Józef Balsamo/Tom V/Rozdział LI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
L
OPĘTANA

Umilkły głosy dzwonów, turkot pojazdów i dudnienie bębnów. Cała ta wspaniałość święta już straconego, ześliznęła się do duszy księżny Ludwiki i rozbiła jak fala o mur jej celi.
Kiedy odjechał król, który jeszcze usiłował powrócić córkę światu jako ojciec i władca, zapomocą uśmiechów, po których następowały prośby w tonie rozkazu; kiedy odjechała delfinowa, którą od pierwszego rzutu oka uderzyła prawdziwa wielkość duszy jej dostojnej ciotki — ksieni karmelitanek kazała pozdejmować obicia, zabrać kwiaty, pochować koronki.
Z całej gromadki, jeszcze poruszonej niezwykłem zdarzeniem, ona jedna nie mrugnęła okiem nawet, gdy ciężka brama, na chwilę otwarta, zatrzasnęła się z hałasem, odgradzając znów samotnię od świata.
Następnie wezwała skarbniczkę.
— Czy podczas tego zamieszania, jakie panowało przez dwa dni, ubodzy otrzymali jałmużnę, jak zazwyczaj?
— Tak, Księżno.
— Czy odwiedzano chorych, jak zazwyczaj.
— Tak.
— Czy żołnierze mieli się czem pokrzepić?
— Wszyscy dostali chleb i wino, które Wasza Wysokość kazała przygotować.
— A więc nikt cierpiący nie został bez pomocy.
— Nikt.
Księżna Ludwika zbliżyła się do okna, wdychając wonie, które niósł z wirydarza świeży posiew wieczorny. Skarbniczka z szacunkiem czekała na dalsze rozkazy lub na odprawę.
Nagle dało się słyszeć silne uderzenie kopyt o drzwi szopy.
— Któżto z dworu pozostał jeszcze w Saint Denis, — spytała księżna Ludwika.
— Jego Eminencja kardynał de Rohan.
— I jego konie są tutaj?
— Nie, stoją w opactwie, gdzie spędził noc.
— Cóż więc znaczy ten łoskot?
— Stoi tu koń cudzoziemki, Wasza Wielebność.
— Jakiej cudzoziemki spytała Ludwika, zbierając wspomnienia.
— Tej Włoszki, która przybyła wczoraj wieczorem prosić Waszą Wysokość o przyjęcie.
— Ach, prawda! — gdzie ona jest?
— Pewnie w swoim pokoju lub w kościele.
— Co robiła od wczoraj?
— Od wczoraj nie wzięła nic do ust prócz chleba a całą noc spędziła na modlitwie w kaplicy.
— Pewnie jakaś wielka grzesznica, — rzekła księżna, marszcząc brwi.
— Nie wiem, Wasza Wielebność, bo nie mówi z nikim.
— Jak wygląda?
— Piękna jest i ma wyraz twarzy dumny i słodki zarazem.
— Gdzież była rano w czasie ceremonji?
— W swoim pokoju przy oknie; śledziła trwożnie z poza firanki każdą zbliżającą się osobę, jakgdyby w każdej spodziewała się ujrzeć wroga.
— Jakaś ofiara tego świata, w którym żyłam.
Niech wejdzie.
Skarbniczka zwróciła się ku drzwiom.
— Czy znane jest jej nazwisko? — spytała jeszcze ksieni.
— Lorenza Feliciani.
— Nie znam nikogo tego nazwiska — rzekła księżna pomyślawszy chwilę — ale to nic nie szkodzi, proszę ją wprowadzić.
Ksieni zasiadła w rzeźbionym fotelu, który pochodził z czasów Henryka II; liczył więc przeszło sto lat i służył dziewięciu ostatnim przełożonym.
Był to trybunał, przed którym drżały nieraz biedne nowicjuszki.
Skarbniczka weszła w chwilę potem, prowadząc cudzoziemkę w długim woalu.
Księżna Ludwika miała przenikliwy wzrok, właściwy całej rodzinie królewskiej; wzrok ten spoczął na młodej kobiecie, skoro tylko weszła do gabinetu: lecz Lorenza wydała się jej pokorną i łagodną. Jej szlachetna piękność i niewinne oczy, jeszcze wilgotne od łez, sprawiły, że uczucie uprzedzenia ustąpiło życzliwości i siostrzanemu współczuciu.
