więcej, jak tylko zwyczajnem medjum doktora, nadającem się do eksperymentów; jej duch ulata również daleko, może dalej od twego, w krainy nieznane, nadziemskie. Andreo, przyjmuję cię do mego królestwa, a ty Lorenzo, Lorenzo! chodź w me objęcia, zachowam cię jako mą kochankę. Z Andreą będę potężny, z Lorenzą szczęśliwy. Dopiero teraz, od tej chwili, życie moje jest zupełnem i równam się z bogami we wszystkiem, wyjąwszy nieśmiertelności.
I podnosząc Lorenzę, porwał ją w objęcia i przyciskał do wzruszonej piersi, a ona przytuliła się doń tak silnie, jak silnie zwoje bluszczu dąb obwijają.

CXXX
MIŁOŚĆ

Nowe życie rozpoczęło się dla Balsama, życie nieznane dotychczas jego naturze czynnej, niespokojnej, wrażliwej. Od trzech dni nie istniały dla niego gniew, niepokój, przeczucia, zazdrość; od trzech dni nie słyszał i nie pomyślał ani o polityce, ani o spiskach, ani o związkach.
Przy Lorenzy, której na chwilę nie opuszczał, zapomniał o świecie całym. Ta miłość szczególna, bezmierna, nieomal nadludzka, ta miłość pełna upojenia, tajemnicza, ta miłość odkradziona nienawiści, dzięki kaprysowi niewytłumaczonemu natury czy nauki, pogrążyła Balsama w błogiej szczęśliwości, graniczącej zarazem z obłędem.
Nieraz, podczas tych trzech dni, Balsamo, budząc się z rozkosznego upojenia, patrzył w swą ukochaną, ciągle uśmiechniętą, ciągle natchnioną, bo życie jej teraz składało się ze stanów sztucznego podniecenia i snu również kłamliwego. Spokojna, słodka, szczęśliwa, ta Lorenza, przemawiająca doń, co chwila, najczulszemi słowami i śniąca głośno o swem szczęściu, nasuwała mu pytanie, czy nie jest on nowożytnym Tytanem, który ściągnął na się gniew Boga, wykradłszy tajemnicę jego potęgi; czy ten Bóg rozgniewany, nie nasłał nań Lorenzy, aby uśpiła czujność jego, podeszła kłamstwem, upoiła słodyczą, a dopiąwszy swego celu znikła, aby ukazać się pod postacią mściwej Eumenidy.
Prędko się jednakże uspakajał, nieustanne wybuchy miłości i pragnienie pieszczot rozpraszały wszystkie obawy.
Gdyby Lorenza grała komedję, — mówił sobie, — gdyby miała zamiar uciec, szukałaby sposobności, aby mnie oddalić, znalazłaby zawsze powody do pozostania w samotności, tymczasem daleką jest od tego, jej ramiona zawsze przykuwają mnie łańcuchem nierozerwalnym; jej gorące spojrzenie mówi mi ciągle: „Nie odchodź“; jej głos słodki ciągle mi powtarza: „Zostań przy mnie“.
I wtedy odzyskiwał znowu Balsamo zaufanie w siebie samego i w swą umiejętność.
Bo i dlaczegóż tajemnice, którym zawdzięczał swą władzę i znaczenie, staćby się miały naraz mrzonką, która się rozwiała, jak dym po zgasłym płomieniu?... Nigdy, odnośnie do niego, Lorenza nie była tak jasnowidzącą; każdą myśl, rodzącą się w mózgu, każde uczucie, wzruszające mu serce, odczuwała i powtarzała natychmiast.
Pozostawało mu więc tylko zbadać, czy to jasnowidzenie było jedynie wynikiem sympatji i uczuć, wiążących ich dusze; czy poza obrębem koła, zakreślonego miłością, koła, na które siła tych uczuć zlewała potoki światła, ów wzrok duchowy, taki potężny, taki jasnowidzący przed upadkiem tej Ewy nowoczesnej, zachował moc przebijania ciemności, otaczających zwykłych śmiertelników.
Nie miał odwagi na decydujące próby, żył ciągle nadzieją, która była koroną jego szczęścia.
Niekiedy Lorenza mówiła ze słodką melancholją:
— Kochany Acharacie, widzę, że myślisz o innej kobiecie, o kobiecie z Północy z jasnymi włosami i niebieskiemi oczami; Acharacie!... Acharacie!... ta kobieta stoi zawsze obok mnie w twych myślach.
Wtedy Balsamo, patrząc na Lorenzę — pytał:
— Czy widzisz to we mnie?... najdroższa.
— Widzę to najwyraźniej, jak w zwierciadle.
— W takim razie wiesz też zapewne, czy z miłości myślę o tej kobiecie — odpowiadał Balsamo — czytaj w mojej duszy i sercu, droga Lorenzo!...
— Nie — odpowiedziała, — wiem o tem dobrze; ale wiem także, że dzielisz myśl swą nieustannie między nas obie.
— Ja, moja jedyna, myślę tylko o tobie, sercem przynajmniej; zobacz i przekonaj się sama, czy nie zapomniałem o wszystkiem na świecie, czy od czasu naszego szczęścia nie zaniedbałem wszystkiego: studjów, polityki, pracy?...
— To źle robisz, mój jedyny, bo ja mogę ci być bardzo pomocną w twych pracach.
— Jakto?...
— Czyż nie zamykałeś się dawniej godzinami całemi w laboratorjum?...
— Tak, ale dałem pokój tym próżnym próbom; byłyby to godziny, wykreślone z mego życia, bo nie widziałbym ciebie, moja najdroższa.
— Dlaczegóż nie mogłabym być tak ci nieodstępną w pracy, jak w miłości; dlaczegóż nie miałabym cię zrobić tak potężnym, jak szczęśliwym?...
— Bo Lorenza moja jest piękną, to prawda, ale nie jest uczoną. Młodość, piękność i miłość daje Bóg, ale wiedzę — nauka tylko.
— Dusza wie wszystko, mój drogi.
— Więc przed oczami twej duszy naprawdę nic nie jest ukryte?
— Nie.
— I możesz mi być pomocną w poszukiwaniach kamienia filozoficznego.
— Tak sądzę.
— Chodź więc ze mną.
Powiedziawszy to, Balsamo objął ramieniem wiotką postać swej ukochanej i powiódł ją do laboratorjum.
Ognisko, nie podsycane od paru dni, wygasło; retorty i tygle stały zimne.
Lorenza spojrzała bez zdziwienia na te różnorodne przyrządy i narzędzia zamierającej już alchemji; zdawało się, jakby znała użytek każdego.
— Poszukujesz tajemnicy robienia złota? — rzekła z uśmiechem.
— Tak.
— W każdym z tych tyglów jest mieszanina o innych stosunkach.
— Tak, zdobywam je z trudem wielkim, a przez przerwą w pracy wszystko się zmarnowało, nie żałują jednak tego.
— I masz racją, bo złoto, jakie osiągniesz, nie będzie nigdy niczem innem, jak rtęcią zakolorowaną; możesz ją doprowadzić do stanu stałego, ale nie przeobrazisz nigdy.
— Robili jednakże złoto.
— Nigdy.
— Czyż Daniel Transylwańczyk nie sprzedał za dwadzieścia tysięcy dukatów Kosmili I-mu sekretu przeobrażania metali?...
— Daniel Transylwańczyk oszukał Kosmę I-go.
— A Saksończyk Payken, skazany na śmierć przez Karola II-go, czyż nie okupił swego życia, zamieniając sztabę ołowiu w sztabę złota, z części której wybito czterdzieści dukatów, a drugą pozostawiono na medal, wybity na cześć zdolnego alchemika.
— Zdolny alchemik był tylko zręcznym kuglarzem, podłożył sztabę złota na miejsce sztaby ołowiu i oto sekret cały. Dla ciebie najpewniejszym sposobem fabrykowania złota jest przetapianie na sztabki bogactw, jakie ci znoszą niewolnicy twoi z czterech stron świata.
Balsamo zamyślił się.
— Utrzymujesz zatem — rzekł po chwili, — że przemiana metali jest niemożliwą?...
— Stanowczo jest niemożliwą.
— Cóż powiesz jednak na brylant?...
— O!... brylant to co innego.
— Więc brylant można zrobić?...
— Tak; bo zrobić brylant sztuczny, nie znaczy przeobrazić jedno ciało w drugie, ale dokonać zwyczajnego procesu na znanym pierwiastku. Sama natura daje nam codziennie przykłady takich przeobrażeń.
— Więc znasz ciało z którego formują się brylanty?...
— Naturalnie, brylant, to czysty węgiel skrystalizowany.
Balsamo był jakby oszołomiony; olśniewające, niespodziewane światło ukazało się oczom jego; zakrył je oburącz, jakby z obawy, aby go ta nagła światłość nie oślepiła.
— O!... Boże, Boże, zanadto szczęścia dziś mnie spotyka; coś złego widać mi grozi. Boże mój, jakiż jest pierścień dość drogocenny, który wrzuciłbym w głębiny morza, aby okupić się twej zazdrości... Dość, dość na dziś Lorenzo.
— Czyż nie jestem twoją, rozkazuj, rządź mną.
— Tak, tak, ty jesteś moją, moją na wieki, chodź!... chodź!...
Balsamo, porwawszy w objęcia Lorenzę, wyniósł ją z laboratorjum, przebiegł przez pokój, futrami wybity, i, nie zwracając uwagi na lekkie trzeszczenie, dające się słyszeć nad ich głowami, wszedł do zakratowanej komnaty.
— Więc jesteś zadowolony z twej Lorenzy, kochany Balsamo — pytała włoszka.
— O!... — wyjąkał.
— Czegóż się tedy obawiałeś?... powiedz, mów!...
Balsamo złożył ręce i spojrzał na Lorenzę z takim wyrazem przerażenia, że każdy, nie umiejący czytać w jego duszy, nie mógłby sobie żadną miarą zdać z tego sprawy.
— O!... — szeptał — i ja o mało nie zabiłem tego anioła, i ja o mało nie umarłem z rozpaczy, przed rozwiązaniem zagadki: jak być szczęśliwym i potężnym zarazem. Zapomniałem, że granice możliwości sięgają zawsze poza horyzont, zakreślony przez obecny stan nauki i wiedzy, że większość prawd, które są już faktami dowiedzionymi, były początkowo uważane za marzenia i hipotezy; i ja sądziłem, że wiem wszystko a nic nie wiedziałem!
Młoda kobieta uśmiechała się czarująco.
— Lorenzo, Lorenzo — ciągnął dalej Balsamo — spełnił się więc cudowny zamiar Boga, który stworzył niewiastę z ciała mężczyzny i rzekł, że we dwoje jedno tylko serce mieć będą.
Ewa jest wskrzeszoną dla mnie, Ewa która nie będzie myśleć beze mnie, nie będzie czuć beze mnie!... A!... to za wiele szczęścia dla śmiertelnego stworzenia, to też aż upadam pod ciężarem dobroci Twej, Wielki Boże!
I upadł na kolana i ściskał z uniesieniem tę słodką piękność, uśmiechającą się doń nieziemskim uśmiechem.
— Więc mnie już nigdy nie opuścisz?... mówił — więc pod twem spojrzeniem, przebijającem ciemności, żyć będę bezpieczny, więc pomagać mi będziesz w tych pracowitych moich badaniach, które sama jedna, jak słusznie rzekłaś, jesteś w stanie uzupełnić, w badaniach, które jedno słowo twoje zrobi łatwemi i niepłonnemi. Ty jedna powiesz mi, że rzeczywiście nie stworzę złota, ty jedna powiesz mi, w jakim zakątku świata Bóg je przechował; ty jedna mi powiesz, gdzie drzemią odwieczne skarby oceanów. Za pośrednictwem oczu twoich dostanę kosztowną perłę w muszli zamkniętą; odgadnę myśl ludzką, rodzącą się w kręgach mózgowych; za pośrednictwem uszu twoich usłyszę niepochwytny szmer robaka, toczącego ziemię i kroki nieprzyjaciela, zbliżającego się do mnie. Będę wielki jak Bóg i jak Bóg szczęśliwy. Lorenzo moja, Bóg nie ma w niebie takiej jak ty towarzyszki; Wszechmocny jest, ale samotny; boskiego swego majestatu nie podziela z żadną inną istotą boską.
Lorenza uśmiechała się ciągle i na gorące słowa odpowiadała gorętszemi jeszcze pieszczotami.
— A jednak — mówiła, jakby widziała przez czaszkę kochanka każdą myśl, wstrząsającą mózg jego niespokojny i wrażliwy — a jednak ty wątpisz jeszcze Acharacie; ty wątpisz, abym mogła przekroczyć koło, zakreślone naszą miłością; wątpisz abym mogła widzieć w przestworzach przestrzeni i czasu i pocieszasz się, myśląc, że jeśli ja widzieć nie będę, to tamta będzie widziała... ona...
— Co za ona?...
— Kobieta o jasnych włosach: czy chcesz, abym ci powiedziała jej imię?...
— Dobrze.
— Poczekaj... Andrea.
— Taki... tak, ty czytasz moje myśli; ostatnia więc już tylko wątpliwość zamąca mi spokój. Czy to wzrok twej duszy sięga zawsze w przestrzeń, pomimo przeszkód meterjalnych?...
— Zbadaj! proszę cię o to.
— Podaj mi rękę, Lorenzo.
Młoda kobieta pochwyciła namiętnie rękę Balsama.
— Czy możesz mi towarzyszyć?
— Wszędzie!
— Chodź zatem.
Balsamo; wybiegając myślą poza ulicę Saint-Claude, pociągnął Lorenzę za sobą.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał.
— Jesteśmy na górze — odrzekła młoda kobieta.
— Tak jest, masz rację — zawołał Balsamo, drżąc z radości — ale co widzisz?
— Przede mną? na prawo? czy na lewo?
— Przed tobą.
— Widzę szeroką dolinę, lasek z jednej, a miasto z drugiej strony. Po środku wije się rzeka, przepływając pod murami wielkiego zamku.
— Tak jest, Lorenzo. To lasek du Vésinet, miasto Saint-Germain i zamek de Maisons. Wstąpmy do pawilonu pałacowego.
— Dobrze, wchodzimy.
— Cóż widzisz?
— Na wstępie, w przedpokoju, małego murzynka, śmiesznie przybranego i zajadającego cukierki.
— Zamor, tak to on. Idźmy dalej.
— Sala pusta, wspaniale umeblowana, nad drzwiami wyobrażenia bogiń i amorków.
— Czy jest kto w salonie?
— Niema nikogo.
— To idźmy, idźmy ciągle dalej.
— Ach! jesteśmy w cudownym buduarze, niebieskim atłasowym na meblach kwiaty o barwach naturalnych.
— Czy także próżny?
— Nie, kobieta spoczywa na szezlongu.
— Kto jest ta kobieta?
— Poczekaj...
— Czy ci się nie wydaje, żeś ją kiedyś widziała?
— Ach! tak, tutaj; toż to hrabina Dubarry.
— Tak jest, tak jest Lorenzo; ach! ja chyba oszaleję; a co robi ta kobieta?
— Myśli o tobie Balsamo.
— O mnie?
— Tak.
— Więc nawet myśli jej przenikasz?
— Tak; i powtarzam, że myśli o tobie.
— Cóż takiego myśli?
— Zrobiłeś jej jakąś obietnicą.
— No tak; ale jaką?
— Obiecałeś jej dać eliksir piękności, który Wenus, aby się zemścić na Sapho, dała Faonowi.
— Tak, tak, i cóż więcej?
— Namyśliła się i postanawia.
— Co takiego?
— Poczekaj... wyciąga rękę do taśmy od dzwonka i dzwoni, wchodzi inna jakaś młoda kobieta.
— Brunetka czy blondynka?
— Brunetka.
— Wysoka czy niska?
— Mała.
— To jej siostra. Słuchaj, co będą mówiły.
— Dubarry poleca żeby kareta zajechała.
— W jakim celu?
— Chce przybyć tutaj.
— Czy pewną jesteś tego?
— Słyszą przecież, że wydaje rozkaz. Patrz, już go spełniono, jedzie już, będzie tutaj za dwie godziny.
Balsamo padł na kolana.
— Och! — wykrzyknął — jeżeli rzeczywiście będzie tu za dwie godziny, to wtedy, Boże! o nic Cię już nie będą prosić, tylko abyś miał miłosierdzie nad mem szczęściem.
— Biedny przyjacielu — rzekła — więc się lękałeś?
— O! tak, tak, moja najdroższa.
— I czegóż się lękać mogłeś? Czy miłości, która dopełniła życie fizyczne i rozszerza życie duchowe?... Miłość, jak każde uczucie szlachetne, zbliża nas do Boga, a wszelka światłość spływa od Boga.
— Lorenzo, Lorenzo, ja oszaleję ze szczęścia, jakie mi dajesz.
Powiedział to i skłonił głowę na kolana młodej kobiety.
Czekał jeszcze na jeden dowód, aby osiągnąć zupełne szczęście i uspokojenie. Tą ostatnią próbą miało być przybycie Dubarry.
Te dwie godziny oczekiwania były krótkie, Balsamo stracił zupełnie miarę czasu. Naraz młoda kobieta zadrżała.
— Ty jeszcze wątpisz i chciałbyś wiedzieć, gdzie ona jest w tej chwili?
— Prawda — szepnął Balsamo.
— A więc jedzie bulwarami wyciągniętym kłusem, zbliża się, wjeżdża na ulicę Saint-Claude, zatrzymuje się już przed bramą, puka...
Pokój, w którym byli oboje zamknięci, tak był oddalony, że uderzenia mosiężnego młotka dojść do nich nie mogły. Ale Balsamo podniósł się na jedno kolano i zaczął nadsłuchiwać. Naraz dwa stuknięcia Fryca porwały go na równe nogi; dwa stuknięcia, jak to przypominamy sobie, były znakiem ważnej wizyty.
— Och! — krzyknął, — więc to prawda!
— Idź się naocznie o tem przekonać, ale powracaj jak najprędzej.
Balsamo podskoczył ku kominkowi.
— Pozwól mi odprowadzić cię aż do drzwi, na schody — rzekła Lorenza.
— O, chodź! — i oboje przebiegli pokój wysłany skórami.
— Czy tutaj pozostaniesz? — zapytał Balsamo.
— Nie ruszę się nigdzie ani krokiem, będę cię oczekiwać! Bądź spokojnym. Lorenza, którą kochasz, nie jest tą, której się lękałeś. Zresztą...
Zatrzymała się, uśmiechając.
— Co? — zapytał Balsamo.
— Czy nie czytasz w mej duszy tak, jak ja czytam w twojej?
— Niestety, nie!
— To uśpij mnie do twego powrotu, rozkaż mi pozostać nieruchomą na tej sofie, a pozostanę i spać będę.
— Więc niech i tak będzie, droga Lorenzo, śpij i czekaj.
Lorenza, walcząc z ogarniającą ją już sennością, złożyła ostatni pocałunek na ustach Balsama i, chwiejąc się, padła na sofę.
— Dowidzenia niezadługo — szepnęła —
niedługo wrócisz, wszak prawda? — Balsamo pozdrawiał ją jeszcze ręką, ale już spała.
— Była tak piękną, tak anielsko-dziewiczą, z falą rozpuszczonych splotów, z ustami nawpół otwartemi, z rumieńcem, jak różowa jutrzenka, na alabastrowej twarzy i zamglonemi oczami, ale tak była niepodobną do kobiety, że Balsamo wrócił do niej, ujął jej rękę, ucałował ramiona i szyję raz jeszcze, lecz ust jej dotknąć nie chciał.
Dwa uderzenia rozległy się znowu; albo dama się niecierpliwiła, albo Fryc był w obawie, że pan nie słyszał.
Poskoczył do drzwi; w chwili kiedy je za sobą zamykał, zdało mu się, że posłyszał drugie skrzypnięcie, podobne temu, które słyszał przedtem, otworzył znów drzwi, spojrzał naokoło, lecz nie zobaczył nic. Nic, tylko Lorenzę leżącą i dyszącą pod ciężarem uczuć, przygniatających jej piersi.
Zamknął drzwi i pobiegł do sali, bez trwogi, bez obawy, z rajem w duszy.
Mylił się jednakże: nie sama miłość przygniatała pierś Lorenzy i przyspieszała jej oddech.
Lorenza śniła; straszne obrazy ponurego snu otoczyły ją ciemnością, zasłaniającą wszystko: zdawało jej się, że w suficie dębowym robi się okrągły otwór i coś nieokreślonego, jakby wielka rozeta, oderwawszy się od sufitu, spuszcza się nadół z ponurym świstem, wolnym miarowym ruchem; czuła, jakgdyby jej coraz tchu brakowało, i jakby już miała się udusić pod ciężarem tego, wprost na nią zsuwającego się kręgu. Zdawało jej się wreszcie, że na tem kole, w rodzaju ruchomej windy, widzi coś bezkształtnego, potwora o ludzkiej twarzy, starca, którego oczy i ramiona wydawały się jedynie żyjącemi, pożerał ją strasznemi oczami i wyciągał ku niej ramiona szkieletu.
A ona, ona biedna, wiła się bezsilnie, bez możności ucieczki, nie przeczuwając jednak strasznego niebezpieczeństwa, jakie jej groziło, czuła tylko, jak ją ujęły te ramiona, jakby kleszcze, porwały z sofy, przeniosły na ową ruchomą deskę, która znów wolno zaczęła się ku sufitowi wznosić, z przerażającym zgrzytem żelaza, trącego się o żelazo. Usłyszała jeszcze straszny przerażający śmiech potwora o ludzkiej twarzy, który ją unosił bez wstrząśnienia, bez bólu, jakby do nieba.

CXXXI
ELIKSIR

Zupełnie zgodnie z przepowiedniami Lorenzy przybyła do Balsama pani Dubarry.
Piękna kurtyzana została wprowadzona do sali. Czekała na gospodarza, przerzucając „Księgę śmierci“, drukowaną w Moguncji, księgę, której ryciny, z niezwykłym artyzmem wykonane, przedstawiały śmierć, towarzyszącą wszystkim czynnościom życia ludzkiego, czekająca na człowieka u wejścia na bal, gdzie śpieszy aby spotkać ukochaną kobietę, czyhającą w głębinach przejrzystej wody, gdzie przybył kąpielą się orzeźwić, lub w lufie broni, z którą idzie na polowanie.
Pani Dubarry patrzyła właśnie na wyobrażenie pięknej kobiety, różującej się i przeglądającej w zwierciadle, gdy Balsamo, otworzywszy drzwi, pośpieszył ją powitać z uśmiechem szczęścia na twarzy.
— Wybacz, hrabino, że zbyt długo pozwoliłem czekać na siebie, ale źle widać obliczyłem odległość, lub też niedostatecznie znam szybkość rumaków twoich; sądziłem, iż możesz być najdalej na placu Ludwika XV.
— Jakto, czyś pan wiedział, że właśnie tu jadę?
— Tak pani! dwie godziny temu widziałem cię w niebieskim buduarze, wydającą rozkaz założenia koni do karety.
— Więc pan mówisz, że byłam wtedy w niebieskim buduarze?
— Haftowanym w kwiaty o barwach naturalnych. Tak, hrabino, spoczywałaś na szezlongu, kiedy ci przyszła myśl szczęśliwa i powiedziałaś sobie: „Odwiedźmy hrabiego de Fenix“. Zadzwoniłaś wtedy.
— No i któż wszedł?
— Siostra twoja, hrabino. Czyż nie tak? Prosiłaś jej, aby wydała rozkazy, które natychmiast spełniono.
— Ależ, hrabio, widzę, że na serjo jesteś czarownikiem. Czy w każdej porze dnia i nocy oko twe sięga do mego buduaru? Powinienbyś mnie w takim razie uprzedzić, kochany hrabio!
— Bądź spokojną, hrabino, mam zwyczaj zapuszczać mój wzrok tylko przez otwarte drzwi.
— I patrząc przez te drzwi, otwarte jedynie, widziałeś nawet że myślę o tobie?
— Tak, i że myślisz pani życzliwie.
— Masz słuszność, kochany hrabio, mam najlepsze względem ciebie intencje; ale przyznaj, że na to zasługujesz, ty taki dobry, taki użyteczny; ty hrabio, co zdaje się jesteś przeznaczony aby odegrać rolę opiekuna w mem życiu, czyli najtrudniejszą rolę jaką znam.
— Hrabino! jestem nader szczęśliwym; mogłem ci więc być kiedy użyteczny?
— Jakto, jasnowidzącym jesteś, a nie wiesz o tem?...
— Zostaw mi, pani, zasługę skromności.
— Niech i tak będzie, kochany hrabio, ja zaś z mej strony opowiem, co zrobiłam dla ciebie.
— Nie, nie, hrabino; mówmy o tobie, błagam cię o to.
— W takim razie, hrabio, zacznij od udzielenia mi twej tajemnicy jasnowidzenia, lub pożycz tego kamyczka, co to robi ludzi niewidzialnymi; bo zdaje mi się, że po drodze widziałam jednego ze sług księcia de Richelieu.
— I cóż ten sługus?
— Ścigał mój ekwipaż na dobrym biegunie.
— Co pani o tem myśli?... w jakim celu książę kazał panią ścigać, czy śledzić!?
— W celu przysłużenia mi się znów, na swój sposób, jaką złośliwością, chociaż tak skromny jesteś hrabio, że Bóg dał ci tyle przymiotów osobistych, iż możesz budzić zazdrość nawet króla...
— Richelieu nie może być w żadnym razie niebezpieczny, hrabino.
— Ale był już, był, przed ostatnimi wypadkami.
Balsamo zrozumiawszy, że chodzi o coś, czego mu jeszcze Lorenza nie odkryła, nie chciał się puszczać na grunt nieznany i zamiast odpowiedzi ograniczył się na uprzejmym uśmiechu.
— Był już raz — powtórzyła hrabina — i o mało nie padłam ofiarą spisku, świetnie osnutego, w którym i pan udział brałeś...
— Ja, w spisku przeciw pani, hrabino? Nigdy.
— Więc to nie ty, hrabio, dałeś ten napój księciu de Richelieu?
— Jaki napój?
— Napój, który każe kochać zapamiętale?
— Nie hrabino, ten napój sam Richelieu przyprawia, bo ma nań oddawna receptę. Ja dałem mu tylko zwyczajny narkotyk.
— Doprawdy?
— Słowo honoru.
— Czy nie mógłbyś, kochany hrabio, przypomnieć sobie dokładnie, kiedy książę zgłaszał się tu po ów narkotyk; byłoby to bardzo ważną wskazówką dla mnie.
— W ostatnią, zdaje mi się, sobotę... w wigilję dnia, w którym miałem zaszczyt przesłać hrabinie przez Fryca bilecik z prośbą, abyś w mojej sprawie przybyła do Sartines’a.
— W wilję tego dnia — zawołała Dubarry — w wilję tego dnia, w którym widziano króla, udającego się do panny Taverney?... O! teraz wszystko rozumiem.
— Jeśli to rozumiesz, hrabino, to wiesz, że żadnej innej roli tam nie grałem.
— Narkotyk ten nas ocalił.
Balsamo znów nic nie wiedział.
— Szczęśliwy jestem — rzekł, — żem ci się przydaj, hrabino, nawet bezwiednie.
— O! jesteś pan zawsze niezrównanym. Ale dziś możesz lepiej mi się przysłużyć, niż kiedykolwiek. O! bo byłam bardzo chorą, doktorze, wyrażając się językiem dyplomacji, a nie wiem, czy i w tej chwili w rekonwalescencję wierzyć mogę.
— Hrabino — odrzekł Balsamo — ponieważ mam być doktorem, więc muszę poznać szczegóły choroby. Zechciej więc pani objaśnić mnie szczegółowo i jak najdokładniej o wszystkiem co cię spotkało, nie pomiń najdrobniejszego symptomu.
— Nic łatwiejszego, drogi doktorze, lub jeżeli wolisz, kochany czarowniku. W wigilję dnia, w którym narkotyk znalazł zastosowanie, Jego Królewska Mość nie chciał mi towarzyszyć do Luciennes. Pod pozorem zmęczenia pozostał w Trianon, pozostał tam, aby, jak się o tem dowiedziałam następnie, wieczerzać w towarzystwie księcia de Richelieu i barona de Taverney.
— O! o!
— Rozumiesz mnie już, hrabio. Wtedy właśnie napój miłosny wlano do szklanki królowi. Wiedziano już, że nie będzie u mnie i zagięto parol na pannę Andreę.
— No i cóż?
— Wszystko skończyło się na niczem.
— Jak się to stało?
— Właśnie, że niezmiernie trudno dowiedzieć się prawdy. Osoby, dobrze zwykle poinformowane, zapewniają, że widziano Jego Królewską Mość, zmierzającą do apartamentów panny Andrei.
— Wiem, gdzie mieszka; ale cóż z tego?
— A! cóż z tego... za daleko chcesz się posunąć, hrabio! Wiesz, że niebezpiecznie jest śledzić monarchę, gdy ten nie chce być widzianym.
— Ale cóż wreszcie?
— Nakoniec, mogę ci to tylko powiedzieć, że Jego Królewska Mość w burzliwą noc powrócił do Trianon, blady, drżący, w gorączce, dochodzącej do maligny.
— Przypuszczasz pani zatem — dodał Balsamo z uśmiechem — że to nie sama burza napędziła tego strachu Najjaśniejszemu Panu?
— Naturalnie, bo i kamerdyner słyszał, jak wykrzyknął po kilka razy: umarła, trup, trup.
— Co? — zawołał Balsamo.
— Sprawił to właśnie narkotyk. Trup robi zawsze na królu szalone wrażenie, bo mu nasuwa myśl o śmierci. Znalazł pannę Taverney, pogrążoną w śnie niezwykłym, nienaturalnym i sądził, że umarła.
— Tak, tak, była jakby umarła — rzekł Balsamo — przypomniawszy sobie, że uciekając, zapomniał jej rozbudzić. Taki tak! — A potem hrabino, cóż potem?
— Nikt już nie wie, co się działo tej nocy, to jest na początku tej nocy. Powróciwszy do siebie, król wpadł w silną gorączkę, dostał ataków nerwowych, które nad ranem dopiero przeminęły, gdy delfinowej przyszła myśl otworzyć podwoje apartamentu królewskiego i ukazać Najjaśniejszemu Panu jasne słońce, oświecające twarze uśmiechnięte. Wtedy pierzchnęły wszystkie straszne widziadła nocne. W południe było już dobrze, król napił się buljonu i zjadł skrzydełko kuropatwy, wieczorem zaś...
— Cóż wieczorem? — podchwycił Balsamo.
— Wieczorem, Jego Królewska Mość, bojąc się widać przykrej poprzedniej nocy w Trianon, przybył do mnie, do Luciennes, gdzie, kochany hrabio, przekonałam się, iż książę de Richelieu był prawie równym tobie czarnoksiężnikiem.
Triumfująca twarz hrabiny, gest pełen kokieteryjnego wdzięku, dopowiedział reszty i uspokoił Balsama co do wpływu, jaki miała jeszcze faworyta na króla.
— Więc, w takim razie, zadowolona jesteś ze mnie hrabino?
— Zachwyconą jestem panem, kochany hrabio, przysięgam ci; bo mówiąc mi wówczas o niepodobieństwach, jakie stworzysz, powiedziałeś czystą prawdę.
I wyciągnęła doń, z podziękowaniem, tę białą, miękką, pachnącą rączkę, co choć nie miała młodzieńczej świeżości Lorenzy, była jednak również wymowną.
— A teraz, przechodzę do pana, hrabio rzekła.
Balsamo pochylił głowę i słuchał.
— Jeżeliś mnie uwolnił od wielkiego niebezpieczeństwa, zaczęła Dubarry, — sądzę, że i ja nawzajem uratowałam cię od katastrofy.
— Mnie? powtórzył Balsamo, ukrywając głębokie wzruszenie; jakkolwiek i tak jestem ci mocno wdzięczny, hrabino, radbym wiedzieć jednakże o jakiej mówisz katastrofie...
— O owej szkatułce pańskiej.
— Cóż tam w niej było?
— Mnóstwo cyfr i znaków, które pan de Sartines kazał w swem biurze przetłumaczyć i objaśnić kilku specjalistom w tym względzie. Każdy z nich uważnie odcyfrował, a wszystkie tłumaczenia zgadzały się najzupełniej. Pan de Sartines, obładowany tem wszystkiem, przybył do Wersalu do króla, właśnie w czasie mojej tam obecności.
— O! o! i cóż król powiedział? Król najprzód się zdziwił, potem przeraził. Ludwik XV słucha zawsze nadzwyczaj chętnie raportów o niebezpieczeństwach. Od czasu owej sprawy scyzorykowej Damiens’a, słowo: „baczność“ wywiera nań wpływ magnetyczny.
— Więc pan de Sartines oskarżył mnie o spisek?
— Przedewszystkiem próbował mnie usunąć; ale oparłam mu się stanowczo, oświadczając, że nikt nie jest bardziej ode mnie przywiązanym do króla, nikt więc niema prawa usunąć mnie, gdy idzie o grożące mu niebezpieczeństwo. Pan de Sartines nalegał, ale ja się opierałam; tak, że w końcu król, patrząc na mnie w sposób, na którym się znam doskonale, rzekł:
— Niech zostanie Sartines, niech zostanie, dziś nie mogę jej niczego odmówić!
— Rozumiesz hrabio, że w mojej obecności de Sartines, który pamiętał dobrze życzenie moje, tak mu kategorycznie wyrażone przy pożegnaniu naszem, nie śmiał cię oskarżać. Zaczął mówić o złych zamiarach króla pruskiego względem Francji, o ogólnym prądzie do posiłkowania się cudownością i czarnoksięstwem w celach spiskowych i buntowniczych, oskarżał nareszcie wielu ludzi, przekonywując, z dowodami w ręku, że byli winni.
— W czem jednakże byli winni?
— Nie mogę ci przecie, hrabio, zdradzać tajemnic stanu!...
— Które są jednocześnie naszą także tajemnicą; o! nic a nic nie ryzykujesz, hrabino, zapewniam cię, zwłaszcza dlatego że mój własny interes nakazuje mi jak najgłębsze milczenie.
— Wiem, hrabio, i przyznaję ci słuszność. Otóż pan de Sartines dowodził, że jest stowarzyszenie liczne, potężne, złożone z wyznawców odważnych, zręcznych, a na wszystko przygotowanych które podkopuje cichaczem cześć, należną Jego Królewskiej Mości, miota nań różne oszczerstwa, rozpowszechnia o nim różne niegodziwe wieści.
— Jakież naprzykład?
— Oskarżają naprzykład króla, że głodzi naród.
— I cóż król powiedział na to?...
— Odpowiedział, tak jak to król zwykle, żarcikiem.
Balsamo odetchnął.
— A jakżeż brzmiał ów żarcik, hrabino?
— „Ponieważ oskarżają mnie, że głodzę naród, — rzekł, — mam tylko jedną na to odpowiedź: żywmy go“.
— „W jaki sposób, Najjaśniejszy panie? — zapytał Sartines.
— „Biorąc żywienie tych wszystkich, co podobne wieści rozgłaszają, na mój rachunek, a w dodatku ofiarując im jeszcze bezpłatny lokal w zamku moim Bastylji“.
Balsamo uczuł, że mu mrowie przeszło po skórze, ale nie przestał się uśmiechać.
— I cóż potem? — zapytał znowu.
— Potem król jakby się mnie radził spojrzeniem.
— Najjaśniejszy Panie — rzekłam wtedy — nie uwierzę nigdy, aby te małe czarne plamki, o których mówił pan de Sartines, miały dowodzić, iż jesteś złym monarchą. Szef Policji chciał mi przerwać, alem dorzuciła:
— Nie wierzę również wcale, aby sekretarze pana de Sartines dokładnie to pisma odcyfrowali.
— I cóż król na to, hrabino? — spytał Balsamo.
— Oświadczył, że mogę mieć rację tak jak i minister policji.
— A potem?
— Potem przygotowano masę rozkazów uwięzienia, w które wpisywano różne nazwiska; pan de Sartines usiłował przemycić twoje, kochany hrabio, ale stałam na straży i powstrzymałam go jednem słowem:
— Mój panie — odezwałem się głośno wobec króla — aresztujże sobie cały Paryż, jeżeli ci się podoba, ale nie waż się dotknąć jednego z moich przyjaciół, bo inaczej...
— „O! o! — zawołał król — gniewa się pani Joanna. Strzeż się jej Sartines!“
— „Ależ, Najjaśniejszy Panie!.. — interesy państwa“...
— „Nie jesteś pan wcale Sully’m, a ja Gabrielą” — przerwałam mu, zaczerwieniona ze złości.
— „Pani hrabino, chcesz, aby zamordowano króla, jak zamordowano Henryka IV?...“
— Cios był dobrze wymierzony, król zbladł, zadrżał i przeciągnął ręką po czole. Zdawało mi się, żem została pobitą!
— Najjaśniejszy Panie — rzekłam — pozwól działać panu de Sartines, bo sekretarze jego widocznie doszli do przekonania, że i ja także spiskuję przeciw Waszej Królewskiej Mości. I powiedziawszy to, wyszłam.
— Ale wiesz, kochany hrabio, że to było nazajutrz po zadaniu Ludwikowi XV napoju miłosnego... Lubczyk działał w najlepsze... Król przełożył moją obecność, nad towarzystwo pana de Sartines i wybiegł za mną.
— „Przez litość, hrabino, nie gniewaj się“ zawołał.
— „To wyrzuć w takim razie tego, cuchnącego więzieniem, człowieka“.
— No, Sartines, idź już sobie, idź!... — rzekł król, wzruszając ramionami.
— Co do mnie — dodałam — zabraniam panu nietylko wstępu do siebie, — ale ukłonu nawet.
Sartines stracił kompletnie głowę, podszedł ku mnie i pocałował pokornie w rękę.
— Niech będzie, jak chcesz, hrabino — powiedział — ale ostrzegam cię, że gubisz państwo. Pani protegowany, ponieważ tak koniecznie obstajesz przy tem, będzie oszczędzony przez agentów moich.
Balsamo wpadł w głęboką zadumę.
— No i cóż — przerwała hrabina, czy mi nie podziękujesz, że ci oszczędziłam zapoznania się z Bastylją?
Balsamo, zamiast odpowiedzi, wyjął z kieszeni flakonik, napełniony płynem — jak krew — purpurowym.
— Masz hrabino, za wolność, jaką mi dałaś, ofiaruję ci dwadzieścia lat drugiej młodości.
Hrabina, wsunąwszy flakonik za gors, odjechała szczęśliwa i triumfująca.
Balsamo pozostał w zamyśleniu.
— Gdyby nie kokieterja tej kobiety, byliby uratowani — mruknął. Drobna nóżka kurtyzany popchnęła ich w głęboką przepaść. Wyraźnie Bóg jest z nami!..

