Przejdź do zawartości

Interesa familijne/Tom III/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Tymczasem, pod niebytność Jasia nowe poczęto przypuszczać szturmy, zawsze do nich owego bajecznego używając pułkownika, którego dosyć żywo i trafnie malowano starcowi, tak że choć w niego nie wierzył w początku, wpadł już na myśl, że wynajdą jakiego zawadjakę, którego nasadzić nań mogą.
Aniela pracowała udanym strachem, sentymentami, uczuciem, łzami, do ostatka niecierpliwiącemi starca, ukrywającego jednak uczucie które nim miotało; Termiński powoli starał się w niego wlewać strach, grożąc zaburzeniem i rozstrojeniem całej pracowicie usnutej budowy regularnego życia. Kasztelanic obojgu opierał się jedyną swą bronią, szyderstwem, ale już ta codzienna walka, ten niepokój nieustanny, poczynały go niecierpliwić do nie wytrwania. Z każdą godziną zwiększał się gromadzący gniew, od którego wybuchu wstrzymywał tylko egoizm, przerażający starca odmianą żywota, a więc cierpieniem, a więc skróceniem tego życia, które rozmierzał i wyważał, po odrobinie je czerpiąc by na dłużej stało.
Termiński ośmielony pozorną martwością pana, jego milczeniem, choć widział zniecierpliwienie, miarkując że było nieuchronne; coraz się go mniej obawiał i zapalczywie docierał. Kasztelanic odwracał napaści, zawsze z nich żartując tylko i puszczając mimo siebie. Ale co chwila napady były gorętsze i nieznośniejsze; ów wymarzony pułkownik wyrastał na rzeczywistość, zbliżał się, groził, pisał, nacierał. Aniela wchodziła zalana łzami, i doskonale odgrywając wszystkie uczucia, które ukazać potrzebowała, męczyła starca codzień okrutniej.
To też twarz jego nosiła już ślady walki, do której nieprzywykły, znieść jej nie umiał, ani odwrócić. Widział jak na dłoni co z nim i dlaczego robiono, a na odparcie tych szturmów miał tylko broń jedną, zimne szyderstwo, niewiarę i daleką groźbę. Serce jego nie byłoby płakało za nikim, ale nałóg samolubny wiązał go do tych katów, dla których ani szacunku, ani przywiązania nie miał. I oni też nie mieli nad nim litości, choć pozornie otaczali przesadzonemi oznakami współczucia. Termiński wpatrywał się w zbladłą i uwiędłą twarz starego, śledząc w niej postępów znużenia i wyglądając rychło się podda utrapiony starzec; — kierował on Anielą, dyktował jej każde słowo, wskazywał co mówić miała i co robić.
Po wyjeździe Jaśka, nazajutrz rano, Termiński który na wszystko się ośmielony ważył, wpadł do sypialni, okazując fizjognomją przestrach i jakieś rozjątrzenie nadzwyczajne. Kasztelanic postrzegł to od razu ale odwrócił oczy przewidując scenę której chciał uniknąć.
Sługa, widząc że Kasztelanic na niego nie pogląda, umyślnie nie czekając dłużej począł mówić:
— Jaśnie pan zapewne się domyśla...
— Nic się nie domyślam...
— Tak jestem wzruszony...
— Rób swoje, rób swoje — wyciągając ręce do szlafroka odparł starzec.
— Ale, bo... tracę prawdziwie przytomność...
— Staraj się ją złapać, bo coraz mi służysz gorzej.
— Człowiek nie jest panem siebie.
— A powinien nim być.
— Gdyby Jaśnie pan wiedział...
— A może nie potrzebuję wiedzieć...
— Ale bo to rzecz nieobojętna — nalegał Termiński — tu potrzeba radzić.
— Cóż się stało u kaduka? — grzmiącym głosem, niezwyczajnym, zawołał starzec podnosząc z gniewem głowę.
Termiński który w życiu głosu takiego nie słyszał jeszcze, struchlał, zadrżał, ale widząc że od odwagi jego zależeć może wszystko, ciągnął dalej:
— Panna Aniela będzie musiała wyjechać
— Cóż tam znowu?
— Co! ten przeklęty pułkownik grozi jej, że tu przyjedzie i zrobi awanturę.
— A! to znowu pułkownik! — uśmiechnął się złośliwie stary... — Cóż tak strasznego? czegóżeś się tak przeląkł Termiński? damy rady przecie.
— Ale jak Jaśnie panie? co począć?
— Poczekaj tylko dni parę, zobaczysz znajdzie się rada na wszystko, nawet na pułkownika.
Głos starca, gdy to mówił, znacznie był złagodniał, uśmiech nawet, którego wyrazu nie rozumiał kamerdyner, przebiegał usta; pomyślał więc, że stary zgodzi się nareszcie na wszystko dla kupienia sobie spokoju.
— Ale jakaż rada, proszę Jaśnie pana? — spytał ciszej.
— Jaka rada! ba! bardzo bo jesteś ciekawy! Poczekaj ino trochę, a zobaczysz że nie zła i taka może której się nie spodziewasz... poczekaj...
Kasztelanic wciąż się uśmiechał, ale uśmiech jego był złośliwy i gorżki.
— Pułkownik grozi, że tu przybędzie...
— Możecie go tam wstrzymać jaki dzień nie tem, to owem — rzekł Kasztelanic — nieprawdaż?
— Ja nie wiem — wczoraj list odebrała panna Aniela, i służąca mi mówiła, że dziś całą noc płakała i lamentowała, a rano sama prosiła mnie, żebym o tem doniósł Jaśnie panu...
— Powiedzże jej, niech odpisze, niech parę dni przewlecze, tydzień gdy można, a na wszystko poradzim... rozumiesz?
— Rozumiem — odparł Termiński nalegając znowu — ale jakże się poradzi?
— Mówiłem ci że do zbytku jesteś ciekawy — rzekł stary — a ja nie lubię się spowiadać nikomu. Rób co mówię i basta.
— O! boby też to była wielka dla Jaśnie pana strata — dodał kamerdyner szybko — gdyby się trzeba było rozstać z osobą takich zalet jak panna Aniela. Trudno takiej drugiej, trudno!
— To mi codzień powtarzasz, umiem na pamięć... darmo gębę studzisz...
— Jak nie mam powtarzać co myślę?
— Gadaj sobie po cichu! kiedy cię język świerzbi... — To mówiąc ubrany zasiadł do czekolady.