— Zbliż się pani — rzekła księżna — i mów!
Młoda kobieta postąpiła krok naprzód i chciała przyklęknąć lecz ksieni powstrzymała ją.
— Czy to pani jest Lorenza Feliciani.
— Tak, to ja.
— I masz mi powierzyć jakąś tajemnicę.
— Pragnę to uczynić.
— Ależ dlaczego nie udasz się do trybunału pokuty? Ja mogę ci udzielić tylko pociechy; kapłan pociechy i przebaczenia.
Ostatnie słowa wyrzekła księżna Ludwika z wahaniem.
— Potrzebuję tylko pociechy, Wasza Wielebność — odrzekła Lorenza — a zresztą tylko kobiecie ośmieliłabym się wyrazić moją tajemnicę. Tobie jednej mogę to powiedzieć dostojna Pani, bo Ty masz władzę, a mnie potrzeba obrony!
— Obrony! Więc cię prześladują, napadają.
— Tak, prześladują mnie — zawołała cudzoziemka z niewymownem przerażeniem.
— A więc zastanów się pani, tu jest klasztor, nie forteca; to znaczy, że żadne ludzkie namiętności nie mają tu przystępu, chyba aby wygasnąć w tych murach; że niema tu niczego, co mogłoby służyć za broń przeciw innemu człowiekowi. Tu nie jest przybytek sprawiedliwości, siły i odwetu, tylko dom Boży. Udaj się więc do władz świeckich.
— Tylko w domu Bożym mogę znaleźć spokój. Władze nie poradzą nic przeciw człowiekowi, którego się obawiam.
— Któż to jest? — spytała ksieni z mimowolnym lękiem.
Lorenza przysunęła się do księżny i rzekła ze zgrozą:
— Kto to jest? — Jestem pewna, że to jeden z demonów, którzy wypowiedzieli wojnę rodzajowa ludzkiemu i których Szatan, książę ciemności obdarzył siłą nadprzyrodzoną.
— Cóż pani mówi! — zdumiała się księżna, bacznie patrząc na nią, jakgdyby chcąc się upewnić, że nie jest szaloną.
— A ja, ja nieszczęsna, — zawołała Lorenza, załamując śliczne swe dłonie — ja znalazłam się właśnie na drodze tego człowieka i jestem...
— Dokończ pani! Lorenza zbliżyła się jeszcze i zupełnie cicho, sama przerażona tem, co mówi, szepnęła:
— Jestem opętana.
— Opętana!? — krzyknęła księżna.
— Niestety!
— Lecz pozwól sobie pani powiedzieć, że właśnie wyglądasz na jedną z tych uprzywilejowanych stworzeń boskich; jesteś bogata, piękna, rozsądna i nic nie wskazuje nawet śladu tej straszliwej, a tajemniczej choroby, którą nazywają opętaniem.
— Pani, ta ponura tajemnica kryje się w mojem życiu i jego przygodach.
— Więc proszę, opowiadaj pani i zacznij od początku. Kim są twoi rodzice i co cię z nimi rozdzieliło?
— Rzymianką jestem, o pani. Mieszkałam z rodziną w Rzymie. Ojciec pochodzi ze starej szlacheckiej rodziny, ale jak wielu patrycjuszy rzymskich, jest ubogi. Mam również matkę i starszego brata. Mówiono mi, że we Francji, gdy rodzina arystokratyczna ma syna i córkę, poświęca się posag córki, aby kupić szlify wojskowe dla syna. U nas, w Rzymie, poświęca się córkę, aby syn mógł zostać wysokim dostojnikiem Kościoła. Ja więc nie otrzymałam lepszego wykształcenia, bo trzeba było kształcić brata, który, jak mówiła naiwnie matka „uczy się na kardynała“. Dlatego też ofiarowano wszystko, aby dopomóc bratu, a mnie postanowiono oddać do klasztoru Karmelitanek w Subiaco.
— A pani co na to?