CXXXII
KREW

Jeszcze się brama nie zamknęła za panią Dubarry, gdy Balsamo biegł już pospiesznie po schodach, dążąc do komnaty skórami wysłanej.
Rozmowa z hrabiną była długa, a jemu pilno było podwójnie: Bo najpierw pożerała go chęć ujrzenia coprędzej Lorenzy, a potem, obawiał się, aby młoda kobieta nie była zbyt znużoną, bo o nudach w tem nowem życiu ani mowy być nie mogło; bał się, aby ukochana jego ze snu magnetycznego nie przeszła w stan ekstazy, jak jej się często zdarzało.
Po takim stanie podniecenia następowały zawsze prawie ataki nerwowe, które męczyły i wyczerpywały Lorenzę, jeżeli on siłą swą magnetyczną nie przywrócił szczęśliwie równowagi w rozstrojonym organizmie.
Spieszył się więc Balsamo... zamknął drzwi za sobą i rzucił się ku kanapie, na której pozostawił Lorenzę.
Nie było już jej tam jednakże. Szal tylko z białego kaszmiru, złotem przetykany, leżał porzucony na poduszkach, jakby świadcząc o jej niedawnej obecności w tym pokoju i w tem miejscu.
Stanął jak skamieniały z oczami utkwionemi w próżną sofą. Może się jej niedobrze zrobiło od jakiegoś dziwnego zapachu, rozchodzącego się po pokoju; może machinalnie zmieniła miejsce, może udała się do laboratorjum, gdzie mu tak niedawno towarzyszyła.
Wszedł tam. Na pierwszy rzut oka nie zobaczył nic... ale w cieniach i załamach ogromnego komina, poza draperję wschodnią, ukryć się mogła bezpiecznie. Podniósł więc firankę i zasłonę, obejrzał wszystkie zakątki, ale nigdzie nie dostrzegł śladu niczyjej obecności.
Zostawał jeszcze pokój Lorenzy; tam się prawdopodobnie schroniła.
Pokój ten był dla niej więzieniem, ale tylko w chwilach życia na jawie. Pobiegł tam i zobaczył blachę zasuniętą.
Nie było to jednak dowodem, aby tam nie weszła. Nic by nie było dziwnego, gdyby nawet w tym śnie zapamiętała sposób otwierania mechanizmu, gdyby uległa wspomnieniom, nie dość jeszcze zatartym w jej umyśle.
Przycisnął sprężynę; pokój był tak samo pusty, jak poprzedni.
Wtedy myśl bolesna, myśl, która go już raz zraniła, rozwiała wszystkie nadzieje szczęśliwego kochanka.
Więc Lorenza miałaby grać komedję tylko; miałaby udać sen, rozproszyć w ten sposób wszelką nieufność, wszelką obawę i czujność swego kochanka; miałażby znowu uciec, pewniejsza tym razem powodzenia, bo już nauczona pierwszą próbą?...
Balsamo na tę myśl podskoczył z bólu i zadzwonił na Fryca. Ponieważ Fryc opóźniał się, jakby na złość, wybiegł naprzeciw i spotkał się z nim na krytych schodach.
— Signora? — rzekł.
— Co, signora? — zapytał Fryc, miarkując po niepokoju swego pana, że coś niezwykłego się stało.
— Czyś jej nie widział?
— Nie, panie.
— Nie wychodziła?
— Skąd?
— No z domu?
— Nikt nie wyszedł, prócz hrabiny, za którą dopiero właśnie bramę zamknąłem.
Balsamo cofnął się, jak szalony. Wyobraził sobie, że młoda kobieta, tak różna dziś od tej, jaką była przedtem, w przystępie żartobliwego humoru ukryła się w jakim kącie i obserwuje jego przerażenie i bawi się trwogą jego serca, aby go uspokoić następnie.
Rozpoczął drobiazgowe poszukiwania.
Żadnego kącika nie pominął, żadnej szafy nie zapomniał, żadnego parawanu nie pozostawił w spokoju. W zajadłem tem poszukiwaniu widać było człowieka, zaślepionego namiętnością; szaleńca, który nic przed sobą nie widzi; pijanego, który się zatacza. Nie widząc żadnej rady, nie zdobył się na nic więcej, jak na to, aby wyciągać ramiona i wołać: „Lorenzo, Lorenzo“! Sądził, że ubóstwiona istota pokaże się i z okrzykiem radości rzuci się w jego objęcia.
Ale nic tymczasem nie przerywało ponurego milczenia.
Biegając, poruszając wszystkie meble, ścian zapytując, zawodząc wielkim głosem, patrząc a niewidząc, nasłuchując a nie słysząc, drżąc na całem ciele, spędził Balsamo trzy minuty, to jest, trzy długie wieki konania. Był nawpół oszalały, umoczył rękę w naczyniu z zimną wodą i zwilżył sobie skronie; potem zacisnął ręce, jakby się chciał zmusić do spokoju, jakby usiłował zapanować siłą woli nad chaosem wrzącym w głowie, nad falami krwi bijącemi mu do mózgu, tętnem fatalnem, nieustannem, monotonnem, które zwiastuje śmierć lub szaleństwo. Zobaczmy, rozważmy, mówił sobie; skoro Lorenzy niema, musiała tedy wyjść, musiała wyjść z pewnością.
I raz jeszcze powiódł błędnem okiem dookoła siebie, i raz jeszcze zawołał: Lorenzo!...
— Niema jej! — powtarzał. Napróżno Fryc utrzymuje, iż jej nie widział, musiała wyjść... na pewno...
— Dwa wypadki są tylko możliwe: Albo Fryc rzeczywiście jej nie widział, albo też został przez nią przekupiony.
— On miałby być przekupionym?
— A dlaczegóżby nie; dotychczas był nieposzlakowanie wiernym, ale cóż to znaczy? Jeżeli Lorenza mogła kłamać do tego stopnia, dlaczegóż Fryc nie mógłby również zawieść?
— Ale dowiem się wszystkiego, wszystkiego. Zostaje mi wszak jeszcze baronówna de Taverney.
— Przez pośrednictwo Andrei przekonam się o zdradzie Fryca i zdradzie Lorenzy i tym razem... o! tym razem, ponieważ miłość jej okazała się kłamliwą, ponieważ wiedza jej okazała się zwodniczą, wierność — podstępną... ukarzę ją bez litości.
— Nie pozostaje mi nic zatem, jak wyjść co najprędzej, nic nie dać poznać po sobie Frycowi i zobaczyć się z Andreą.
Schwycił za kapelusz i rzucił się ku drzwiom, aby popędzić do Trianon. Nagle zatrzymał się jeszcze.
— O! rzekł, to przedewszystkiem, biedny starzec, zapomniałem o nim zupełnie!
— Przedewszystkiem muszę się widzieć z Althotasem; przez czas tego szału, przez czas cały tej miłości potwornej zaniedbałem nieszczęśliwego, okazałem się, niewdzięcznym i nieludzkim.
I Balsamo z gorączką, cechującą teraz każdy ruch jego, zbliżył się do sprężyny, wprawiającej w ruch windę. Klapa spuściła się gwałtownie. Balsamo siadł na niej i zaczął się wznosić w górę; umysł jego jednak i serce nie było w stanie zająć się niczem innem, jak tylko Lorenzą.
Zaledwie zrównał się z powierzchnią komnaty Althotasa, głos starca wyrwał go z bolesnej zadumy.
Ku wielkiemu jednak zdziwieniu Balsama, w słowach mędrca nie było wymówki, jak się tego spodziewał; przeciwnie, przyjął go z wesołością pogodną i naturalną.
Uczeń podniósł na mistrza zdziwione oczy.
Starzec leżał wyciągnięty w krześle sprężynowem; oddychał głośno i z rozkoszą, jakby za każdem tchnieniem zdobywał jeden dzień życia; oczy jego, pełne ponurego ognia, złagodzonego tylko uśmiechem, igrającym na ustach, zwróciły się na gościa.
Balsamo zebrał wszystkie siły, aby nie zdradzić pomieszania wobec starca, tak mało pobłażliwego na słabości ludzkie; jednocześnie uczuł dziwny jakiś ciężar, tłoczący mu piersi. Powietrze było jakby zatrute jakiemiś wyziewami. Jakiś dziwny, ciężki, słodki, mdlący opar, ten sam, który poczuł był już w słabszym tylko stopniu na dole, przesycał pokój cały i podobny do mgły, unoszącej się jesienią, o wschodzie i zachodzie słońca, nad jeziorami i bagnami, zasłonił okna i przyćmił światło dzienne.
W tej ciężkiej i przykrej atmosferze brakło mu oddechu, bicie serca zwolniało; odczuł zawrót głowy i bał się że lada chwila straci przytomność.
— Mistrzu! — zawołał, szukając oparcia — jak ty żyć tutaj możesz, kiedy tu niepodobna oddychać?
— Tak sądzisz?
— O!
— Ja tymczasem oddycham i żyję, jak widzisz! — zawołał wesoło Altbotas.
— Ależ mistrzu — mówił Balsamo, czując zawrót coraz silniejszy, toć zwróć sam uwagę nato i pozwól mi otworzyć okno; z tej podłogi unoszą się jakby wyziewy krwi.
— Krwi! A no tak... krwi! — powtórzył stary, wybuchając śmiechem.
— Czuję miazmaty, jakby z ciała, świeżo zabitego, takie ciężkie że przygniatają mi mózg i serce.
— O! tak — rzekł starzec ironicznie, zauważyłem już to samo; masz strasznie czułe serce, a mózg bardzo wrażliwy, Acharacie.
— Mistrzu, mistrzu, ależ i ręce twoje krwią zbroczone, krew na stole, krew wszędzie, nawet w twych oczach czerwonych, jak dwa płomienie. Mistrzu, ten zapach, którym się tu oddycha, zapach, który mi sprawia zawrót głowy, zapach, który mnie dusi, to zapach krwi! Wszak prawda?..
— No i cóż z tego? — rzekł spokojnie Althotas; czyż go czujesz po raz pierwszy?
— Nie.
— Czyż nigdy nie byłeś świadkiem prób moich? czyś nigdy sam ich nie dokonywał?
— Ale to krew ludzka! — zawołał Balsamo — ocierając pot, spływający mu z czoła.
— Ano tak, masz widzę bardzo delikatne powonienie! Proszę, nie sądziłbym nigdy, żebyś krew ludzką umiał tak łatwo odróżnić od krwi zwierzęcej.
— Krew ludzka! — szeptał Balsamo. A ponieważ wszystko około niego mąciło się, skakało, wirowało, powiódł machinalnie oczami za jakimś meblem i spostrzegł ze zgrozą obszerne naczynie mosiężne w którego świecących ścianach odbijał się purpurowy kolor krwi.
Olbrzymia waza była do połowy napełniona.
Balsamo cofnął się ze wstrętem.
— Skąd ta krew? — zawołał skąd ta krew?
Althotas nie odpowiedział; wzrokiem roziskrzonym śledził pomieszanie, przerażenie i grozę Balsama. Nagle tenże wydał ryk bólu i rozpaczy, a pochylając się, jakby się miał na łup rzucić, skoczył w róg pokoju, gdzie leżała porzucona wstążka, srebrem przetykana, uwiązana jeszcze do pukla kruczych splotów.
Po tym krzyku nagłym, ostrym, strasznym, głuche milczenie zapanowało przez chwilę w komnacie starca.
Balsamo zwolna ujmował tę wstążkę, drżąc jak w febrze, przyglądał się włosom, w jednym końcu przypiętym złotą szpilką do wstążki, w drugim zaś obciętym równo jak frendzla, której brzegów dotknęła fala krwi, bo świeże i ciepłe jeszcze krople perliły się pasem czerwonym.
Im wyżej podnosił Balsamo rękę, tem mocniej mu ona drżała.
Im dłużej wzrok jego wpatrywał się we wstążkę i włosy, tem bardziej twarz jego pokrywała się bladością śmiertelną.
— Skąd się to wzięło? — zamruczał niewyraźnie, tak jednak, że pytanie obiło się o uszy starego.
— To? — zapytał Althotas.
— Tak... to...
— No, to wstążka przewiązująca włosy.
— Ale te włosy, te włosy w czem one zmaczane?
— Widzisz przecie, że we krwi.
— W jakiej krwi?
— A do licha! we krwi, potrzebnej mi do eliksiru, we krwi, której dostarczenia mi odmówiłeś i o którą — wskutek tej odmowy — sam się musiałem wystarać.
— Ale te włosy, ten warkocz, ta wstążka, skąd je wziąłeś, przecież to nie włosy niemowlęcia?
— A któż mówi, że ja niemowlę zabiłem? — spytał Althotas spokojnie.
— Czyż nie krwi niemowlęcia potrzebowałeś do swego eliksiru, czyż nie to mówiłeś zawsze?
— Tak... niemowlęcia albo dziewicy... krwi dziewicy Acharacie!
I Althotas, wyciągnąwszy swą wychudłą rękę, ujął flakonik, przyłożył do ust i pił z chciwością i z rozkoszą płyn w nim zawarty.
Potem najnaturalniejszym i najczulszym tonem rzekł:
— To tobie zawdzięczam, Acharacie, zrobiłeś bardzo rozsądnie i bardzo przewidująco, umieszczając tę kobietę akurat pod moim sufitem, jakby pod ręką. I ludzkość nic nie straciła i prawo nie może nas oskarżyć. No! no! to nie twoja zasługa, nie ty oddałeś mi tę dziewicę, bez której śmierć mnie czekała; ja ją sam sobie wziąłem. Ale zawsze dziękuję ci mój uczniu, dziękuję ci Acharacie.
I znów flakon do ust przybliżył.
Balsamo wypuścił z rąk włosy, straszny obraz stanął mu nagle przed oczami.
Naprzeciw niego stał stół, ogromny stół marmurowy, zawsze zastawiony roślinami, książkami, flaszkami, słoikami, a teraz przykryty długą, jedwabną zasłoną białą, w ciemne kwiaty, która oświetlona czerwonem światłem lampy Althotasa, uwydatniała ponure kształty, zarysowujące się jak pod całunem; Balsamo kształtów tych nie spostrzegł był dotąd.
Teraz ujął za róg zasłony i pociągnął ją gwałtem ku sobie. I w tejże chwili włosy powstały mu na głowie, a otwarte usta nie były w stanie wydać strasznego krzyku, który mu zamarł w gardle.
Pod tym całunem ukazała mu się Lorenza... martwe zwłoki jego Lorenzy, wyciągnięte na stole, z twarzą trupią, siną, a jeszcze uśmiechniętą, z głową w tył pochyloną.
Szeroka rana widniała nad obojczykiem, ale już ani kropli krwi z niej się nie wydobywało.
Ręce były zesztywniałe, oczy przysłonięte zsiniałemi powiekami.
— Krwi, krwi dziewiczej, trzech ostatnich kropli arterjowej krwi dziewiczej... oto czego mi było potrzeba — powtórzył starzec, powracając po raz trzeci do flaszeczki.
— Nędzniku!... — ryknął nareszcie Balsamo, — giń więc, umrzyj, skonaj... bo od czterech dni ta kobieta była miłością moją, kochanką, żoną moją. Napróżno ją zamordowałeś, nikczemniku... nie była już dziewicą!...
Oczy Althotasa wyszły z osady, jakby je prąd elektryczny na wierzch wysadził; źrenice mu się rozszerzyły strasznie; bezzębne dziąsła zazgrzytały; flaszeczka wypadła z ręki i rozprysła się w tysiączne okruchy, on zaś sam ogłupiały, unicestwiony, ugodzony jednocześnie w mózg i serce, padł ciężko na fotel.
Balsamo rzucił się z rozpacznem łkaniem na ciało Lorenzy i całując jej włosy, krwią zbroczone, stracił przytomność.

CXXXIII
CZŁOWIEK I BÓG

Godziny, te zgodne siostrzyce, trzymające się zawsze za ręce, tak wolno wlokące się dla nieszczęśliwych, a tak chyżo ulatujące człowiekowi szczęśliwemu — długie godziny ubiegały nad tą komnatą, pełną jęków i westchnień.
Z jednej strony śmierć, z drugiej konanie, pośrodku rozpacz straszna, jak konanie, a jak śmierć głęboka.
Balsamo nie wydał najmniejszego głosu od chwili strasznego okrzyku, który mu rozdarł piersi. Od piorunującego odkrycia, które zabiło nagle dziką radość Althotasa, Balsamo się nie poruszył.
Althotas nie spuszczał wzroku z rozbitej flaszeczki, obrazu jego unicestwionych nadziej; zdawało się, jakby liczył tysiączne szczątki, które rozpryskując się, dni życia jego skróciły; zdawało się, jakby samem spojrzeniem chciał wciągnąć w siebie ten płyn, w którym widział swoją nieśmiertelność.
Chwilami, kiedy cierpienie rozczarowania dręczyło go za bardzo, przenosił zagasły wzrok na Balsama, a z niego na trupa Lorenzy.
Podobny był do zwierzęcia, schwytanego w samotrzask, które, pchnięte nożem myśliwskim, podnosi śmiało krwawy wzrok, pełen nienawiści i zemsty, pełen wymówki i zdumienia.
— Czyż podobna — zdawało się mówić spojrzenie starca, tak jeszcze wyraziste — czyż podobna, aby takie nieszczęście, taki zawód, taki cios spotykał mnie z powodu tak mizernej istoty, jak ten człowiek, klęczący o cztery kroki ode mnie, przy tak pospolitym przedmiocie, jak ta umarła kobieta?.. Czyż to nie jest przewrót natury, wstrząśnienie nauki, zaćmienie rozumu, aby uczeń tak pospolity, nadużył zaufania — takiego jak ja — mistrza?... Czyż to nie jest wreszcie potworne, aby źdźbło prochu zatrzymało koło wspaniałego wozu w jego biegu wszechpotężnym, nieśmiertelnym?...
Balsamo był złamany, oniemiały, bez ruchu, prawie bez życia; żadna myśl ludzka nie powstała jeszcze w jego mózgu.
Jego Lorenza!... jego żona, jego bóstwo, istota podwójnie mu droga, jako jego anioł opiekuńczy i jego kochanka!... Lorenza, jego szczęście i jego sława, jego teraźniejszość i przyszłość, jego siła i wiara... Lorenza, jego wszystko co ukochał, czego pragnął, na czem dumę swą zasadzał... Lorenza, była dlań na wieki stracona!...
Nie krzyczał, nie płakał, nie wzdychał nawet.
Nie mógł się jeszcze pogodzić z myślą, że tak straszny cios spadł na niego.
Podobny był do nieszczęśliwych, zaskoczonych w łóżku — wśród nocy — powodzią, do nieszczęśliwych, którym się śni, że woda ich zalewa. Budzą się, otwierają oczy, widzą tuż przy głowie szumiące bałwany i nie mają nawet czasu krzyknąć w tej krótkiej chwili walki, między życiem a śmiercią.
Przez trzy godziny Balsamo był jakby martwy, w niezmiernym swym bólu brał wszystko za ponury sen, żywcem pogrzebanego.
Dla niego nie istniał już Althotas, nie było zatem nienawiści i zemsty.
Dla niego nie istniała już Lorenza, nie było zatem życia i miłości.
Sen, nicość, ciemność!...
Ponuro, cicho, jak w grobie uchodził czas w tem strasznem miejscu, gdzie stygła przelana krew.
Naraz, wśród głuchej ciszy nocnej, rozległ się trzykrotnie dźwięk dzwonka; Fryc wiedział widocznie, że pan jego był u Althotasa, bo dzwonił do tego pokoju Próżne były jednakże jego usiłowania; dźwięki rozchodziły się i ginęły w przestrzeni. Balsamo nie podniósł wcale głowy.
W kilka minut takie samo dzwonienie, tylko bardziej naglące, znów się rozległo, nie wyrwało jednak Balsama ze stanu nieczułości.
Potem powtarzało się w odstępach miarowych, coraz krótszych, ale coraz było gwałtowniejsze, niecierpliwsze, głośniejsze.
Balsamo, nie poruszając się, wzniósł wolno oczy i skierował je w przestrzeń, milczącą jak grób, z którego jakby powstał.
Tak musiał patrzeć Łazarz, gdy nań głos Chrystusa trzykrotnie zawołał.
Dzwonek nie przestał dzwonić. Siła jego wciąż wzrastająca, znużyła wreszcie kochanka Lorenzy. Puścił jej rękę; wszelkie ciepło opuściło jego ciało, nie zdołało jednak udzielić go Lorenzy.
— Albo wielka dobra nowina, albo wielkie niebezpieczeństwo; daj Boże, aby było to ostatnie!... — rzekł Balsamo.
I powstał.
— Ale pocóż miałbym odpowiadać na te wzywania, czy mnie jeszcze może co dziś obchodzić lub niepokoić na świecie?...
A dzwonek, jakby w odpowiedzi, z taką brutalną siłą zaczął bić sercem spiżowem o bronzowe ściany, że się oderwał nagle, upadł na wielki klosz szklany i wszystko z metalicznym trzaskiem rozsypało się po pokoju.
Balsamo nie zwlekał dłużej; szło mu zresztą o to, aby nikt, nawet Fryc, tutaj go nie szukał.
Podszedł zwolna do sprężyny, umieścił się na windzie i opuścił do komnaty, wybitej futrami.
Przechodząc koło sofy, dotknął się białego okrycia, które spadło z ramion Lorenzy, w chwili, w której okrutny starzec, niemiłosierny jak śmierć, uniósł ją ze sobą.
Dotknięcie to wstrząsnęło boleśnie całem ciałem Balsama.
Porwał szal, przycisnął do ust, tłumiąc jęki i okrywając pocałunkami wonną i miękką tkaninę.
Potem zwrócił się ku drzwiom i otworzył je raptownie.
Na najwyższym stopniu schodów stał Fryc, blady, dyszący, z pochodnią w jednej, a sznurem od dzwonka w drugiej ręce, którym jeszcze machinalnie, pod wpływem przerażenia i niecierpliwości, szarpał i targał.
Na widok pana wydał okrzyk zadowolenia a następnie drugi, zdziwienia i zgrozy.
Balsamo, nie dochodząc przyczyny tego podwójnego okrzyku Fryca, zwrócił się doń z zapytaniem.
Fryc nie odrzekł nic, ale pomimo zwykłego szacunku, jaki miał dla Balsama, ujął go za rękę i poprowadził do wielkiego weneckiego zwierciadła, zawieszonego nad kominkiem, przez który przechodziło się do pokoju Lorenzy.
— Spojrzyjcie ekscelencjo!... — wyjąkał.
Balsamo wstrząsnął się cały.
Potem uśmiech, jeden z tych uśmiechów grobowych, które są dziećmi bólu i rozpaczy bezgranicznej, przebiegł mu po twarzy.
Zrozumiał przestrach Fryca.
Zestarzał się o dwadzieścia lat w ciągu godziny. Oczy mu przygasły, krew uciekła z twarzy, wyraz jakby obłędu i nieczułości rozlany był w rysach, krwawa piana zwilżyła mu usta, a czerwona plama krwi na koszuli, rażąco się odbijała od śnieżnej jej białości.
Balsamo nie mógł sam się poznać; długo zatrzymał wzrok na osobie, odbitej w zwierciadle.
— Tak, masz rację Fryc, tak... tak...
Widząc zaś niepokój wiernego sługi — dodał:
— Poco mnie wzywałeś?... mój drogi.
— Do nich panie!...
— Do nich?...
— Tak.
— Co to za oni?...
— Ekscelencjo... wyszeptał Fryc, pochylając się do ucha Balsama, do tych pięciu...
Balsamo zadrżał.
— Wszyscy są? — zapytał.
— Wszyscy.
— Tam?...
— Tak.
— Sami?...
— Nie; każdemu towarzyszy zbrojny służący, czekający w podwórzu..
Balsamo, nie zastanowiwszy się ani chwili, nie poprawiwszy nic w swym wyglądzie, nie pomyślawszy nawet o przykryciu krwawej plamy koronkami żabotu, zaczął schodzić ze schodów, zapytawszy tylko Fryca, czy ich sprowadził do sali, czy do gabinetu.
— Do sali — objaśnił Fryc, idący za panem.
Na końcu schodów odważył się go zatrzymać.
— Czy wasza ekscelencja nie da mi jakich rozkazów? — zapytał.
— Żadnych, Fryc.
— Wasza ekscelencjo... — wyjąkał jeszcze sługa.
— Czego chcesz? — zapytał Balsamo łagodnie.
— Wasza ekscelencja idzie do nich bez broni?
— Tak, bez broni.
— Nawet bez szpady?
— I pocóź miałbym brać szpadę?
— Nie wiem, nie wiem — mruczał wierny sługa sądziłem... myślałem... bałem się...
— No, dobrze, możesz już iść, Fryc.
Sługa postąpił kilka kroków, podług rozkazu zawrócił się znowu.
— Czy nie słyszałeś, co powiedziałem?
— Ekscelencjo! chciałem przypomnieć, że pistolety nabite są w hebanowej szkatułce na złoconym stoliku.
— Idź już, idź! — odrzekł — Balsamo i wszedł do sali.