Gdy się to dzieje w Strumieniu, Jaś spieszy do miasteczka z równie śmiałem jak Termińskiego i Anieli przedsięwzięciem. Przez czas jakiś dobrze się przypatrzył ich obrotom i wrażeniu, które czyniły na starcu; postrzegł jego zniecierpliwienie, obrachował, że wkrótce ostatnim szturmem zgubić się muszą. Zdało mu się, że wszystko teraz pochwycić będzie mógł, gdy tylko zechce. Myśl którą powziął była zuchwałą w istocie i tylko niedoświadczenie Jasia a zepsucie jego usprawiedliwić ją mogło. Przewidując chwilę w której Kasztelanic odepchnąć będzie musiał Termińskiego i Anielę, chciał zawczasu przysposobić dla nich godnych zastępców, którychby był całkiem pewny. Tej myśli nie chciał się jednak zwierzyć Sobockiemu, nie całkiem mu ufając, i pozornie tylko działając z nim razem. Teraz otwierać się zdawało pole zrobienia czegoś samemu przez się. Na miejsce kamerdynera i ulubienicy chciał wsadzić ze swej ręki, posłuszne sobie i niemogące mu szkodzić stworzenia. Sprawę testamentową oddzielił od tej, na wszelki tylko wypadek podrobiony przygotowując dokument. Dojeżdżał więc do miasteczka wielce zajęty trudnością zadania, nie wiedząc jak mu podołać bez pomocy ludzi, obawiając się jej z drugiej strony, snując i porąc[1] wnioski najdziwniejsze, ale z mocnem postanowieniem dokonania co zamyślił.
Na młode chłopię, ubogie, bez doświadczenia i bez wychowania, były to rozmiary olbrzymie, charakter a raczej siła woli potężna im odpowiadała; podżegało prócz tego zepsucie i chciwość, w dali ukazując jako nagrodę, bogactwo i świat im posłuszny pod stopami zwycięzcy.
W tych myślach wyjechał do miasteczka Jasiek, z rozognioną twarzą, rozmarzoną głową i niespokojnie bijącem sercem.
Był to wieczór jesienny, chmurny, wilgotny, smutny, a wiatr nad miasteczkiem kłęby dymów unoszący, najdziwniejszą wonią napełniał powietrze. Dzwony odzywały się z różnych stron na Anioł Pański jęcząco i smutnie; drogą wlokły się z trochą słomy i pijanym ludem wozy powracające z targu; szli pieszo śpiewając mieszczanie napili także, żołnierze, jakieś kobiety nad miarę wesołe; przelatywały bryczki brzęczące dzwonkami szlei, słowem, ogarniał powoli przybywającego hałas miasteczka i jego życie, tak różne od porządnego wiejskiego, powszedniego trybu. Zaledwie zjechał z mostów i grobli wiodących ku przedmieściom, i zapuścił się w błotniste uliczki wązkie, żydowstwo czarne i brudne jęło go otaczać i naciskać.
— Jaśnie panie! Wielmożny panie! niech pan zajedzie! niech pan każe zajechać! — O! tu! o! tu! Tu staje pan Marszałek! tu zajeżdża pan sędzia! Stancja frontowa! — poczęli krzyczeć żydki uwijając się i łapiąc za bryczkę.
— W mieście wszystko zajęte! wołali inni.
Tak przeprowadzony między pierwszym rzędem domów zajezdnych, w których oknach płonęły na znak nie zajęcia świeczki łojowe — Jasiek nie wiedział spełna dokąd się udać i co z sobą zrobić, gdy nagle dało się słyszeć:
— Stój! stój!
Chrypliwy, śmiejący się głos je wymówił i postać jakaś, trudna do rozpoznania o mroku, zbliżyła się do wózka. Był to Sobocki, pod dobrą datą powracający z szynku, zwanego winiarnią, do domu, w towarzystwie dwóch godnych koleżków.
— Jak się masz Janie?
— A! to ty!
— Cóż to? nie poznałeś mnie.
— Ale jakżem miał poznać po nocy?
— Co ty tu robisz?
— Jak widzisz, za interesem przybyłem do miasteczka.
— Nie do mnie? — szepnął Sobocki.
— Trochę i do ciebie — odparł Jaś — ale o tem potem.
— Ba! ty widzę czując odemnie winko, myślisz żem nie trzeźwy! O! niewierna istoto! Daj ci Boże zawsze taką, jak moja przytomność! Człowiek ma najwięcej rozumu jak go trochę podleje.
— Ale to nie o to chodzi! Powiedz naprzód dokąd mi radzisz zajechać?
— A! do Arona! dobry dom i nie odrą jak u innych, ja tam do ciebie przyjdę się rozmówić, albo odsyłaj konie a idź do mnie.
Jaś, schwytany tak, wcale nie był rad wypadkowi; chciał on naprzód sam postarać się o najpotrzebniejszych mu zastępców Anieli i Termińskiego, a potem dopiero zobaczyć się z Sobockim; ale projekt był złamany, bo szwagier odstąpić nie chciał, trzeba było zmienić plany.
Odesłał więc konie do owego Arona, a sam pieszo poszedł z Sobockim do znajomego nam dworku. W oknach jego jeszcze nie było światła i na dziedzińcu panowała cisza smętna, tylko z miasteczka dochodziły do tego kątka odgłosy wrzawy, dźwięk dzwonów i głuchy turkot wozów; przed dworkiem na dwóch kupkach cegieł niewykwintnie położonych, i brusie, który za rodzaj ławki służył, siedziała Antosia z dzieckiem na kolanach, sama jedna smutna jak ten opuszczony dworek, we łzach cała; z piersią dyszącą gniewem i rozpaczą prawie.
Sobocki już trzy dni pił bez ustanku, chwilami tylko zaglądając do domu, by się z żoną ujadać — brakło chleba, brakło drew na kuchnię, sługi pouciekały, Antosia została samą i w głowie jej się przewracało.
Widząc zbliżających się z mężem gości, których z daleka poznać nie mogła, porwała się biedna kobieta z ławki i uciekła do domu, zatrzaskując drzwi za sobą; Sobocki śmiał się dziko.
— Zjesz kroćset djabłów! — mówił po cichu do siebie — tylko ja cię nagnę na swoje, i oduczę borukania się ze mną. Nie na tom ja ciebie wziął, żebym przed tobą tańcował, ale żebyś ty mi skakała. I do stu tysięcy czartów! będziesz mi skakać jak zagram.
Tu mruczący wpadł z krzykiem do dworku, wołając zaraz od progu:
— Hejże światła! samowar! Jest tam kto? Antosia.
Ale nikt się nie odezwał.