— Nic, księżno. Od dzieciństwa przedstawiano mi jako konieczność; nie miałam sił ani woli sprzeciwiać się temu. Zresztą nie pytano mnie wcale o zdanie. Ojciec rozkazał, mnie pozostawało tylko słuchać. Widziałam zresztą dookoła siebie podobne przykłady. Wszystkie moje przyjaciółki, które miały braci, spłacały w ten sam sposób haracz dla świetności rodziny. Nie mogłam się więc nawet skarżyć; nie wymagano ode mnie nic więcej, niż to było uświęcone zwyczajem. Matka tylko pieści mnie więcej, wiedząc, że coraz bliższym jest dzień, kiedy będę musiała ją opuścić. Nadszedł on nareszcie. Nowicjat. Ojciec zebrał pięćset talarów na wiano klasztorne i wyjechaliśmy do Subiaco.
Z Rzymu do Subiaco jest ośm lub dziewięć mil, lecz drogi górskie są tak uciążliwe, ze w pięć godzin zrobiliśmy zaledwie trzy mile. Podróż, choć uciążliwa, podobała mi się bardzo. Uśmiechałam się, jak do szczęścia, które dla mnie umierało na zawsze. Przez całą drogę szeptałam ciche słowa pożegnania do drzew, strumyków, skał; zegnałam nawet spalone żarem słońca kobierce traw. Kto wie czy tam w klasztorze będą skały, strumienie, drzewa, trawa...
Droga szła przez las u stóp spiętrzonych skał. Nagłe zatrzymanie się powozu i krzyk matki obudziły mnie z mych marzeń. Ojciec mój chwycił za pistolety.
Zatrzymali nas bandyci. Z obłoków spadłam na ziemię.
— Biedne dziecko! — westchnęła księżna Ludwika, którą opowiadanie coraz bardziej interesowało.
— O tak! Nie przeraziłam się jednak bardzo, bo przecież tym ludziom chodzić mogło jedynie o pieniądze, a te, które nam mogli zabrać, były przeznaczone na moje wiano klasztorne. Jeśli je zabiorą, nie będzie wiana, a tem samem moje wstąpienie do klasztoru odwlecze się aż do czasu, gdy ojciec będzie mógł zebrać na nowo tę sumę. Wiedziałam zas ile będzie trzeba na to i czasu i trudów.
Lecz, gdy zabrawszy nam pieniądze, miast puścić nas wolno w dalszą drogę, rzucili się na mmie, gdy ujrzałam, jak próżne były wysiłki ojca, który usiłował mnie obronić, gdy ujrzałam łzy matki, błagającej bandytów o zmiłowanie, zrozumiałam, ze zagraża mi jakieś wielkie niebezpieczeństwo, jakieś nieznane nieszczęście. Poczęłam głośno wzywać pomocy, choć zdawałam sobie sprawę, że w tej głuszy nikt mnie nie usłyszy. Bandyci jednak, nie niepokojąc się zupełnie moimi krzykami, łzami matki i szamotaniem się ojca, związali mi ręce z tyłu i rzucając w mym kierunku plugawe spojrzenia, które w dziwnem jasnowidzeniu rozpaczy zaczynałam rozumieć, rozpoczęli grę w kości na rozścielonej chuście jednego z nich. Najbardziej przerażało mię to, że nie widziałam stawki, o jaką grali. Kości przechodziły z rąk do rąk, a ja drżałam z przerażenia, bo zaczynałam rozumieć, że stawką jestem ja.
Nagle jeden z bandytów zerwał się i z triumfalnym rykiem, wśród klątw swych towarzyszy, podbiegł do mnie, chwycił mię w ramiona i wżarł się ustami w moje usta.
Krzyknęłam, jakgdybym poczuła na wargach rozpalone żelazo.
Och, mój Boże! Umrzeć! umrzeć! wołałam. Ojciec wił się na ziemi w poczuciu niemocy; matka moja zemdlała.
Miałam tylko jedną nadzieję, że któryś z bandytów z wściekłości przegranej przebije mię nożem. Nagle na ścieżce zjawił się jakiś człowiek na koniu. Zamienił ze strażnikem jakieś hasło i ten go przepuścił. Człowiek ten, średniego wzrostu, o twarzy charakterystycznej i stanowczem spojrzeniu, posuwał się dalej spokojnie, jadąc stępa.
Nieznajomy zatrzymał się wreszcie przy mnie; podniósł do ust gwizdek, umieszczony w rączce bata. Na przenikliwy świst, bandyta, który już unosił mnie w ramionach, odwrócił się i nagle upuścił mnie na ziemię.
— Chodź tu — rzekł przybysz.