CXXXIV
SĄD

Fryc miał słuszność; powierzchowność gości, przybyłych na ulicę Saint-Claude, nie zdradzała nastroju ani pokojowego, ani życzliwego.
Pięciu ludzi na koniach eskortowało panów jadących powozem; pięciu ludzi o minach wyzywających, a uzbrojeni byli od stóp do głowy.
Rozstawili się przy wyjściach na ulicę i strzegli ich pilnie, zdając się oczekiwać na swych panów.
Woźnica i dwóch lokai na koźle ukrywali pod płaszczami myśliwskie noże i broń.
Wszyscy ci goście przybyli na ulicę Saint-Claude, okazywali raczej zamiar nieprzyjacielskiej wyprawy, niż zwykłej wizyty.
Napad ten nocny zbrojnych ludzi, wzięcie, jakby w oblężenie, domu, przeraziło i wystraszyło niemca.
Próbował wzbronić wejścia tym szczególnym gościom, zobaczywszy przez okienko eskortę i broń; lecz właśnie te dowody prawnego ich przybycia nie dozwoliły mu się długo opierać...
Zaledwie dostali się do wewnątrz, nieznajomi, jak wprawni taktycy, osaczyli natychmiast wszystkie wyjścia domu, nie ukrywając swych nieprzyjacielskich zamiarów.
Owi, niby słudzy, wkroczyli na podwórzec i korytarze, a niby panowie do salonu, co wszystko nie zapowiadało Frycowi nic dobrego.
Oto dlaczego zerwał dzwonek.
Balsamo, bez zdziwienia, bez wszelkiego przygotowania, wszedł do salonu, oświetlonego jak zwykle przez Fryca.
Zobaczył pięciu mężczyzn, siedzących na fotelach.
Gdy wszedł, ani jeden nie powstał.
On zaś, pan domu, oddał im grzeczny ukłon. Dopiero wtedy wstali i odkłonili mu się.
Balsamo przysunął sobie fotel i usiadł naprzeciw nich, nie spostrzegając, lub nie chcąc widzieć, że widok całego towarzystwa razem był nieco dziwny.
Bo w rzeczy samej, pięć foteli tworzyło półkole, na wzór starożytnych trybunałów, z prezydującym w pośrodku i dwoma sędziami z każdej strony, fotel zaś Balsama naprzeciw prezydującego zajmował miejsce, przeznaczane zwykle dla podsądnego.
Balsamo nie rozpoczął pierwszy rozmowy, jakby był uczynił w każdym innym razie; patrzył, prawie nie widząc, ciągle jakby nieprzytomny pod wpływem ciosu.
— Zrozumiałeś nas, jak widać, bracie — rzekł przewodniczący, to jest ten, który zajmował fotel środkowy. — Jednakże ogromnie opóźniałeś swe; przybycie i już zastanawialiśmy się nad tem, czy wysłać kogo, ażeby cię poszukał?
— Nie rozumiem pana — rzekł poprostu Balsamo.
— A ja myślałem, że rozumiesz, skoro zająłeś naprzeciw nas miejsce oskarżonego.
— Oskarżonego? — powtórzył Balsamo i wzruszył ramionami. — Nie rozumiem — dodał.
— Ułatwimy ci to, ażebyś zrozumiał, co zresztą nie będzie trudno, o ile wnoszę z bladości, zapadłych oczów i drżącego głosu... Zdaje mi się, że nie słyszysz?...
— Owszem, słyszę — odrzekł Balsamo, wstrząsając głową, jakby chciał strząsnąć ciężkie, przygniatające ją myśli.
— Czy przypominasz sobie, bracie — ciągnął prezydujący, że podczas ostatnich posiedzeń, komitet najwyższy donosi o zdradzie, obmyślonej przez jednego z filarów stowarzyszenia? —
— Tak... może... nie zaprzeczam.
— Twoja odpowiedź dowodzi sumienia niepewnego i zmieszanego; ale uspokój się... odpowiadaj z jasnością i dokładnością, jakiej wymaga groźne twe położenie; odpowiadaj mi z przeświadczeniem, że możesz nas przekonać i uniewinnić się, bo nie przynosimy z sobą ani uprzedzenia, ani nienawiści; jesteśmy prawem, a prawo sądzi dopiero po wysłuchaniu.
Balsamo nic nie odrzekł.
— Powtarzam ci, Balsamo, że jest to jakby wyzwanie na pojedynek; atakuję cię bronią straszną, ale uczciwą, broń się.
Obecni, widząc flegmatyczną obojętność Balsama, spojrzeli nie bez zdziwienia na siebie, potem na przewodniczącego.
— A więc, jako brat sumienny i życzliwy uprzedziłem cię, wskazałem ci cel mego badania, teraz strzeż się, zaczynam...
— Po owem ostrzeżeniu o zdradzie uknutej — ciągnął dalej przewodniczący — stowarzyszenie wydelegowało pięciu członków do Paryża, dla śledzenia tego, którego nam wskazano jako zdrajcę.
— Odkrycia nasze nie mogą być mylne; czerpiemy je albo od agentów, nam oddanych, jak wiesz sam dobrze, albo z różnych pewnych wskazówek z życia, albo też z objaśnień i znaków nieomylnych, których tajemnicę nam jednym tylko natura odsłoniła. Otóż jeden z nas miał objawienie co do ciebie, wiemy, że się nigdy nie myli, zaostrzyliśmy naszą uwagę i śledziliśmy cię.
Balsamo słuchał nieruchomo, bez niecierpliwości, bez znaku życia. Prezydujący ciągnął dalej:
— Nie było to rzeczą łatwą śledzić człowieka takiego jak ty; twoja misja nakazuje ci wejść wszędzie, gdzie nasi nieprzyjaciele mają mieszkanie, lub wpływ jakikolwiek. Masz do swego rozporządzenia środki nieograniczone, których udzieliło ci stowarzyszenie dla zapewnienia naszej sprawie powodzenia i triumfu. Długo wahaliśmy się w wątpliwościach, widząc takiego Richelieu, taką Dubarry, takiego Rohan i innych nieprzyjaciół u ciebie. Wypowiedziałeś na ostatniem zebraniu, przy ulicy Plâtrière mowę, pełną zręcznych paradoksów, która utrzymała nas w przekonaniu, że odgrywasz tylko zręcznie swą rolę, pochlebiając magnatom i obcując z przedstawicielami tej rasy niepoprawnej, która musi być zgładzona ze świata. Tolerowaliśmy długo niezrozumiałe twe postępowanie, aż nareszcie nastąpiło rozczarowanie.
Balsamo zachowywał wciąż swą nieruchomość i nieczułość, tak, że zaczynało to już drażnić prezydującego.
— Przed trzema dniami, podpisał król pięć wyroków skazujących, na więzienie. Sartines ich zażądał; natychmiast po podpisaniu, zostały wykonane na pięciu naszych agentach, braciach bardzo wiernych i oddanych, mieszkających w Paryżu. Wszyscy pięciu zostali aresztowani i odstawieni: dwaj do Bastylji, dwaj do Vincennes, a jeden do Bicêtre. Czy było ci to wiadomem?
— Nie odrzekł Balsamo.
— To szczególne, przy stosunkach, które utrzymujesz, jak wiemy, z dostojnikami państwa. Ale szczególniejsze jeszcze jest to...
Balsamo słuchał.
— Że de Sartines, aby aresztować tych pięciu wiernych stowarzyszonych, musiał mieć jedyny dokument, na którym znajdowały się nazwiska tych ofiar. Dokument ten został tobie wręczony przez najwyższą radę w r. 1769, i ty właśnie miałeś przyjąć do zgromadzenia nowych członków i udzielić stopnia, jaki im Najwyższa rada wyznaczyła.
Balsamo dał do zrozumienia ruchem, że nic sobie nie przypomina.
— Dopomogę twej pamięci. Pięciu, o których idzie, było oznaczonych pięcioma literami arabskiemi, a litery te na dokumencie, tobie wręczonym, zgadzały się z imionami nowych braci.
— Być może — rzeki Balsamo.
— Więc przyznajesz?
— Jak pan chce.
Przewodniczący spojrzał na towarzyszy, jakby notując zeznanie.
— Ale na tym dokumencie, uważasz — jedynym, jaki mógł braci skompromitować, było jeszcze szóste nazwisko; czy przypominasz je sobie?
Balsamo nic nie odpowiadał.
— A był nim właśnie: hr. de Fenix!
— Tak — wyrzekł Balsamo.
— Dlaczegóż więc, skoro pięć nazwisk tamtych braci uległo wyrokowi, twoje zostało oszczędzone i pozostało w łasce na dworze oraz na pokojach ministrów? Jeśli tamci bracia zasłużyli sobie na więzienie, to ty również; co masz do odpowiedzenia?
— Nic, zgoła nic.
— A! zgaduję co myślisz; możesz twierdzić, że policja tamtych uwięziła, jako ludzi skromnych, mniej znanych, a czuje się zobowiązaną szanować twoje nazwisko, jako ambasadora, człowieka wpływowego; powiesz nawet, że nie śmiała podejrzewać tego nazwiska.
— Nie, ja nic nie powiem.
— Duma góruje u ciebie nad honorem; tych nazwisk policja jednak nie odkryła przypadkowo, wzięła je z listy, powierzonej ci w zaufaniu przez Radę Najwyższą, a stało się to w taki sposób: Zamknąłeś ją w szkatułce: czyż nie? Pewnego dnia z twego domu wyszła kobieta, niosąc szkatułkę pod pachą; widzieli ją nasi agenci policyjni i śledzili aż do mieszkania naczelnika policji, na przedmieściu Saint-Germain. Mogliśmy byli nieszczęście u źródła wstrzymać, bo zabierając szkatułkę i aresztując tę kobietę, bylibyśmy sobie zapewnili spokój i bezpieczeństwo. Ale myśmy uszanowali artykuły statutu, dające wolność posługiwania się wszelkiemi drogami i środkami pewnym związkowym w interesie stowarzyszenia nawet wtedy, gdyby postępowanie ich miało pozór lekkomyślności lub zdrady.
Balsamo potwierdził to zaledwie widzialnem skinieniem.
— Kobieta ta poszła do naczelnika policji — mówił dalej przewodniczący — wręczyła mu szkatułkę i wszystko zostało wykryte. Czy prawda?
— Najzupełniejsza prawda.
Przewodniczący powstał.
— 1 cóż to była za kobieta? — zawołał. — Piękna, rozkochana, oddana ci ciałem i duszą, przez ciebie gorąco umiłowana, sprytna, zręczna, przebiegła jak anioł ciemności, zesłany do pomocy w złem człowiekowi; była to Lorenza Feliciani, twoja żona Balsamo.
Z piersi Balsama wydobył się jakby ryk rozpaczy.
— Czy przekonany zostałeś? — pytał prezydujący.
— Kończcie — rzekł Balsamo.
— Tak, nie skończyłem jeszcze. W kwadrans po niej i ty wszedłeś do biura naczelnika policji. Ona zasiała zdradę, ty przybywałeś zbierać plony.
Ona, jako uległe ci narzędzie, wzięła na siebie występek, a ty przybywałeś, ażeby ostatecznie uzupełnić niegodne dzieło.
Lorenza wyszła sama. Zapewne nie przyznawałeś się do wspólnictwa i nie chciałeś się kompromitować, towarzysząc jej. Ty zaś, wyszedłeś triumfujący z panią Dubarry, przysłaną tam zapewne, aby otrzymać z ust twych wyznanie, za które kazałeś sobie sowicie zapłacić. Wsiadłeś z tą nędzną nierządnicą do karety, jak przewoźnik w czółno z jawnogrzesznicą Marją Egipcjanką; zostawiłeś listę i dokumenty, które nas miały zgubić, lecz pamiętałeś o zabraniu z sobą szkatułki, która wobec nas mogła cię zgubić. Na szczęście wiedzieliśmy, co o tem sądzić!.. Światło niebieskie oświeca nas w niektórych razach.
Balsamo pochylił się, nic nie mówiąc.
— Teraz mogę zakończyć — dodał przewodniczący. Dwoje winnych zostało skazanych. Kobieta, twoja wspólniczka, współwinowajczyni, w zasadzie może niewinna, ale która faktycznie zadała cios naszej sprawie, zdradzając nasze tajemnice. Drugą osobą jesteś ty, ty wielki mistrz, wielki Kofta; ty w świetlanych promieniach stojący, a zdolny zniżyć się do podłości zastawiania się tą kobietą, aby zdrada twoja mniej w oczy biła...
Balsamo podniósł zwolna głowę i wlepił w mówiącego spojrzenie, błyszczące ogniem, tłumionym od początku badania.
— Dlaczegóż oskarżacie tę kobietę? — rzekł.
— O! wiedzieliśmy, że będziesz się starał ją uniewinnić; wiemy, że ją kochasz do szaleństwa, że przekładasz nad wszystko. Wiemy, że ona dla ciebie jest skarbnicą wiedzy, szczęścia, fortuny; wiemy że ona dla ciebie jest narzędziem nadziemskiem.
— Więc wiecie to? — zapytał Balsamo.
— Tak, wiemy i właśnie dotkniemy cię stokroć więcej przez jej los, niż przez twój własny.
— Skończcie...
Prezydujący powstał.
— Oto wyrok: Józef Balsamo został uznany za zdrajcę, nie dotrzymał przysięgi; lecz że wiedza jego jest olbrzymią, że jest użyteczny dla stowarzyszenia, więc Balsamo ma żyć i żyć będzie dla sprawy, którą zdradził; należy i nadal do braci, których się zaparł.
— O! o! — zamruczał ponuro Balsamo.
— Dożywotnie więzienie będzie zabezpieczało stowarzyszenie od dalszych jego zdrad, dozwalając jednakże korzystać z usług, jakich władza najwyższa ma prawo żądać od każdego z braci.
— Co do Lorenzy Feliciani, kara straszna...
— Wstrzymajcie się — rzekł Balsamo z największym spokojem w głosie.
Zapominacie, że nie broniłem się dotąd wcale... oskarżony powinien być wysłuchany, jeśli ma co na swą obronę. Mnie jedno słówko, jeden dowód starczy. Wstrzymajcie się małą chwilkę, a dostarczę wam tego dowodu.
Delegowani jakby się radzili spojrzeniem.
— Jakto, może boicie się, abym sobie życia nie odebrał? O! nie lękajcie się — rzekł z gorzkim uśmiechem. Gdybym był chciał, byłbym to mógł już uczynić. Wystarczyłoby otworzyć teno to pierścień, abyśmy wszyscy, jak tu jesteśmy, życie stracili. A może się boicie, abym nie uciekł?... każcie mi zatem towarzyszyć.
— Idź — rzekł prezydujący.
Balsamo zniknął; za chwilę usłyszano jak zstępował ciężko po schodach i ukazał się w drzwiach. Przez ramię zwieszał mu się zimny, zesztywniały, trup Lorenzy.
— Ta kobieta, którą ubóstwiałem, ta kobieta, która była moim skarbem, mojem jedynem dobrem na ziemi, mojem życiem, ta kobieta, która was zdradziła jak mówicie; oto macie ją! Bóg nie czekał na was z wymierzeniem kary — dodał z gorzkim uśmiechem.
I zsunął ze swych ramion trupa, który potoczył się do stóp sędziów, dotykając ich zesztywniałemi rękami i bogatą falą splotów, podczas kiedy przy świetle lamp przerażonym oczom przybyłych wyraźnie przedstawiła się czerwona głęboka rana na łabędziej szyi.
— Wyrokujcie teraz!
Sędziowie wydali okrzyk zgrozy, a ogarnięci przerażeniem uciekli w najwyższem pomieszaniu. Za chwilę rżenie i tętent koni rozległ się w podwórzu i znów grobowa i uroczysta cisza zapanowała w tym przybytku śmierci i rozpaczy.

CXXXV
BÓG I CZŁOWIEK

Podczas gdy się rozgrywała ta scena, w domu pozornie nic nie uległo zmianie.
Ukazanie się tylko Balsama, który zabrał trupa Lorenzy, przywołało starca do rzeczywistości, i powróciło mu świadomość wszystkiego co zaszło wokoło niego.
Widząc, że Balsamo wziąwszy ciało w ramiona, opuścił się na dolne piętra, starzec sądził, że to było ostatnie już pożegnanie, rozstanie na wieki z człowiekiem, któremu złamał życie, zdruzgotał serce; i strach przed samotnością i opuszczeniem ogarnął go nagle, jego, co był gotów zrobić wszystko aby uchronić się od śmierci; obawa okropnych chwil konania ogarnęła filozofa.
Nie wiedząc, gdzie i poco Balsamo się oddalił, zaczął wołać z rozpaczą:
— Acharat, Acharat! Sądził iż imię, którem go wołano w dzieciństwie, wywoła największe wrażenie.
— Ale Balsamo opuszczał się ciągle, a wysiadłszy, zniknął w korytarzach, nie pomyślawszy nawet o podniesieniu windy.
— A! i cóż to jest człowiek, zwierzę ciemne i niewdzięcznie; Acharat, wróć się, wróć! Ach więc wolisz śmieszną istotę, którą zwą kobietą, niż szczyt doskonałości ludzkiej, jaką ja jestem! Wolisz ułamek życia niż wieczność?...
— Tak! tak — mówił po chwili — zbrodniarz oszukał swego mistrza, nadużył mego zaufania; obawiał się mego życia wiecznego, obawiał się mnie, który tak go przewyższam wiedzą i potęgą i chciał odziedziczyć wielkie dzieło, które prawie osiągnąłem; wprowadził mnie w zasadzkę, mnie swego mistrza, dobroczyńcę. O! Acharacie. I starzec coraz więcej się gorączkował, na twarz wystąpiły mu nienaturalne kolory, oczy błyszczały ponurym blaskiem, jak ogniki fosforyczne zapalone w orbitach czaszki świętokradzką ręką dzieci.
— Wróć się, Acharacie, wróć; strzeż się, wiesz, że umiem zaklęcia, wywołujące ogień i duchy nadprzyrodzone; wywoływałem raz szatana, zwanego przez magów Phegor, wśród gór Gad, i szatan opuścił przepaści podziemne i ukazał mi się; rozmawiałem z siedmioma aniołami, posłannikami Bożego gniewu, na tej samej górze, gdzie Mojżesz otrzymał tablice z przykazaniami; ja, jedynie siłą woli, zapaliłem siedmioramienny świecznik, zabrany żydom przez Trajana! Więc strzeż się Acharacie! strzeż się!
Ale żaden głos mu nie odpowiedział. W głowie mu się coraz więcej mąciło.
— Czyż nie widzisz, nieszczęsny — mówił głosem zduszonym — że śmierć mnie zabierze, jak pospolite stworzenie; Acharacie, słuchaj, powróć ja ci nic złego nie zrobię, tylko wróć się! Nie wywołam już ognia, nie masz się co obawiać złych duchów i aniołów mścicieli; nie chcę zemsty! Acharacie wróć więc, nie uczynię ci nic złego, przeciwnie, ja ci dużo dobrego zrobić mogę... Acharat! zamiast mnie opuszczać, czuwaj nad mojem życiem, a wszystkie moje skarby, wszystkie moje tajemnice będą twojemi; zatrzymaj we mnie życie Acharacie, zatrzymaj dla swego dobra... słuchaj!... słuchaj!... patrz!...
I wskazywał oczami i drżącym palcem miljony przedmiotów, papierów i zwojów, rozrzuconych po całej komnacie.
Potem czekał chwilę nasłuchując, a siły go coraz więcej opuszczały.
— A!... nie wracasz — mówił; — zdaje ci się, że ja także umrę?... zdaje ci się, że wszystko posiędziesz, dzięki temu morderstwu!... Nikczemniku bezrozumny!... Choćbyś nawet zdołał czytać rękopisy, które ja tylko jeden umiałem odcyfrować; choćbyś nawet posiadał zapas wiedzy dostateczny na życie dwóchsetletnie, to i tak nic nie oddziedziczysz po mnie! Acharacie, zatrzymaj się, powróć powróć, choćby na chwilę tylko, abyś był świadkiem ruiny, jaką gotuję całemu temu domowi, abyś przypatrzył się pięknemu widokowi, jaki się oczom twoim przedstawi. Acharacie!... Acharacie!... Acharacie!...
Echo mu tylko odpowiadało, bo Balsamo stal wtedy przed sądem, oglądającym ciało zamordowanej Lorenzy.
Rozpacz zdwajała w nim siły, krzyki opuszczonego starca stawały się coraz ostrzejsze, rozlegały się po korytarzach i szerzyły przestrach i grozę, niby chrapliwe ryki tygrysa, który wyrwał się poza żelazne kraty swej klatki.
— A więc nie przybywasz, ryczał z wściekłością, lekceważysz mnie, liczysz na moją bezsilność, no to teraz zobaczysz. Pożar, pożar, pożar!...
Rzucił te słowa z taką siłą i zajadłością, że Balsamo, wolny już teraz, ocknął się z odrętwienia; wziął znów na ręce ciało Lorenzy, wszedł na schody, złożył je na sofie, gdzie przed paroma jeszcze godzinami w słodkim śnie spoczywała, a wsiadłszy na ruchomą klapę, ukazał się nagle oczom Althotasa.
— A!... nareszcie — zawołał starzec, upojony radością, — przeląkłeś się, przekonałeś się, że mogę się zemścić; przyszedłeś i dobrześ zrobił żeś przyszedł, bo chwila jeszcze, a pokój byłby już w płomieniach.
Balsamo wzruszył ramionami i nie odpowiedział ani słowa.
— Pić, pić, daj mi pić; Acharacie!...
Balsamo nie odrzekł nic, nie poruszył się wcale i patrzył na konającęgo starca, jakby nic nie chciał stracić z jego szamotań się ostatnich.
— Czy słyszysz, — zaryczał, — czy słyszysz?...
Acharat ani się poruszył nawet.
— Czy słyszysz Acharat?... — wrzasnął starzec, dając ujście ostatniemu wybuchowi wściekłości. — Wody, wody!...
W tem twarz jego zmieniła się nagle. Piekielne płomienie zagasły w oczach, krew jakby z pod skóry uciekła i pozostał bez ruchu, bez tchu prawie.
Długie ręce, któremi pochwycił Lorenzę, podnosiły się jeszcze bezsilnie, niby ramiona polipa; gniew zużył resztę sił, podnieconych rozpaczą.
— Nędzniku!... zdaje ci się, że nie dość prędko jeszcze konam, radbyś śmierć moją przyśpieszyć!... Pożerasz oczami rękopisy moje, skarby moje!... zdaje ci się, że to już twoje wszystko!... O!... powstrzymaj się, powstrzymaj!...
I zbierając ostatek sił, wyciągnął z pod poduszki fotelu flakon, który odkorkował. Natychmiast, po zetknięciu się gazu jakiegoś z powietrzem, buchnęły płomienie, które Althotas rozniecał dokoła.
Stosy manuskryptów, nagromadzone obok fotelu, książki porozrzucane po całym pokoju, stosy pergaminów, wydarte z takim trudem piramidom Cheopsa i pierwszym wykopaliskom Herkulanum, zajęły się z szybkością prochu.
Na marmurowej podłodze rozciągnęła się jakby opona z płomieni, przedstawiając oczom Balsama coś na kształt owych kół ognistych z piekła Dantego.
Althotas sądził, że Balsamo rzuci się w te płomienie, aby ratować skarby, które miał odziedziczyć, a które starzec niszczył wraz z sobą, ale się omylił.
Balsamo, usunąwszy się na ruchomą deskę, aby się od płomieni zabezpieczyć stał spokojny i całkiem obojętny.
Płomienie ogarniały Althotasa; a on, jakby znalazł się w swoim żywiole, jakby te płomienie zamiast go trawić, wskrzesały.
Balsamo patrzył ciągle; płomienie otaczały prawie całkiem starca, pełzały po nogach ciężkiego dębowego fotelu na którym siedział, pożerały już dolną część jego ciała, ale zdawał się nie czuć tego.
Przeciwnie, w zetknięciu z tym ogniem, jakby czyścowym, członki kurczowo pokręcone, prostowały się stopniowo, pogoda nieznana występowała na twarz umierającego.
W tej ostatniej godzinie, stary prorok, jakby oderwany od ziemskiej powłoki, zdawał się na ognistym wozie wstępować do nieba.
Potężny, duch, zapominając o materji, pewny że mu już na ziemi nic nie pozostało, przeniósł się w sfery wyższe.
Oczy Althotasa, którym, z pierwszym blaskiem płomieni, powrócił blask życia, patrzyły w jakiś punkt nieokreślony, niepochwytny, który nie był ani niebem, ani ziemią, patrzyły, jakby chciały przebić horyzont.
Spokojny i zrezygnowany, uważając wszelkie wrażenia i cierpienia, za ostatnie odgłosy ziemi, stary Mag szeptał jeszcze ostatnie pożegnanie życiu, potędze, nadziei...
— Umieram bez żalu; osiągnąłem wszystko na ziemi, zdobyłem wszystko, co może zdobyć człowiek, dosięgałem nieśmiertelności.
Z ust Balsama dał się słyszeć śmiech ponury, który zwrócił nań uwagę starca.
Rzucił on uczniowi swemu, po przez płomienie, spojrzenie pełne groźnego majestatu i rzekł:
— Tak, jest coś, czego nie przewidziałem, nie przewidziałem — Boga!...
I z tym wyrazem na ustach padł bez życia, oddał ducha Bogu, z pod którego potęgi usiłował się wyłamać.
Balsamo westchnął, a nie starając się nic uratować z gorejącego stosu, na którym skończył nowy Zoroaster, opuścił się na dół, siadł przy zwłokach Lorenzy i puścił windę do góry.
Przez całą noc płomień huczał mu ponad głową, jak huragan, ale ani pomyślał o gaszeniu, nieczuły wobec martwej Lorenzy na wszystko na świecie; ogień jednak, wbrew jego oczekiwaniu, pochłonąwszy wszystko, pozostawiwszy nagie tylko sklepienia, zagasł sam, wydając ostatnie syki, podobnie jak ryki Althotasa, które rozpłynęły się w jękach i zamarły w westchnieniach.

CXXXVI
ZSTĘPUJEMY NA ZIEMIĘ

Książę de Richelieu, w sypialni swej w apartamentach Wersalu, pił właśnie czekoladę z wanilją, a przy nim siedział pan Rafté, przedstawiający rachunki.
Książę, zajęty swą powierzchownością, patrzył nieustannie w zwierciadło i zaledwie zwracał uwagę na to, co mu odczytywał sekretarz.
Naraz szmer kroków w przedpokoju, zapowiedział wizytę; książę połknął prędko resztę czekolady i spojrzał z obawą w stronę drzwi.
Książę de Richelieu miał godziny, w których, jak stare kokietki, nie lubił przyjmować nikogo.
Kamerdyner zaanonsował pana de Taverney.
Książę miał właśnie na myśli jakąś wymówkę, odkładającą wizytę na inny dzień lub inną godzinę przynajmniej, gdy nagle drzwi się otworzyły i baron wbiegł do pokoju, podał końce palców księciu i rzucił się na kanapkę, która aż jękła, tak ruch był gwałtowny.
Richelieu, patrzył zdumiony na swego przyjaciela. Posłyszał trzask kanapki, ciężkie westchnienia i zwracając się do gościa i rzekł:
— Cóż tam nowego baronie?... wydajesz mi się smutnym straszliwie!...
— Smutny jestem! — odrzekł Taverney — bardzo smutny!...
— Cóż do licha, przecież nie z rozkoszy tak ciężko w tej chwili westchnąłeś?...
Baron rzucił spojrzenie, które miało znaczyć że w obecności Rafté’go, nie wyjaśni tego westchnienia.
Rafté zrozumiał o co chodzi, bo miał zwyczaj, jak pan jego, spoglądać w lustro i usunął się dyskretnie.
Baron przeprowadził go oczami, a gdy drzwi się za nim zamknęły — rzekł:
— Nie mów żem smutny, mój książę, tylko żem niespokojny, śmiertelnie niespokojny.
— No!...
— Tak, tak — mówił Taverney, załamując ręce — toć przecie drugi już miesiąc upływa jak zbywasz mnie wciąż takiemi słówkami jak: „Nie widziałem króla“ albo „Król mnie nie widział“, albo „Król na mnie nie łaskaw”. Cóż u Boga, mój książę, czy to tak się odpowiada staremu przyjacielowi? Dwa miesiące, zastanów się, to wieczność przecie.
Richelieu wzruszył ramionami.
— Cóż więc chcesz, u djabła, abym ci powiedział?...
— Prawdę.
— Toć ci mówię tę prawdę, toć ci ją kładę w uszy; tylko w tem rzecz, że nie chcesz słuchać.
— Jakto?... ty książę i par, ty marszałek Francji, ty chcesz we mnie wmówić, że nie widzisz króla, ty który codziennie jesteś przy jego wstawaniu?... Dajże pokój!...
— Powiedziałem ci, i powtarzam, że to co ci zdaje się nieprawdopodobieństwem, jest jednak prawdziwem; od trzech tygodni asystuję codzienne przy wstawaniu Jego Królewskiej Mości, ja książę i par, ja marszałek Francji, ja...
— I król nie rozmawia z tobą — przerwał Taverney, — i ty nie mówisz do króla! i ty chcesz abym w to wierzył?...
— Kochany baronie, stajesz się impertynentem; zadajesz mi kłamstwo, jakbyśmy obaj mieli mniej przynajmniej po lat czterdzieści.
— Ale bo to się wściec można, mój książę.
— No!... to, co innego; wściekaj się mój kochany, bo i ja się wściekam.
— I ty się wściekasz?...
— Bo jest czego. Powiadam ci, król od owego dnia, ani nawet na mnie spojrzał!.. odwraca się ciągle do mnie plecami; ile razy uśmiechnę się uprzejmie, odpowiada mi okropnym grymasem, tak, że już mi się sprzykrzyło bywać w Wersalu po to jedynie, aby podobnych szyderstw doznawać! Co zatem, mój kochany, robić mam w takiem położeniu?
Taverney cały czas gryzł sobie okrutnie paznokcie.
— Nic a nic tego wszystkiego nie rozumiem — odrzekł wreszcie.
— Zupełnie jak i ja.
— Chyba, że to zabawka ze strony króla, że go bawi twój niepokój... bo nareszcie...
— Ja sobie to samo powiadam, bo wkońcu...
— Trzeba się raz przecie wyplątać z tego położenia, trzeba coś obmyślić, ażeby się położenie wyjaśniło.
— Pamiętaj tylko baronie, że to ciężka sprawa zmuszać króla do wyjaśnień.
— Tak sądzisz?
— Tak jest. Przytem czy chcesz, żebym ci coś powiedział?
— Proszę cię o to.
— Podejrzewam, widzisz, pewną rzecz.
— Co takiego?... — zapytał baron wyniośle.
— Pocóż się zaraz irytujesz?
— Bo jest czego, o ile sądzę.
— W takim razie nie mówmy już o tem.
— Przeciwnie, mówmy; proszę cię bardzo, wytłumacz mi się raz przecie.
— Uwziąłeś się z tem tłumaczeniem: to zakrawa na manję doprawdy; strzeż się.
— Doskonały jesteś sobie, mój książę; widzisz, że wszystkie nasze plany pokrzyżowane, widzisz najohydniejszą stagnację w moich interesach i każesz mi czekać!
— O jakiej znów prawisz stagnacji?
— Najprzód, masz, patrz!
— List?
— Tak, od syna.
— Od pułkownika?
— Piękny mi pułkownik!
— Masz tobie! cóż tam znowu?
— Filip od miesiąca oczekuje w Reims na nominację obiecaną przez króla, pułk wychodzi za dwa dni, a nominacji jak niema, tak niema...
— A do djabła! pułk wychodzi?
— Do Strassburga.
— Jeśli więc w przeciągu tych dwóch dni nie dostanie tej nominacji, to...
— To co?
— To powróci tutaj.
— Rozumiem, zapomniano o nim, biedny chłopiec! to zwykła rzecz w biurach tak zorganizowanych, jak u naszego nowego ministra wojny. O! gdybym ja był ministrem, jużby wszystko oddawna było zrobione.
— Hm! — mruknął Taverney.
— Co mówisz?
— Mówię, że nie wierzę w to wcale.
— Jakto?
— Bo gdybyś był został ministrem, byłbyś wysłał Filipa do stu djabłów!
— Co?...
— I jego ojca także!
— Ależ...
— A jego siostrę jeszcze dalej.
— Lubię z tobą pogawędzić, Taverney, bo jesteś zawsze pełen dowcipu! Ale skończmy już, do licha.
— Co do mnie i owszem; ale mój syn nie może na tem skończyć; jego pozycja jest niemożliwa. Trzeba koniecznie zobaczyć króla.
— Codzień go widzę, mówię ci.
— Pomów z nim.
— O, mój kochany, nie mówi się z królem, gdy on z nami nie mówi.
— Zmuś go.
— Nie jestem papieżem, niestety!
— W takim razie Andrea zdecyduje się pomówić; bo musi być coś podejrzanego w tem wszystkiem.
Słowo to podziałało magicznie.
Richelieu znał Taverney’a jako szczwanego lisa, jak Lafare’a i de Nocé, swych przyjaciół młodości, których reputacja pozostała nienaruszoną. Bał się związku między ojcem a córką, bał się wreszcie czegoś niespodziewanego, coby nań mogło ściągnąć niełaskę.
— No, no, tylko się nie gniewaj; spróbuję jeszcze raz. Ale potrzebuję jakiegokolwiek pretekstu.
— Masz go.
— Ja?
— Naturalnie.
— A jakiż?
— Król dał obietnicę...
— Komu?
— Memu synowi. Tę obietnicę można mu przecie przypomnieć.
— Masz rację. Masz ten list?
— Mam.
— Dawaj go.
Taverney wyciągnął papier z kieszonki od kamizelki i podał księciu, — zalecając mu śmiałość i ostrożność zarazem.
— Ogień i woda — rzekł Richelieu — ale stało się, piwo zostało nawarzone, trzeba je wypić.
Zadzwonił.
— Ubierać mnie i zaprzęgać — rozkazał książę.
Potem, zwracając się do Taverney’a, dodał:
— Czy zechcesz zostać podczas mej toalety, baronie?
Taverney zrozumiał, że nie zobowiązałby tem wcale swego przyjaciela.
— Nie, mój kochany, nie mogę w żaden sposób, muszę być koniecznie na mieście. Naznacz mi rendez-vous, gdzie ci się podoba.
— W zamku, zatem.
— Niech będzie w zamku.
— Wypada nawet, abyś i ty widział się z Jego Królewską Mością.
— Sądzisz — rzekł Taverney zachwycony.
— Wymagam; chcę abyś sam się przekonał o mej życzliwości.
— Nie wątpię o niej, ale jeżeli sobie życzysz?...
— Ty to bardzo lubisz, hę?
— No tak, jestem szczery.
— A więc bądź w galerji lustrzanej o jedenastej.
— Dobrze, dowidzenia!
— Dowidzenia; tylko mój baronie, nie gniewaj się — dodał Richelieu, nie mający zwyczaju nigdy w niczem narażać się osobom, których moc i wpływy nie były mu jeszcze dostatecznie znane.
Taverney wsiadł do karety i odjechał, aby w samotności i zamyśleniu używać przechadzki po ogrodzie. Richelieu tymczasem, oddawszy się w ręce swych szatnych, fryzjerów i kamerdynerów, zajęty był całkiem ważną kwestją odmłodzenia się, wymagającą przynajmniej dwóch godzin czasu.
Było to i tak krócej, niźli przypuszczał Taverney, który pilnie obserwując pałac, widział, jak punkt o jedenastej kareta marszałka zatrzymała się przed wejściem.
Baronowi biło serce gwałtownie; przerwał swą przechadzkę i wolno, daleko wolniej, niż tego żądały niecierpliwe jego myśli, udał się do galerji lustrzanej, gdzie poważna liczba dworaków niepewnych łaski, oficerów z prośbami, ambitnej szlachty, wystawała na śliskiej posadzce, przedstawiającej właściwy grunt dla tego rodzaju figur, ubiegających się za fortuną.
Taverney, wzdychając, zniknął w tłumie, starał się jednak zająć stanowisko niezbyt daleko od drzwi, któremi marszałek miał wyjść od Jego Królewskiej Mości.
— Och! — mruczał sobie — to ładna rzecz wystawać tu, z tymi szlachetkami i brudnymi pióropuszami, mnie, co przed miesiącem wieczerzałem sam na sam z Najjaśniejszym Panem.
I w zasępionym jego wzroku malowało się niejedno bezecne podejrzenie, które mogło biedną Andreę przyprawić o rumieniec.