Pijani towarzysze tymczasem popadali w prawo i w lewo na kanapy i krzesła, podśpiewując, wtórując gospodarzowi i ziewając głośno. Jaś przypatrywał się nieśmiało od progu.
Sobocki, widząc że nikt mu nie odpowiada, ze złością poszedł do trzeciego pokoju, w którym się zamknęła żona i począł bić w drzwi zamknięte.
— Cóż to jest? co to ma znaczyć? — wołał.
— Idź spać gdzieś się upił! — odpowiedział głos z za drzwi — a daj mnie spocząć i dziecięciu...
— Otwieraj!
— Nie otworzę.
— Drzwi każę wyłamać...
— Rób co chcesz, ale jeśli mnie doprowadzisz do ostatka... nie odpowiadam za nic.
Raz i drugi stuknął ręką i nogą we drzwi rozzłoszczony pisarek, ale widząc że im nie podoła, dał pokój i powrócił przeklinając.
— Co tu robić? — rzekł do Jaśka — twoja godna siostrzyczka tak się ślicznie jak widzisz zemną obchodzi... Niechże ją wszyscy djabli wezmą! rozprawim się kiedy indziej; proszę cię z sobą do starego Nysona...
Jaś nie wiedział co zrobić, spuścił głowę i obrócił się ku drzwiom; tymczasem Sobocki od jednego do drugiego chodząc, łapał towarzyszów już po części drzymiących w mroku i wyciągał ich z sobą. Ci rozmarzeni trunkiem, nie dobrze wiedząc co się z nimi działo, bijąc się w ciemności o piece i węgły, wychodzili omackiem nieprzytomni. Cała gromadka wytoczyła się nareszcie nie bez trudności na podwórze.
Ze wszystkich, Sobocki pomimo że miał głowę dobrze zalaną, najwięcej okazywał siły i panowania nad sobą, bo śmiejąc się jednych podtrzymywał, drugich złośliwie popychał, a wszystkiemi kierował.
— Trzeba te kury spać pokłaść — rzekł do Jasia — musiemy z sobą pomówić sam na sam, a choćby nas podsłuchiwać nie byli w stanie, jednak zawsze lepiej być ostrożnym.
To mówiąc, towarzyszów swoich zgarnąwszy jak mógł, wyszedł z niemi w uliczkę i na chwilę opuściwszy Jaśka, zajął się rozkwaterowaniem opojów, którzy co chwila gorzej rozmarzali się. Spotkani żydzi dopomogli mu do tego i wkrótce zostali szwagrowie sam na sam. Sobocki acz cięty, acz widocznie wesół nad miarę, miał jednak całą swoją przytomność; chwycił Jasia pod rękę i kierując się z nim ku staremu miastu do winiarni, nieopodal zajezdnego domu Arona będącej, począł go usilnie rozpytywać.
— Tyś darmo nie przyjechał — rzekł natarczywie — coś jest, gadajże mi co tam? Czy stary gorzej? czy myślisz że pora mu zrobić testamencik? jak ci się zdaje, czy on zapisze co? No! mów a otwarcie?
Właśnie otwarcie miał najmniej ochoty mówić Jasiek, i myślał co powiedzieć; nie chciał bowiem wspomnieć o tem co go sprowadzało do miasteczka, a czuł, że bez Sobockiego nic nie zrobi, i co gorzej, ukryć się przed nim nie potrafi.
— Ja — rzekł trochę zająkując się i udając jak dawniej począł gapiątko — ja sobie tu tak przyjechałem tylko, pilnego nic nie ma; a co się tycze testamentu...
— No! no! otóż to! mów co się tycze testamentu czy pora go ulepić?
— Albo ja wiem!
— A z czemże przyjechałeś? mów bracie, my z sobą ręka w rękę... otwarcie; nie rób daremnie sekretów.
— Ty wiesz, że żadnych sekretów dla ciebie nie mam; chciałem się tylko poradzić z tobą co dalej począć. Stary coraz się więcej poddaje Anieli, Termińskiemu.
— No, to ich zasekwestrujemy.
— Narobią krzyku!
— Niech krzyczą; gorzej gdyby się stary pogniewał, domyśliwszy się zkąd to poszło. Jak myślisz?...
Jaś milczał, ważąc jeszcze czy mówić, czy się taić! widząc niebezpieczeństwo pierwszego, niepodobieństwo drugiego; szczęściem wchodzili w tej chwili do winiarni Nysona, i miał czas w przerwie rozmowy, głębiej się z sobą naradzić.
Ciekawa to była ta winiarnia małego miasteczka, miejsce schadzek całej niegdyś palestry, która za kołnierz nie przywykła była wylewać, dziś sądowych i kancelistów.
Dom choć w rynku, niepozorny, stary, ciasny, ale sławny lochami, nad któremi stał, zawierał kilka izdebek na przemiany przez przyjezdnych i przez pijanych zajmowanych. Winiarnia bowiem była razem domem zajezdnym. Kiedy brakło gości ze wsi, wszystkie izdebki stały otworem dla miejskich amatorów węgrzyna, którzy w razie przybycia ich, wynosili się z kieliszkami i butelkami na tyły, do coraz lichszych betami przyozdobionych klitek, zostawując tylko po sobie plamy po stołach i kwaskowate zapachy maślaczu.
Utrzymanie winiarni wcale nie było wytworne; prócz zegarów, które oddawna nie szły, kilka stołów potrzebujących podpórek, kanapy włosieniem wybitej, a dalej idąc ku tyłom, coraz większej ilości żydowskich pościeli, sprzętów i wyziewów — nie było nic więcej. Dom na ten wieczór właśnie był pusty; wszystkie stancyjki stały otworem, od ulicy paliły się łojowe świeczki z długiemi knotami, a gosposia maleńka, czarniawa, żywa i uśmiechnięta żydowica, zapraszała bardzo pana Sobockiego do frontowego pokoju. On jednak dla przyczyn sobie zapewne wiadomych, bojąc się być wyrugowanym lub podsłuchanym, zabrał się z Jasiem do najdalszej izdebki, zwykle dla ekonomów przyjeżdżających po sprawunki i na postój przeznaczonej. Kazał przynieść butelkę węgrzyna na złotych dziesięć, i zasiadł ze swoim gościem u stoliczka z warcabnicą, na prostym zydlu drewnianym!
Posługacz, z uśmiechem poglądający na Jasia, którego miał za niewinną jakąś ofiarę Sobockiego, zdziwiony tem że kancelista częstował, wniósł wino, ser holenderski i bułki.