A gdy rozbójnk się wahał, zgiął ramię pod kątem i przyłożył dwa rozłożone palce do piersi. I bandyta zbliżył się natychmiast, jakby to był znak jakiegoś potężnego władcy. Wtedy nieznajomy nachylił się i rzekł mu do ucha:
Mac.
Wymówił tylko to jedno słowo, jestem tego pewna, bo patrzyłam i słuchałam tak, jakby każdy ruch, słowo każde miało stanowić o mojem życiu lub śmierci.
Benac — odpowiedział zbójca.
Potem, pomrukując jak lew poskromiony, rozciął sznury na moich rękach i poszedł rozwiązać mego ojca i matkę.
Ponieważ pieniądze były już podzielone, więc każdy z rozbójników przychodził i kładł swą część na dużym kamieniu. Ani jednego talara nie zabrakło.
Tymczasem ja uczułam, że wracam do życia w ramionach ojca i matki.
— A teraz idźcie — rzekł do bandytów nasz nieznany dobroczyńca.
Ci usłuchali rozkazu i zniknęli w lesie.
— Lorenzo Feliciani — rzekł wtedy do mnie, ogarniając mnie swem władczem spojrzeniem—jedz dalej, jesteś wolna.
Rodzice moi dziękowali nieznajomemu, który mię znał jakimś cudem. Wsiedliśmy znów do powozu; ja z pewnym żalem, jakby jakaś siła nieprzeparta ciągnęła mię ku mojemu zbawcy. Patrzyłam za nim, póki nie zniknął mi z oczu; wtedy dopiero ustąpił dziwny ucisk, jaki czułam w piersi.
W dwie godziny później byliśmy w Subiaco.
— Lecz któż to był ten niezwykły człowiek? — zapytała księżna, wzruszona prostotą opowiadania.
— Racz słuchać dalej, Wasza Wysokość — niestety, nie skończyło się na tem.
— Słucham — odpowiedziała ksieni.
Młoda kobieta tak dalej ciągnęła:
Po drodze rozmawialiśmy naturalnie o tym naszym niezwykłym zbawcy, który zjawił się tak nagle, potężny i tajemniczy, jak zesłannik nieba.
Ojciec, mniej łatwowierny niż ja, podejrzewał, że był to herszt jednej z band, grasujących we Włoszech, które, choć podzielone na oddziałki, podlegają jednemu najwyższemu dowódcy. Herszt taki, dzierżący władzę absolutną, nagradza, dzieli i karze wedle uznania. Ja jednak, choć doświadczeniem nie dorównywałam ojcu, słuchając tylko instynktu i serca przepełnionego wdzięcznością, nie wierzyłam, nie mogłam uwierzyć, aby on był bandytą. To też codziennie do modlitwy wieczornej dodawałam odtąd westchnienie do Madonny na intencję mego zbawcy.
Tegoż dnia przestąpiłam próg klasztoru; byłam smutna, lecz zrezygnowana. Przesądna, ja wszystkie Włoszki, sądziłam, że Bóg dlatego ochronił mię od bandytów, dybiących za poduszczemem szatana na mą niewinność, aby mieć dla Siebie, całą, czystą i niezmazaną. Nie sprzeciwiałam się więc, gdy rodzice i przełożona naglili mię do złożenia ślubów. Polecono mi złożyć prośbę do papieża o zwolnienie z nowicjatu. Napisałam i położyłam mój podpis. Ojciec mój ułożył ją w słowach pełnych tak gorącego pragnienia, że Jego Świątobliwość w drodze specjalnej łaski zezwolił, aby nowicjat trwający dla innych rok lub dwa lata, ograniczono dla mnie do jednego miesiąca.
Zawiadomiono mnie o tem; przyjęłam tę wiadomość obojętnie. Przez dwa tygodnie trzymano mnie w odosobnieniu, by oddalić ode mnie myśli światowe. Rano, dnia piętnastego otrzymałam rozkaz, abym wraz z innemi siostrami zeszła do kaplicy.
We Włoszech kaplice klasztorne są dostępne dla publiczności. Weszłam na chór i usiadłam w stallach. Zielone zasłony u krat rozsunięto i było widać nawę kościoła.