CXXXVII
PAMIĘĆ KRÓLÓW

Richelieu, stosownie do przeznaczenia, umieścił się wprost Jego Królewskiej Mości, w chwili, gdy książę Kondeusz podawał mu koszulę.
Król, spostrzegłszy marszałka, odwrócił się tak gwałtownie, że koszula o mało nie upadła na ziemię.
Książę Kondeusz cofnął się przerażony.
— Przepraszam cię kuzynie — rzekł Ludwik XV, aby zaznaczyć, że ten odruch niechęci nie do niego się odnosił.
Richelieu pojął doskonale, że gniew dotyczył jego osoby. Ponieważ jednak przyszedł zdecydowany nawet na wywołanie gniewu, gdyby potrzeba było, byle doprowadzić do wyjaśnień, zmienił tylko miejsce i stanął tam, którędy król musiał przechodzić, udając się do gabinetu.
Ludwik XV, straciwszy z oczu marszałka, zaczął znów rozmawiać swobodnie i uprzejmie, ubierał się: projektował polowanie w Marly, i zasięgał co do tego rady kuzyna, bo Kondeusze mieli sławę wielkich myśliwych.
Ale w chwili udania się do gabinetu, w chwili kiedy prawie wszyscy już wyszli, wzrok jego spotkał znów Richelieu’go; pochylającego się w tak pysznym ukłonie, jakiego nie widziano już od czasu Lauzun’a, który, jak wiadomo, sławny był pod tym względem.
Ludwik XV zatrzymał się prawie zmieszany.
— Jeszcześ tu, panie de Richelieu? — zapytał.
— Na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Nie opuszczasz więc zupełnie Wersalu?
— Od czterdziestu lat, Najjaśniejszy Panie, prawie się stąd nie oddalam, chyba na krótko i za rozkazem Waszej Królewskiej Mości.
Król się zatrzymał.
— Zapewne żądasz czego ode mnie?
— Ja, Najjaśniejszy Panie, czegóżby?
— Czegóż mnie więc prześladujesz nieustannie swą obecnością do licha, widzę to przecież dobrze.
— To, Najjaśniejszy Panie, z miłości i poważania.
— Udajesz, jakbyś mnie nie rozumiał, a doskonale mnie rozumiesz. Otóż ja, ja panie marszałku, wiedzże o tem, nie mam ci nic dopowiedzenia.
— Nic, Najjaśniejszy Panie?
— Nic a nic zgoła.
Richelieu uzbroił się w obojętność i cierpliwość.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — było to zawsze moim punktem honoru, abym mógł sobie wobec Boga i sumienia przyznać, iż moje przywiązanie do Waszej królewskiej Mości jest zupełnie bezinteresowne. To też zazdrośni nigdy nie będą mogli powiedzieć, że Król mnie czemś obdarzył. Na tym punkcie opinja moja jest na szczęście ustaloną.
— Mój książę, jeśli masz jakie żądanie, to mów otwarcie, ale prędko.
— Najjaśniejszy Panie, ja nic, zupełnie nic nie żądam dla siebie, chcę tylko błagać Waszą Królewską Mość...
— O co?
— Aby przypuścił do podziękowania.
— Kogóż?
— Kogoś, kto bardzo się czuje obowiązanym względem Waszej królewskiej Mości.
— Kogóż, nareszcie?
— Kogoś, którego Wasza Królewska Mość wielce zaszczyciła!.. Ach, bo kto raz dostąpił honoru, że siedział z Waszą Królewską Mością u stołu, zakosztował tej rozmowy tak subtelnej, tej wesołości, tak zachwycającej, która czyni z Waszej Królewskiej Mości boskiego towarzysza, ten nie zapomina tego nigdy, a tak się szybko przyzwyczaja do takich chwil słodkich i drogich....
— Jesteś złotoustym, panie de Richelieu.
— Och! Najjaśniejszy Panie...
— O czemże nareszcie chcesz mówić?
— O przyjacielu moim, de Taverney.
— O twoim przyjacielu? — zawołał król.
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie....
— Taverney! — powtórzył Ludwik XV z rodzajem przerażenia, które zdziwiło księcia.
— Najjaśniejszy Panie! Stary to towarzysz mój... służył pod Villars razem ze mną.
Zatrzymał się na chwilkę.
— Wiesz wszak, Najjaśniejszy Panie, że mamy zwyczaj nazywać na tym świecie przyjaciółmi wszystkich, których znamy, wszystkich, którzy nareszcie nie są naszymi nieprzyjaciółmi; to zwyczajna formułka grzeczności.... formułka, pod którą zwykle nie wiele się kryje.
— Jest to wyraz często kompromitujący, mój książę — rzekł król kwaśno — jest to wyraz, którego ostrożnie używać należy.
— Rady Waszej Królewskiej Mości są wyrazem prawdziwej mądrości. Pan de Taverney więc...
— Pan de Taverney jest człowiekiem zdemoralizowanym.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Richelieu — domyślałem się, słowo honoru...
— Człowiek to bez najmniejszej delikatności, panie marszałku.
— Co do jego delikatności, Najjaśniejszy Panie, nie mogę nic powiedzieć; możemy tylko sądzić o tem, co nam jest znane, nie zaręczam więc...
— Jakto nie zaręczasz za delikatność twego przyjaciela, starego towarzysza, kolegi z pod Villars, człowieka, którego mi przedstawiłeś nareszcie? Musisz go znać chyba przecie?
— Jego? tak, Najjaśniejszy Panie; ale jego delikatności nie. Sully powiedział dziadowi Waszej Królewskiej Mości, Henrykowi IV, że widział gorączkę jego, wychodzącą w zielonym stroju; ja jednak, przyznają się pokornie, nie widziałem nigdy, jak ubiera się delikatność pana de Taverney.
— Więc ja ci mówię, marszałku, że to brzydki człowiek, że odegrał niemniej brzydką rolę...
— O! jeżeli Wasza Królewska Mość mi to mówi...
— Tak, ja sam!
— Jestem bardzo szczęśliwy, słysząc to z ust Najjaśniejszego Pana. Bo przyznaję, że i dla mnie Taverney nie jest uosobieniem delikatności, ale Najjaśniejszy Panie, dopóki Wasza Królewska Mość nie raczyłeś objawić swego zdania...
— Więc objawiam, że go nie cierpię.
— Wyrok zatem zapadł — ciągnął dalej Richelieu — ale baron ma na swoje szczęście tak potężne orędownictwo u Waszej Królewskiej Mości.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Że jeśli ojciec miał nieszczęście niepodobać się królowi...
— I to nawet mocno.
— Rozumiem, Najjaśniejszy Panie.
— Więc cóż chcesz powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że pewien anioł o niebieskich oczach i jasnych włosach...
— Nie rozumiem cię, Mości książę.
— Pojmuję to Najjaśniejszy Panie.
— Ale ja życzyłbym sobie zrozumieć.
— Najjaśniejszy Panie, profan taki jak ja, drży na myśl uniesienia zasłony, pod którą się kryje tajemnica czarów i miłości; ale powtarzam, ileż to Taverney zawdzięcza tej, która łagodzi oburzenie królewskie przeciw niemu. Panna Andrea musi być aniołem!
— Panna Andrea jest potworem fizycznym, jak ojciec moralnym! — zawołał król.
— Ach! — krzyknął Richelieu w najwyższem zdumieniu — więc myliliśmy się wszyscy. A ta piękna powierzchowność!...
— Nie wspominaj mi książę nigdy o tej dziewczynie, dreszcz mnie przejmuje na samą myśl o niej.
Richelieu załamał ręce z hipokryzją.
— Ach! Boże! co to znaczą pozory... Gdyby Najjaśniejszy Pan, pierwszy znawca w Królestwie, nieomylność uosobiona, nie zapewnił mnie o tem, czyżbym potrafił uwierzyć?... Jakto, Najjaśniejszy Panie, więc do tego stopnia jest upośledzoną?
— Więcej niż upośledzoną... dotknięta jest chorobą... straszną... zasadzka, książę. Ale na Boga, zaklinam się, ani słowa już o niej, bo mnie zabijesz.
— Nie otworzę już ust o tem. Zabijać Waszą Królewską Mość, co za okropność! Co za niegodziwa rodzina. Toż to musi być dopiero nieszczęśliwy ten biedny chłopiec!
— O kimże znowu mówisz jeszcze?
— O wiernym, szczerym, oddanym słudze Waszej Królewskiej Mości; och, jest to wzór, któryś dobrze sam osądził, Najjaśniejszy Panie. Tym razem odpowiadam zań, łaska Najjaśniejszego Pana, nie została źle umieszczoną.
— O kogóż idzie?... kończ książę, bo mi pilno.
— Mówię, Najjaśniejszy Panie — ciągnął słodko Richelieu — o synu pierwszego, a o bracie drugiej; mówię o Filipie de Taverney, o tym dzielnym młodzieńcu, któremu Wasza Królewska Mość pułk oddała.
— Co? ja komu pułk oddałem?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, pułk, na który co prawda, Filip de Taveruey wciąż czeka jeszcze, ale który dałeś mu Najjaśniejszy Panie.
— Ja?
— No tak, Najjaśniejszy Panie.
— Zwarjowałeś czy co?
— O!
— Nic mu nie dałem, nic zupełnie, marszałku.
— Doprawdy?
— Ale po co się ty u djabła w to mieszasz?
— Najjaśniejszy Panie!...
— Czy cię to co obchodzi?
— Mnie, bynajmniej.
— Uwziąłeś się, żeby piec mnie na wolnym ogniu i kłuć tym pękiem cierni!
— Cóż robić Najjaśniejszy Panie! Zdawało mi się (widzę teraz, żem się mylił), zdawało mi się, że Wasza Królewska Mość obiecała...
— Ależ to nie moja rzecz, książę. Jest od tego minister wojny. Ja pułków nie rozdaję... Pułk!... piękną ci jakąś anegdotkę opowiedziano. Jesteś widać poplecznikiem tego gniazda. Mówiłem ci, daj mi pokój, a ty musiałeś wszystką krew we mnie wzburzyć!
— Ach! Najjaśniejszy Panie!
— Tak, tak, wszystką krew; na djabła tu adwokatować! teraz nie strawię tego do jutra.
I król odwrócił się plecami do księcia i zniknął rozwścieczony we drzwiach gabinetu.
— No tym razem wiem przynajmniej czego się mam trzymać.
I, otrzepując się z pudru, gdyż w zapale cały się opylił, Richelieu pociągnął na galerję, gdzie oczekiwał nań przyjaciel, palony niecierpliwością.
Zaledwie ukazał się marszałek, baron, podobny do pająka czatującego na zdobycz, rzucił się po wiadomości.
— Cóż nowego? — zapytał?
— Nowego jest to — odparł Richelieu wyniośle, prostując się z miną pogardliwą — abyś pan raczył więcej do mnie się nie zbliżać.
Taverney spojrzał na księcia wzrokiem błędnym.
— Miałeś nieszczęście nie podobać się królowi, a kto jemu się nie podoba, mnie obraża.
Taverney, jakby wrośnięty w marmur posadzki, stał przybity i osłupiały.
Richelieu tymczasem poszedł w swoją stronę, wsiadł do karety i zawołał: — Do Luciennes!
I zniknął...

KONIEC TOMU DZIESIĄTEGO.



ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom XI
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Kraków, Lwów, Poznań, Wilno, Gdańsk — Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“ Sp. Akc.
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer.



Drukarnia „Rola" J. Buriana, Mazowiecka 11



CLXXXVIII
ZEMDLENIE ANDREI

Taverney, oprzytomniawszy i pojąwszy tu, co nazywał swojem szczęściem, zrozumiał, że potrzeba było koniecznie zasięgnąć bliższych wyjaśnień u pierwszej przyczyny tych zaburzeń. Wrząc tedy gniewem, zwrócił się ku mieszkaniu Andrei.
Młoda dziewczyna kończyła właśnie toaletę i podnosząc zaokrąglone wdzięcznie rączki, przygładzała za uchem sploty nieposłusznych włosów. Usłyszała kroki ojca w przedpokoju w chwili, kiedy z książką pod pachą, już zamierzała przestąpić próg mieszkania.
— Dzień dobry Andreo, wychodzisz?
— Tak, ojcze.
— Sama?
— Jak widzisz.
— Więc jeszcze jesteś samą?
— Od czasu zniknięcia Nicoliny nie mam panny służącej.
— Ale ty się nie umiesz ubrać Andreo; osoba tak wyglądająca, nie może mieć powodzenia u dworu; zupełnie ci co innego zalecałem.
— Wybacz, ojcze, ale delfinowa na mnie czeka.
— Zapewniam cię — mówił coraz więcej zapalając się baron — zapewniam cię, że z taką skromnością zostaniesz wyśmianą tutaj!
— Mój ojcze...
— Ośmieszenie jest zawsze i wszędzie zabójczem, a tembardziej na dworze.
— Zaradzę temu na przyszłość, ale tym razem delfinowa wybaczy mniej wykwintną toaletę, bo zażądała abym się ubierała jak najskromniej do czytania.
— Idź więc i powracaj jak tylko będziesz mogła najprędzej, bo z tobą mam do pomówienia w kwestji bardzo poważnej.
— Dobrze ojcze.
Andrea zabierała się do wyjścia. Baron obrzucił ją wzrokiem.
— Poczekaj, poczekaj, nie możesz tak wyjść — zawołał — zapomniałaś różu, jesteś przerażająco blada.
— Ja ojcze? — powiedziała, zatrzymując się Andrea.
— Ależ tak; o czem ty u licha myślisz, patrząc w zwierciadło? Policzki masz jakby woskowe, oczy podkrążone na pół łokcia! Tak się ludziom nie pokazuj, bo ich wystraszysz?
— Nie mam czasu poprawiać teraz toalety, mój ojcze.
— To straszne, to okropne! — wołał Taverney, wzruszając ramionami; niema drugiej podobnej kobiety na świecie i ta właśnie musi być moją córką. Takie to już moje szczęście! Andreo! Andreo!...
Była już na dole i zatrzymała się znowu.
— Przynajmniej powiedz, że jesteś chorą; zrób się interesującą, jeśli nie dbasz o to aby być ładną!
— Mogę to uczynić i nie skłamać, bo w samej rzeczy jestem cierpiącą w tej chwili.
— No, tylko tego by jeszcze brakowało — szepnął baron... Chora znowu!...
— Niech licho porwie te cnotliwe skromnisie! — dodał przez zęby.
Powrócił do pokoju córki i zabrał się do starannego przepatrywania wszystkiego, co mu mogło być wskazówką w jego przypuszczeniach.
Andrea tymczasem mijała klomby i grządki pokryte kwiatami. Od czasu do czasu odwracała głowę, aby wciągnąć świeże powietrze, gdyż mocne zapachy odurzały ją i drażniły.
Chwiejąc się i szukając jakiejś podpory wokoło siebie, walcząc z dziwną jakąś niemocą, młoda dziewczyna doszła nareszcie do Trianon, gdzie pani de Noailles, na progu gabinetu delfinowej, oznajmiła, że na nią oczekują.
W rzeczy samej ksiądz lektor księżnej, siedział przy śniadaniu z Jej Królewską Wysokością, która często przypuszczała do swego towarzystwa osoby z otoczenia.
Ksiądz wychwalał misterność skibek chleba z masłem, któremi gospodynie niemki tak zręcznie umieją otoczyć filiżanki kawy ze śmietanką. Zamiast czytać, mówił nieustannie, komunikował delfinowej różne ploteczki wiedeńskie, zaczerpnięte od gazeciarzy i dyplomatów; bo w tej epoce politykę fabrykowano na poczekaniu tak dobrze, jak w innym czasie w najtajniejszych gabinetach i nierzadko się zdarzało, iż w ministerjum powtarzano sobie wiadomości, które panowie w Palais Royal lub w Wersalu odgadli jeśli nie ukuli.
Opowiadał głównie o tajnych knowaniach, wywołanych drożyzną zboża, o rozruchach, które de Sartines przytłumił — i o wpakowaniu do Bastylji pięciu najgłówniejszych indywiduów wykupujących zboże.
Andrea weszła; delfinowa miała także swoje dni migreny i złego humoru; ksiądz ją interesował, książka Andrei, po pogawędce, nie zachwyciła.
Dlatego też powiedziała lektorce swej numer drugi, aby była punktualną, i dodała, że czytanie choć cenne samo przez się, głównie jest miłem, o ile we właściwej porze przychodzi.
Andrea, zmieszana wymówką, a raczej dotknięta niesprawiedliwością tejże, nie odpowiedziała nic, choć mogła się uniewinnić tem, że zatrzymał ją ojciec, a potem, że musiała iść wolno, gdyż czuła się niezdrową.
Przygnębiona, oszołomiona, spuściła głowę i jakby umierała, oczy jej się zamknęły i straciła równowagę. Gdyby nie pani de Noailles, byłaby z pewnością upadła.
— Zamało panujesz nad sobą — szepnęła jej, „pani Etykieta“.
Andrea nic nie odpowiedziała.
— Ależ, księżno, jej słabo się zrobiło — zawołała delfinowa, powstając, aby podbiec do Andrei.
— Nie, nie — odparła żywo ta ostatnia z oczami pełnemi łez; — nie, Wasza Królewska Wysokość, już mi dobrze, raczej lepiej.
— Blada jest, jak jej chustka, księżno; to moja doprawdy wina, bo ją połajałam, Biedne dziecię, otrzyj oczy, bardzo cię proszę.
— Wasza Wysokość!...
— Proszę cię o to... Podaj jej krzesło swoje, kapelanie.
Andrea usiadła i potrochu, pod wpływem słodkiej dobroci, umysł jej się rozjaśnił, kolory na twarz powróciły.
— No cóż, czy możesz czytać teraz, panno Andreo? — zapytała delfinowa.
— Tak, mam nadzieję przynajmniej.
Otworzyła książkę w miejscu gdzie dnia wczorajszego przerwała czytanie — i głosem, który starała się uczynić wyraźnym i przyjemnym, rozpoczęła.
Zaledwie jednak przebiegła dwie czy trzy strony, litery zaczęły jej wirować w oczach, drżeć, skakać, tak, że stały się nieczytelnemi.
Zbladła znowu, zimny pot wystąpił jej na czoło, a czarne podkowy, które Taverney tak gorzko wyrzucał córce, do tego stopnia powiększyły się pod oczami, iż delfinowa podniósłszy głowę, krzyknęła:
— Jeszcze... patrz księżno, to dziecko jest rzeczywiście chore... znów mdleje.
I tym razem delfinowa osobiście chwyciła flakon i zaczęła cucić lektorkę. Po chwili, powracając do przytomności, Andrea pochyliła się aby podnieść książkę, ale napróżno zrobić to usiłowała; ręce tak jej drżały nerwowo, że niczem ataku pokonać nie było można.
— Andrea jest stanowczo chorą, moja księżno, odezwała się delfinowa — nie chcę aby stan jej się pogorszył, gdy pozostanie tu dłużej.
— W takim razie powinna bezzwłocznie powracać do siebie — odparła księżna.
— A to dlaczego? — zapytała delfinowa.
— Dlatego — odrzekła dama dworu — że w ten sposób rozpoczyna się zwykle ospa.
— Ospa?
— Tak; mdłości, dreszcze, gorączka...
Kapelan uznał że jest zagrożony niebezpieczeństwem, wspomnianem przez panią de Noailles, wstał więc i podawszy za pozór obecność słabej damy, ulotnił się szybko.
Andrea spostrzegła się prawie na rękach samej delfinowej, a obawa utrudzenia tak wysoko położonej osoby, powróciła jej siły. Zbliżyła się do okna aby odetchnąć trochę.
— To nie dosyć, kochana panno Andreo, powracaj do siebie, każę cię odprowadzić...
— Zapewniam Waszą Królewską Wysokość, że teraz jest mi zupełnie dobrze; powrócę, lecz sama, jeżeli mi Wasza Wysokość raczy na to pozwolić.
— Ale dobrze, dobrze, już bądź spokojna, nie będziesz nigdy odtąd połajaną, skoro jesteś tak wrażliwą, pieszczotko!...
Andrea, wzruszona tą dobrocią, ucałowała rękę protektorki i wyszła. Delfinowa ścigała ją oczyma.
Kiedy już była na dole, delfinowa zawołała z okna:
— Nie wchodź zaraz do mieszkania, pochodź trochę po słońcu, to ci dobrze zrobi.
— Boże, ile łaski! — szepnęła Andrea.
— I bądź tak dobrą przysłać mi kapelana, który studjuje botanikę, tam, nad klombem tulipanów holenderskich.
Andrea, aby się zbliżyć do kapelana, musiała zrobić półkole i minąć trawnik. Szła z głową spuszczoną, krokiem ciężkim, niepewnym, z powodu zawrotów jakie cierpiała od samego rana. Nie widziała ani ptaszków, które się goniły i śpiewem napełniały szpalery i altany, ani pszczółek, brzęczących na kwiatach, nie zauważyła nawet dwóch ludzi, rozmawiających o dwadzieścia kroków od niej, z których jeden wiódł za nią jakby strwożonem, niespokojnem spojrzeniem.
Był to Gilbert i pan de Jussieu.
Pierwszy, wsparty na rydlu, słuchał uczonego profesora, tłumaczącego mu jak podlewać delikatne rośliny w ten sposób, aby woda nie stała.
Gilbert zwyczajnie słuchał wykładów chciwie, a pan Jussieu uznawał ten jego zapał do wiedzy; wykład był świetny, biedny jednak ogrodnik nie był w stanie ocenić w tej chwili uroku lekcji wielkiego mistrza, prowadzonej na łonie natury.
Masz tu moje dziecię, masz tu, jak widzisz, cztery gatunki ziemi — mówił pan de Jussieu — ale gdybym chciał, odnalazłbym przymieszkę dziesięciu innych. Dla uczącego się atoli ogrodniczka taka klasyfikacja byłaby za subtelna. W każdym razie, hodowca kwiatów musi próbować ziemię tak, jak sadownik musi próbować owocu. Wszak rozumiesz mnie Gilbercie?
— Tak jest panie — odpowiedział chłopak z oczami w jeden punkt wpatrzonemi, z ustami otwartemi, bo zobaczył Andreę, którą mógł swobodnie obserwować, stojąc na swojem miejscu i nie zdradzając się przed profesorem, że jego wykład nie był znów z takiem nabożeństwem słuchany.
— Aby poznać ziemię — ciągnął dalej pan de Jussieu — trzeba nasypać jej na sitko, połać ostrożnie, po wierzchu, trochą wody i próbować gdy przecieknie przefiltrowana przez tę warstwę. Smak słony, cierpki, mdły z zapachem lub bez, jest wskazówką, które z danych roślin mogą być hodowane z powodzeniem; bo w naturze, jak mówi Rousseau, wszystko jest analogją, asymilacją, dążeniem do jedności.
— O! mój Boże! — krzyknął Gilbert — wyciągając ręce.
— Co to jest?
— Ona mdleje, proszę pana, mdleje!
— Kto taki? czyś ty zwarjował?
— Ona! ona!
— Co za ona?
— Dama!
Przerażenie, bladość jego, byłyby go tak samo zdradziły, jak słowa: pan de Jussieu odwrócił się w stronę, gdzie chłopiec zwracał oczy i wyciągnięte ręce i w rzeczywistości ujrzał Andreę, która opierając się o szpaler grabowy, przywlokła się do ławeczki i padła na nią nieruchoma, bez czucia.
Była to właśnie godzina, o której król odwiedzał zwykle delfinową; przesuwał się zwykle parkiem, przechodząc z małego do dużego Trianon.
Jego Królewska Mość akurat ukazał się w tej chwili.
Trzymał w ręku piękną brzoskwinię i pytał siebie, jak prawdziwy król egoista, — czy nie lepiej byłoby, dla szczęścia Francji, aby on spożył tę brzoskwinię, nie zaś delfinowa.
Pośpiech pana de Jussieu, biegnącego do Andrei i przytłumiony okrzyk Gilberta, przyśpieszyły również kroki Jego Królewskiej Mości.
— Co się stało? — zapytał Ludwik XV, zbliżając się do ławki, od której dzieliła go tylko szerokość alei.
— Król! — zawołał de Jussieu, podtrzymując młodą dziewczynę.
— Król! — wyszeptała Andrea, tracąc zupełnie przytomność.
— Kto tam jest? — powtórzył Ludwik XV, kobieta! co się stało tej kobiecie?
— Zemdlała, Najjaśniejszy Panie.
— Zobaczymy! — rzekł Ludwik XV.
— Nieprzytomną jest, Najjaśniejszy Panie — dodał Jussieu, ukazując baronównę zesztywniałą i wyciągniętą nieruchomo na ławce.
Król się zbliżył, poznał Andreę, wstrząsnął się całem ciałem i zawołał:
— Znowu ona!... o! to okropne; jak się ma podobną chorobę, to się siedzi w domu; nie wypada doprawdy konać tak po całych dniach wobec wszystkich.
I Ludwik XV odwrócił się, dążąc do pawilonu w małem Trianon, i pomrukując tysiące najnieprzyjemniejszych rzeczy na biedną Andreę.
Pan de Jussieu w nic nie wtajemniczony, zdumiał; później, zwróciwszy się i zobaczywszy Gilberta w postawie pełnej przerażenia, zawołał:
— Gilbert!... chodź no tutaj, mocny jesteś, zaniesiesz więc pannę de Tavemey do domu.
— Ja?... — zawołał Gilbert drżąc — ja ją mam zanieść, położyć?
— Nie, nie, nie! nie wybaczyłaby mi tego; nie, nigdy!
I zerwał się, pędząc co sił i wołając pomocy.

CXXXIX
DOKTÓR LOUIS

O kilka kroków od miejsca, gdzie Andrea zemdlała, pracowało dwóch pomocników, którzy przybiegli na krzyk Gilberta, i na rozkaz pana de Jussieu zanieśli ją do mieszkania; Gilbert tymczasem, z głową spuszczoną, postępował zdaleka za nimi, jak zbójca za ciałem swej ofiary.
Przybywszy do drzwi pawilonu mieszkalnego, de Jussieu uwolnił ogrodników od ciężaru; Andrea właśnie otworzyła oczy.
Zmieszane głosy, niezwykły ruch, mający zawsze miejsce przy jakimkolwiek wypadku, wywabił i pana de Taverney z pokoju; zobaczył córkę chwiejącą się i usiłującą, przy pomocy pana de Jussieu, wejść na schody.
Przybiegł, pytając tak samo jak król:
— Co się stało? co się stało?
— Nic mój ojcze — odrzekła Andrea słabym głosem — migrena, mała niedyspozycja...
— Czy to córka pańska? — zapytał de Jussieu, kłaniając się baronowi.
— Tak, panie.
— Nie mogę jej więc oddać w lepsze ręce; ale na Boga, posyłaj pan po doktora.
— Ależ to nic! — przerwała Andrea.
— Zapewne nic wielkiego — powtórzył Taverney.
— Życzę aby tak było: ale pańska córka była straszliwie blada.
I odprowadziwszy Andreę aż do szczytu schodów, pan de Jussieu pożegnał się.
Ojciec i córka pozostali sami.
Taverney, który cały czas nieobecności Andrei spędził na rozmyślaniu, wziął ją za rękę, podprowadził do sofy i sam usiadł koło niej.
— Przepraszam cię ojcze, ale bądź łaskaw otworzyć okno, bo mi tchu brakuje.
— Chciałem z tobą poważnie i dłużej pomówić, ale w tej klatce, którą ci dano na mieszkanie, każde słówko słychać na wszystkie strony. Mniejsza... będę mówił cicho. — I otworzył okno. Potem, powracając na swoje miejsce i kiwając głową, rzekł:
— Trzeba przyznać, że król, który z początku objawił takie zainteresowanie się nami, nie dowodzi zbytniej galanterji, pozwalając abyś tu mieszkała.
— Mój ojcze — odparła Andrea — wiesz że brak jest lokalów w Trianon, że to wada tej rezydencji.
— Że niema mieszkania dla kogoś innego — mówił ze znaczącym uśmiechem Taverney — to pojmuję w ostateczności, ale żeby nie było go dla ciebie, tego nie rozumiem.
— Za dobrą masz opinję o mnie, ojcze — odpowiedziała z uśmiechem córka — ale nie wszyscy myślą tak samo.
— Przeciwnie, wszyscy co cię znają, tak samo zupełnie myślą.
Andrea podziękowała mu ukłonem, jakby obcemu; komplementy te zaczynały ją niepokoić.
— Król... zna cię chyba, jak przypuszczam, — ciągnął dalej słodkim tonem baron, utkwiwszy w młodej dziewczynie wzrok inkwizytorski.
— Zaledwie że mnie zna — odpowiedziała Andrea najnaturalniej w świecie — cóż ja bo znaczę dla niego? Tyle co nic.
Baron aż podskoczył na te słowa:
— Tyle co nic? ależ doprawdy ja cię nie pojmuję zupełnie; tyle co nic! bardzo się nisko cenisz, jak widzę!
Andrea spojrzała na ojca zdumiona.
— Tak, tak, powtarzam ci po raz setny, że ta twoja skromność przechodzi granicę godności osobistej.
— O! przesadzasz mój ojcze; prawda, że się król zainteresował nieszczęściami naszej rodziny, że raczył coś uczynić dla nas, ale tyle niedoli ucieka się do tronu, a ręka królewska tak jest szczodrobliwą, że z konieczności po dobrodziejstwie musieliśmy pójść w zapomnienie.
Taverney obserwował córkę i admirował po części jej takt i niezachwianą dyskrecję.
— No, no — rzekł przybliżając się do niej — bądź ze mną zupełnie szczerą, niech ojciec twój będzie pierwszym, który się zwróci z prośbą do ciebie, spodziewam się, że go nie odepchniesz...
Andrea z kolei zwróciła wzrok pytający na barona.
— My wszyscy zwracamy się do ciebie z prośbą, wstaw się za nami, zrób co możesz dla twej rodziny.
— Ależ, ojcze, z jakiej racji mi to mówisz, co chcesz abym zrobiła? — krzyknęła Andrea, zdumiona tonem i słowami pana de Taverney.
— Czy jesteś gotową wstawić się za mną i za bratem, tak czy nie?... powiedz!...
— Jestem gotowa zrobić wszystko, co każesz, ojcze; ale czy nie obawiasz się, abyśmy nie wydali się zbyt natarczywymi? Król ofiarował mi już podarek, wartujący, jak mówisz, sto tysięcy franków, mojemu bratu przyobiecał pułk; na nas więc spada obecnie najwięcej dobrodziejstw na dworze.
Taverney wybuchnął pogardliwym śmiechem.
— Więc uważasz, że to już dobrze zapłacone?
— Wiem, że zasługi twoje, ojcze, są dużo warte — odparła Andrea.
— Któż, u djabła, mówi w tej chwili o moich zasługach? — krzyknął Taverney zniecierpliwiony.
— A więc, o czemże chcesz mówić w takim razie, ojcze?...
— Widzę, że bawisz się ze mną w głupią komedję; niepotrzebne to udawanie.
— Co ja mam udawać, mój Boże!...
— Przecie ja wiem wszystko, moja córko!
— Wiesz?...
— Wszystko, powtarzam ci.
— Jakto wszystko?...
I twarz Andrei pokryła się purpurą, bo przeczuła instynktownie jakieś niskie podejrzenia, skierowane przeciw niej, chociaż sumienie nic jej nie wyrzucało.
Szacunek ojca względem dziecka powstrzymał Taverney’a w natarczywych badaniach.
— Niech więc i tak będzie, kiedy ci się tak koniecznie podoba; chcesz udawać wielce skromną, tajemniczą, jak widzę!... Pozwalasz, aby ojciec i brat pozostawali w cieniach zapomnienia, dobrze; ale pamiętaj moje słowa: jeżeli od początku nie zawładniesz, nie weźmiesz góry, to nigdy do tego nie dojdziesz...
I Taverney wykręcił się na pięcie.
— Nic a nic nie rozumiem cię, ojcze.
— A ja się doskonale rozumiem.
— To nie wystarcza, skoro się mówi we dwoje.
— A więc będę jaśniejszym: użyj całej dyplomacji, jaką jesteś obdarzona od natury, gdyż jest to cechą naszej rodziny, ażeby przy sposobności jaka się nadarza, zapewnić rodzinie i sobie fortunę. Jak tylko zobaczysz króla, powiedz mu, że brat twój oczekuje nominacji, że usychasz w ciasnem i dusznem mieszkaniu; jednem słowem nie bądź śmieszną, ani przesadną w miłości lub bezinteresowności.
— Ależ, ojcze!...
— Powiedz to królowi zaraz, dzisiejszego wieczora jeszcze.
— Ale gdzież chcesz, abym się z królem widziała?
— Może jesteś zdania, że nie wypada, aby Jego Królewska Mość przychodził...
W chwili właśnie kiedy Taverney wymawiał te słowa i miał zapewne dodać jakiś więcej przekonywujący argument, który byłby podniósł burzę, zbierającą się w piersi Andrei, i wyjaśnił tajemniczość położenia, dały się słyszeć kroki na schodach.
Baron urwał natychmiast i wstał, aby zobaczyć, kto idzie do córki.
Jednocześnie Andrea zobaczyła ze zdziwieniem, że ojciec wyprostowany, stanął u wejścia w postawie pełnej uszanowania.
W tej samej chwili ukazała się delfinowa w towarzystwie czarno ubranego mężczyzny.
— Ach! Wasza Wysokość!... — zawołała dziewczyna, zbierając wszystkie siły, aby postąpić naprzeciw księżnej.
— Przyprowadzam mojej chorej na pociechę doktora. A!... pan de Taverney — dodała, spostrzegając barona, — córka pańska jest chorą, nie otaczasz tego dziecka potrzebną troskliwością.
— Wasza Wysokość... — wybełkotał baron.
— Chodź doktorze — rzekła delfinowa z właściwą sobie czarującą uprzejmością. — chodź, zbadaj puls, zajrzyj w przygasłe oczy i powiedz, co jest mej protegowanej.
— Wasza Królewska Wysokość!... nie śmiem przyjąć u siebie tak dostojnej osoby.
— W tej ciasnej izdebce, chcesz powiedzieć, kochane dziewczę, tem gorzej dla mnie; dla mnie, co cię tak źle umieściłam; zaradzę temu. Podaj rękę panu Louis, memu chirurgowi nadwornemu i strzeż się, bo to filozof, który wszystko przenika, a zarazem uczony, który wie wszystko.
Andrea wyciągnęła rękę z uśmiechem. Doktór, młody jeszcze, o fizjognomji potwierdzającej wszystko co mówiła delfinowa, od pierwszej chwili nie przestawał obserwować i chorej i oryginalnej figury jej ojca, który zdradzał więcej zaambarasowania, niż obawy o dziecko.
Uczony miał badać, filozof odgadł już zapewne wszystko.
Doktór Louis trzymał długo puls młodej dziewczyny i pytał o objawy choroby.
— Zupełna odraza do jedzenia, ciągłe odbijania, gwałtowne uderzenia do głowy, spazmy, bicie serca, omdlenia...
W miarę jak Andrea mówiła, twarz doktora coraz więcej się chmurzyła. Puścił rękę młodej dziewczyny i odwrócił oczy.
— No cóż doktorze?... Czy to dziecko zagrożone poważnie, czy ją na śmierć skazujesz?
Doktór podniósł oczy na Andreę i raz jeszcze badał ją w milczeniu.
— To najzwyczajniejsza choroba, Wasza Królewska Wysokość — odrzekł.
— Niebezpieczna?...
— Zazwyczaj nie — odparł z uśmiechem.
— No to bardzo się cieszę — rzekła delfinowa, lżej oddychając — tylko nie męcz jej zanadto.
— O! wcale tego nie będzie.
— Jakto, nic nie zapiszesz?...
— Bo nie potrzeba nic robić w chorobie panny Taverney.
— Doprawdy?...
— Nic a nic.
I doktór, jakby unikając dalszych pytań, pożegnał księżnę pod pozorem, że chorzy nań czekają.
— Doktorze, doktorze, jeśli to co powiedziałeś, mówiłeś tylko dla tego, aby mnie uspokoić, w takim razie jestem widocznie bardziej chorą niż panna Taverney; przygotuj mi więc, gdy przyjdziesz wieczorem, ów obiecany środek na sen.
— Natychmiast go przygotuję.
I wyszedł.
Delfinowa pozostała jeszcze przy swej lektorce.
— Uspokój się więc, kochana Andreo, twoja choroba nie przedstawia z pewnością nic niebezpiecznego, skoro doktór Louis odszedł, nic nie zapisawszy.
— Tem lepiej, Wasza Królewska Wysokość — odparła Andrea — bo w takim razie nic nie przerwie służby mej przy Waszej Królewskiej Mości, a właśnie tego się najwięcej bałam; w każdym razie, nie przyganiając uczonemu doktorowi, jestem bardzo cierpiąca i czuję się bardzo niedobrze; przysięgam Waszej Wysokości.
— Nie musi to jednak być ważna choroba, skoro doktór się z niej śmieje. Prześpij się, moje dziecię, przyślę ci tu kogo do usług, bo widzę, że jesteś samą.
I, pocieszywszy Andreę, podała jej rękę i wyszła.