Sobocki obejrzał drzwi, przekonał się że nikt ich podsłuchać nie może, i przysunąwszy się do Jasia, nalał naprzód dwa kieliszki, zmuszając szwagra by swój wychylił za jego zdrowie. Nastąpił drugi i trzeci rychło, nie dając odetchnąć ni przemówić Jasiowi, który był głodny i zmęczony. — Sobocki nie wprzód począł egzaminować szwagra, aż go podpoił, co nie przyszło trudno, bo Jaś nie przywykły pić, a na czczo prawie, podchmielił się nim postrzegł, że to go spotkać może.
Sobocki lał jak w beczkę, zajadał serem i kazawszy robić herbatę, do której przyniesiono butelkę rumu, tak się wreszcie odezwał do szwagra:
— No, Jasiu, kochanie, terazże mi powiedz szczerze, co ty myślisz? co robić nam trzeba?
Jaś, skutkiem konieczności trochę, trochę skutkiem wychylonego napoju, myślał tylko od czego zacząć, postanowiwszy najszczerzej się wyspowiadać. Drżał on używając Sobockiego, ale tłómaczył się przed sobą tem, że się bez niego nie obejdzie.
— Oto cała historja! — zawołał rzucając oczyma do koła — posłuchaj tylko uważnie, a potem poradzimy się...
Te słowa wyrzeczone były tak odmiennie, tak dobitnie malowały przebiegłość młodego chłopca, taki spryt błyskał mu z oczów, że Sobocki, który go zawsze widywał gapowatym, wstrząsł się tajemnie, mówiąc w duchu: — O! chciał mnie podejść! poczekaj oddam ci sowicie tę chętkę! Po pijanu wyciągnę z niego co zechcę... Mam go w ręku.
— Gadajże — rzekł głośno przysuwając się — nikt nie słucha, co tam nowego?
— W dwóch słowach — odparł Jaś — ten matacz Termiński zrobił widocznie jakiś układ z Anielą; dokuczają staremu chcąc go doprowadzić do tego, żeby się z nią ożenił. Zdaje mi się, że Kasztelanicowi oboje tak dojedli, iżby się ich rad pozbył, gdyby tylko można.
— A cóż mu trudnego?
— Widzisz stary niewolnikiem jest nałogów, a kto mu tych państwa zastąpi! Gdyby tak... — Jaś się zaciął i spojrzał. Sobocki myśl odgadł.
— Gdyby, mówisz zapewne, znaleźli się inni na ich miejsce — o! o to łatwo!
— Nie tak jak ci się zdaje; stary zmiany nie lubi, trzeba mu wyuczonego jak Termiński sługi, i drugiej Anieli. Gdyby sprytnego znaleźć człowieka, jabym go służby nauczył, a kobieta jeśli się znajdzie zdatna na miejsce Anieli, to jej uczyć nie będzie potrzeba...
Sobocki się rozśmiał; patrzał w oczy Jasiowi i dziwił się temu, co w nim odkrywał.
— Po toś przyjechał? — spytał.
— Tak, z tobą się poradzić, czy nie możnaby...
— O! można, sługę już mam...
— Jakto?
— I zaraz ci go pokażę, zobaczysz, lepszego ani żądać, co się tyczy panny, o tem jutro pomyślimy. No! ale testament? pisze on?
— Tego dotąd dojść nie mogłem — rzekł Jaś — wiem tylko, że w swoim pokoju zamknięty godzinami, nic innego nie robi, tylko sam z sobą... gra w karty...
— Jakto? sam z sobą? — zakrzyknął Sobocki.
— Tak jest! Bóg go wie czemu nie grywa z nikim; ale widać nałogu pozbyć się nie mógł i sam z sobą codzień kilka godzin musi djabłować.
Kancelista śmiał się na całe gardło.
— A to! pół warjata! — zawołał — możnaby mu tego dowieść, i jako szalonego zamknąć do Bonifratrów; ale coby nam z tego przyszło?
— To pewna że nic — odparł Jaś — lepiej go swojemi otoczyć... Wiem, że Termiński i Aniela straszą starego jakimś pułkownikiem, niby bratem panny, który powrócił z wojska i za honor siostry chce się ująć, zmuszając Kasztelanica do ożenienia. Wszystko to wierutna bajka, bo, o ile wiem, Aniela brata nie ma a gdyby go miała, nie mógłby wyjść na pułkownika; potrzeba mi formalnego świadectwa, że Aniela była jedynaczką...
— Dobrze! dobrze! sprytnyś! — zacierając ręce zawołał Sobocki. — Świadectwo będzie: wyjmę ci posiemiejny spisek! (spis familijny). — No! a co więcej? — spytał szwagier korzystając z usposobienia do wywnętrzeń Jasia.
— Ba alboż to mało! wyszukać następców dla tych państwa! to nie fraszka!
— Dla mnie łatwiej niż dla ciebie — odpowiedział Sobocki — mogę ci zaręczyć, że sam z tem radybyś sobie nie dał, nikogo nie mając... Dobrześ zrobił, znosząc się ze mną.
Jaś zrozumiał przymówkę, Sobocki bowiem dawał mu uczuć, że nie zaraz i dopiero po pijanu mu się zwierzył; podchwycił więc zaraz:
— Albożbym to ja bez ciebie co zrobił? — zawołał z uśmiechem.
— Bezemnie i nie powinieneś i nie możesz — zawołał kancelista — nie masz stosunków, nie masz sposobów; choćbyś coś wymyślił nie będziesz wiedział jak dokonać.
— Zapewne! zapewne, — popijając mruknął młody chłopak. — Ja to wiem! ja to wiem!
— Ot zaraz zobaczysz, jakiego ci nastręczę Termińskiego! — rzekł zacierając ręce.
— Ciekawym doprawdy!
— Hej! Myszures! — krzyknął Sobocki — Myszures! — i począł bębnić o stół.
Wpadł żydek, przestraszony nagłością wezwania.
— Co wielmożny pan każe? — mrugając okiem po próżnych butelkach.
— Ty znasz Puślikowskiego?
— Nu! a kto go nie zna! — zawołał Myszures — a na co panu Puślikowski?
— Na co, to mnie wiedzieć; poszukaj mi go i przyprowadź.
— Jakto? po nocy? tak zaraz?
— Zaraz, po nocy!
— A gdzie ja go znajdę?
— Gdzie? w piekle czy w szynczku, gdzie ci się podoba, byleś znalazł; weźmiesz za to dwa złote.
Żydek poskrobał się, podrzucił jarmułkę i wyszedł.
— Ale cóż to za Puślikowski? — spytał Jaś zdziwiony.