Przez to okno na świat ujrzałam człowieka, który stał wśród klęczącej kornie rzeszy wiernych. Patrzył na mnie, a raczej pożerał mię oczyma. Doświadczyłam znów tego dziwnego uczucia, jakbym chciała wyjść sama z siebie, jakby mię coś przyciągało. Zupełnie tak samo, jak mój brat przyciągał nieraz magnesem igiełkę przez kartkę papieru.
Zwyciężona, opanowana, niezdolna oprzeć się tej sile, wychyliłam się ku niemu i składając ręce jak do modlitwy ustami i sercem rzekłam:
— Dzięki, o dzięki!
Siostry patrzyły na mnie z podziwem, nie rozumiejąc mego wzruszenia ani słów. Niektóre podniosły się w stallach i spojrzały w nawę. Ja sama z drżeniem spojrzałam po raz wtóry.
Obcy człowiek zniknął.
Pytały mnie, co mi się stało, lecz rumieniłam się tylko i bladłam naprzemian, jąkając słowa bez związku.
— I od tej chwili, Wasza Wielebność — wykrzyknęła Lorenza z rozpaczą — od tej chwili jestem w mocy demona!
— Dotychczas nie Widzę w tem nic nadprzyrodzonego — rzekła z uśmiechem księżna. — Uspokój się, moja siostro i mów dalej.
— Czułam się zupełnie opanowaną, demon posiadał moje serce, umysł i duszę.
— Obawiam się, czy ten demon, to nie miłość, siostrzyczko — rzekła ksieni.
— Och, z powodu miłości nie byłabym tak cierpiała, nie ściskałoby mi się tak serce, nie drżałoby całe ciało jak drzewina podczas burzy! Miłość nie nasunęłaby mi takiej złej myśli...
— Jakaż to była zła myśl, moje dziecko?
— Powinnam była wyznać wszystko spowiednikowi, nieprawdaż?
— Bezwątpienia.
— A więc demon, który mię opanował, podszepnął mi właśnie, aby zachować w tajemnicy wszystko, co się działo we mnie.
— To zła myśl rzeczywiście — rzekła księżna. — lecz demon podszeptujący opętanej kobiecie tylko takie myśli, jest jeszcze względnie niewinny. Opowiadaj dalej!
— Nazajutrz wezwano mię do rozmównicy. Ujrzałam tam naszą sąsiadkę z via Frattina w Rzymie, młodą kobietę, która smuciła się moim wyjazdem, bo zawsze spędzałyśmy razem wieczory na gawędach i śpiewie. Przy drzwiach czekał na nią jakiś człowiek, otulony w płaszcz. Robił wrażenie służącego. Przykuł on odrazu moje oczy do siebie, choć zdawał się wcale nie zwracać na mnie uwagi, choć nie przemówił ani słowa, odgadłam w nim mego nieznanego opiekuna. Rozterka zagościła znów w mojem sercu. Uczułam, że moc tego człowieka ogarnia mnie całą. Gdyby nie kraty, które nas dzieliły, pospieszyłabym zapewne do niego. Zebrałam całą siłę woli i spytałam sąsiadkę, kim jest ten towarzyszący jej człowiek. Okazało się, że nie znała go prawie zupełnie. Miał z nią przybyć jej mąż, lecz w ostatniej chwili przed odjazdem przyszedł w towarzystwie tego oto człowieka i rzekł do niej: „nie mogę cię odwieźć do Subiaco, lecz mój przyjaciel mnie wyręczy“.
Nie pytała go więcej, bo bardzo chciała mię zobaczyć i przybyła w towarzystwie nieznajomego.
Sąsiadka moja była to bardzo pobożna kobieta. Ujrzawszy w kącie, uchodzący za cudowny, posąg Madonny uklękła przed nim, aby się pomodlić.
Wówczas to człowiek ów zbliżył się cicho do mnie, odchylił płaszcz zasłaniający jego oblicze i spojrzał na mnie oczyma, w których płonęły dziwne ognie.