CXL
GRA SŁÓW PANA DE RICHELIEU

Pan de Richelieu, jak widzieliśmy, w jednej chwili zwrócił się do Luciennes.
Rzuikość i przytomność umysłu, obejmujące w lot najzawilsze położenia, była rysem charakterystycznym byłego ambasadora wiedeńskiego i zwycięzcy z pod Mahon.
Zajechał z miną wesołą i wylaną, przebiegł z młodzieńczą żwawością stopnie perystylu, wytargał za uszy Zamora, jakto miał zwyczaj robić za czasu przyjaznych stosunków z panią Dubarry, i zdobył przemocą nieomal drzwi niebieskiego buduaru, tego samego, gdzie biedna Lorenza widziała hrabinę, wybierającą się na ulicę Saint-Claude.
Hrabina, leżąc na sofie, wydawała panu d‘Aiguillon ranne dyspozycje.
Oboje odwrócili się na szmer kroków i zdumieli, widząc marszałka.
— A!... książę!... — zawołała faworyta.
— Wuj!... — krzyknął pan d’Aiguillon.
— Tak, pani hrabino, tak, panie siostrzeńcze.
— Jakto, więc to pan na serjo?...
— Ja, ja, we własnej mojej osobie.
— Lepiej późno, jak nigdy — dorzuciła hrabina.
— Pani — rzekł marszałek — gdy się człowiek starzeje, to się robi kapryśnym.
— To ma znaczyć, żeś się przeprosił ze wzgardzonem Luciennes?
— To znaczy, że jestem opanowany wielką miłością, która mnie opuściła jedynie z kaprysu...
— I która powraca...
— Już powróciła, cudownie kończysz moje myśli, hrabino — rzekł siadając w najwygodniejszym fotelu, który od pierwszego rzutu oka zauważył.
— O!... o!.., musi w tem kryć się inny jeszcze powód, o którym nie mówisz; sam kaprys nie powoduje takim jak pan człowiekiem.
— Hrabino, niesłusznie mnie obwiniasz, jestem daleko lepszy, niż się wydaję, i jeżeli powracam, to...
— To?... — przerwała hrabina.
— Z całego serca.
Hrabina i pan d‘Aiguillon parsknęli śmiechem.
— Jakto szczęśliwie, że mamy odrobinę rozumu, którą możemy pojąć ten wielki rozum, jaki pan posiadasz.
— Jakto?...
— O, zapewniam pana, że głupcy nie zrozumieliby cię, staliby zdumieni i napróżno poszukiwałby właściwego powodu tego nawrócenia się; prawdziwie, jakem Dubarry, ty tylko książę potrafisz inscenizować takie pożegnania i takie powitania; Molé, nawet Molé, jest drewnianym aktorem w porównaniu z tobą.
— Więc nie wierzysz, hrabino, że przyciągnęło mnie serce?... Hrabino, strzeż się, bo będę miał złe pojęcie o tobie; nie śmiej się, bo nazwę cię Piotrem... A Piotr znaczy opoka, ale nic na tobie nie zbuduję.
— Nawet maleńkiego ministerjum.
Hrabina po raz drugi wybuchnęła śmiechem ze szczerością, której nie starała się wcale ukrywać.
— Dobrze, a więc bij, bij — mówił Richelieu, nadstawiając się, jestem już stary, bezbronny, nie poradzę nic; nadużywaj przemocy, możesz zrobić sobie tę przyjemność bez niebezpieczeństwa.
— Strzeż się, hrabino — rzekł d‘Aiguillon — bo jeśli mój wuj raz ci jeszcze nadmieni co o swej bezsilności, jesteśmy napewno straceni. Przyznaj, owszem szczerze, że jesteśmy zachwyceni tym powrotem.
— Ależ tak, tak, i na dowód tego, na tę intencję każemy strzelać z moździerzy i palić ognie sztuczne; wiesz wszakże o tem, książę?
— Nic nie wiem, pani hrabino — odparł marszałek z naiwnością dziecinną.
— Przy sztucznych ogniach bywa zwykle kilka peruk osmalonych, kilka kapeluszy uszkodzonych...
Książę dotknął ręką peruki i obejrzał kapelusz.
— Mniejsza z tem — zawołała hrabina — najważniejsze, że cię odzyskujemy książę; co do mnie, jestem strasznie uszczęśliwiona, jak już wspomniał o tem d’Aiguillon, czy wiesz dlaczego?
— Jeszcze mi znów coś złośliwego powiesz, hrabino.
— Może, ale to będzie ostatni już przycinek.
— Słucham zatem.
— Cieszę się bardzo, marszałku, bo powrót pański zwiastuje mi powrót dobrych dawnych czasów.
Richelieu skłonił się dworsko.
— Tak jest — ciągnęła dalej hrabina — jesteś pan, jak ów ptak poetyczny, zwiastujący pogodę; jakże się zwą owe ptaki, panie hrabio d‘Aiguillon — musisz wiedzieć jako poeta?
— Zimorodki...
— Właśnie tak! tak! sądzę, że nie obrazisz się, marszałku, że porównałam cię do ptaka, co się tak ładnie nazywa.
— Nie byłbym w stanie, hrabino, nie byłbym w stanie się obrazić, tembardziej, że porównanie jest zupełnie prawdziwe.
— A widzisz pan!
— Przywożę, istotnie, doskonałe, co się nazywa, wieści.
— A! — wykrzyknęła hrabina.
— Jakież? — dorzucił d’Aiguillon.
— Do licha! kochany hrabio — przerwała Dubarry — widzę, żeś kąpany w gorącej wodzie; pozwól marszałkowi pomyśleć trochę, przedewszystkiem.
— Nie potrzeba — mogę wszystko powiedzieć natychmiast; są to wiadomości nie takie nawet świeże.
— Marszałku, jeżeli mnie chcesz starzyzną traktować...
— Przecież, możesz mi pani rozkazać milczeć, albo mówić!...
— A więc niechaj będzie to ostatnie: mów!
— Zdaje się, hrabino, że król złapał się w sidła.
— W sidła?
— Tak, z pewnością, hrabino.
— W jakie?
— W sidła przez ciebie zastawione.
— Co? ja sidła na króla zastawiałam?...
— Wiesz chyba o tem dobrze?
— Nie, ja o tem nic a nic nie wiem.
— O! hrabino, to bardzo nieładnie tak mnie mistyfikować.
— Ależ tłumacz się jaśniej, mości książę, błagam cię o to.
— Koniecznie jaśniej, mój wuju — dodał d‘Aiguillon, który w dwuznacznym uśmiechu marszałka podejrzewał jakąś gryzącą złośliwość — hrabina jest widocznie zaniepokojoną.
Stary książę zwrócił się do siostrzeńca.
— Wiesz, mój drogi d‘Aiguillon, że byłoby bardzo śmiesznem, gdyby pani Dubarry nie przypuściła cię do spisku; w takim razie byłaby to gra daleko grubsza, niż sądziłem.
— Mnie, wuju?
— Jego?
— Tak, tak, ciebie, jego; przyznaj się hrabino, ale szczerze, czy jest on przypuszczony choć troszeczkę do polityki twej względem Jego Królewskiej Mości?...
Pani Dubarry zaczerwieniła się mocno; było jeszcze za rano na róż i muszki, rumieniec był więc możliwy, ale i niebezpieczny zarazem.
— Patrzycie na mnie oboje tak wielkiemi oczami, że muszę was cokolwiek objaśnić o własnych waszych sprawach.
— Prosimy o to, prosimy — zawołali jednogłośnie.
— A więc król odgadł widocznie wszystko! — mocno się nastraszył widać...
— Co odgadł? Doprawdy, marszałku, że umieram z niecierpliwości.
— Zapytaj pani mego pięknego siostrzeńca.
D‘Aiguillon zbladł i zdawał się mówić spojrzeniem hrabinie:
— Przewidywałem jakąś złośliwość.
Kobiety bywają w takich razach przytomniejsze, niż mężczyźni.
Hrabina więc była już gotową do walki. — Obawiam się wszelkich zagadek, mój książę, a ty przybrałeś rolę sfinksa; niedobra to dla mnie wróżba, bo czy wcześniej, czy później, zostanę napewno pożarta. Wyprowadź mnie więc z tego zaniepokojenia, a jeśli to wszystko żarty, pozwól powiedzieć sobie, że wcale nieszczególne...
— Nieszczególne?... przeciwnie, doskonałe, znakomite, ale nie moje, tylko twoje, hrabino.
— Nic nie rozumiem, marszałku — rzekła Dubarry, przygryzając wargi z niecierpliwości, którą mała jej nóżka wyraźniej jeszcze zdradzała.
— No, no, hrabino, nie gniewaj się pani tylko; obawiałaś się, aby król nie przylgnął do panny Taverney; tylko nie staraj się zaprzeczać, jestem o tem za bardzo przekonany, zupełnie pewny jestem...
— Tego wcale nie myślę się zapierać.
— A więc obawiając się tego, usiłowałaś dać ostrogę Najjaśniejszemu Panu.
— I tego nie zaprzeczam bynajmniej. Cóż dalej?...
— Zaraz, hrabino, zaraz. Ale żeby ukłuć Jego Królewską Mość, którego skóra jest, jak wiadomo, trochę twarda, potrzeba było bardzo misternej igiełki, nieprawda?
I Richelieu zaczął się śmiać, a raczej udawać śmiech homeryczny, ażeby mieć czas lepiej zaobserwować fizjognomje dwóch swoich ofiar.
— O co chodzi nareszcie, mój wuju? — zapytał d’Aiguillon, udając naiwnego.
— Nie zrozumiałeś mnie, hę? Tem lepiej! tem lepiej!... A więc chciałem powiedzieć, że hrabina chciała wzbudzić zazdrość w królu i wybrała ku temu panicza z urodą i z delikatnym rozumkiem; cudownie wybrała, jednem słowem.
— Któż to powiedział?! — krzyknęła hrabina zła i podrażniona.
— Kto? Wszyscy, hrabino.
— Wszyscy a nikt, to zupełnie jedno. Książę wiesz o tem dobrze.
— Przeciwnie; wszyscy, to sto tysięcy dusz w Wersalu, sześć kroć sto tysięcy w Paryżu i dwadzieścia pięć miljonów w całej Francji; nie licząc Hamburga, Rotterdamu, Londynu, Berlina, gdzie pełno przecie gazetek.
— Cóż tedy mówią, w tym Wersalu, Paryżu, Francji, Hamburgu, Rotterdamie, Londynie i Berlinie?
— Mówią, hrabino, żeś jest najpiękniejszą, najsprytniejszą, najcudowniejszą kobietą w Europie; mówią także, że dzięki owej cudownie obmyślonej dyplomacji, owemu przybranemu kochankowi...
— Kochankowi? Na czemże opierają to głupie oskarżenie?
— Oskarżenie! co ty mówisz, hrabino? to uwielbienie tylko! Wiedzą dobrze, że w gruncie rzeczy niema nic, ale uwielbiają podstęp. Na czem opierają to uwielbienie i ten entuzjazm? Na twym olśniewającym rozumie, na twej prześwietnej taktyce; opierają je na tem, że udałaś z cudowną zręcznością owej nocy... pamiętasz... owej nocy... kiedy byłem u ciebie, kiedy król był u ciebie, pan d‘Aiguillon także; tej nocy, kiedy to ja wyszedłem pierwszy, król drugi, a pan d‘Aiguillon trzeci...
— Więc cóż, kończ nareszcie, mój książę?
— Opierają się na tem, że udałaś owej nocy sam na sam z panem d‘Aiguillon, jakgdyby był twym kochankiem; żeś go niby cichuteńko wyprawiła z Luciennes nad ranem, zupełnie jakby kochanka; i to właśnie w tym celu, aby jakich dwóch lub trzech łatwowiernych głupców, takich jak ja naprzykład, zobaczyli to i rozbębnili na cztery strony świata; aby wreszcie król się o tem dowiedział i przestraszył, aby, co zatem idzie, porzucił co tchu pannę Taverney, byle tylko ciebie, hrabino, nie utracić!
Pani Dubarry i d‘Aiguillon nie wiedzieli, jakie miny mają zrobić.
Richelieu nie krępował ich tymczasem swoją osobą; jego żabot i tabakierka zdawały się pochłaniać całą jego uwagę.
— Zdaje się zresztą — ciągnął dalej marszałek — że król zupełnie porzucił baronównę...
— Książę, oświadczam ci, że nic a nic tych twoich bujnych fantazyj nie rozumiem; a pewna jestem, że król sam także nicby z tego wszystkiego nie zrozumiał.
— Doprawdy?
— Doprawdy; i ty książę i owi wszyscy, przypisujecie mi daleko więcej zdolności dyplomatycznych, niż ich posiadam; zapewniam cię, że nie miałam nigdy zamiaru wzbudzać w królu zazdrości środkami o jakich mówią.
— Ejże, hrabino!
— Przysięgam ci, książę.
Hrabino, prawdziwa dyplomacja nie ma nigdzie lepszych adeptów, jak pomiędzy kobietami, nie przyznają się i nie zdradzają się nigdy; to najgłówniejsza zasada w polityce, a znam ją dobrze, jako że byłem niegdyś ambasadorem. Nie zdradzaj nikomu sposobu, który ci się raz udał, bo może ci się udać dwa razy.
— Ależ, książę...
— Środek był skuteczny, a o resztę mniejsza. Król jak najgorzej jest usposobiony dla wszystkich Taverney‘ów bez wyjątku.
— Ależ, książę, masz dar wmawiania w drugich, dar tobie tylko właściwy.
— Jakto, nie wierzysz temu, hrabino? — rzekł Richelieu wymijająco.
— Wcale nie to chciałam powiedzieć.
Richelieu sięgnął po rączkę hrabiny.
— O, ptaszek z ciebie, hrabino!
— Z ciebie zaś wąż, mój książę!
— Dobrze, dobrze, nie będę drugi raz pędził tak z dobremi wiadomościami, aby usłyszeć podobne podziękowanie.
— Nie uprzedzaj się, mój wuju — podchwycił żywo d‘Aiguillon, przeczuwający doniosłość manewru Richelieu’go — nikt cię z pewnością tak nie ceni, jak hrabina; właśnie mówiliśmy o tem w chwili gdy cię zaanonsowano.
— Faktem jest, że umiem być wierny przyjaciołom moim i dlatego też chciałem pierwszy zakomunikować ci twój triumf, hrabino.
— Czy wiecie, że stary Taverney chciał sprzedać królowi córkę?...
— Myślę, że to zrobił nawet — rzekła Dubarry.
— Co to za zręczny człowiek, hrabino! ot jego to można prawdziwie wężem nazwać. Wyobraź sobie, że dałem mu się otumanić, dałem mu się uwieść różnemi historyjkami o przyjaźni i koleżeństwie broni.
Bo mnie łatwo, co prawda, chwycić za serce; a zresztą jak można było przypuszczać, że ten wiejski Arystydes przybędzie do Paryża, aby podstawić nogę Janowi Dubarry. I dzięki tylko memu poświęceniu się dla twej sprawy, hrabino, przewidziałem na oczy, bo, pod słowem, ślepy byłem...
— Więc już, jak mówisz książę, skończone wszystko?
— Najzupełniej, zaręczam ci hrabino. Tak zręcznie wszystkiem pokierowałem, że jesteśmy panami położenia.
— A król?
— Król?
— Tak.
— Zbadałem go co do trzech punktów.
— Primo?
— Co się tyczy ojca.
— Secundo?
— Co się tyczy córki.
— Tertio?
— Odnośnie do syna. Otóż Jego Królewska Mość raczył nazwać ojca... zbyt usłużnym; córkę przesadzoną; a co do syna wcale go nie nazwał, bo go sobie nawet nie przypomina.
— To ślicznie, jesteśmy więc uwolnieni od całego tego gniazda?
— Stanowczo.
— Nie warto więc zajmować się sprawą wyprawienia tej hałastry do ich dziury?
— Myślę, że sami się wkrótce wyniosą.
— Mówisz zatem, że synek, któremu król przyobiecał pułk...
— Masz, widzę, lepszą pamięć od króla, hrabino, ale wcale się nie dziwię, bo pan Filip jest pięknym młodzieńcem, oczkował cię potężnie... Niestety, nie jest ani pułkownikiem, ani kapitanem, ani bratem faworyty królewskiej nawet, to jedno mu na pociechę pozostało, że był wyróżniony przez ciebie, piękna pani...
Mówiąc to, stary książę chciał zapuścić jad zazdrości w serce swego siostrzeńca.
Ale pan d‘Aiguillon nieczuły był na to w tej chwili; starał się on przeniknąć rzeczywisty powód nawrócenia się swego wuja.
Po namyśle przyszedł do przekonania, iż poprostu wiatr pomyślny zwrócił się w stronę Luciennes.
Dał znak pani Dubarry, który stary lis pochwycił w lustrze, poprawiając perukę i hrabina zaprosiła natychmiast marszałka na filiżaneczkę czekolady.
D‘Aiguillon pożegnał wuja tysiącem czułości, które Richelieu odpłacił mu z lichwą, na poczekaniu, i wyszedł. Książę zasiadł sam na sam z hrabiną przy stoliku zastawionym przez Zamora.
Siadając, mówił sobie w duchu:
— Przed dwudziestu laty byłbym sobie mógł śmiało powiedzieć: za godzinę będę ministrem. Oj głupie, bo głupie to życie ludzkie! w pierwszej jego połowie, umysł rządzi ciałem, w drugiej — ten sam umysł, utrzymujący się zawsze w jednakiej sile, musi ustępować ciału, którego się staje sługą. To strasznie głupie!...
— Kochany marszałku — przerwała te rozmyślania hrabina — teraz, kiedy jesteśmy znów przyjaciółmi, a szczególniej kiedy zostaliśmy sami, powiedz mi, dlaczegoś sobie tyle trudów zadawał, aby ta dziewczynina znalazła się w łóżku królewskiem?
— Otóż to — odparł Richelieu, dotykając wargami brzegu filiżanki — otóż to właśnie, że ja sam się o to zapytuję... i wytłumaczyć sobie tego nie umiem.

CXLI
POWRÓT

Richelieu śmiało mógł oznajmić powrót Filipa, bo, jadąc rano z Wersalu do Luciennes, spotkał go na trakcie podążającego w stronę Trianon, a mijał go tak zbliska, iż mógł nawet pochwycić wyraz smutku i niepokoju, rozlany na twarzy młodzieńca.
Istotnie Filip, zapomniany w Reims, przeszedłszy wszystkie stopnie łaski, obojętności i zapomnienia, Filip, do znudzenia z początku obsypywany przyjaźnią kolegów i grzecznościami starszych w miarę jak dotykała go niełaska, czuł się zniechęconym i rozczarowanym, patrząc na to, jak przyjaźń zastępowano oziębłością, a grzeczności — lekceważeniem; żal i smutek opanował tę duszę wrażliwą i delikatną.
Żałował niewypowiedzianie dawniejszej swej doli, żałował swego stopnia porucznika w Strassburgu, żałował czasów, kiedy delfinowa przybyła o Francji, żałował dawnych dobrych przyjaciół i kolegów, żałował nadewszystko czystej i serdecznej atmosfery rodzinnego ogniska pod dachem ojczystym. Tylko w ciszy i zapomnieniu, w tym śnie umysłów czynnych, szukał ulgi i ukojenia, a pustka w Taverney, przypominająca mu zmienność ludzi i rzeczy doczesnych, miała w sobie coś filozoficznego, coś co silnie przemawiało do jego młodej duszy.
Ale najwięcej brak było Filipowi obecności siostry, rady jej zawsze tak dobrej i tak słusznej, choć płynącej raczej z poczucia godności taktu, niż z doświadczenia. Bo cechą dusz szlachetnych i wzniosłych jest to właśnie, że wiedzione tylko intuicją, omijają wszystko co niskie i pospolite, a wyższość duchowa chroni je od ciosów, ran i pułapek, których indywidua niższego rzędu, choć przywykłe do podstępów, choć przywykłe do myszkowania, węszenia i lisiej przebiegłości, nie są nieraz w stanie uniknąć.
Wraz z tęsknotą opanowało go zniechęcenie i uczuł się tak nieszczęśliwym w swem osamotnieniu, że nie mógł sobie wyobrazić, aby Andrea, jego druga połowa, mogła się czuć szczęśliwą w Wersalu, podczas kiedy on tak cierpiał w Reims.
Napisał tedy do barona list, o którym już wiemy — i w którym oznajmił mu bliski swój powrót.
List ten nie zdziwił nikogo, a szczególnie starego Taverney‘a; przeciwnie dziwiło to wszystkich, że Filip miał cierpliwość czekać tak długo, podczas kiedy baron był jak na rozżarzonych węglach i od piętnastu dni nieustannie męczył księcia Richelieu o rozplątanie tego gordyjskiego węzła.
Filip, nie otrzymawszy nominacji w przeciągu czasu, jaki sobie naznaczył, pożegnał oficerów, nie zaając się widzieć ich lekceważenia i sarkazmu, pokrytego zresztą powierzchowną grzecznością, która naówczas była jeszcze cnotą francuską, i mimowolnym szacunkiem, jaki budzi zawsze człowiek honorowy.
Otóż w terminie, jaki naznaczył sobie do czekania na nominację, a której oczekiwał z obawą raczej niż z upragnieniem, wsiadł na koń i puścił się do Paryża.
Trzy dni, jakie mu droga zajęła, wydały mu się śmiertelnie długimi, im bardziej zaś zbliżał się do celu, tem większy ogarniał go niepokój z powodu milczenia ojca, a szczególnie Andrei. Obiecywała mu wszakże pisywać przynajmniej dwa razy na tydzień.
Około południa Filip wjeżdżał do Wersalu. Noc całą spędził bezsennie, a był tak zatopiony w myślach, że nie spostrzegł wcale Richelieu’go w ekwipażu, ani nie poznał barw jego ludzi.
Zsiadłszy z konia, podszedł do żelaznych sztachet parku, przy których ostatni raz żegnał się z Andreą w dniu odjazdu, w dniu, kiedy młoda kobieta, bez żadnych ku temu przyczyn, — powodzenie bowiem rodziny zdawało się w owej chwili dochodzić do szczytu, — jakby proroczem przeczuciem wiedziona, nie mogła się oprzeć rozpaczy.
I on wtedy, pod wpływem smutku Andrei, uległ równie jak i teraz jakiemuś przesądnemu niepokojowi, starał się otrząsnąć, ocucić, pozbyć się tego nieuzasadnionego przygnębienia ale, niestety, nie mógł zapanować nad zbolałą duszą.
Koń jego tupał kopytami po żwirze alei, a ktoś, zwabiony tymi odgłosami, wychylił się z gęstwin szpaleru. Był to Gilbert. Ogrodnik poznał natychmiast swego dawnego pana. Filip ze swej strony poznał również ogrodnika.
Gilbert od miesiąca włóczył się jak duch pokutujący. Dziś szukał właśnie punktu, z którego mógłby swobodnie obserwować pawilon lub okno Andrei, nie będąc sam widzianym przez nikogo; przed okiem ludzkiem ukrywał starannie swój niepokój, swoje drżenie i westchnienia.
Z ogrodniczym nożem w ręku przebiegał szpalery, klomby i gazony; tu uciął gałązkę, okrytą kwiatem, z powodu niby wilka; tu zdarł młody, zielony, naskórek drzewiny, z powodu niby potrzeby oczyszczenia z żywicy pnia i gałęzi; jednem słowem usiłował nadać sobie pozór pracującego, a zamieniony w słuch i wzrok, pożerany był żalem, trwogą i pragnieniami.
Młody chłopak zbladł i zmizerniał strasznie w ciągu ubiegłego miesiąca; dziwny ogień, płonący mu w oczach i biała, przejrzysta cera zdradzały młodość; ale wyraz twarzy, zmęczony nieustannem przybieraniem maski dla świata i drżenie muskułów — było ponurem piętnem wieku dojrzałego.
Gilbert poznał, jak wspomnieliśmy, Filipa, a poznawszy, zrobił ruch, jakby się chciał ukryć.
Filip jednakże zawołał:
— Hej! Gilbert! Gilbert!
— Jedyną myślą ogrodnika było uciekać; jeszcze jedna sekunda, a przerażenie, strach paniczny, szał, byłyby go tak opanowały, że jak szalony byłby się puścił przez klomby, gaje, gąszcze i wodę nawet.
Na szczęście, wołanie Filipa, pełne łagodnej życzliwości, doleciało uszów dzikiego chłopaka.
— Co to, czyż mnie nie poznajesz, Gilbercie? — zapytał młody Taverney.
Gilbret zrozumiał swoje szaleństwo, wstrzymał się i zawrócił, lecz jakby z nieufnością i obawą.
— Nie panie, nie poznałem pana — rzekł drżącym głosem — wziąłem pana za jednego z nadzorców, a że nie jestem przy właściwem mojem zajęciu, bałem się, aby mnie nie poznał i nie skazał na karę.
Filip zadowolił się tem tłumaczeniem, zsiadł z konia, założył uzdę na ramię i położył rękę na ramieniu ogrodniczka, który zadrżał na całem ciele.
— Co tobie? — zapytał.
— Nic mi nie jest, proszę pana.
Filip uśmiechnął się smutnie.
— Nie lubisz nas, wszak prawda?
Chłopak zadrżał powtórnie.
— Ojciec mój był dla ciebie niesprawiedliwym i surowym, ale ja, Gilbercie?
— Och pan!... — wyszeptał.
— Ja zawsze lubiłem cię i zawsze w obronie twojej stawałem.
— To prawda, proszę pana.
— Zapomnij zatem o złem, a pamiętaj tylko dobre; moja siostra była też dla ciebie życzliwa.
— O! nie, nie, to nie — zawołał gwałtownie Gilbert z jakimś dziwnym wyrazem, a w głosie jego brzmiało jakby oskarżenie Andrei, jakby usprawiedliwienie siebie samego; brzmiała jakby duma, a jednocześnie jakby wyrzut sumienia.
— Rozumiem, moja siostra jest dumna trochę, ale jest dobrą, bardzo dobrą...
Rozmowa ta opóźniała spotkanie, którego Filip obawiał się instynktownie; zapytał więc jeszcze:
— A czy nie wiesz, gdzie jest w tej chwili Andrea? co tam słychać u niej?...
Imię to, jakby zraniło serce Gilberta; odpowiedział przeto zdławionym głosem:
— W domu jest, proszę pana, przynajmniej tak przypuszczam... Skąd ja mogę wiedzieć o tem... ja?
— Sama, jak zawsze?
— Zapewne że sama, proszę pana, bo do czasu, jak Nicolina uciekła...
— Co? Nicolina uciekła?
— Tak panie, z kochankiem.
— Z kochankiem.
— Tak się domyślam przynajmniej — powiedział Gilbert, widząc, że się zagalopował zbytecznie. — Tak tu przynajmniej mówiono.
— Nic nie rozumiem — rzekł Filip, bardziej teraz zaniepokojony i dodał zaraz — bądźże uprzejmym, Gilbrecie. Wiem, że masz dużo zdrowego rozsądku i sprytu, dlaczegóż pokrywasz te przedmioty jakąś udaną dzikością i opryskłiwością, które ci nie przystoją?
— Czy ja mogę, proszę pana, dać na pańskie zapytania zadawalającą odpowiedź?... Gdyby pan zechciał zastanowić się nad tem, to by z pewnością przyznał, że ja tego wiedzieć nie mogę. Pracuję cały dzień w ogrodzie i ani słyszę nawet, co się w zamku dzieje.
— Masz przecie oczy, mój drogi...
— Ja?
— Przypuszczałem też, iż cię choć cokolwiek obchodzimy, lubo bowiem nie było ci świetnie, nie było ci tak źle znowu w Taverney.
— To też pana, panie Filipie, ja bardzo lubię i jestem panu całem sercem oddany — powiedział Gilbert głosem cichym i ochrypłym, bo łaskawość brata Andrei i inne jeszcze uczucia, których ten ostatni nie mógł odgadnąć, rozbroiły okrutne serce ogrodnika. — Tak, ja pana bardzo kocham i dlatego powiem panu otwarcie, że panienka bardzo jest chora.
— Bardzo chora jest moja siostra? — wybuchnął Filip, — bardzo chora i nie powiedziałeś mi tego natychmiast?... Co jej jest, na Boga, co jej jest? zapytał.
— Bóg to jeden raczy wiedzieć, proszę pana.
— No, ale cóż takiego?
— Zemdlała dziś trzy razy, a raz nawet tutaj w parku, zaraz potem był u niej doktór z księżną delfinową, był i pan baron także.
Filip nie słuchał więcej, przekonał się, że przeczucia go nie zawiodły i wobec rzeczywistego nieszczęścia, odzyskał siły i odwagę.
Oddał konia Gilbertowi i pobiegł co sił w stronę mieszkań.
Gilbert tymczasem, pozostawszy sam, odprowadził coprędzej konia do stajni i uciekł, jak dziki czy szkodliwy zwierz, bojący się, aby go czasem ręka ludzka nie dosięgła.