— To bardzo ciekawe stworzenie — odpowiedział popijając Sobocki. — Wystaw sobie człowieka, który od dziecka po wielkich dworach sługiwał, i ostatni raz był u książąt B... w...yńcu. Stary książę tak się przywiązał do niego, że mu dwadzieścia tysięcy zapisał. Ale cóż to zapis, zwłaszcza gdy głodni dziedzice nie bardzo mają ochotę zapłacić? Puślikowskiego nie lubili, bo ich do starego księcia nie puszczał, często nawet drzwi przed nosem niegrzecznie im zamknął; uwzięli się na niego by mu nie oddać legatu. A że byli naturalnymi spadkobiercami, a testament zawierał same rozporządzenia im szkodliwe, zarzucili mu nieformalność. Puślikowski, który sobie trochę grosza uciułał, uwziął się wyprocesować sumkę. Piąty już rok żyje w miasteczku, wyciera kąty w kancelarjach, ostatki traci, i skąd zarwie dwuzłotówkę, puszcza na papier stemplowy. Póki miał pieniądze, nieźleśmy go doili, teraz goły — bo nic nie można mu było zrobić. Z tamtej strony płacą, a on niemal żebrze. Nie stracił jednak nadziei i siedzi w miasteczku, a że umie grać na skrzypeczce, zarabia sobie muzyką, żeby od gęby odejmując żywić kancelarje! o! o! przedziwny człowiek.
— Z tego, co mówisz, miarkuję tylko — rzekł Jaś — że mu piątej klepki brakuje, kiedy się porwał na proces z B.... a mnie potrzeba człowieka zwinnego i nie głupiego.
— Bo się też mylisz bardzo, sądząc że głupi — odezwał się Sobocki. Każdy człowiek ma swoją słabość, a broń Boże się na czem uprze, choćby najwięcej na tem tracił, będzie się odegrywał do ostatka. Puślikowski dla nas perła droga; drugiego takiego nie znaleść — przywykły do starych, bo kołysał księcia, który w ostatnich latach gorzej wrzoda był niedotykalny; zna służbę, trzeźwy i przebiegły... Zobaczysz. W jeden dzień go ułożysz jak zechcesz.
— Ha! zobaczym twojego Puślikowskiego — rzekł Jaś — ale myślże i o drągiem.
— O! to sęk — zadumany popijając mruknął Sobocki — ale nie desperuję!
— Tu trzeba panie szwagrze i twarzyczki i dowcipu, i maniery nie lada, jak panny Anieli, tonu lepszego — słowem, nie wielkiej poczciwości, bo o tej nie ma co mówić na taki biorąc obowiązek; a powierzchowności uczciwej, co rzadko z sobą chodzi.
— Znajdzie się to wszystko! znajdzie! — mówił kancelista zapalając fajkę. — A długo tu możesz zabawić?
— Najdalej dni dwa, trzy...
— Będzie czasu dosyć! nie ma się czep turbować; dobrze żem Puślikowskiego wymyślił; Aniela jutro będzie, niechno podumam... Ale pomówmy o testamencie — zagadnął Sobocki.
Tych słów domawiał, gdy drzwiczki się otworzyły, i żydek wprowadził jakąś postać, w mroku jeszcze nie widoczną. Jaś porwał się z krzesła, domyślając Puślikowskiego i żywo podbiegł ku przybyłemu.
Był to mężczyzna lat może czterdziestu, wcale pięknej postawy i szlachetnej twarzy, rysów regularnych, bystrych oczu piwnych i podniosłego czoła. Na skroni podłysiały, na wybladłem licu znać było troskę, która go jadła, z którą dniował i nocował, a razem męztwo z nią walczyło niezłamane. W istocie, niepospolitej potrzeba było odwagi, by z możnymi panami bić się o chleba kawałek, któren mieli siłę mu wydrzeć, a on nie miał siły obronić. Puślikowski tak był pięknych rysów i przystojnej fizjognomji, że strój ubogi wydawał się na nim jak przebranie; bo i postawa i układnie zgadzały się z nim wcale. Obok Jaśka wybladłego, obok Sobockiego z najeżonym włosom i pokrzywioną twarzą, człowiek ten niemal idealnym zdawał się typem. Smutnie widzieć było na nim wyszarzane do nitki i połatane odzienie, opięte jednak starannie i czysto. Surdut oliwkowy niegdyś zachodził mu pod szyję, na której była resztka czarnej chustki i dziurawej, buty i reszta sukni kilkoletnie zużycie okazywały. Pomimo tego stroju, pomimo położenia swego, wszedł śmiało, skłonił się pokornie, ale bez poniżenia, i rzuciwszy okiem po przytomnych, czekał wiadomości, na co go sprowadzono, z pewnem uczuciem godności.
— Słuchaj Puślikowski — zawołał Sobocki przystępując do niego, wyprawiwszy żydka — chcesz ty wygrać swój proces?
— A! wielmożny panie! — składając ręce odezwał się z westchnieniem sługa — toć to mojego życia cel jeden; a cóźbym ja chciał więcej!
— No! to go wygrać możesz!
Puślikowski wyraźnie się nastraszył i zafrasował, przewidując że mu ciężkie podyktują warunki.
— Ale byka za jędyka; potrzeba żebyś i ty mnie coś zrobił.
— Cóż ja mogę panu zrobić? — z przestrachem poglądając na obu spytał przybyły.
— Pójdziesz w służbę dobrą, spokojną i nie darmo, do starego i grymaśnego człowieka, dla którego szukają właśnie kogoś, a ja za to wezmę twój interes i dam ci na piśmie zaręczenie, że go w pół roku przeprowadzę...
— Do kogo? do kogo? w służbę! — zawołał Puślikowski — a jakże ja się mogę z miasta oddalić!
— Do kogo, to ci powiem później, co od ciebie chcemy dowiesz się także; namyśl się tylko czy się na to zgodzisz, a z góry sobie powiedz, że inaczej przepadł twój interes.
Puślikowski głęboko westchnął, głowa mu opadła na piersi, zamyślił się i zamilkł. Zdawał się dumać i ciężko widać mu było rozstać się z życiem, które wiódł, dla nowej pracy, może bezkorzystnej.
— Nędzę cierpisz — rzekł Sobocki nalegając — sprawy nie wygrasz, czas stracisz; nie lepiejże sprawę oddać w moje ręce, a ja ci za wygraną ręczę, i samemu pójść w dobrą służbę; może nawet na nie długo?...