Czekałam na jego słowa z zapartym oddechem. Lecz on tylko wyciągnął ręce ponad moją głową i oparł je o kratę. Wpadłam jakgdyby w jakąś ekstazę. Uśmiechnął się do mnie; odpowiedziałam mu uśmiechem, przymykając oczy, jakgdyby w omdleniu. Lecz on widocznie chciał się tylko przekonać, czy ma moc nade mną, bo odsunął się i znikł. W miarę tego, jak się oddalał, czułam, że powracam do przytomności. Byłam jednak jeszcze pod wrażeniem tej halucynacji, gdy moja sąsiadka ukończywszy modły, pożegnała się ze mną i wyszła. Rozbierając się wieczorem znalazłam pod welonem na piersiach karteczkę, która zawierała tylko trzy wiersze: „W Rzymie karzą śmiercią tego, kto kocha zakonnicę. Czy wydasz na śmierć człowieka, króremuś winna życie?
Od tego dnia, pani, opętana byłam zupełnie, bo kłamałem nawet przed Bogiem, bojąc się przyznać, że tyle, co o Nim, a może nawet więcej myślę o obcym mężczyźnie.
Lorenza przeraziła się sama swych słów i spojrzała z przestrachem w oczy wielebnej ksieni. Były one jednak mądre i łagodne.
— To wszystko nie jest opętaniem — rzekła stanowczo ksieni Ludwika. — Powtarzam ci, że jest to nieszczęśliwa namiętność, a jak rzekłam, sprawy tego świata nie mają tu przystępu, chyba w formie żalu.
— Jako żal, księżno? — zawołała Lorenza. — Widzisz mię pani u nóg swoich we łzach błagającą o wyrwanie z mocy piekielnej tego człowieka i pytasz, czy czuję żal? Ach — nietylko żal, lecz wyrzuty najstraszliwsze.
— Dotąd jednak... — chciała mówić dalej ksieni.
— Poczekaj pani, posłuchaj do końca, lecz błagam nie sądź surowo!
— Łagodność i wyrozumiałość są moim obowiązkiem, jestem na usługi wszystkich cierpiących.
— Dzięki, dzięki z całego serca. Jesteś księżno aniołem pociechy!
Trzy razy w tygodniu schodziłyśmy do kaplicy; za każdym razem był tam nieznajomy. Chciałam już nie schodzić pod pozorem choroby. O słabości ludzka! Gdy nadeszła godzina, schodziłam mimowoli, jakgdyby popychała mnie jakaś obca siła. Zanim przybył, miałam chwile spokoju i pogody. Zbliżanie się jego odczuwałam dokładnie. Mogłam powiedzieć: jest o sto kroków, wchodzi w bramę, jest już w kościele — i to wszystko nie patrząc w jego stronę. Gdy zaś stanął na swem zwykłem miejscu, oczy moje, podczas najżarliwszej modlitwy odwracały się od książki i szły za nim. Z początku nie mogłam patrzeć na niego ze strachu, później zaczęłam pragnąć jego widoku i wyprzedzać myślą każde spotkanie. Nieraz, jak we śnie, zdawało mi się, że go widzę na ulicy, nocą, że czuję jak chodzi pod mojemi oknami.
Stan mój nie uszedł uwagi towarzyszek. Powiadomiona o tem przeorysza, wezwała matkę. Na trzy dni przed obłóczynami weszły do mej celi trzy najbliższe memu sercu osoby: ojciec, matka i brat.
Mówili, że przychodzą mnie uścisnąć poraź ostatni, lecz widziałam dobrze, że odwiedziny te mają jeszcze inny cel. Rzeczywiście, matka moja, zostawszy ze mną sam na sam, starała się mnie wybadać. Wpływ demona okazał się jednak i w tym wypadku, bo zamiast opowiedzieć matce wszystko, uparcie zaprzeczałam wszystkiemu.
Nadszedł dzień, w którym miałam złożyć śluby, a ja byłam w nieustannej rozterce i pragnąc i obawiając się równocześnie godziny, w której miałam się oddać zupełnie Bogu. Czułam, że jeśli demon mój zechce wykonać zamach na mnie, wybierze tę właśnie uroczystą chwilę.
— I ten dziwny człowiek nie pisał do ciebie, siostro, od czasu pierwszego listu, który znalazłaś pod kwefem? — spytała księżna.
— Nigdy.
— Czy w tym okresie czasu nigdy z nim nie mówiłaś?
— Nigdy, chyba w myśli.
— Ani nie pisałaś do niego?
— Och, nigdy.
— Opowiadaj dalej! Mówiłaś o dniu obłóczyn.