CXLII
BRAT I SIOSTRA

Filip zastał siostrę, spoczywającą na małej sofie, gdzieśmy ją już widzieli poprzednio.
Wchodząc do przedpokoju, młody człowiek zauważył przedewszystkiem, że Andrea usunęła wszystkie kwiaty, które tak bardzo zawsze lubiła. Zapach tych kwiatów był dla niej obecnie nieznośnym, sprawiał jej mdłości i tak ją rozstrajał, że temu przypisywała wszystkie dolegliwości, jakie ją od dwóch tygodni trapiły.
W chwili, kiedy Filip wszedł, Andrea była pogrążona jakby wpółśnie; oczy, zmęczone cierpieniem, miała nawpół przymknięte, ręce zwieszone, a tak białe, jakby wykute z marmuru. Siedziała tak nieruchoma, że trzeba się było zbliżyć i przekonać, że miarowy oddech podnosił jej pierś, że więc nie jest umarłą.
Filip biegł tak gwałtownie, że dopadł schodów zdyszany, ale zreflektowawszy się, zaczął wolnym już krokiem wstępować na górę, a do pokoju wszedł bez najmniejszego szelestu. Z troskliwością człowieka kochającego, chciał z symptomatów zdać sobie sprawę o stopniu choroby, znał zaś na tyle dobroć i czułość Andrei, iż wiedział, że spostrzegłszy go, zapanuje nad sobą, aby go nie zastraszyć.
Wszedł więc lekko jak duch, uchylił tak cichutko drzwi szklane, że był już na środku pokoju, a Andrea jeszcze się nie domyśliła jego obecności. Patrzył na jej bladość, nieruchomość, na dziwny, przybity wyraz twarzy, na zamglone i gdzieś w dali utkwione oczy — więcej przestraszony, niż przypuszczał, zrozumiał natychmiast, że strona duchowa, moralna, grała tu wybitną rolę. Serce mu się tak ścisnęło, że nie mógł powstrzymać odruchu przerażenia.
Andrea podniosła oczy, wydała okrzyk, porwała się na nogi tak szybko, jakby zmartwychpowstała i rzuciła się na szyję bratu.
— Filipie, to ty! ty!
I siły ją opuściły tak, że nie była w możności ani słowa więcej wymówić.
— Tak, tak — mówił Filip, całując i podtrzymując ją, bo czuł że upada — to ja powracam i zastaję cię, siostrzyczko kochana, chorą! Biedaczka moja, co tobie?...
Andrea zaczęła się śmiać krótkim, nerwowym śmiechem, który zamiast uspokoić, zabolał Filipa okrutnie.
— Co mi jest? pytasz, a czy ja wyglądam na chorą?
— Naturalnie, jesteś tak blada i drżąca Andreo.
— Przecież nigdy nie miałam kolorów?
— Prawda, ale zawsze znać było życie w tobie, a dziś...
— Nie, nie... nic mi nie jest.
— A ręce twoje?... przed chwilą były rozpalone, teraz są jak lód zimne.
— To bardzo naturalne, bo gdy cię ujrzałam...
— To co?
— Doznałam takiego uczucia radości, że wszystka krew uciekła mi do serca.
— Ale Andreo, ty upadasz, mnie się tylko przytrzymujesz!
— Wcale nie, ja cię ściskam, czy nie chcesz tego Filipie?
— O! droga siostrzyczko moja! — I przycisnął ją do serca.
W tej samej chwili Andrea uczuła, że siły ją opuszczają na nowo, napróżno usiłowała objąć rękami szyję brata, zesztywniałe obwisły i padła jak nieżywa na sofę, bielsza niż muślinowe zasłony, na których odbił się profil jej prześlicznej twarzyczki.
— O! widzisz, widzisz, że mi nieprawdę mówiłaś, ty cierpisz siostrzyczko... mdlejesz.
— Flakonik! daj flakonik! — wyszeptała Andrea, zmuszając się do uśmiechu. Zagasłem okiem i ręką z trudnością wzniesioną, wskazywała flakonik z solami na oknie.
Filip poskoczył, otworzył pośpiesznie okno i podsunął flakon do nosa młodej dziewczyny.
— Dobrze... dobrze... — mówiła, wciągając z głębokiem westchnieniem orzeźwiającą woń i powietrze, otóż i zmartwychwstałam; no, Filipie, czy sądzisz, żem bardzo chora?.. powiedz otwarcie...
Nie myślał nawet o odpowiedzi, zapatrzony z niepokojem w Andreę.
Baronówna przyszła potrochu do siebie, uniosła się na sofie, ujęła w drżące swe ręce, rękę Filipa, twarzyczka jej zaróżowiła się lekko, a oczy wyrażały taką słodycz nadziemską, że wydała się piękną jak nigdy.
— Chwała Bogu! już po wszystkiem — zawołała — zaręczam ci, że gdyby nie silne wzruszenie wskutek niespodzianki, jakąś mi zrobił, nie byłabym zemdlała znowu, ale ujrzawszy cię tak nagle, niespodzianie, ciebie, którego tak kocham, ciebie, który jesteś mi wszystkiem w życiu... ach! to musiałoby mnie wzruszyć, nawet gdybym była najzdrowszą!...
— Wszystko to cieszy mnie i zachwyca, moja Andreo, ale na serjo, proszę, powiedz mi, co jest powodem twej choroby, czemu ją przypisujesz?
— Alboż ja wiem, mój drogi? może powracającej wiośnie, tej porze kwiatów i woni, wiesz jak jestem nerwową; wczoraj już zapach bzów tak mnie odurzył, że zemdlałam; te pyszne kiście, zakwitające za pierwszym powiewiem wiosny, wydają tak upajające zapachy, że... O Boże!... trzymaj mnie Filipie... nie chcę już o tem myśleć, bo zdaje mi się, że znów zrobi mi się niedobrze.
— Może masz rację, siostrzyczko, kwiaty bywają niebezpieczne; czy przypominasz sobie, jak kiedyś, gdyśmy dziećmi byli jeszcze, przyszło mi na myśl otoczyć bzami łóżka nasze. Jak to będzie miło spoczywać wśród kwiatów — mówiliśmy sobie; ale nazajutrz rano nie obudziłem się. Wszyscy sądzili, żem umarł, wyjąwszy ciebie siostrzyczko; nie mogłaś uwierzyć abym cię mógł opuścić, abym mógł rozstać się z tobą bez pożegnania, i ty jedynie, a miałaś wtedy sześć lat zaledwie, siłą łez i pocałunków przywróciłaś mi życie.
— To powietrze zrobiło, mój drogi; tylko powietrza trzeba w takich razach; mnie zawsze brak tchu, powietrza.
— Widać zapomniałaś o tem, siostrzyczko, bo nie byłabyś kazała wnosić kwiatów do swego pokoju.
— Nie, Filipie, nie, od dwóch tygodni ani jedna stokrotka tu nie postała! I dziwna rzecz, ja, co tak lubiłam kwiaty, nie znoszę, nie cierpię ich teraz. Ale dajmy już pokój kwiatom. Miałam tedy poprostu migrenę; panna de Taverney miała migrenę, drogi Filipie, a jak szczęśliwą osobą jest ta panna de Taverney, to łatwo wyobrazisz sobie, gdy ci powiem, że owa migrena, spowodowawszy zemdlenie, poruszyła cały dwór, całe miasto.
— Jakto?
— Naturalnie, księżna delfinowa raczyła mnie odwiedzić... O! Filipie, co ja mam za zachwycającą opiekunkę, co za ujmującą przyjaciółkę zyskałam w delfinowej... Troszczyła się o mnie, opiekowała się mną, sprowadziła tu nadwornego swego medyka, a kiedy ta poważna figura, której wyroki uważają za nieomylne, zbadała mój puls, oczy i mój język, czy wiesz, jaka mnie przyjemność spotkała?
— Nie.
— Otóż okazało się, że bynajmniej chorą nie byłam. Doktór Louis nie uważał za potrzebne zapisać mi jakiegokolwiek lekarstwa... on, co codzień odejmuje ręce i nogi biednym ludziskom! Więc jesteś teraz uspokojonym, Filipie, wszak prawda? Ale powiedz mi, kto cię tak nastraszył mój drogi?
— A to ten głuptas, Gilbert.
— Gilbert? — powtórzyła Andrea z odcieniem zniecierpliwienia.
— Tak, on mi powiedział, że jesteś bardzo chora.
— I uwierzyłeś temu idjocie i leniuchowi?
— Andreo!
— No cóż?
— Ty bledniesz znowu!...
— Bo mnie ten Gilbert drażni straszliwie; nie dosyć, że mi na każdym kroku staje w drodze, ale muszę jeszcze o nim słyszeć, chociaż go nienawidzę.
— Dajże pokój, bo znów zemdlejesz.
— Boże, Boże!... ale bo też...
I usta jej zbielały, a głos w gardle zamarł.
— Coś dziwnego z tobą się dzieje — zawołał Filip.
— Nie, nie, nie zważaj na to; patrz, już dobrze i jeśli chcesz, pójdziemy się przejść razem, a w dziesięć minut będę uleczoną.
— Myślę, że ty się łudzisz, Andreo!
— Nie, mój drogi, przy tobie powróciłoby mi zdrowie, nawet gdybym była konająca. Czy chcesz, ażebyśmy się przeszli?
— Zaraz, zaraz, siostrzyczko, jeszcze nie jestem uspokojony zupełnie, spocznij jeszcze chwilkę, kochanko.
— Niechże i tak będzie — rzekła, osuwając się na sofę i pociągając za sobą Filipa, którego trzymała za rękę.
— A skądże — zapytała — znalazłeś się tutaj tak nagle i bez uprzedzenia nas?
— To ty mi powiedz, Andreo, dlaczego przestałaś pisywać do mnie?
— Masz rację, ale to od kilku dni dopiero.
— Od dwóch tygodni blisko.
Andrea zwiesiła głowę.
— No a co, niedobra siostrzyczko? — powiedział ze słodką wymówką Filip.
— Nic, nic, to tylko choroba Filipie. Tak jest, masz rację, choroba moja datuje się od chwili, gdy przestałam pisywać do ciebie. Od tego dnia, to co mi było najmilszem, stało się obojętnem i męczącem.
— Ale z tem wszystkiem, ucieszyło mnie przynajmniej jedno słówko, jakie przed chwilą wyrzekłaś.
— Jakież to słówko?...
— Powiedziałaś, żeś jest szczęśliwa; tem lepiej, bo jeśli cię kochają, jeśli myślą o tobie, to ze mną wcale się tak nie obchodzą.
— Z tobą?
— Tak, ze mną, siostrzyczko droga!... Zupełnie o mnie zapomniano.
— O! Filipie!
— Czy uwierzyłabyś, że od wyjazdu, do którego tak mnie naglili, ani już żartem nie usłyszałem o owym pułku, w celu objęcia którego byłem niby wysłany, którego dowództwo król obiecał mi przez pana Richelieu, a i przez ojca nawet.
— To mnie nie dziwi wcale — odparła Andrea.
— Jakto, nie dziwi cię to — powiadasz?...
— Wcale a wcale. Gdybyś wiedział, jak pan Richelieu i ojciec są jacyś pomieszani i przygnębieni, tobyś się niczemu nie dziwił. Nie pojmuję zupełnie tych ludzi. Ojciec od rana nic nie robi, tylko biega za swym dawnym, jak go nazywa, przyjacielem i kolegą; wysyła go do Wersalu, do króla, powraca tu, aby czekać na niego i przez cały czas dręczy mnie pytaniami, których zgoła nie rozumiem. Dzień upływa, wiadomości żadnych niema i pan Taverney wpada w gniew straszliwy! Książę mnie oszukuje, zdradza mnie — powtarza, Jakto, książę ojca oszukuje? pytam, ale nic się dowiedzieć nie mogę; przyznam ci się, że mało mnie to zresztą obchodzi.
Oto w jaki sposób ojciec czas tu przepędza.
Jak potępiony, w czyścu, oczekuje ciągle na coś, czego nie dostaje, na kogoś, kto nie przybywa.
— Ależ cóż król, Andreo, cóż król?...
— Jakto król?
— No cóż król, który tak był dobrze dla nas usposobiony?
Andrea spojrzała trwożliwie wokoło.
— No cóż?.
— Słuchaj! Król, — mówmy po cichu, — król jest widać bardzo kapryśny. Z początku niezmiernie zainteresował się mną, tobą, ojcem i całą naszą rodziną; ale naraz, bez żadnego powodu, ostygł w swej łasce; lubo nie mogę odgadnąć czemu, czy komu to przypisać, widzę atoli i czuję, że nie chce na mnie ani spojrzeć, obraca się do mnie tyłem, a wczoraj nawet, gdy w parku zemdlałam...
— Aha, widzisz, Gilbert miał zatem rację.
— O! ten obrzydły Gilbert zaraz musi wypaplać wszystko, musi wszystko światu całemu ogłosić! Co jego obchodzić może, czy ja zemdlałam czy nie? Wiem dobrze, mój drogi, — dodała śmiejąc się Andrea — że nie wypada mdleć na dworze królewskim, ale nie zrobiłam też tego dla przyjemności, z ochoty...
— Któżby cię mógł ganić za to siostrzyczko? Król właśnie mnie zganił.
— Król?
— Tak; Jego Królewska Mość przechodził przez park z wielkiego Trianon w tej właśnie fatalnej chwili, gdy leżałam wyciągnęła, bez życia, na ławce, podtrzymywana przez poczciwego pana de Jussieu. Wiesz, Filipie, że zemdlenie nie odbiera zupełnie poczucia tego, co się dokoła nas dzieje. Otóż król, gdy mnie zobaczył, zauważyłam to, pomimo mej pozornej nieprzytomności, zmarszczył brwi, rzucił gniewne spojrzenie, wypowiedział przez zęby kilka słów bardzo nieprzyjemnych; potem odwrócił się szybko i znikł. Strasznie był widocznie zgorszony, że ośmieliłam się zemdleć w Jego ogrodach.
— A naprawdę, Filipie, stało się to mimo mej woli.
— Nie potrzebujesz mnie wcale zapewniać o tem, biedna moja siostrzyczko. Cóż dalej, cóż potem?
— Na tem koniec i pan Gilbert mógł był uwolnić cię od swych komentarzy.
— Krzywdzisz biednego chłopca, nic znów nie powiedział złego.
— A tak, broń go, pięknego protegowanego sobie wybrałeś.
— Andreo, przez litość, nie bądź tak srogą dla niego. Ale, Boże wielki, cóż tobie znowu?...
Andrea upadła nawznak na poduszki, tym razem flakonik na nic się nie przydał, trzeba było czekać aż zawrót przeminie, aż cyrkulacja krwi znów powróci sama przez się.
— Jesteś naprawdę chora, siostro kochana, jesteś tak chora, że mogłabyś przerazić ludzi odważniejszych, niż ja, tam gdzie idzie o ciebie. Mów co chcesz, ale tego nienależy lekceważyć.
— Skoro jednak doktór tak zaopinjował?...
— To mnie nic nie obchodzi, to mnie nie przekona nigdy; ach! że ja się też sam z tym panem nie widziałem! Gdzie go zobaczyć można?
— Bywa codziennie w Trianon.
— W jakim czasie?
— I rano i wieczorem ma zajęcie.
— A dzisiaj czy jest także?
— Tak, mój drogi; punkt o siódmej wieczorem wchodzić będzie na pokoje delfinowej, jest niezmiernie punktualnym.
— Dobrze, będę czekał na niego — odrzekł Filip.

CXLIII
POMYŁKA

Filip, rozmawiając z siostrą, obserwował ją nieustannie, co czując, Andrea, starała się gwałtownie panować nad sobą, aby nowemi omdleniami nie przerażać ukochanego brata.
Filip rozprawiał dużo o swych widokach i zamiarach, o zapomnieniu królewskiem i niestałości Richelieu’go, ale gdy posłyszał, że bije godzina siódma, zerwał się i popędził, nie troszcząc się wcale nawet o to, co sobie pomyśli Andrea.
Pobiegł prosto przed pawilon delfinowej i umieścił się w takim punkcie, aby uniknąć spotkania z dworzanami, a jednak, aby widzieć wszystkich wchodzących do pałacu.
Nie czekał nawet pięciu minut, gdy ujrzał zbliżającą się poważną i imponującą postać, w której, kierując się opisem Andrei, poznał doktora.
Pomimo, iż zapadający zmrok utrudniał czytanie, pan doktór, idąc zwolna, przerzucał wyszłą świeżo w Kolonji rozprawę: „O przyczynach i skutkach paraliżu żołądka“. Musiał zgadywać raczej, niż czytać, gdy naraz duży cień zasłonił mu resztę światła dziennego.
Podniósł głowę, a zobaczywszy tuż przed sobą stojącego mężczyznę, zapytał:
— A co takiego?
— Czy z panem doktorem Louis mam zaszczyt?
— Tak jest, panie — odpowiedział, składając książkę.
— Proszę o chwilkę rozmowy, jeśli łaska.
— Wybacz pan, ale muszę stawić się bezzwłocznie u księżnej delfinowej, nie mogę jej kazać czekać na siebie.
— Panie! — zawołał Filip z błagalnym ruchem, zastępując drogę panu Louis, — osoba, dla której pozyskać chcę opiekę pańską, należy do dworu Jej Królewskiej Mości i cierpi bardzo.
— O kim pan mówisz, przedewszystkiem?...
— O osobie, do której Jej Wysokość osobiście zaprowadziła pana.
— A! o pannie Taverney.
— O niej, szanowny panie...
— Aha! — wyrzekł doktór, obrzucając młodego człowieka badawczem spojrzeniem.
— Wie pan wszakże, że jest bardzo cierpiąca.
— Ma ciągłe mdłości, nieprawda?
— Tak jest, panie, co chwila traci przy tem przytomność; w przeciągu zaledwie kilku godzin trzy czy cztery razy padła mi bez życia na ręce.
— Więc jest gorzej tej młodej damie?
— To właśnie chciałbym wiedzieć, bo gdy się tak kogo kocha...
— Więc to pan kochasz pannę de Taverney?
— Więcej, niż własne życie, doktorze! Filip wyrzekł te słowa z takiem uniesieniem miłości braterskiej, że doktora zmyliło to co do ich znaczenia.
— Ach! więc to pan...
I doktór zatrzymał się, jakby z wahaniem.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć, panie doktorze?...
— Że to pan w takim razie, pan jesteś...
— Kto, panie?
— No... jej kochanek, naturalnie, wybuchnął z niecierpliwością pan Louis.
Filip zrobił dwa kroki wtył, podniósł rękę do czoła i zbladł śmiertelnie.
— Panie, strzeż się, obrażasz moją siostrę!... — zawołał.
— Pańską siostrę? panna Andrea de Taverney jest zatem siostrą pańską?...
— Tak panie, sądzę, że nie powiedziałem nic takiego, coby mogło dać powód do tej szczególnej pomyłki z pańskiej strony.
— Wybacz mi szanowny panie, pora o której mnie zagabnąłeś, wyraz rozpaczy i tajemniczości, rozlany na twej twarzy, niepokój z jakim się zwracasz do mnie, wpłynęły na to, iż osądziłem, że uczucia tkliwsze, niż braterskie, łączą pana z panną...
— O!... panie, kochanek czy mąż, nie będzie nigdy kochał siostry mej głębszem niż moje uczuciem.
— W takim razie rozumiem, że przypuszczenie moje dotknęło pana boleśnie, wybacz mi pan i pozwól się pożegnać.
— Doktorze, nalegał Filip, błagam cię, nie opuszczaj mnie dopóki mnie nie uspokoisz co do stanu zdrowia mej siostry.
— Cóż pana jednak tak znowu zaniepokoiło?...
— Ależ to, co sam widziałem, proszę pana.
— Widziałeś symptomaty, zdradzające chorobę?...
— Bardzo poważną, doktorze.
— To rzecz względna, proszę pana.
— Doktorze, w tem wszystkiem kryje się coś szczególnego; mówisz pan, jakbyś nie chciał, czy nie miał odwagi wyznać mi szczerej prawdy.
— Przypuść pan lepiej, że mi strasznie pilno do delfinowej, która oczekuje...
— Doktorze, doktorze — mówił Filip, ocierając ręką pot spływający mu z czoła — więc wziąłeś mnie za kochanka panny de Taverney?...
— Tak, ale pan mnie wywiodłeś z błędu.
— Przypuszczasz jednak, że panna Taverney ma kochanka?...
— Wybacz pan, ale nie czuję się obowiązany zdawać sprawy z moich myśli.
— Doktorze, zlituj się nade mną! doktorze, rzuciłeś słowo, które utkwiło mi w sercu, jak ostrze sztyletu; nie staraj się teraz wrażenia tego zacierać. Doktorze! jaka jest choroba, którą czułeś się w obowiązku oznajmić kochankowi, a którą chcesz ukryć przed bratem?... Doktorze, błagam cię, odpowiedz.
— Ja nawzajem błagam pana, uwolnij mnie od odpowiedzi, bo widzę, że w tej chwili nie jesteś pan zdolnym panować nad sobą.
— Ach, Boże, czyż pan nie czujesz, że każde słowo pana coraz jaśniej ukazuje mi przepaść, przed którą drżę cały?
— Panie...
— Doktorze, to coś wyrzekł, pozwala mi domyślać się, że masz dla mnie wiadomość straszną, iż potrzeba całej zimnej krwi, całej odwagi, aby ją usłyszeć.
— Ależ panie de Taverney, ja nie wiem co pan sobie wyobrażasz, bo ja przecież nic podobnego nie mówiłem.
— O!... tysiąc razy gorzej mię pan dręczysz, niż gdybyś mi ostatecznie prawdę powiedział, bo tak strasznie, tak okrutnie każesz mi jej się domyślać. To nie jest litość, doktorze, rozdzierasz mi okrutnie serce, proszę cię, przemów, powiedz mi nakoniec. Ja mam i odwagę i zimną krew... Ta choroba, to hańba może?... O Boże, wielki Boże!... doktorze pan mi nie zaprzecza?
— Panie de Taverney, nie powiedziałem nic ani księżnej delfinowej, ani ojcu pańskiemu, ani panu; nie pytaj mnie pan o nic więcej.
— Tak, tak, ale odgaduję pana milczenie, śledzę myśl pańską, gonię za nią po ciemnej i strasznej drodze, po której idzie; wstrzymaj mnie, zawróć, jeżeli się błąkam przypadkiem...
— Żegnam pana — odrzekł doktór głosem wzruszonym.
— Nie, nie, pan mnie nie opuścisz nie powiedziawszy mi: tak, lub nie. Jedno jedyne słowo, błagam cię, zaklinam cię, doktorze.
Pan Louis przystanął zakłopotany.
— Panie — odrzekł — co przed chwilą dopiero wywołało tę fatalną pomyłkę, która tak pana zraniła?
— Nie mówmy o tem panie.
— Przeciwnie, mówmy o tem; przed chwilą, może zapóźno trochę, powiedziałeś mi pan, że panna de Taverney jest siostrą pańską. A poprzednio, z uniesieniem, które spowodowało mą pomyłkę, powiedziałeś pan, że kochasz ją więcej, niż własne życie.
— Prawda.
— Jeżeli pańska miłość jest tak silną, panna Andrea powinna odpłacić się panu wzajemnością?...
— O!... panie, Andrea kocha mnie także, jak nikogo na świecie.
— W takim razie wróć pan i zapytaj jej; badaj ją w tej sprawie, o której ja zamilczeć muszę; a jeżeli kocha pana, tak jak pan ją kochasz, w takim razie odpowie szczerze na zapytania. Są rzeczy, które się mówi bratu-przyjacielowi, a których nie chce się powiedzieć doktorowi, Może siostra zechce panu coś powiedzieć; ja nie chciałbym nasunąć nawet przypuszczenia. Dowidzenia!...
I doktór zawrócił się w stronę zamku.
— O!... nie, nie, to niepodobna!... — wołał Filip, oszalały z bólu, głosem od łkań przerywanym, głosem, rozdzierającym mu piersi — ja widać źle słyszałem. Niepodobna, żebyś mi to chciał powiedzieć!
Doktór usunął się delikatnie i rzekł ze współczuciem.
— Zrób pan tak, jak ci poradziłem — i wierz mi, że nie pozostaje nic lepszego.
— Pomyśl pan jednakże tylko, że uwierzyć w to, to rozwiać wiarę całego życia, to oczernić anioła, to Boga wyzywać, doktorze! Powiedz mi pan zdanie swoje otwarcie...
— Żegnam pana.
— Doktorze!... — zawołał Filip z rozpaczą.
— Panie Taverney, bądź pan ostrożnym, rzekł Louis, — jeżeli będziesz w ten sposób postępował, rozgłosisz przed wszystkimi to, co ja poprzysiągłem zachować w tajemnicy przed światem, co chciałem ukryć nawet przed panem.
— Tak, tak, masz rację, panie doktorze — powiedział Filip tak cicho, że zaledwie szept pochwycić się dało; — ale przecież człowiek może się zawsze omylić i panu mogło się to zdarzyć.
— Zapewne panie, ale jestem człowiekiem bardzo ostrożnym i nigdy nie wyrzeknę tak, dopóki najdokładniej się nie przekonam. Czasami mogę się mylić, nie przeczę bynajmniej, ale tym razem, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie omyliłem się niestety!... No, uspokój się pan i żegnaj mi.
Filip jednak nie mógł się jeszcze z tem pogodzić, pochwycił pana Louis za rękę z tak błagalnym wyrazem, że tenże się zatrzymał.
— Błagam o jedną najwyższą łaskę — mówił — widzisz pan jak mam umysł zmęczony, dostaję jakby obłędu... muszę się stanowczo przekonać, aby wiedzieć czy mam żyć, czy umrzeć... powracam do siostry, ale nie będę z nią mówił, póki pan raz jeszcze jej nie zobaczysz. Zmiłuj się, panie doktorze!
— Nie potrzebuję nic rozważać, bo nie mam już ani jednego wyrazu do dodania lub ujęcia od tego, com powiedział.
— Doktorze, uczyń to dla mnie! Będzie to łaska, której kat nie odmówiłby ofierze swej, przyrzeknij mi pan, że odwiedzisz siostrę, wracając od Jej Wysokości; doktorze, zaklinam cię na wszystkie świętości!
— Ha, skoro pan sobie tak bardzo tego życzysz, muszę ci zadośćuczynić.
— Dzięki, stokrotne dzięki. Przyjdź, przyjdź doktorze, a zobaczysz, żeś się pomylił.
— Pragnąłbym tego z całego serca i z radością przyznałbym się do pomyłki. Dowidzenia zatem...
I doktór, uwolniony nareszcie, zostawił Filipa drżącego febrycznie, zlanego zimnym potem, jakby dotkniętego obłędem. Nie zdawał on sobie sprawy gdzie się znajdował, z kim mówił, jakiej tajemnicy się dowiedział. Przez jakiś czas patrzył to na niebo, coraz więcej iskrzące się gwiazdami, to na pałac, coraz świetniej oświetlany.

CXLIV
BADANIE

Zaledwie Filip odzyskał przytomność i jako tako zapanował nad sobą, zwrócił się do mieszkania Andrei.
Im bardziej zbliżał się do pawilonu, tem więcej rozpraszała się jego obawa przed grożącem nieszczęściem; zdawało mu się, że miał sen przykry, który już przeminął.
Im więcej się oddalał od doktora, tem nieprawdopodobniejszem zdawało mu się to, co pomyślał.
— Tak, tak... z pewnością omylił się pan Louis tym razem. Toć, gdyby miał przekonanie niezłomne, nie dałby mi obietnicy, że zbada raz jeszcze Andreę.
Znalazłszy się jednak wobec siostry, młody oficer, tak był zmieniony, tak blady, że ona z kolei zaniepokoiła się o niego i zaczęła dopytywać co mu się przytrafić mogło.
Jedna rzecz mogła go tylko przerazić!
— Mój braciszku, więc ja naprawdę tak bardzo jestem chora?...
— Dlaczego?... — zapytał Filip.
— Bo chyba jeden doktór Louis potrafił cię tak przerazić?
— Nie, doktór mnie wcale nie zastraszył, owszem z wielką trudnością skłonić go zdołałem, aby cię raz jeszcze zobaczył.
— Więc będzie jeszcze?...
— Będzie, czyż ci to przykrość sprawia?...
I Filip, zadając to pytanie, zatopił badawczy wzrok w oczach siostry.
— O nie, owszem, będę bardzo zadowolona, byle cię to tylko uspokoiło; ale dlaczegoś taki blady Filipie?...
— Czy cię to niepokoi, Andreo?...
— Wątpisz?...
— Więc ty kochasz mnie, Andreo?...
— Co mówisz?...
— Pytam się, czy zawsze tak kochasz mnie jak dawniej?...
— O!... Filipie, Filipie!...
— Więc nie masz nikogo droższego nade mnie?
— Tyś mi najdroższy, jedyny!...
Nagle, rumieniąc się, dodała:
— Wybacz, zapomniałam...
— Że ojcu się pierwsze miejsce należy.
— Tak.
Filip ujął rękę siostry i patrząc na nią czule rzekł:
— Andreo, nie myśl, abym ci miał za złe, gdyby w sercu twojem odezwała się inna miłość, niźli miłość dla ojca lub brata. Jesteś w wieku, w którym, w młodych dziewczętach, odzywa się uczucie wbrew ich woli nawet, a wiesz, że i przykazanie boskie powiada: „opuścisz ojca i matkę twoją i pójdziesz za małżonkiem twoim“.
Andrea patrzyła na Filipa, jakby przemawiał do niej językiem obcym i niezrozumiałym, a później, wybuchając śmiechem — rzekła z naiwnością, niemożliwą do udania:
— Za małżonkiem! czy ty Filipie o moim jakimś mówisz małżonku?... o!... kto wie, czy się on już urodził; wcale nie jestem tego pewna.
— Zanim się poślubi małżonka, ma się, droga Andreo, wpierw narzeczonego, kochanka...
Andrea patrzyła, przykro zdziwiona, na Filipa, który zapuszczał wzrok badawczy w jej czyste dziewicze spojrzenie, odbijające całą, nawskroś szlachetną, duszyczkę baronówny.
— Droga moja, od najmłodszego wieku uważaliśmy się nawzajem za najlepszych przyjaciół; nigdy nie porzuciłem cię dla zabawy z rówieśnikami, dla pobujania z kolegami. Wzrastaliśmy razem; nigdy nic nie zamąciło ślepego zaufania, któreśmy w sobie pokładali. Andreo, co mogło wpłynąć na to, żeś się pierwsza i tak bez przyczyny dla mnie zmieniła?...
— Zmieniłam się, ja, dla ciebie?... Wytłumacz się, co to ma znaczyć, Filipie, bo doprawdy nic a nic nie rozumiem tego wszystkiego co mówisz od chwili powrotu.
— Tak jest, Andreo — powtórzył oficer, przyciskając siostrę do piersi — tak jest, uczucie miłości zastąpiło dawne uczucie dziecinne i nie uznajesz już abym był godnym tajemnic twego serduszka.
— Ależ bracie mój drogi, mój jedyny — mówiła coraz mocniej zdziwiona Andrea — co to ma znaczyć, co ty mówisz o jakiejś miłości?...
— Poruszyłem, siostrzyczko droga, kwestję, pełną niebezpieczeństw dla ciebie, a dla mnie pełną obaw. Ja wiem, że żądać twego zaufania w tej chwili, to zgubić się na zawsze w twem przekonaniu, ale wolę, chociaż z przykrością, mi to wymówić przychodzi, wolę uczuć, że mnie mniej kochasz, niż zostawić cię na łup nieszczęściu, jakie ci grozi, strasznemu nieszczęściu, Andreo, jeżeli nie zaufasz zupełnie swemu bratu — przyjacielowi.
— Bracie mój, przyjacielu mój jedyny, przysięgam ci, że nic a nic nie rozumiem tych wymówek.
— Czy pozwolisz, abym ci do zrozumienia dopomógł?...
— Proszę cię, błagam cię o to...
— A jeżeli, upoważniony przez ciebie, powiem co za dobitnie, jeżeli wywołam rumieniec na twoją twarzyczkę, jeżeli wstyd poruszy twe serce, czy wtedy nie będziesz mieć do mnie żalu? Czy przebaczysz mi, że przez brak zaufania, zmuszasz mnie sięgnąć w głąb twej duszy, aby wyrwać z niej bolesną tajemnicę.
— Mów co chcesz i zrób co chcesz, Filipie, przysięgam, że nie będę miała najmniejszej nawet pretensji.
Filip popatrzał na siostrę, powstał wzburzony i wielkimi krokami zaczął przebiegać pokój.
W zarzucie, jaki miał stawić Andrei i w spokoju młodej dziewczyny, było tak dziwne przeciwieństwo, że nie wiedział co ma myśleć.
Andrea, ze swej strony, patrzyła ze zdziwieniem na brata, sztywniała wobec uroczystego nastroju, tak różnego od słodkiej braterskiej wyższości, której się zwykle chętnie poddawała.
Nie czekając słów jego, wstała, ujęła go pod rękę i rzekła, patrząc mu prosto w oczy ze słodyczą niewymowną:
— Filipie, patrz na mnie tak, jak ja na ciebie!...
— Owszem, tego pragnę — mówił, zatapiając w niej błyszczące spojrzenie — cóż mi chcesz powiedzieć?....
— Chcę ci powiedzieć, że byłeś o moje uczucia zawsze trochę zazdrosny, jak zresztą i ja o twoje; więc popatrz na mnie, jak ci mówię. Czy widzisz tajemnicę w moich oczach?...
— Widzę, widzę... — zawołał — Andreo, ty kochasz kogoś?...
— Ja?... — krzyknęła z akcentem takiego zdziwienia, że najzręczniejsza komedjantka nie potrafiłaby tak udać — i śmiać się zaczęła.
— Ja kogoś kocham? — powtórzyła.
— W takim razie jesteś kochaną?
— Tem gorzej, bo jeżeli ten ktoś nie dał mi się nigdy poznać, nigdy mi swych uczuć nie wyraził, w takim razie są one stracone napróżno.
Filip, widząc siostrę śmiejącą się z taką swobodą i szczerością, widząc lazur przejrzysty jej spojrzenia i skromność zachowania, czując równe, spokojne bicie jej serca przy swem sercu, powiedział sobie, że miesiąc nieobecności nie mógł sprowadzić takiej zmiany w niepokalanym charakterze młodej dziewczyny, że ją posądzono niesłusznie, że wiedza lekarska pobłądziła. Tłumaczył doktora Louis tem, że nie znając kryształowej natury Andrei, mógł ją równać z innemi pannami, co pociągnięte niskimi przykładami lub przedwczesną gorącością krwi, poświęcały swą dziewiczość bez żalu, bez wstydu nawet.
Ostatnie spojrzenie, rzucone na Andreę, umocniło Filipa w przekonaniu o pomyłce doktora i uczuł się naraz tak szczęśliwym, że ucałował siostrę z zachwytem.
Właśnie w tej samej chwili dały się słyszeć kroki doktora Louis, który przybywał, czyniąc zadość przyrzeczeniu.
Andrea zadrżała, wszystko ją obecnie przerażało.
— Kto tam idzie? — zapytała.
— Zapewne doktór Louis — odpowiedział.
Drzwi się otworzyły i doktór, z takim niepokojem oczekiwany przez Filipa, ukazał się w pokoju.
Był to człowiek poważny i szlachetny, dla którego nauka była kapłaństwem, który tajniki wiedzy studjował z czcią religijną.
W owej epoce materjalizmu, doktór Louis, co jest niezwykle dziwnem, doszukiwał się w każdej chorobie fizycznej choroby ducha i szedł jasno i stanowczo po tej drodze sobie wytkniętej, nie zrażając się przeciwnościami i licząc się ściśle z czasem, co go opryskliwie usposabiało względem próżniaków i gadułów.
Dlatego tak ostro potraktował Filipa przy pierwszem spotkaniu, że go wziął za jednego z owych lowelasów salonowych, przybywających do doktora, aby ten powagą nauki osłonił ich bohaterskie zwycięstwa nad sercami — i dumnych z możności zapłacenia za dyskrecję. Ale z chwilą, gdy ujrzał odwrotną stronę medalu, gdy zamiast mniej lub więcej zakochanego fircyka, przedstawił mu się brat zgnębiony i groźny; z chwilą, gdy zamiast o skandalu, posłyszał o ciężkiem nieszczęściu, poważny filozof i człowiek szlachetny uczuł się wzruszonym i rzekł sam do siebie:
— Nietylko mogłem się omylić, ale pragnę, aby tak było.
I oto dlaczego, nawet bez nalegania Filipa, byłby odwiedził Andreę, aby zbadać ją bliżej, aby zdać sobie dokładniejszą sprawę z tego, co skonstatował przy pierwszej wizycie.
Od samego zaraz progu utkwił w baronównie badawcze swoje spojrzenie i nie spuszczał go z niej ani na chwilę.
Młoda dziewica, czy to z powodu wrażenia, spowodowanego wizytą doktora, czy wypadkiem tylko, uległa właśnie jednemu z tych ataków, jakie tak przeraziły Filipa. Po chwili zachwiała się i podniosła chusteczkę do ust, zaciśniętych boleśnie.
Filip, zajęty przyjęciem doktora, nie widział nic z tego wszystkiego.
— Witam pana, panie doktorze, wybacz, że cię tak gwałtownie napadłem, o ile jednak przed godziną widziałeś mnie wzburzonym, o tyle jestem teraz spokojny.
Doktór odwrócił na chwilę wzrok od Andrei i spojrzał na młodego człowieka, badając jego uśmiech i wylanie.
— Czy rozmawiałeś pan z siostrą, jak radziłem?
— Tak, doktorze, tak.
— I jesteś pan uspokojonym?
— Niebo mam w sercu.
Doktór ujął rękę Andrei i długo puls studjował.
Filip patrzał i zdawał się mówić:
— Badaj, doktorze, badaj, zupełnie się nie obawiam twojej opinji.
— No i cóż, panie doktorze? — zapytał triumfująco.
— Zechciej pan zostawić mnie sam na sam ze swą siostrą.
Słowa te zachwiały pewność Filipa.
— Jakto... jeszcze? — zapytał.
Doktór skinął głową potwierdzająco.
— Dobrze, szanowny panie — powiedział do pana Louis.
A zwróciwszy się do Andrei, dodał:
— Bądź zupełnie szczerą z doktorem, siostrzyczko.
Dziewczyna wzruszyła ramionami, jakby nie pojmowała czego chce od niej.
Filip powiedział jeszcze:
— Ja tymczasem pójdę się przejść po parku, a potem, ponieważ godzina, na którą kazałem przyprowadzić konie, jeszcze nie nadeszła, będę mógł przed odjazdem pogawędzić z tobą trochę. I uścisnął rękę Andrei, starając się uśmiechnąć. Panna de Taverney uczuła coś przymuszonego w tym uścisku i uśmiechu.
Doktór odprowadził Filipa do drzwi, zamknął je za nim, potem usiadł na sofie obok Andrei.