— Dość bo już miałem służby — smutnie odezwał się Puślikowski — człek się przywiązuje, o sobie zapomina, i zostaje potem bez chleba kawałka. Zresztą i siły już nie po temu, a tam nie małych potrzeba.... W ostatku, jakto panie tak proces opuścić?
Biedny człowiek, już się był zrósł z tą swoją sprawą, dla której tyle poświęcił.
— Służba, która ci się trafia, nie daleko — odparł Sobocki — dowiadywać się będziesz mógł; zresztą, ja ci dam zaręczenie, że się zajmę i że wygram.
— Ale możeż to być? — z niedowierzaniem spytał ubogi.
— Jak ja zechcę wszystko być może! — rzekł kancelista z pewną dumą — o co chodzi zresztą, kiedy daję na piśmie zaręczenie?
Przez cały czas tej rozmowy, Jaś śledził i badał człowieka i coraz go widział stosowniejszym do miejsca, które mu przeznaczali. — Powierzchowność była nad spodziewanie, chodziło tylko o przekonanie się, jakie miał usposobienie i zdatność. O tych Jaś sądzić nie umiał, czekając z bliższem badaniem, ażeby mu Sobocki ułatwił największą trudność i nakłonił kandydata do przyjęcia służby.
Puślikowski zdawał się niepewny i więcej wzbraniał niż spieszył; znać doświadczenie nauczyło go niedowierzać. Mina jego głębokie zamyślenie i nieledwie strapienie malowała. Sobocki wciąż nalegał.
— Ha! — rzekł wreszcie wezwany podnosząc głowę — proszę mi dać do jutra czasu, żebym się rozmyślił; w służbę iść nie chciałem, głowa zajęta czem innem; potrzeba się wprzódy dobrze naradzić z sobą...
— Pamiętajże — dodał mu Sobocki na ucho cicho odprawiając go — że od tego twoja sprawa zależeć będzie...
Długo jeszcze trwała rozmowa między szwagrami, którzy do nocy pili herbatę, zajadali i badali się wzajemnie. Sobocki mocno był tem uderzony, że Jaś mu w początku nie pokazał się czem był w istocie i dla niego udawał głupowatego — oburzyła go ta chętka oszukania; zapisał ją sobie, żeby za nią zapłacić. Nie pokazał jednak bynajmniej bratu żony, że się na tem poznał.
O testamencie mowy nie było, nic pewnego nie postanowiono jeszcze, ale Jaś skłaniał się na przygotowanie go, by w razie potrzeby mógł być podrzucony; zdawało mu się bowiem, i nie bez przyczyny, że charakter Kasztelanica nie dozwala przypuszczać wczesnego obmyślenia testamentu.
Późno już Sobocki odprowadził Jasia do izdebki jego u Arona i pożegnawszy, powrócił do domu, by tam nową z żoną odegrać scenę. Pomimo niezmiernej ilości rozmaitego trunku którą pochłonął, kancelista był prawie zupełnie przytomny i idąc uśmiechał się nadziejom, co po nad nim wzlatywały.
Jaś tymczasem wielkiemi krokami mierzył swoją stancyjkę, niespokojny że się wygadał i zdał na łaskę człowieka, którego w duszy najmocniej się lękał. Wspólnictwo czyniło go niewolnikiem Sobockiego, a podołać mu chytrością nie czuł w sobie odwagi i siły. Uspakajał się rozmaicie, cieszył, ale lekarstwa nie działały wcale; sen uleciał, strach owładnął i ze dniem dopiero zasnął, nierozebrany rzuciwszy się na posłanie.
Obudziło go silne do drzwi stukanie: był to Sobocki, któremu godzina spoczynku wystarczała, który oddawna był już na nogach, i z papierami pod pachą spieszył pokazać się w kancelarji, by się od niej pod jakim pozorem na resztę dnia uwolnić.
— A co ty śpiochu leżysz? — zawołał spoglądając ciekawie na Jaśka, który mu otwierał zaspany, w pomiętem i zwalanem odzieniu. — Kładłeś się widzę nierozebrawszy nawet?
— To skutek twojego przyjęcia zbyt gościnnego — rzekł Jaś usiłując znowu po trzeźwemu odegrywać role głuptaszka tak, aby spryt spadł na trunek.
— Przyjdzie tu zaraz Puślikowski — szybko dodał Sobocki — rób z nim co chcesz, ja go już zupełnie skłoniłem do przyjęcia służby; powiesz mu do czego ma się wcześnie przygotować; mnie spieszno do kancelarji i w drugie jeszcze miejsce, bo podobno i na urząd Anieli już kogoś mamy...
— Jakto? już i to zrobione? — rzekł zdumiony Jasiek.
— Ze mną tak — czwaniąc się trochę odparł kancelista, z ukosa spojrzawszy na Jaśka... — i prędko i dobrze!... do zobaczenia. — To mówiąc wymknął się z uśmiechem zadowolnienia.
Jaś został w rozmysłach głębokich, w których go zachwycił wchodzący z pokorą i bojaźliwem wejrzeniem Puślikowski.
Zmierzyli się oczyma, a młody chłopak przez powłokę smutku i cierpienia, okrywającą twarz sługi, dojrzał teraz na niej wyraźniej roztropność i dobroć.
O ostatnią najmniej mu chodziło, bo chciał tylko cierpliwości i zręczności od swojego kandydata.
— Czekam na pańskie rozkazy! — odezwał się Puślikowski z westchnieniem rezygnacji...
— Więc Waćpan wiesz już zapewne u kogo służyć będziesz? — rzekł Jaś.
— Nic a nic.
— A zatem, słuchaj i dobrze pomnij co mówić będę; zapłatę otrzymasz dobrą, może wynagrodzenie w przyszłości, ale pierwszym warunkiem posłuszeństwo mnie, wierność i spełnienie rozkazów na skinienie.
— To ja panu mam służyć?
— Nie mnie, ale stryjowi memu. Jest to starzec przywykły do najregularniejszego porządku; nie tylko godziny, kwadransa, ale minuty i sekundy chybić u niego nie można. Życie jego porządkuje i rządzi nim zegarek.
Puślikowski słuchał uważnie, a Jaś rozpoczął najdrobnostkowsze opisanie całego trybu bytu Kasztelanica, od pierwszej godziny przebudzenia, do ostatniej chwili przed spoczynkiem, nic nie opuszczając, powtarzając obficie i usiłując tak nauczyć nowego sługę, aby na wszelki wypadek był zupełnie gotów.
W czasie tej mozolnej instrukcji, która dosyć długo trwała, Puślikowski rozjaśniał twarz nieco i nie zastraszył się bynajmniej trudnością służby, która go czekała.