— Więc, jak mówiłam Waszej Wysokości, przypuszczałam, że w dniu tym rozstrzygnie się mój los i skończą się moje tortury. Nadeszła godzina rozpoczęcia ceremonji. Zeszłam do kościoła blada, niespokojna, lecz może mniej wzburzona niż zwykle; ojciec, matka, brat, ta sąsiadka z Rzymu, która mię odwiedzała i inni nasi przyjaciele byli w kościele; zbiegli się też mieszkańcy miasteczka i okoliczni wieśniacy, bo rozeszła się wieść, że jestem piękna, a ludzie mówią, że piękna ofiara jest milszą Bogu. Nabożeństwo się rozpoczęło.
Całą duszą, wszystkiemi modłami, pragnęłam przyspieszyć chwilę decydującą, bo jego nie było w kościele, a w jego nieobecności czułam się jeszcze trochę panią swej woli. Już kapłan obrócił się do mnie, pokazując mi Chrystusa, któremu miałam się ofiarować, już wyciągałam ramiona do jedynego Zbawcy, gdy zwykłe drżenie zwiastowało mi, że demon się zbliża. Uczułam jakby cios w piersi, który mi zatamował oddech, gdy przestąpił próg kościoła, wreszcie jakaś przemożna siła odwróciła oczy moje od Chrystusa i skierowała w przeciwną stronę.
Prześladowca mój stał pod amboną i patrzył na mnie uporczywiej, niż zwykle.
Od tej chwili należałam wyłącznie do niego: już nie istniała dla mnie ceremonja ani modlitwa.
Myślę, że zadawano mi pytania wedle rytuału, lecz ja nie odpowiadałam. Przypominam sobie, że mię trzymano pod ramiona jak nieżywą. Pokazano mi nożyce, błyszczące w promieniach słońca, lecz nie mrugnęłam nawet. Uczułam zimno żelaza na karku, szczękanie nożyc w moich włosach.
W tej chwili uczułam, że opuszczają mnie siły a dusza uchodzi z ciała i idzie ku niemu. Upadłam na posadzkę, lecz co dziwne, nie omdlała, lecz jakgdyby uśpiona. Usłyszałam gwar tłumu, a potem nie czułam już nic. Ceremonję przerwano, wśród pobożnych zapanowało zamieszanie.
Księżna załamała ręce ze współczuciem.
— Nieprawdaż — rzekła Lorenza — to straszny wypadek i łatwo się domyślić, że był on dziełem odwiecznego nieprzyjaciela Boga i ludzi?
— Uważaj, biedna kobieto — odpowiedziała księżna z akcentem tkliwego współczucia — aby nie przypisywać przyczyn nadnaturalnych temu, co jest tylko zwykłą ludzką słabością. Zemdlałaś na jego widok i oto wszystko. Mów dalej!
— O pani, pani, nie mów tak — zawołała Lorenza — lub przynajmniej poczekaj z wydaniem sądu aż dowiesz się wszystkiego. Nic nadzwyczajnego! — ciągnęła dalej — ależ w takim razie przyszłabym do siebie po kwadransie, po godzinie wreszcie.
— Bezwątpienia — rzekła księżna. — I cóż? Czy nie tak było?
— Pani — rzekła głucho Lorenza — gdy przyszłam do siebie była noc. Szybkie a miarowe regularne wstrząśnienia czułam już od kilku chwil. Podniosłam głowę, sądząc, że jestem pod sklepieniem kaplicy lub pod firankami mego łóżka w celi. Ujrzałam obłoki, góry i szczyty drzew. Nagle uczułam na swej twarzy ciepło oddechu; myśląc, że to siostra infirmierka przyszła zajrzeć do mnie, chciałam jej podziękować. Księżno! głowa moja spoczywała na piersi mężczyzny, a mężczyzną tym był mój prześladowca!
Nie wierząc oczom, poczęłam dotykać się rękami mej twarzy i ciała, aby upewnić się czy żyję i czy nie śnię. Krzyknęłam. Byłam ubrana całkiem biało, na czole miałam koronę z białych róż, jak panna młoda, lub jak umarła.
Księżna wydała okrzyk przestrachu i zdumienia. Lorenza ukryła twarz w dłoniach.
— Nazajutrz — kończyła szlochając — sprawdziłam czas: byłą środa. Przez trzy dni byłam więc nieprzytomna; nie wiem zupełnie, co zaszło w tym czasie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.