CXLV
KONSULTACJA

Najgłębsza cisza panowała wokoło. Nie słychać było żadnego głosu ludzkiego, ani nawet szmeru wiatru.
Ruch w Trianon ustał już także, służba i dworzanie porozchodzili się do mieszkań, miniaturowy dwór delfinowej opustoszał zupełnie.
Andrea doznawała jakiejś obawy z powodu choroby, której doniosłość dali jej odczuć brat i lekarz. Dziwił ją również powrót doktora, który rano uznał jej przypadłości za nic nie znaczące, a wszelkie leki za zbyteczne. Ale dzięki niewinności przeczystej swej duszy nie domyślała się jeszcze podejrzeń, jakie inni mieli.
Doktór, zwróciwszy światło lampy na pacjentkę, ujął ją za rękę, ale nie jak lekarz puls badający, lecz jak przyjaciel lub spowiednik.
— Panno Andreo, czy pani życzyłaś sobie abym przybył, czy też było to tylko życzeniem brata pani?
— Brat mój, powróciwszy, oznajmił mi, że pan będzie u mnie, bo po tem, co miałam zaszczyt słyszeć od pana rano, nie byłabym śmiała jeszcze raz go fatygować.
Doktór skłonił głowę uprzejmie.
— Brat pani musi być człowiekiem bardzo gwałtownym, zazdrosnym, drażliwym na punkcie honoru, musi być nieprzystępnym w pewnych kwestjach, skoro nie chciała się pani przed nim wywnętrzyć...
Andrea spojrzała na pana Louis z tym samym wyrazem zdumienia co na Filipa.
— I pan także? — szepnęła wyniośle.
— Wybacz pani i pozwól mi dokończyć.
Andrea zrobiła gest, zdradzający poddanie się raczej, niż cierpliwość.
— Naturalne to zatem zupełnie, że widząc boleść i przeczuwając gniew tego młodego człowieka, upornie ukrywałaś pani przed nim swą tajemnicę. Ale ze mną, który jestem lekarzem zarówno ciała jak duszy, ze mną, który widzę jasno i mogę oszczędzić pani połowy przykrych wyznań, ze mną, mam nadzieję, będziesz pani zupełnie szczerą.
— Gdybym nie widziała wyrazu prawdziwej boleści na twarzy mego brata, gdybym nie wiedziała, że pan ma opinję poważnego uczonego, przypuściłabym, żeście się zmówili, aby odegrać komedję i przerażeniem i strachem skłonić mnie do zażycia jakiegoś bardzo strasznego, bardzo gorzkiego lekarstwa.
Doktór zmarszczył brwi.
— Panno Andreo, błagam cię, przerwij to udawanie.
— Udawanie?! — zawołała baronówna.
— Hipokryzję, jeżeli pani wolisz.
— Ależ pan mnie obrażasz!
— Powiedz pani, że cię przejrzałem.
— Panie!
— I Andrea żywo powstała, ale doktór zmusił ją delikatnie do pozostania na swem miejscu.
— Nie, nie, moje dziecko, ja cię nie obrażam, ja cię chcę przekonać, ja cię chcę ocalić! zatem ani niechętne spojrzenia, ani udane oburzenie nie zmienią mego postanowienia.
— Ale co pan chcesz, czego pan żądasz ode mnie, na litość Boga?
— Przyznaj się pani, albo, na honor, dasz mi najgorsze o sobie wyobrażenie.
— Panie, niema w tej chwili brata, aby stanął w mej obronie, a pan mi ubliżasz; mówię panu najszczerzej, że nic a nic nie rozumiem i proszę, wytłumacz mi pan jasno i wyraźnie co to za choroba...
— Ostatni raz pytam się pani, czy chcesz oszczędzić mi konieczności wywołania na twarzy twej rumieńców?
— Nie rozumiem, nie rozumiem, nie rozumiem — powtórzyła trzykrotnie Andrea, patrząc błyszczącym, nieufnym i prawie groźnym wzrokiem na doktora.
— Lecz ja panią rozumiem: spodziewasz się ukryć stan swój przed światem i przede mną nawet; ale mylisz się pani. Jesteś pani przy nadziei! w odmiennym stanie!
Andrea wydała straszny okrzyk i padła nieprzytomna na sofę.
Jednocześnie drzwi z trzaskiem otworzyły się i wpadł Filip ze sztyletem w ręku, z oczami, krwią nabiegłemi, drżącemi wargami.
— Nędzniku — zaryczał — kłamiesz!
Doktór zwrócił się zwolna do młodego człowieka, trzymając rękę na zamierającym pulsie Andrei.
— Powtarzam, co już raz powiedziałem, pańska szpada nie zmusi mnie do kłamstwa.
— Doktorze! — zawołał Filip rozpaczliwie, opuszczając szpadę.
— Chciałeś pan, abym zbadał panią powtórnie — zbadałem więc i mam teraz pewność zupełną, niczem nie zachwianą. Przykro mi to bardzo, bo pan wzbudziłeś we mnie tyle sympatji, ile wstrętu ta młoda osoba, tak uparta w swojem kłamstwie.
Andrea pozostała nieruchoma, ale Filip się poruszył.
— Jestem ojcem rodziny, szanowny panie — ciągnął dalej doktór — i dobrze pojmuję, co pan cierpisz. Służę więc panu swą pomocą i najbezwzględniejszą dyskrecją. Słowo moje jest zawsze święte, cenię je więcej, niż życie.
— Panie doktorze, to niepodobna!
— Nie wiem, czy to niepodobne do wiary, ale wiem, że prawdziwe. Dowidzenia, panie de Taverney.
I doktór z tym samym spokojem i powagą odwrócił się i spojrzał raz jeszcze ze współczuciem na młodego człowieka, wijącego się w bólu, na człowieka, który w chwili, kiedy drzwi się zamknęły, padł złamany rozpaczą, o dwa kroki od Andrei.
Po chwili Filip powstał, pozamykał drzwi od korytarza i od pokoju, pozamykał okna i zbliżył się do Andrei, wodzącej błędnem okiem dokoła.
— Nikczemnie i głupio postępowałaś ze mną rzekł, załamując ręce; — nikczemnie, bo jestem bratem twoim, bo kochałem cię i szanowałem nad wszystko, bo powinnaś mi była odpłacić się wzajemnością; głupio, bo hańbiąca tajemnica jest dziś w ręku osoby trzeciej. Gdybyś mi była odrazu wyznała w jakim stanie się znajdujesz, byłbym ci oszczędził wstydu, jeśli nie przez miłość, to przez egoizm, boć i sobie zarazem bym go oszczędził. Twój honor, póki nie jesteś zamężną, jest honorem wszystkich osób tego nazwiska, które nosisz, a raczej które plamisz. Odtąd nie jestem już twoim bratem, skoroś sama wyrzekła się tego, teraz jestem tylko interesowanym, który chce wyrwać ci twą tajemnicę, aby się mógł pomścić za ciebie. Powtarzam ci zatem, ponieważ byłaś na tyle podłą, że się dopuściłaś zbrodni, zostaniesz, jako podła, ukaraną. Wyznaj mi twój występek, albo...
— Groźby — zawołała wyniośle Andrea — groźby względem kobiety?...
I powstała dumna i blada.
— Grozisz mnie, która nie wiem o niczem, która nic tego wszystkiego nie rozumiem, która patrzę na was, jak na warjatów, co postanowili mnie o śmierć przyprawić z rozpaczy, jeżeli nie ze wstydu.
— Dobrze, dobrze... umieraj, jeżeli nie chcesz wyznać swej winy, umieraj i niechaj Bóg cię sądzi, bo ja uderzam...
I szpada, jak błyskawica, spoczęła ostrzem na piersiach dziewczyny.
— Zabij mnie! zabij!... — zawołała, podsuwając się pod cios wymierzony i rzucając się na ostrze z takim wybuchem rozpaczy i boleści, że szpada już już byłaby przeszyła jej piersi, lecz Filip cofnął gwałtownie rękę, przerażony widokiem purpurowych kropli krwi, które trysnęły na białe muśliny, spowijające biust Andrei.
Młody człowiek, którego gniew wyczerpał się wraz z siłami, cofnął się w tył, wypuścił z rąk broń, a rzucając się z łkaniem na kolana, chwycił siostrę w objęcia.
— Nie, nie, Andreo, nie ty, lecz ja umrzeć powinienem. Nie kochasz mnie już, wyparłaś się mnie zupełnie, co mi zatem po życiu! Kochasz kogoś do tego stopnia, iż wolisz śmierć moją, niż wyznanie. O! Andreo! nie ty, ale ja umrzeć muszę!
I zrobił ruch, jakby chciał uciekać, ale Andrea pochwyciła go oburącz za szyję, okrywała pocałunkami, we łzach kąpała.
— O! nie, Filipie, dobrze chciałeś zrobić przed chwilą, zabij mnie, zabij! skoro mówią, żem ja winna; tyś szlachetny, dobry, nieskalany, ty, którego nikt nie oskarża, żyj i żałuj mnie, lituj się nade mną, ale nie przeklinaj.
— Siostro moja, na Boga! na przyjaźń dawniejszą naszą zaklinam cię, nie lękaj się niczego, nie lękaj się ani o siebie, ani o tego, którego kochasz; będzie on świętym dla mnie, bez względu na to kimkolwiek jest, choćby to był wróg mój najzaciętszy, choćby ostatni z łudzi. Ale zresztą ja nie mam nieprzyjaciół, a twe serce i dusza tak są szlachetne, że musiałaś wybrać godnego siebie kochanka; przyjmę go więc i bratem moim go nazwę. Ale nic mi nie odpowiadasz, więc może małżeństwo wasze jest niemożliwe, — czy to masz biedaczko moja na myśli? Dobrze zatem — zamknę cały ból w sobie, zagłuszę honor, upominający się o krew. Nie żądam już nic od ciebie, nie żądam nawet nazwiska tego człowieka... proszę cię tylko, opuśćmy Francję, ucieknijmy oboje, Król cię obdarzył, jak słyszałem, bardzo hojnie; sprzedamy tę biżuterję, połowę sumy osiągniętej oddamy ojcu, za drugą będziemy żyć w ukryciu; ja ci będę wszystkiem, Andreo! Ty będziesz wszystkiem dla mnie, moja najdroższa. Ja nikogo więcej nie kocham, prócz ciebie, tobie wyłącznie jestem oddany. Możesz na mnie liczyć, Andreo. Czyż jeszcze będziesz odmawiać mi swego zaufania potem, co ci powiedziałem? Andreo, czy nie chcesz już nazywać mnie bratem?
Andrea słuchała słów Filipa jak skamieniała.
Tylko bicie serca wskazywało, że jeszcze żyje, a oczy, że rozumie co do niej mówią.
— Filipie, bracie — rzekła po długiem milczeniu — więc ty naprawdę myślałeś, że cię nie kocham, naprawdę przypuszczałeś, że kocham kogo innego, naprawdę myślałeś, że ja zapomniałam o honorze, ja, co tak doskonale pojmuję, jakie obowiązki nakłada na mnie godność i cześć kobiety? Przebaczam ci to, mój bracie; napróżno nazwałeś mnie pohańbioną i nikczemną, przebaczam ci to, ale nie wybaczyłabym ci nigdy, gdybyś mnie uznał za zdolną do krzywoprzysięstwa. Przysięgam ci, Filipie, na Boga, który nas słyszy, przysięgam ci na pamięć matki, przysięgam ci na moją gorącą miłość dla ciebie, że ani na chwilę miłość jakaś postronna nie powstała w mej głowie, że nigdy żaden obcy człowiek nie wyrzekł do mnie: „kocham cię“, nigdy niczyje usta nie dotknęły mej ręki, i jestem czystą, jak w dniu mojego urodzenia. Teraz Filipie, w ręku Boga jest moja dusza, a w twojem — ciało moje.
— Dobrze, dobrze, Andreo, dzięki ci za to; czytam teraz jasno w twej duszy. Jesteś czystą, niewinną, jesteś biedną ofiarą tylko. Są napoje usypiające, są eliksiry miłosne; ktoś podły sidła zastawił na ciebie. To, co na przytomnej z życiem mógł zdobyć tylko, wydarł we śnie podstępem. Tak Andreo! padłaś ofiarą nikczemnego podstępu; ale teraz jesteśmy znów złączeni, jesteśmy zatem silni. Składasz w me ręce swój honor, a więc i zemstę, czy prawda Andreo?
— Dobrze, dobrze — odpowiedziała z ponurym blaskiem w oczach — zemścij się za mnie, bo to będzie zemsta za zbrodnię.
— A więc, droga siostro, dopomagaj mi, podtrzymuj mnie. Szukajmy wspólnie, przejrzyjmy godzinę za godziną dnie ubiegłe, posiłkujmy się pamięcią, a może po niej dojdziemy razem do kłębka.
— Dobrze, dobrze, szukajmy!
— Czy nie spostrzegłaś, aby ktoś cię śledził, aby czatował na ciebie lub chodził za tobą?
— Nie.
— Nikt do ciebie nie pisał?
— Nikt.
— Nikt ci nie powiedział, że cię kocha?
— Nigdy.
— Kobiety mają w tym względzie instynkt wybitny; czyś nigdy nie odczuła, mimo braku wszelkich wyznań i listów, że ktoś cię pragnął?
— Nigdy nic podobnego nie spostrzegłam.
— Droga siostro, poszukajno w szczegółach twego życia, przejrzyj okoliczności...
— Pomóż mi, kochany bracie.
— Czyś robiła jakie samotne wycieczki?
— Nigdy nie chodzę sama, z wyjątkiem, gdy się udaję do delfinowej.
— A gdy chciałaś się przejść po parku lub po lesie?
— Chodziłam zawsze w towarzystwie Nicoliny.
— Czy ona cię opuściła?
— Tak.
— Kiedy?
— W dniu, w którym i ty odjeżdżałeś.
— Zdaje się, że była to dziewczyna podejrzanych obyczajów; czy znasz powody jej ucieczki? pomyślno dobrze.
— Wiem tylko, że uciekła z jakimś młodym człowiekiem, którego kochała.
— Czy miałaś z nią co do czynienia w ostatnich chwilach?
— Wieczorem, koło dziewiątej, przyszła, jak zwykle, do mego pokoju, rozebrała mnie, przygotowała mi szklankę wody, postawiła ją na stoliczku przy łóżku i wyszła.
— Czyś czasem nie zauważyła, aby co do tej wody przymieszała?
— Nie; przypominam sobie tylko, że w chwili, kiedy niosłam szklankę do ust, doznałam szczególnego jakiegoś wrażenia.
— Jakiego?
— Takiego samego, jak kiedyś w Taverney.
— W Taverney?
— Tak, wtedy, kiedy ów nieznajomy zatrzymał się u nas.
— Jaki nieznajomy?
— Hrabia Balsamo.
— Hrabia Balsamo? A jakież to — było wrażenie?
— Coś jakby zawrót, jakby nagłe olśnienie, a potem naraz utrata wszystkich zmysłów.
— I mówisz, żeś już tego doznała w Taverney?
— Tak.
— W jakich okolicznościach?
— Siedziałam przy fortepianie, spostrzegłam, że tracę przytomność, spojrzałam przed siebie i ujrzałam hrabiego w lustrze. Od tej chwili nie czułam nic i nie pamiętam nic oprócz tego, że obudziłam się na tem samem miejscu przy fortepianie, i że nie umiałam zdać sobie sprawy, jak długo byłam we śnie pogrążona.
— I to ten raz jedyny doznałaś czegoś podobnego?
— Nie. Także w tym dniu, a raczej podczas owej nocy szalonej, gdy puszczano sztuczne ognie, tłok, ścisk tak mnie uniósł, że o mało nie zostałam zaduszona, zbierałam wszystkie siły, aby stawiać opór; naraz uczułam, że ręce zesztywniałe mi opadają, mgła zasłoniła mi oczy; mimo to ujrzałam jeszcze tego samego człowieka.
— Hrabiego Balsamo?
— Tak.
— I zapadłaś w sen?...
— Tak, usnęłam, czy zemdlałam, nie mogę zdać sobie z tego sprawy. Wiesz, że mnie zabrał stamtąd i odwiózł ojcu.
— Tak, tak, a owej nocy kiedy Nicolina uciekła, czy go także widziałaś?
— Nie, ale uczułam wszystkie symptomy, które zwiastowały mi obecność jego: to samo dziwne wrażenie, to samo olśnienie nerwowe, to samo zesztywnienie i jakby sen letargiczny.
— Sen letargiczny, powiadasz?...
— Ten sen, odbierający mi przytomność, sen, z którym walcząc, odczuwałam wpływ tajemniczy, jakiemu ulegam.
— Wielki Boże! — krzyknął Filip — cóż dalej?
— Usnęłam.
— A gdzie?
— Na mojem własnem łóżku, jestem tego zupełnie pewną; znalazłam się jednakże potem na ziemi, na dywanie, sama, cierpiąca, zziębnięta, jakby umarła i w grobie zbudzona. Napróżno wołałam Nicoliny, już jej nie było.
— A ten sen, czy był taki sam właśnie?
— Najzupełniej.
— Taki sam jak w Taverney, jak w dniu owych uroczystości?
— Najzupełniej.
— I dwukrotnie, zanim uległaś, widziałaś owego Józefa Balsamo, owego hrabiego de Fenix?
— Najdokładniej.
— A poraz trzeci już go nie zobaczyłaś?
— Nie — odrzekła z przerażeniem, bo zaczęła coś pojmować — nie, ale go odczuwałam.
— Dobrze, więc bądź teraz spokojną, bądź dumną, siostro; zdobyłem tajemnicę. Dzięki ci, dzięki Andreo, jesteśmy zbawieni.
I Filip pochwycił Andreę w objęcia, przycisnął czule do serca i jakby porwany nagłem postanowieniem, wybiegł z pokoju, nie chcąc nic już więcej słyszeć. Pobiegł prosto ku stajniom, osiodłał sobie sam konia, a dosiadłszy go, popędził drogą do Paryża.

CXLVI
SUMIENIE GILBERTA

Wszystko, cośmy opisali, uderzyło jak piorun w Gilberta.
Zagadkowa wrażliwość chłopaka została wystawiona na ciężkie próby, gdy z kryjówki, jaką zawsze umiał sobie wynaleźć w zakątkach ogrodu, widział codzienny postęp choroby w twarzy i ruchach Andrei; gdy bladość, która go dziś niepokoiła, jutro wydała mu się jeszcze wybitniejszą, doznawał silnych wyrzutów sumienia.
Gilbert uwielbiał piękność Andrei, ale jej jednocześnie nienawidził; ta piękność właśnie, w połączeniu z tylu innymi wyższymi przymiotami, stanowiła przepaść pomiędzy nim a baronówną, piękność ta jednak wydawała mu się skarbem, który najgoręcej pragnął zdobyć. Takie były powody jego miłości i nienawiści, jego pragnień i niechęci.
Ale, kiedy ta piękność gasła z dnia na dzień, kiedy rysy Andrei zdradzały jedynie cierpienie i wstyd, kiedy niebezpieczeństwo coraz groźniejsze wisiało nad nią i nad nim, położenie się zmieniło i Gilbert, obdarzony umysłem niezmiernie trzeźwym, zmienił też punkt swego widzenia.
Czuł smutek przejmujący, głęboki. Nie mógł patrzeć bez bólu na więdnącą urodę i podupadające zdrowie swej pani. Doznawał jednak pewnego zadowolenia, że mógł litować się nad kobietą tak dumną i nieprzystępną, ze płacił jej współczuciem za wzgardę, jakiej od niej doznawał.
Ale to nie tłumaczy wcale Gilberta. Brudnej pychy nic nie usprawiedliwia. A on tylko z punktu swej pychy oceniał położenie. Ile razy ujrzał pannę de Taverney bladą, cierpiącą, pochyloną, jak cień przesuwającą się przed jego oczami, mimowoli czuł ściśnienie serca, krew uderzała mu do głowy, łzy cisnęły się do oczu, i drżącą, zaciśniętą konwulsyjnie rękę cisnął wtedy do piersi, jakby chciał zagłuszyć sumienie.
— Ja ją zgubiłem! — szeptał.
I popatrzywszy błędnym wzrokiem, uciekał, jakby ścigały jej jękiem i westchnieniami. I odczuwał wtedy tak szaloną rozpacz, że jej nikt zrozumieć nie może.
Byłby chętnie oddał życie, gdyby mu wolno było upaść do nóg Andrei, ująć jej rękę, pocieszyć i przywołać do życia w chwili, gdy zemdlała. Jego bezsilność była mu tak straszną karą i torturą, że nic na świecie nie jest w stanie jej dorównać.
Już od trzech dni żył w ciągłych takich torturach.
Pierwszy spostrzegł zmianę, jaka dokonywała się szybko w Andrei. Tam, gdzie nikt jeszcze nic nie spostrzegał, on, jako winny, zgadywał wszystko.
W dniu, w którym zemdlała, pod wpływem najróżnorodniejszych uczuć, był jak nieprzytomny. Nieomylny to znak nieczystego sumienia. To przerzucanie się z jednej ostateczności w drugą, to udawanie obojętności, lub gwałtownego zajęcia, te wybuchy sympatji lub sarkazmu, które Gilbert uważał za arcydzieło taktyki, zarówno najmizerniejszy braciszek z Chatelet, jak i najprostoduszniejszy odźwierny z Saint-Lazare, byliby najdoskonalej zrozumieli, jak pan La Fouine albo de Sartines rozumieli i odcyfrowywali tajemnicze pisma i znaki.
Niepodobna patrzeć na człowieka, który biegnie co sił i naraz staje, jak wryty, który wydaje jakieś głosy niezrozumiałe i naraz zamyka się w milczeniu grobowem, na człowieka, który to nadsłuchuje czegoś w przestrzeni, to uprawia ziemię i czyści drzewka z zapamiętałością, aby sobie nie powiedzieć:
— Obłąkany to, lub winowajca!
Po pierwszym wybuchu wyrzutów sumienia, Gilbert od współczucia przeszedł do egoizmu.
Przeczuwał, że na niezwykły stan Andrei zwrócą uwagę i zaczną badać przyczyny.
Przeczuwał wtedy grożącą mu rękę sprawiedliwości: badania, poszukiwania, tłumaczenie okoliczności, wprowadzające na ślad winowajcy, czuł węszenie tych wyżłów, co śledzą wszelkie rodzaje kradzieży dotykające ludzi.
Kradzież, jakiej się Gilbert dopuścił, wydawała mu się najohydniejszą moralnie i najgodniejszą kary.
Drżał więc na serjo; bał się, aby cierpienia Andrei nie wywołały śledztwa.
Od tej chwili, podobny do owego przestępcy na obrazie, ściganego przez anioła zgryzoty z płonącą pochodnią, zwracał na wszystkich przerażone spojrzenia.
Każdy szmer, każdy szept, wydawał mu się podejrzany. Każde słowo, choćby najniewinniejsze, zdawało mu się odnosić do panny de Taverney i do niego.
Widział pana de Richelieu idącego do króla, pana de Taverney, udającego się do córki. Cały dom wydawał mu się w tym dniu jakimś podejrzanym, niezwykłym. A cóż dopiero gdy ujrzał doktora delfinowej, zmierzającego ku mieszkaniu Andrei.
Sceptyk, w nic nie wierzący, niewiele dbał o Boga i ludzi, ale uznawał wiedzę, skłaniał głowę wobec tej potęgi i siły. Zdolnym byłby zaprzeczyć wszechwiedzy Stwórcy, ale nigdy nie wątpił o wszechwiedzy doktora.
Wizyta pana Louis u Andrei była dlań ciosem ostatecznym.
Zaprzestał wszelkiej roboty i, głuchy jak pień na nawoływania zwierzchników, pobiegł do swej izdebki.
Tam, ukryty za kawałkiem firanki, którą sobie zaimprowizował dla zasłonięcia swego szpiegowania, wysilał wszystkie zmysły, aby pochwycić jakie słówko, gest lub znak, który byłby mu wskazówką jaki był rezultat badania.
Daremne usiłowania.
Raz tylko spostrzegł twarz delfinowej, gdy zbliżyła się do okna, aby wyjrzeć na podwórze, którego nie widziała może nigdy.
Zauważył także doktora Louis, gdy otwierał okno, widać dla świeżego powietrza. Ale nie słyszał co mówiono, nie widział gry fizjognomij, bo gęsta firanka zasłaniała szczelnie okno.
Można sobie wyobrazić obawę niegodziwego chłopaka, aby doktór, okiem ostrowidza, nie podpatrzył tajemnicy.
Wybuch nie musi nastąpić zaraz; Gilbert przewidział, że obecność delfinowej była w tym razie przeszkodą, ale po wyjściu dwóch obcych osób musiało przyjść do wyjaśnień między bratem a siostrą.
Z obawy i niecierpliwości, bił głową o ścianę swej izdebki.
Widział, jak doktór wyszedł, jak pan de Taverney ukazał się z delfinową.
— Baron i księżna porozumieć się chcą widocznie.
Baron nie powrócił do córki; Andrea, pozostawiona zupełnie sama, leżała na sofie z książką w ręku, chwilami wpadała w stan zamyślenia tak głęboki, że Gilbert, gdy mógł od czasu do czasu pochwycić jej twarz po przez szparę firanki wiatrem poruszanej, brał ten stan za nieprzytomną ekstazę.
Wreszcie Andrea, wyczerpana cierpieniami i wzruszeniami, zasnęła.
Gilbert wybiegł, aby podsłuchać szeptów i komentarzy wśród ludzi.
Czas był drogi, potrzeba rozważenia położenia gwałtowna, bo niebezpieczeństwo wyraźne należało zażegnać jakiemś heroicznem postanowieniem.
Umysł jego niepewny, wahający się, bezładny, zatrzymał się na tym właśnie punkcie.
— Co postanowić?... Ucieczkę?... No!... tak, ucieczkę!... Z energją sił młodzieńczych, z szybkością zdwojoną rozpaczą i strachem, poradzi sobie napewno.
Trzeba się będzie kryć we dnie, a nocami uciekać...
Ale gdzie?... Dokąd?...
Jakież jest schronienie, które osłonić go potrafi przed karzącą ręką króla i pana?... przed ręką sprawiedliwości?...
Gilbert znał obyczaje wiejskie. Co sobie myślą w najodleglejszej miejscowości, w zakątku najdzikszym choćby, bo o miastach ani mowy być nie mogło; co sobie myślą o obcym, który zjawia się nagle i żebrze na kawałek chleba, lub jest podejrzany o jego kradzież? A zresztą miał twarz tak wybitną, że się wyryje na niej straszna jego tajemnica, zwróci nań uwagę pierwszego lepszego spostrzegacza. Więc uciekać było rzeczą niebezpieczną, ale co będzie gdy zostanie schwytany?
Sam fakt ucieczki dowiódłby już jego winy.
Odepchnął więc myśl ucieczki, a przed oczami stanęła mu myśl o śmierci. Przyjął ją bez przykrości i obawy.
— Zawsze będzie czas pomyśleć o tem, gdy wszystko inne zawiedzie — powiedział sobie. — Ależ odbierać sobie życie, to nikczemność: tak pan Rousseau utrzymuje; szlachetniej jest żyć i cierpieć.
Wygłosiwszy ten paradoks, rozpoczął znowu bezcelową swą błąkaninę po ogrodzie. Już się uspakajał, gdy nagle widok Filipa wstrząsnął go i pogrążył w nowych wątpliwościach.
— Brat! brat będzie mnie ścigał, to jasne i naturalne. Napozór niby milczą, ale prowadzą śledztwo z całą wyrafinowaną subtelnością. Widział się już wobec sądów Conciergerie, du Châtelet i de la Tournelle. Tak, zawloką go do stóp Andrei, rzucą na kolana i zmuszą do wyznania zbrodni, a potem zginie jak pies pod kijami.
Kara uprawniona oddawna i stwierdzona tysiącznymi przykładami.
Król Ludwik XV szedł bardzo na rękę szlachcie w podobnych razach. A przytem Filip, ten Filip był najstraszniejszym mścicielem, jakiego mogła sobie obrać panna de Taverney; on jeden okazywał mu uczucia ludzkie, on jeden traktował go jako równego sobie, on też prawie nie będzie potrzebował ostrza żelaza, aby go zabić, jemu wystarczą te proste słowa: Gilbercie, przygarnęliśmy cię, jadłeś nasz chleb i okryłeś nas hańbą!
Unikał starannie od pierwszej chwili Filipa, krył się przed nim, a jeżeli nie uciekał, to dlatego jedynie, że instynkt samozachowawczy nie kazał mu dobrowolnie ściągać na siebie podejrzeń.
Śledził Filipa z oddalenia, widział jak się udał do Andrei, jak rozmawiał z doktorem Louis i pojął wszystko. Czuł coraz większą rozpacz, coraz głębszą boleść Filipa, a straszną scenę z Andreą odgadywał z gry cieniów, odbijających się na firankach. Zabijało go to moralnie.
— Zgubiony jestem — myślał sobie.
I rozum mu się zaćmiewał i ściskał w ręku nóż, gotów zabić Filipa, którego się lada chwila spodziewał u siebie, gotów w razie potrzeby skończyć także ze sobą.
Tymczasem o dziwo! zobaczył Filipa w zupełnej zgodzie z siostrą, klęczał u jej nóg, całował jej ręce. Był to znów błysk zbawczej nadziei.
Skoro Filip nie wybiegł dotąd ze strasznym okrzykiem furji, widocznie Andrea nie potrafiła wskazać winnego. A jeżeli ona nic nie wiedziała, któż inny może to powiedzieć? Jeżeli znów przeciwnie, Andrea wiedziała i nic nie powiedziała, to było więcej niż wybawienie, to był szczyt szczęścia, to był triumf prawdziwy.
Powziąwszy podobne przekonanie, niczem się odtąd nie gnębił.
— Bo i gdzież są przeciwko niemu dowody?
I o coby mnie oskarżała — myślał sobie — czy o skutki, czy o występek?...
Niczem od trzech tygodni nie dała mi uczuć wymówki, nic mi nie wskazało, aby mnie niecierpiała lub aby unikała mnie bardziej niżeli przedtem.
Jeśli nie wie o fakcie, dlaczegóżby skutek miała mnie, a nie komu innemu, przypisywać. Widziałem wszak na własne oczy króla w pokoju panny Andrei. Oświadczę to jej bratu i uwierzy mi pomimo wszelkich zaprzeczeń Jego Królewskiej Mości... Tak, ale to właśnie będzie bardzo niebezpieczne położenie. Król ma za wiele sposobów, aby dowieść swej niewinności, a zmiażdży mnie w każdym razie. Pominąwszy jednak króla, którego nie wolno oskarżać, bez narażenia się na śmierć lub dożywotnie więzienie, czyż nie mam owego nieznajomego, do którego tej samej nocy panna Andrea zeszła do ogrodu? Jak się on obroni, jak go poznają, jak go odnajdą zresztą gdyby się nawet domyślili?... To musi być zwykły sobie człowiek, z którym śmiało równać się mogę? Z pewnością nie pomyślano nawet o mnie. Jeden Bóg mnie tylko widział, mówił, uśmiechając się z goryczą. A ten Bóg, który tyle razy widział moje łzy i rozpacz moją, dlaczegóżby miał wywierać gniew swój na mnie w jedynym wypadku, w którym mi szczęśliwym być dozwolił?...
— Zresztą, jeżeli jesteśmy występni, Jego to wina — nie nasza. Pan Voltaire dowodzi, że cuda wcale nie istnieją. Mogę więc być spokojny i bezpieczny, bo jestem jedynym posiadaczem mojej tajemnicy. Przyszłość do mnie należy.
Po tych rozmyślaniach, a raczej układach z sumieniem, Gilbert poskładał narzędzia ogrodnicze i poszedł wieczerzać z towarzyszami. Był wesoły, wyzywający prawie. Źle się jednak obliczył z sumieniem. Nie mógł zasnąć żadną miarą.