— Pojął-żeś? — spytał Jaś — i będziesz pamiętał?
— Pan mi to jeszcze raz z łaski swojej powtórzy — odparł pokornie kłaniając się sługa — potem ja opowiem panu co spamiętam, i będę gotów, jestem pewny siebie, choć w tej chwili. Dobrego też miałem nauczyciela w księciu B.... nieboszczyku, niech Bóg świeci nad jego duszą! — dodał. Fraszka to stryj pański, u którego wszystko pewne i niezmienne, a na każdą rzecz jest reguła; u księcia pana dzień do dnia wcale nie był podobny! Biedak borukał się ze swoją starością, która go zaskoczyła niespodzianie! Co godzina to nowina; trzeba było zgadywać co chwila, co sekunda z miny, ze stanu zdrowia, czy książę pan zechce być młodym, czy starym dnia tego, szaleć czy stękać, przyjmować czy odpędzać ludzi. Tam to była robota! a tu, panie, żadna sztuka, wyuczyć się swoich godzin!
Jaś się uśmiechnął z radością; nauka szła dalej i z nadzwyczajną swoją pociechą około południa był pewien, że Puślikowski doskonale Termińskiego zastąpi. Nadszedł też i Sobocki, bez papierów, z twarzą już rozognioną śniadaniem obfitem i jakąś radością wewnętrzną; rzucił się na krzesło, potarł włosów, zagryzł pałce i krzyknął:
— A cóż! kontent jesteś z mego Puślikowskiego?
— Bardzo!
Puślikowski się nisko ukłonił.
— Teraz — rzekł Jaś — na przypadek, potrzeba go oporządzić, żeby był gotów na pierwsze skinienie moje, i niech czeka.
Sobocki dobył sakiewki i pomyślał, porachował i jako zadatek dał kilka rubli odchodzącemu, mówiąc: Pójdziesz do krawca Abramka, niech ci miarę weźmie na suknie porządne.
Po chwili sami z Jasiem zostali, który pałał ciekawością dowiedzenia się czegoś o drugim zastępcy, o kandydacie na pannę Anielę.
— Wspomniałeś mi — rzekł — o jakiejś pani, czy pannie....
— Właśnie chcę cię do niej zaprowadzić — odpowiedział Sobocki — bo jużem się z nią widział i coś jej napomknął o tem... Ale ty znasz lepiej gust stryja; powiesz mi czy umiałem wybrać.
— Naprzód, jestże to co przyzwoitego?
— O! ba! spodziewam się! — zawołał kancelista — tak dalece że aż nadto nosa zadziera.
— Zmiłuj się, któż to taki? co to za jedna?
— Kobieta czy djabeł, z pewnością powiedzieć nie mogę — rzekł po chwili Sobocki — ale to pewna, że jak żyję anim widział podobnej, anim sobie wyobrażał, żeby pod słońcem była. Zkąd to wyszło, nie wiem i nikt dotąd nie doszedł; ale wychowana jak księżniczka, piękna jak królewna, a sprytna jak żydówka, kiedy chce utargować. Lat temu będzie trzy, jakiś magnat jadący do Warszawy z tą panią, rozchorował się tutaj i umarł. Została tedy, bo krewni jacyś przypytali się po nim do sukcesji, tak, że grosza słyszę przy duszy jej nie zostawili, i nie było czem opłacić na stancji, bo z jakiegoś wielkiego gniewu, obrali ją nawet do fantów. Od tego czasu, żyje ta jejmość tu na bruku, w porządnym domku, z czego i jak nie wiadomo; przyjmuje ogrom młodzieży, trzepiocze się, czasem podbałamuca studentów i starych wisusów, od wszystkich musi coś wydurzyć; a wesoła, a pewna siebie! Zobaczysz! Co się tycze wychowania, talentów, i znalezienia się, daleko pannie Anieli do niej; twarz jakby miała lat dwadzieścia kilka, choć dużo podobno więcej pamięta, a sprytna jak brzytwa.
— O! o! żeby tylko nie była nazbyt znowu przebiegła, bo by nas wszystkich mogła daleko zapędzić? — zapytał Jaś niespokojny.
— A! to trzeba w istocie rozważyć! bo jej dowierzać nie można, kogo zechce usidli, jaką chce odegra rolę... i co zechce to dokaże, zwłaszcza ze starym rozpustnikiem jak stryjaszek dobrodziej.
— No, ale czyżby się podjęła na wieś, do takiej pustyni, na wieczne nudy jechać?
— Są bo widzisz okoliczności różne, które ją do tego zmuszą — rzekł Sobocki — coraz jej tu gorzej się wiedzie; brak ludzi, co jest to hołysze, uważałem że koło niej kręto bardzo i coraz ciaśniej. Tymczasem buziaczek może obkwitnąć, trzeba o sobie pomyśleć....
— Wspomniałeś jej co o tem?
— Tak, trochę napomknąłem.
— I cóż?
— Odpowiedziała ni to ni owo, ale ją mam w ręku, to pewna.
— No! przyznać ci muszę, że z ciebie człowiek jedyny — odparł Jaś — jeśli się tu tak uda jak z Puślikowskim, wart jesteś żeby cię ozłocić. Ale chodźmy zobaczyć twoją panią, jakże się nazywa?
— Bóg wie, znają tu ją pod nazwiskiem pani Tryze... Zobaczmy tylko która godzina, bo nam, się kazała stawić na dwunastą... dochodzi... możemy ruszać.
To mówiąc, z domu Arona powiódł Sobocki Jasia na jedną z bocznych ale najczyściejszych uliczek. Tu, przyparty do starych opustoszonych murów dawnego zamku, stał domek z ogródkiem maluteczki, nie nowy, ale wesołą mający fizjognomję, bo go otaczała zieloność i drzewa. Sztachety oddzielały maleńką przestrzeń, zajętą kwiatkami nie bardzo wykwintnemi, ale pielęgnowanemi starannie; domek miał minę uczciwego mieszkania urzędnika lub właściciela. W jego okienkach z dala misterne widać było firaneczki, wazoniki i pieska, który w szyby patrząc, wartował. Pusto tu było i cicho.
Weszli przez maleńką sionkę czystą, umiecioną i utrzymaną z widocznem staraniem. Z tej do pokoju zakrawającego na salonik, ciemnawego, nie bardzo przystrojonego, w którym ubóstwo kłóciło się z pretensją wytworności.
Meble były tych oklepanych kształtów właściwych miejscu, które zobaczysz wszędzie, aż do zajezdnych domostw, kanapa do nich podobna, ale pokrycie smakowne choć tanie, nieco je podnosiło.