CXLVII
DWIE BOLEŚCI

Gilbert sądził bardzo zdrowo, gdy o owym nieznajomym spotkanym w ogrodzie podczas owej nocy tak fatalnej dla Andrei, powiedział: „Czy go odnajdą?“
Rzeczywiście Filip nie miał pojęcia, gdzie szukać Józefa Balsamo, hrabiego de Fenix, Przypomniał sobie ową damę, markizę de Saverny, do której 31 maja odprowadzono Andreę.
Nie było jeszcze tak późno, aby nie można było przedstawić się owej damie. Mieszkała ona przy ulicy Saint-Honoré.
Zapanował nad sobą, udał się pod wiadomy adres i tam objaśniono go, iż znajdzie Balsama przy ulicy Saint-Claude.
Zwrócił się tam natychmiast. Nie bez głębokiego wzruszenia ujął za młotek domu, w którym bezwątpienia został pogrzebany na zawsze spokój i honor Andrei. Ale pokonał się siłą woli i zachował całą energję, która, jak sądził, będzie mu z pewnością potrzebna.
Zastukał pewną ręką do bramy wchodowej, a ta otworzyła się natychmiast. Wszedł w podwórze, prowadząc konia za sobą. Ale nie zrobił paru kroków, gdy Fryc ukazał się u góry schodów z zapytaniem:
— Co pan sobie życzy?
Filip zadrżał, jakby wobec nieprzewidzianej przeszkody. Spojrzał na niemca ze zmarszczonem czołem, jakby ten nie spełnił zwykłego obowiązku służącego.
— Chcę się widzieć z panem domu, z hrabią Fenix rzekł, wiążąc konia do kółka i wchodząc do wnętrza.
— Pana niema — odrzekł Fryc, wpuszczając jednak Filipa z uprzejmością służbisty.
Filip zdawał się wszystko przewidywać z wyjątkiem tej jednej okoliczności. Zmieszał się też ogromnie.
— Gdzież go można znaleźć? — zapytał.
— Nie wiem, proszę pana.
— A przecież powinieneś wiedzieć.
— Mój pan nie zdaje mi nigdy sprawy z tego, co robi.
— Ja jednak muszę się z nim widzieć koniecznie.
— Wątpię, czy to będzie możliwe.
— Musi być możliwe, bo chodzi o wyjątkowo doniosłą sprawę.
Fryc skłonił się w milczeniu.
— Więc pan wyszedł?
— Tak, panie.
Powróci jednak wkrótce?
— Nie sądzę, panie.
— Nie sądzisz?
— Nie.
— Bardzo dobrze — odrzekł Filip z początkiem podniecenia gorączkowego — ale tymczasem idź i powiedz swemu panu...
— Miałem wszak zaszczyt uwiadomić pana, że ekscelencji tu niema.
— Znam ja się, mój kochanku, na podobnych odpowiedziach, jesteś, widzę, bardzo sumiennym w wypełnianiu rozkazów; ale ja wyjątkowo i całkiem niespodziewanie przybywam.
— Rozkaz dotyczy wszystkich — odpowiedział niezręcznie Fryc.
— A więc skoro ci hrabia dał rozkaz, to musi się w domu znajdować.
— Więc cóż z tego? — zapytał Fryc, zaczynający się tą natarczywością już niecierpliwie.
— Więc będę czekał na niego. Pana niema, powiedziałem już panu, niedawno był w tym domu pożar i odtąd jest niezamieszkany.
— Ty go jednak zamieszkujesz?
— Jako stróż.
Filip wzruszył pogardliwie ramionami.
Fryc zaczynał się coraz więcej irytować.
— Zresztą — odrzekł — czy pan hrabia jest, czy nie, niema tu zwyczaju przemocą się wdzierać do niego i jeśli się pan do tego nie zastosuje, zmuszony będę...
Zatrzymał się.
— Do czego? — przerwał Filip gorączkowo.
— Wyrzucić pana za drzwi — rzekł spokojnie Fryc.
— Ty? — krzyknął Filip z błyszczącem okiem.
— Tak, ja — odparł niemiec z pozorami zimnej krwi, właściwymi tej narodowości, podczas gdy gniew wrzał w nim coraz więcej. I postąpił krok ku młodemu człowiekowi; Filip wydobył szpadę.
Fryc wcale nie poruszony widokiem żelaza, pochwycił z szafy, ze zbiorami broni starożytnej, rodzaj drążka ostro zakończonego żelazem i od jednego uderzenia wytrącił filigranowe ostrze z ręki Filipa.
Ten ostatni, z okrzykiem wściekłości, rzucił się z kolei ku szafie, aby również broń jaką pochwycić.
W tej chwili otworzyły się drzwi w korytarzu i głos czyjś zapytał:
— Co to takiego, Fryc?
— Nic — odparł sługa, opuszczając drąg, ale zasłaniając swego pana, który go jednakże o całe pół korpusu przewyższał.
— Panie hrabio de Fenix — zawołał Filip — czy w pańskim kraju lokaje z drągiem w ręku zwykli przyjmować szlachtę, czy też jest to tylko specjalność pańskiego domu?
Fryc, na rozkaz hrabiego, złożył drążek w kącie przedsionka.
— Kto pan jesteś? — zapytał Balsamo, nie mogąc widzieć dokładnie w słabem oświetleniu przedpokoju.
— Ktoś, kto koniecznie potrzebuje rozmówić się z panem, i żąda tego stanowczo.
— Który żąda?
— Tak.
— Ten wyraz tłumaczy mi w zupełności postępowanie Fryca, bo ja, mój panie, nie życzę sobie mówić z nikim, a gdy jestem u siebie, nie przyznaję nikomu prawa wydawania mi rozkazów. Sam pan tedy zawiniłeś, ale — dodał z westchnieniem — wybaczam to panu pod warunkiem, że nie zechcesz zakłócać mi spokoju.
— Aha! żądasz spokoju, gdyś mi mój wydarł niegodziwie?
— Co... ja spokój panu wydarłem?
— Jestem Filip de Taverney — odrzekł młody człowiek, sądząc, iż sumieniu hrabiego starczy to za wszelkie tłumaczenia.
— Filip de Taverney?... A, panie, byłem kiedyś w gościnie u twego ojca, mam zatem obowiązek wdzięczności względem pana.
— Bardzo jestem szczęśliwy! — mruknął Filip przez zęby.
Balsamo zamknął za sobą kryte drzwiczki, poszedł przodem do salonu, gdzie widzieliśmy rozgrywające się już różne sceny, a nadewszystko, ostatnią z tajnymi pięciu sędziami.
Sala była oświetlona, jakby się spodziewano kogoś, ale widoczne było, że to tylko wykwintny zwyczaj domowy.
— Witam pana, panie de Taverney — rzekł Balsamo tonem słodkim, ale tak zbolałym, że Filip podniósł nań oczy i cofnął się w tej chwili o parę kroków, przejęty podziwem i zdumieniem.
W rzeczy samej zaledwie cień tylko pozostał z tego człowieka; oczy były zapadłe i bez życia, usta otaczały fałdy i zmarszczki, a owal twarzy zaostrzył się, czyniąc ją podobną do czaszki trupiej.
Filip stał bez ruchu, uderzony tem spostrzeżeniem, a Balsamo spostrzegł jego zdumienie i lekki, śmiertelnie smutny uśmiech, przesunął się po jego bladem obliczu.
— Przepraszam pana za mego sługę — wyrzekł — ale zastosował się on tylko do polecenia, jakie otrzymał.
— Są wszak czasami, panie hrabio, okoliczności nadzwyczajne, a ja się właśnie w podobnej znajduję.
Balsamo nic nie odpowiedział.
— Chciałem pana widzieć i rozmówić się z panem, choćby mi to przyszło okupić śmiercią.
Balsamo milczał ciągle, jakby czekał dalszych wyjaśnień młodego człowieka, nie mając ani sił, ani ciekawości, aby pytać.
— Nareszcie widzę pana — rozmówmy się więc, jeżeli łaska; zechciej pan tylko oddalić tego człowieka.
I Filip wskazał Fryca, który uniósł właśnie portjery, jakby oczekując dalszych rozkazów co do natarczywego gościa.
Balsamo zwrócił oczy na Filipa, aby zbadać jego zamiary, ale Taverney, znalazłszy się wobec człowieka równego mu pozycją i wychowaniem, odzyskał zupełny spokój i siły i był nieodgadniony.
Lekkim ruchem głowy, a raczej brwi, kazał usunąć się Frycowi i dwaj przeciwnicy usiedli naprzeciw siebie, Filip tyłem zwrócony do kominka, Balsamo wsparty łokciem na stoliczku.
— Mów pan jasno i krótko, jeżeli łaska — odezwał się hrabia — bo słucham pana, powodowany szczerą ku niemu życzliwością, ale uprzedzam, iż bardzo się prędko wyczerpię.
— Będę mówił tak, jak uznam za potrzebne i właściwe, a rozpocznę od badania.
Słowa te wywołały gwałtowne zmarszczenie brwi hrabiego, z pod których strzeliły błyskawice.
Obudziły w nim takie wspomnienia, że sam Filip byłby zadrżał, gdyby wiedział, co poruszył w sercu tego człowieka.
Balsamo, po chwili milczenia, zapanował jednakże nad sobą i rzekł szorstko:
— Pytaj pan.
— Chcę, abyś mi pan wytłumaczył, coś robił w czasie owej pamiętnej nocy, 31 maja, od chwili, jak uniosłeś moją siostrę z pomiędzy umierających i umarłych na placu Ludwika XV?
— Co to znaczy, proszę pana?
— To znaczy, że pańskie postępki po tym fakcie są więcej, niż podejrzane.
— Podejrzane?
— Tak i według wszelkiego prawdopodobieństwa, niegodne człowieka honoru...
— Nie rozumiem pana nic a nic; powinieneś pamiętać, ze mam strasznie zmęczoną głowę, że łatwo z tego powodu ulegam zniecierpliwieniu.
— Panie! — krzyknął Filip, dotknięty wyniosłością i spokojem, z jakim go traktował Balsamo.
— Panie! odpowiedział w tym samym tonie a samo od czasu jak miałem zaszczyt widzieć pana, doznałem ciężkich bardzo ciosów; dom mi się w części spalił i straciłem wiele rzeczy cennych, bardzo cennych i drogich. Cierpienia spowodowały jakby lekkie przyćmienie moich sił umysłowych, badź więc pan jasnym i kategorycznym, proszę pana o to, albo będę zmuszonym go pożegnać.
— O! nie, nie, mój panie, nie pożegnasz mnie tak łatwo, jak mówisz; potrafię uszanować pańskie cierpienia, jeżeli nawzajem zechcesz pan odczuć nieszczęście moje, nieszczęście stokroć cięższe, niż wszystkie klęski pańskie razem wzięte; jestem tego zupełnie pewny.
Balsamo uśmiechnął się tym uśmiechem rozpaczliwym, który Filip dostrzegł już raz na jego twarzy.
— Bo ja, panie, straciłem honor rodziny.
— Cóż ja jednak mogę na to poradzić?
— Co pan możesz? — zawołał Filip z iskrzącemi oczyma.
— Pytam właśnie pana o to.
— Możesz mi pan honor ten powrócić!
— Ależ pan jesteś chyba warjatem! — zawołał Balsamo.
I wyciągnął rękę do dzwonka, ale tak bez żadnego uniesienia, że Filip go powstrzymał.
— Ja jestem warjatem? — zawołał głosem urywanym. — Więc pan się nie domyślasz, że idzie tu o siostrę moją, którą zemdloną porwałeś w swoje objęcia 31 maja, którą zaniosłeś do domu, podług pana uczciwego, a podług mnie podłego; idzie tu o siostrę moją, o której honor upominam się z bronią w ręku.
Balsamo wzruszył ramionami.
— Poco cały ten potok słów w tak prostej sprawie?...
— Nieszczęsny!
— Panie, co za jakimś rozpaczliwym i pełnym gróźb głosem przemawiasz pan do mnie?... Czy nie posądzasz mnie pan czasem o odarcie z honoru panny de Teverney?...
— Tak właśnie, nikczemniku!
— I znów obelga bezcelowa, mój panie; skąd panu podobna myśl przyszła, u djabła, do głowy?...
Filip się zawahał; ton, jakim przemawiał Balsamo zbijał go z tropu. Był to albo szczyt arogancji, albo głos czystego sumienia.
— Co mi tę myśl poddało?
— Ależ tak, pytam pana o to!
— Siostra moja mi powiedziała.
— W takim razie, siostra pańska...
— Może pan zechcesz powiedzieć... — zawołał Filip groźnie.
— Chcę powiedzieć, że pańska siostra daje mi bardzo złą opinję o sobie. Najohydniejsza to spekulacja, jaką niektóre kobiety urządzają na swej hańbie. Przybyłeś pan z groźbą na ustach, aby mnie zmusić ze szpadą w ręku, albo do zaślubienia tej siostry, co dowodzi, że jej tego gwałtownie potrzeba, albo do dania wam pieniędzy, ponieważ wiecie, że ja robię złoto. Otóż czuję się w obowiązku uprzedzić pana, żeś się omylił; pan nie uzyskasz pieniędzy, siostra pańska nie znajdzie we mnie męża...
— W takim razie będę miał krew, która płynie w twych żyłach!
— Ani nawet tego, mój panie!
— Jakto?
— Nie myślę krwi przelewać, skoro nie zrobiłem tego z powodów daleko godniejszych i poważniejszych. Bądź pan więc łaskaw opuścić mnie spokojnie, jeżeli bowiem będziesz dłużej hałasował, i jeżeli od tych hałasów głowa mnie rozboli, zawołam Fryca, a ten, na jedno skinienie moje, zmiażdży pana poprostu.
Powiedziawszy to, Balsamo zadzwonił, że zaś Filip i tym razem nie chciał ustąpić, otworzył hebanową szkatułkę i wyjął pistolet.
— Tak, to dobrze — zawołał de Taverney — zabij mnie pan, bardzo cię proszę.
— Dlaczegóż miałbym pana zabijać?
— Boś mnie odarł z honoru!...
Taka prawda i taka rozpacz przebijały się w tych słowach młodzieńca, że Balsamo zwrócił się doń i łagodnie zapytał:
— Czyż podobna, abyś pan mówił to z przekonaniem?
— Pan więc wątpisz — nie wierzysz słowu szlachcica?
— W takim razie przypuścić chyba muszę, że panna de Taverney powzięła to niegodne podejrzenie, i że pan działasz pod jej wpływem. Przysięgam tedy panu na honor, że zachowanie się moje względem siostry pańskiej, owej nocy 31 maja, było najszlachetniejsze; ani honor mój, ani sądy ludzkie, ani sprawiedliwość boska, nie potrafiłyby mi nic takiego zarzucić, coby niegodnem było człowieka uczciwego w całem znaczeniu tego wyrazu. Czy wierzysz mi pan teraz?
— Panie! — zawołał zdziwiony Filip.
— Pan wiesz, że nie powoduje mną obawa pojedynku, boś to z pewnością z oczu moich wyczytał. Co do mego osłabienia, niech się pan niem nie łudzi, bo jest ono powierzchowne tylko. Wyglądam, jakby wszystka krew ze mnie uciekła, to prawda, ale muskuły moje nic nie straciły na swej sile. Chcesz pan dowodu na to? No to masz...
Balsamo porwał i uniósł jedną ręką olbrzymi wazon z bronzu, mało co odeń mniejszy.
— Niechże więc i tak będzie, wierzę panu co 31 maja; ale to podstęp prosty — to osłanianie się datą. Wszakże pan i później widywał moją siostrę?...
— Widywałem.
I wypogodzone czoło Balsama znowu się posępnie zachmurzyło.
— A wadzisz pan! — rzekł Filip.
— Cóż to za dowód przeciwko mnie, że widziałem jeszcze potem pannę Andreę?
— Pan ją trzykrotnie pogrążałeś w jakiś sen nienaturalny, skorzystałeś z tego jej stanu, aby występek swój pokryć tajemnicą nieprzeniknioną.
— Pytam raz jeszcze, kto to twierdzi?
— Siotra moja...
— Skądże ona może to wiedzieć, jeżeli spała?
— A! Więc przyznajesz pan, że była uśpioną?
— Przyznaję i to nawet, że ja ją uśpiłem.
— Uśpiłeś ją pan?
— Tak.
— W jakimże więc celu, jeżeli nie dlatego, ażeby ją pohańbić?
— W jakim celu? Ach, Boże! — szepnął Balsamo, smutnie zwieszając głowę.
— Odpowiedz pan, proszę pana.
— Aby dowiedzieć się tajemnicy droższej mi nad życie.
— Wybieg!
— I to tej nocy... — ciągnął dalej Balsamo, nie zważając na obelżywy wykrzyknik Filipa — tej nocy... siostra pana...
— Została zhańbiona.
— Zhańbiona?
— Siostra moja jest w odmiennym stanie.
Balsamo wykrzyknął:
— Prawda, prawda, odszedłem nie obudziwszy jej wcale.
— Przyznajesz pan!
— I nędznik jakiś, tej strasznej dla nas trojga nocy, skorzystał z tego...
— Czy pan sobie chcesz szydzić ze mnie?
— Nie! chcę pana tylko przekonać.
— To będzie trudno zapewne...
— Gdzie jest obecnie siostra pańska?
— Tam, gdzieś ją pan tak łatwo odnalazł.
— W Trianon?
— Tak.
— Jadę z panem do Trianon.
Filip zdumiał się poprostu.
— Popełniłem omyłkę, ale żadnego występku nie mam sobie do wyrzucenia, moje sumienie jest czyste, bo zostawiłem to dziecię niepokalane w śnie magnetycznym. Za ten błąd, który mi pan musisz wybaczyć, wskażę panu nikczemnego winowajcę.
— Powiedz mi pan, powiedz?...
— Nie znam go osobiście i nie wiem kto on — rzekł Balsamo.
— Któż zatem będzie wiedział?
— Siostra pańska.
— Odmówiła mi stanowczo.
— Może panu, ale mnie nie odmówi.
— Moja siostra?
— Jeżeli sama kogo oskarży, czy pan jej uwierzysz?
— Uwierzę, bo ona jest aniołem dobroci.
Balsamo zadzwonił:
— Fryc, kareta — rozkazał niemcowi.
Filip przebiegał salon wzdłuż i wszerz, jak obłąkany.
— Więc pan obiecujesz wskazać winnego?
— Panie rzekł Balsamo — szpada pańska została tutaj strzaskana, czy pozwolisz, abym ci inną ofiarował?
I podał de Taverney‘owi pyszną szpadę o złoconej rękojeści.
— A pan? — zapytał młody człowiek.
— Ja nie potrzebuję wcale broni, moja obrona jest w Trianon, a moim obrońcą pan będziesz, skoro wysłuchasz siostry swojej.
W kwadrans później siedzieli w karecie, a Fryc, puszczając galopem pyszne rumaki, wiózł ich w stronę Wersalu.

CXLVIII
DROGA DO TRIANON

Rozmowa ich trwała bardzo długo, tak, że dopiero około drugiej w nocy wyszli z ulicy Saint-Claude.
W godzinę później zajechali do Wersalu, a o wpół do czwartej znaleźli się w miejscu do którego dążyli.
Świtało już, zorza poranna oświecała dachy Wersalu.
Przy wjeździe na trakt, z Wersalu do Trianon, Filip zatrzymał powóz i zagadnął milczącego towarzysza:
— Musimy tu trochę poczekać, Trianon otwierają dopiero o piątej, a boję się wołać stróża; nasz ranny przyjazd zwróci uwagę wszystkich.
Balsamo skinieniem głowy dał poznać, że zgadza się na ten projekt.
— Zresztą — ciągnął Filip — skorzystam z tego czasu, ażeby podzielić się z panem kilkoma uwagami, które mi się nasunęły podczas podroży.
— Jak się panu podoba — odrzekł Balsamo obojętnie.
— Mówiłeś mi pan, że podczas nocy 31 maja odprowadziłeś moją siostrę do pani Saverny?
— Sam się pan o tem przekonałeś, boś złożył wizytę tej pani, ażeby jej podziękować.
— I dodałeś pan jeszcze, że skoro służący wam towarzyszył, ani na chwilę nie byłeś sam na sam z Andreą; wierzę pańskiemu słowu honoru. Ale wszak miesiąc temu, byłeś pan w nocy w Trianon i wemknąłeś się do jej pokoju.
— Nigdy nie byłem w Trianon w pokoju panny de Taverney.
— Słuchaj pan!... musimy wyjaśnić wszystko zanim staniemy przed Andreą.
— Jest to jedynem mojem życzeniem, panie kawalerze.
— Wszystko, co panu powiem, słyszałem z własnych ust Andrei; otóż tego wieczora siostra moja położyła się spać wcześniej niż zwykle. Czy znalazłeś ją pan w łóżku?...
Balsamo zaprzeczył ruchem.
— Zaprzeczasz pan?!
— Pytasz pan, więc odpowiadam, cóż dalej?
— Dalej — ciągnął Filip, zapalając się stopniowo — kiedy pan siostrę moją uśpiłeś, leżała w łóżku i czytała. Naraz uczuła dziwny zamęt w głowie i straciła przytomność. Mówiłeś pan, że zadawałeś jej pytania, ale dodałeś, że zapomniałeś ją obudzić; wytłumacz mi to, mój panie — dodał Filip, ściskając rękę towarzyszowi — wytłumacz, w jaki sposób Andrea, obudziwszy się, nie znalazła się w łóżku, ale na kanapie... napół rozebrana... Tłumacz się pan!
Balsamo spojrzał, jak człowiek obudzony z letargu.
— Mój panie, nie wracaj, jak manjak, wciąż do tego samego przedmiotu. Oficerem jesteś i przywykłeś do podnoszenia głosu; ale ostrożnie de Taverney! wiele robię dla ciebie, nie męcz mnie więc, bo wrócę do swych myśli i nieszczęść, wobec których twoje są igraszką. Powtarzam panu raz jeszcze: nie byłem w pokoju twej siostry, ona sama, na mój rozkaz, przyszła do ogrodu. Zresztą dam panu dowód na to co mówię. Poco tracisz czas, jedźmy do Trianon, a jeśli chcesz sobie jeszcze czekać, dobrze, tylko uspokój się przecie.
To powiedziawszy szybko i stanowczo, Balsamo zamyślił się głęboko.
Filip zgrzytnął zębami, jakby dzikie zwierzę.
— Trudno, temu człowiekowi albo nie trzeba nic rozkazywać, albo słuchać go cierpliwie — pomyślał w końcu.
Po chwili wyskoczył z powozu.
Był tak rozgorączkowany, że każda chwila wydawała mu się wiecznością.
— Bądź co bądź — myślał Filip — każę otworzyć bramę.
Zresztą, czyż to co dziwnego, gdy brat niespokojny o siostrę, w nocy przywozi jej doktora z Paryża?...
Przybiegł znów do powozu.
— Masz pan słuszność, szkoda czasu, chodźmy.
Balsamo zdjął płaszcz i powoli wysiadł z karety.
Szwajcar po chwili otworzył bramę; weszli do parku.
— Panie — rzekł Filip — błagam cię, uszanuj moją siostrę, oszczędź jej wstydu wyznania szczegółów okropnej sceny, jaka się odbyła podczas jej snu.
— Powtarzam panu raz jeszcze: nigdy w tym parku nie zaszedłem dalej, niż do tych drzew, naprzeciw okien lewego pawilonu, w którym mieszka panna Andrea, nigdy w jej pokoju nie byłem... nigdy... Co do sceny, o której pan wspominasz, opis jej tylko na nas sprawi wrażenie; panna Andrea będzie spała, bo zaraz ją uśpię.
Balsamo zatrzymał się, skrzyżował ręce na piersiach i wpatrywał się całą siłą w okna Andrei.
— Siostra pana już śpi w tej chwili.
Twarz Filipa wyraziła wątpliwość.
— A! nie wierzysz pan? podchwycił Balsamo. — Poczekaj więc! Dowiodę panu, że siostra pana, chociaż uśpiona, wyjdzie natychmiast ze swego pokoju i zatrzyma się dopiero w tem samem miejscu, gdzie rozmawiałem z nią owej nocy.
— Zgadzam się i wtedy uwierzę.
— Zbliżmy się więc do tej alei i czekajmy.
Balsamo wyciągnął rękę w kierunku okien Andrei.
W tej chwili szelest jakiś zwrócił jego uwagę.
— Jakiś człowiek przebiegł — rzekł cicho do towarzysza.
— Gdzie?
— Tam, koło krzaków.
— A! to Gilbert, nasz dawny służący.
— Czy ma pan jakie powody, ażeby się go wystrzegać?...
— Nie, jednak jeśli Gilbert tu jest, może jeszcze i inni ludzie włóczą się po parku?...
Przez ten czas Gilbert uciekał co sił; ujrzał Filipa z Balsamem i przeczuł, że jest zgubiony.
— Więc co uczynimy? — spytał Balsamo.
— Jeśli to, co pan mówiłeś, nie jest rzeczywiście czczą przechwałką — odpowiedział Filip, mimowoli zmieszany pewnością towarzysza jeżeli możesz pan sprowadzić tu moją siostrę, spraw to, tylko nie sprowadź jej aż tutaj, gdzie może być spostrzeżoną.
— Już! patrz pan! — wyrzekł Balsamo, chwytając Filipa za rękę, i pokazując mu bladą i sztywną Andreę, schodzącą pomału ze schodów tarasu, na rozkaz Balsama.
— Zatrzymaj ją pan! na litość, zatrzymaj! — wykrzyknął zdumiony Filip.
— Dobrze.
Hrabia wyciągnął rękę w kierunku młodej dziewczyny, a ta stanęła natychmiast, później, jak posąg z marmuru, zawróciła w miejscu i udała się znów do swego pokoju.
Filip biegł za nią z Balsamem.
Filip wszedł do pokoju razem z siostrą, zatrzymał ją i posadził na fotelu.
W sekundę później wszedł hrabia i zamknął za sobą drzwi na klucz.
Chociaż trwało to tylko krótką chwilę, Gilbert zdążył wślizgnąć się za nimi na korytarz i zakradł się do pokoju Nicoliny; zrozumiał, że życie jego waży się w tej chwili.

CXLIX
ODKRYCIE

Filip przypatrywał się siostrze z przestrachem, a zarazem i z ciekawością.
— Czyś pan gotów? — spytał Balsamo.
— Gotów — wyszeptał młodzieniec.
— Więc mogę zadawać pytania pannie de Taverney?
— Owszem — rzekł Filip, ocierając pot z czoła.
— Przedewszystkiem przypatrz się pan siostrze. Wszak śpi?
— Tak.
— Więc nie może wiedzieć, co się dzieje w tej chwili?
Filip zdawał się wątpić.
Balsamo zapalił świecę i przybliżył ją do oczu Andrei, która ani drgnęła.
— Tak, śpi, to widoczne — rzekł Filip — co za dziwny sen, mój Boże!
— Teraz więc zacznę ją badać, a może, panie kawalerze, sam chcesz ją wypytać?
— Mówiłem do niej przed chwilą, dotykam się jej, ale mnie nie słyszy.
— A! zapomniałem, niema jeszcze łączności między nią a panem, zaraz, zaraz....
Hrabia złożył dłoń uśpionej w rękę jej brata.
Młoda dziewczyna drgnęła i szepnęła cicho:
— To ty, mój bracie?
— Widzisz pan, już cię poznała.
— Jakież to dziwne!
— Pytaj pan, już teraz ci odpowie.
— Alboż może co pamiętać we śnie?
— To już tajniki wiedzy.
I hrabia, westchnąwszy, usiadł na fotelu.
Filip stał nieruchomo, ściskając rękę Andrei; nie miał odwagi dowiedzieć się nazwiska winowajcy.
Andrea siedziała nieruchomo, twarz jej wyrażała prawie spokój.
Filip drżał ze wzruszenia.
W myśli już układał pytanie, gdy twarz siostry zasępiła się nagle i Andrea rzekła cicho:
— Masz słuszność, bracie, to straszne nieszczęście dla naszej rodziny.
Uśpiona, słowami wyraziła myśl brata.
Filip zachwiał się.
— Jakie nieszczęście? — zawołał, nie wiedząc prawie co mówi.
— O! wiesz dobrze jakie.
— Zmuś ją pan, aby mówiła jaśniej — rzekł Balsamo.
— W jaki sposób?
— Użyj tylko swej silnej woli!
Filip spojrzał na Andreę.
— O! Filipie, to brzydko z twej strony, nie wierzysz mi? Andrea nie kłamie nigdy.
— Nie kochasz więc nikogo? — zapytał Filip.
— Nie rozumiem cię, mój bracie.
— Pytaj pan jaśniej — rzekł hrabia do młodego oficera.
— Boże, czyż nie powinienem uszanować niewinności tego dziecka?
— Bądź pan spokojny, po przebudzeniu nie będzie wiedziała o niczem.
— A teraz odpowie na me pytania?
— Czy dobrze widzisz? — zapytał magnetyzer Andrei.
Andrea wstrząsnęła się całem ciałem na dźwięk tego głosu.
— Mniej dobrze, niż wtedy, gdy pan zadajesz mi pytania, ale widzę.
— Jeśli widzisz — zawołał Filip — opowiedz mi, co się działo tej nocy, gdy zemdlałaś?
— Myślisz pan o nocy 31 maja? — spytał hrabia. — Masz pewne wątpliwości co do tej nocy? Właśnie nadchodzi chwila wyjaśnień.
— O! nie, wierzę panu na słowo. Człowiek, który posiada taką siłę, jak ty hrabio, nie może być pospolitym Don Juanem. Andreo, opowiedz mi o tej nocy, gdy zemdlałaś tutaj...
— Nie pamiętam.
— Słyszysz, hrabio?
— Musi sobie przypomnieć, rozkaż jej pan.
— Przecie wtedy spała?...
— Dusza czuwa zawsze.
I Balsamo wyciągnął ręce przed siebie i zmarszczył brwi.
— Przypomnij sobie — rzekł z siłą — ja tego chcę!
— O pamiętam, pamiętam — zawołała uśpiona.
— O! — wykrzyknął również młodzieniec.
— O czem chcesz się pan dowiedzieć?
— O wszystkiem.
— Od jakiej chwili?
— Od chwili, gdy się położyłaś do łóżka.
— Czy dobrze widzisz?
— Tak. Trzymam w ręku limonjadę, przyrządzoną mi przez Nicolinę... O, mój Boże!
— Co się stało?
— O, nikczemna!
— Siostro droga, mów, mówi Ta szklanka zawiera niebezpieczny napój; jeśli go wypiję, jestem zgubiona.
— Napój przyrządzony przez tę dziewczynę?! w jakim celu?!
— Czekaj! czekaj!
— Ale ten napój, Andreo?
— Niosę go do ust... w tej chwili...
— Co?
— Hrabia mnie woła.
— Jaki hrabia?
— Ten — odrzekła Andrea, wskazując na Balsamo.
— Cóż dalej?
— Odstawiłam szklankę i usnęłam.
— Więc cóż? — pytał natarczywie Filip.
— Wstałam i poszłam na wezwanie.
— Gdzie był hrabia?
— Pod drzewami, naprzeciw mych okien.
— Hrabia nigdy nie wchodził do tego pokoju?
— Nigdy.
Balsamo spojrzał na Filipa wzrokiem, który zdawał się mówić:
— A co? czy kłamałem?
— Więc poszłaś do hrabiego?
— Tak, słucham go zawsze, gdy mi każe.
— Czego chciał od ciebie hrabia?
Andrea zawahała się.
— Mów, mów — zawołał Balsamo — ja nie będę słuchał.
I padł na fotel, ukrywając twarz w dłonie.
— Czego żądał od ciebie hrabia? — powtórzył pytanie Filip.
— Pytał mnie o...
Zatrzymała się... zdawało się, iż boi się zranić hrabiego.
— Mów, Andreo!
— Pytał mnie o osobę, która uciekła z jego domu, o kobietę... Andrea zniżyła głos, o kobietę, która już nie żyje!
Balsamo westchnął głucho.
— Mów — rzekł wreszcie hrabia — brat twój chce wiedzieć wszystko i musi wiedzieć. Cóż myślał ten człowiek, gdy dowiedział się o wszystkiem?
— Uciekł.
— Pozostawiwszy cię w ogrodzie?... — zapytał Filip.
— Tak.
— Cóżeś wtedy uczyniła?
— Nie obudził mnie, siłę, która mnie podtrzymuje w jego obecności, zabrał ze sobą; zaraz też upadłam na ziemię.
— Zemdlona?
— Nie, tylko uśpiona.
— Czy możesz sobie przypomnieć, co się działo podczas tego snu?
— Postaram się.
— Opowiedz;
— Człowiek jakiś wyszedł z krzaków, podniósł mnie i zaniósł...
— Dokąd?
— Do mego pokoju.
— A!... czy widzisz tego człowieka?
— Czekaj... tak... tak... O, to Gilbert!
— Gilbert?
— Tak.
— Cóż on robi?...
— Położył mnie na sofie.
— Później?
— Czekaj...
— Musisz wiedzieć — krzyknął Balsamo.
— Nadsłuchuje... wychodzi na korytarz... cofa się przelękniony... jest w pokoju Nicoliny... Mój Boże! mój Boże!
— Co?!
— Człowiek jakiś wchodzi do mego pokoju, a ja śpię i ruszyć się nie mogę!
— Któż to taki ten człowiek?...
— Bracie drogi!...
Twarz Andrei wyraziła straszną boleść.
— Kto jest ten człowiek? — spytał rozkazująco Balsamo — ja żądam tego, mów!
— Król — szepnęła Andrea — król!
Filip drgnął.
— A! — mruknął hrabia.
— Zbliża się do mnie, mówi, bierze mnie za rękę, całuje mnie. Filipie!
Wielkie łzy spadały z oczu nieszczęśliwego chłopca i z całej siły ściskał rękojeść pałasza, jaki mu ofiarował Balsamo.
— Mów! mów! — rozkazał hrabia.
— Co za szczęście! Król się zmieszał... zatrzymuje się... boi się mnie... ucieka... Andrea jest uratowana!
— Uratowana! — podchwycił szalejący Filip. — Co dalej?
— Zapomniałam jeszcze...
— O czem?
— Tam, tam, w pokoju Nicoliny, z nożem w ręku...
— Z nożem w ręku?
— Widzę go, blady jak śmierć...
— Kto?
— Gilbert!... idzie za królem, zamyka drzwi za mm, gasi nogą leżącą na dywanie świecę; Boże wielki! podchodzi do mnie. O!...
Młoda dziewczyna rzuciła się w objęcia brata każdy muskuł drgał w jej ciele.
— Nikczemny! — wyjąkała wreszcie.
— Mój Boże! mój Boże — jęczał Filip.
— To on! to on! — szeptała dziewczyna.
Nachyliła się i szepnęła bratu w ucho:
— Zabijesz go, Filipie, nieprawdaż?
— O tak! krzyknął młodzieniec, rzucając się ku drzwiom; po drodze przewrócił stolik z porcelaną.
Brzęk ten połączył się z dzikim okrzykiem, jaki się rozległ w sąsiednim pokoju.
— Kto to może być? — spytał Balsamo — drzwi otwarte!
— Więc ktoś podsłuchiwał! — krzyknął wściekły Filip.
— To on! — szepnęła Andrea.
— O kim mówisz?
— To był Gilbert, Gilbert!... Zabijesz go? nieprawdaż, ty go zabijesz?!
— O tak, tak — zawołał młody oficer i rzucił się do przedpokoju.
Andrea padła bezwładna na fotel.
Balsamo zatrzymał Filipa.
— Ostrożnie! tajemnica stanie się publiczną. Już dzień, a pałace królów mają cienkie ściany.
— O!... Gilbert... Gilbert! — szeptał Filip. — Był wszak tak blisko i mogłem go zabić. Przekleństwo!
— Nadewszystko, uspokój się pan. Jestem pewien, że odnajdziesz tego chłopaka, tymczasem siostra twoja potrzebuje opieki, zupełnie jest wyczerpana.
— Boże! jak ona musi cierpieć! Nieszczęście to niepowetowane. Hrabio, hrabio! ja umrę z rozpaczy!
— Przeciwnie, będziesz pan żył dla niej, ona biedna ma tylko ciebie, kochaj ją więc i pielęgnuj. Na teraz nie jestem panu potrzebny?
— Nie, panie; przebacz mi, że obraziłem cię podłem podejrzeniem, chociaż rzeczywiście przyczyniłeś się do naszego nieszczęścia.
— Masz słuszność, kawalerze; czy uważałeś jednak, co przed chwilą mówiła twoja siostra?...
— Co mówiła? nie pamiętam, głowę tracę.
— Gdyby nie ja, wypiłaby napój przyrządzony przez Nikolinę, a wtedy byłby król... Czy nieszczęście byłoby mniej straszne?
— O nie, widzę, że była skazana! Obudź pan teraz Andreę.
— Ależ ona mnie zobaczy, zrozumie może co tu zaszło; lepiej obudzić ją zdaleka.
— Dzięki! dzięki!
— Żegnam pana.
— Jeszcze słówko, hrabio. Jesteś człowiekiem honoru...
— Czy mówisz o zachowaniu tajemnicy?
— Hrabio!...
— Niepotrzebna obawa pańska; najprzód jestem człowiekiem honoru... następnie zrywam zupełnie z ludźmi. Gdybym mógł być wam kiedyś użytecznym, liczcie na mnie. Ale nie, nie jestem już do niczego zdolny! Żegnam więc pana!
Podał rękę Filipowi i spojrzał smutnie na nieruchomą kobietę.
— Nauko — szepnął — iluż ofiar potrzebujesz, nawet aby osiągnąć tak niepewne rezultaty!
I zniknął.
W miarę, jak się hrabia oddalał, Andrea budziła się; podniosła zwolna głowę i spojrzała zdumiona dokoła.
— To ty, Filipie? — spytała — czy zaszło co nowego?
Filip wstrzymywał łkanie.
— Nic, siostrzyczko — ozwał się napozór spokojnie.
— Nic? to dziwne, śniło mi się...
— Co ci się śniło... najdroższa?
— Doktór, mój bracie.
— Andreo — zawołał młodzieniec, przyciskając siostrę do piersi — Andreo, jesteś czystą jak słońce, jednak zgubioną jesteś; rozwiązałem już tę straszną tajemnicę. Udam się natychmiast do doktora Louis, musi powiedzieć delfinowej, żeś chora i że jedynie powietrze wiejskie może cię ocalić; pojedziemy do Taverney, lub dokądkolwiek zechcesz, choćby na drugi koniec świata; tam będziemy żyli sami...
— Wszak mówiłeś, Filipie, że jestem czystą...
— Droga moja, wytłumaczę ci to później, tymczasem przygotuj się do odjazdu.
— A ojciec?
— Ojciec, ojciec, już ja mu sam powiem.
— Czy i on będzie nam towarzyszył?
— O nie! będziemy tylko we dwoje.
— Boże! jak ty mnie przerażasz!
— Pan Bóg jest wszędzie, Andreo, miejże odwagę... ja idę do doktora; widok Taverney uleczy cię napewno.
Filip ze łkaniem całował siostrę, poprawił na sobie ubranie i wybiegł z pokoju.
W kwadrans potem pukał do drzwi doktora, który podczas lata mieszkał w Wersalu.

KONIEC TOMU JEDENASTEGO





  1. Lilia:, Pedibus:, Destrue:.
  2. Nakazuję ci spokój, szatanie.
  3. Wiadomo, że jedwab jest złym przewodnikiem elektryczności Osobę, mającą ubranie z jedwabiu prawie niepodobna jest zmagnetyzować.
  4. Nie słuchaj go, moja córko.
  5. Pozwól jej pani, słuchać, chciała wiedzieć, będzie. wiedziała.
  6. Łachmanek, gałganek i ochłapek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.