Pod oknem stał lichy fortepianik, a na półce były graciki, między któremi niektóre kosztownością zastanawiały.
Na wielkim okrągłym stole, okrytym wypłowiałą ale drogą makatą, stał bukiecik przywiędły. Smutno tu było czegoś, ponuro, bo wszędzie przez szpary kłamanej elegancji, wyglądało piszczące ubóstwo. Ale dywanik wyścielał drogę do drugiego pokoju, i poduszki haftowane suto zdobiły niewykwintne siedzenia. Obejrzeli się ledwie przybyli, gdy nie dając im czasu do rozmysłu i wniosków, ukazała się pani domu.
Jaś ciekawe oczy w nią wlepił i stanął osłupiały.
Wyobraźcie sobie państwo co ją znacie, loretkę paryzką, zmuszoną do życia w jednem z naszych najlichszych miasteczek, upadłą, zgnębioną, przygniecioną położeniem, a usiłującą miną nadrobić i nie dać się zwyciężyć ani poprawić nieszczęściu.
Pani Tryze była tak śliczna, tak urocza, jak gdyby piękniejsza dusza mieszkała w tej postaci, na wzór dla malarza, na ideał dla kochanka stworzonej. Życie przeszło po niej, jak wieki płyną po marmurowych Grecji posągach, nie nadwerężywszy jej wdzięku, nie odjąwszy jej promieniejącej piękności, nie zgasiwszy ognia co z oczu jej strzelał dziś jeszcze. Słuszna, wysmukła, cienka i zręczna, wyszła w ubraniu ułożonem z największem kobiecem mistrzostwem.
Miała prostą płócienkową sukienkę, ale ta leżała na niej jak ulana, biały kołnierzyk i jedną za całą ozdobę bransoletę, ostatek może dawnej zamożności, przepysznej roboty, ze starożytną kameą. Na głowę nie włożyła czepka, włosy zaczesane gładko, a warkocz gdyby go rozpuściła, byłby ją okrył jak płaszcz królewski. Włos ten miał rzadką barwę czarno-kruczą, łuk brwi zdawał się zarysowany tuszem, a oczy z pod nich szafirowe prześliczne, patrzały niesłychane przybierając wyrazy i jak Kameleon wszystkie biorąc barwy uczucia. Biała płeć, przepyszne ramiona, ręce malutkie, starannie okryte ciasną rękawiczką dopełniały obrazu tej całości, która zdumiała tak Jasia, że w ustach mowa mu zmarła ze strachu i podziwu.
Spodziewał się on czegoś bardzo pospolitego; znalazł co nie marzył i prawie się przeląkł.
Pani Tryze, ledwie okiem spojrzawszy po gościach wskazała im krzesła, a sama rzuciła się na kanapę.
Rozmowa przez nią poprowadzona, poszła z największą łatwością, po przedmiotach, które nie będąc oklepane, były jednak wszystkim dostępne. O treść podobną tak łatwo w małem miasteczku!
W ciągu jej, Jaś, który się mało mieszał do żywych rozpraw o sąsiadach miejskich owych państwa, ciągle z oka nie spuszczał zachwycającej gospodyni. Nie pojmował dotąd, jak Sobocki potrafi się odważyć mówić z nią o tem co ich tutaj przywiodło. Ze swej strony pani Tryze, nie okazując wcale, że się wpatruje w Jasia, egzaminowała go bacznie, i dziwiła się pewnie, co może znaczyć u niej tak niepoczesny wysłaniec. Odkryła w nim wprawdzie przebiegłość i zepsucie, ale ubogi strój ją zraził, i minka niechętna dostatecznie to okazywała.
Po chwili, Sobocki spojrzał na zegarek, przypomniał sobie jakiś interes i pochwycił za kapelusz.
— Ja tu zaraz powrócę — rzekł szybko — zostawiam pod opieką pani mego szwagierka, proszę mi go tylko nie zbałamucić.
A Jasiowi szepnął:
— Śmiało rozmów się o wszystkiem, we troje to nie idzie; za godzinę powrócę.
Jaś usiadł zmieszany, niewiedząc od czego począć, ale ledwie się drzwi zamknęły za Sobockim, przysunęła się ku niemu pani Tryze, do reszty dobiła go wzrokiem swoim i sama, widząc jego nieprzytomność, zaczęła:
— Niechże mi pan powie — słodziuchnym odezwała się głoskiem — któż to jest ten stryj pański? Trochę słyszałam o nim, ale radabym wiedzieć więcej?
Powiedziała to tak po prostu, niezmieszana, nie zarumieniona, że Jaś języka w gębie zapomniał.
Pierwszy to raz w życiu znalazł się w obec tak zachwycającej kobiety, pierwszy raz uczuł siłę wzroku który zna co może i umie spętać gdy zechce, krew zawrzała w nim i wszystkie namiętności, wywołane przykładem, mową, osamotnieniem gorącem, zburzyły się w nim gwałtownie. Jaś nie był panem siebie, w głowie mu się mięszało, serce biło w piersi, myśli rozpierzchłe leciały wściekle jak chmury na burzę; pani Tryze spostrzegła to widać, rada była wrażeniu znamionującemu jej zwycięztwo, i powtórzyła nalegając:
— Któż to jest stryj pański, ten Kasztelanic Zawilski?
Zadanie było trudne, a Jaś nieprzytomny, źle się z niego wywiązał, i choć mu pomagała kobieta, niedobrze zdał sprawę z zamiarów które go sprowadziły, ale domyślność pani Tryze dopełniła czego brakło. Uśmiechała się ona zmieszaniu młodego chłopca, zgadywała i podchwytywała myśli jego, które bojaźliwie wyrażał, wyjaśniała je sama zadziwionemu, i choć Jaś niewiele jej potrafił powiedzieć, domyśliła się wszystkiego, nawet namiętności którą wzbudziła w pośle.
W istocie, szatan to być musiał ta kobieta — oko jej zabłysło jakimś ogniem straszliwym, niepokonanym, strzeliło jakąś potężną nadzieją, i po chwili zasunęło się mgłą łzawą, smutkiem kapryśnym, zamyśleniem dziwacznem... Cały tam świat dumań, szybko jak błyskawice przelatujących, musiał się zmieścić między jednem a drugiem. Wstała milcząca, spuściła głowę, przeszła się po pokoiku, któren szyderczym teraz objęła wzrokiem i zbliżyła się do zdziwionego Jasia, wracając do zalotności powszedniej z którą go powitała.
— Prawdziwie — odezwała się — ze wszystkich wypadków mojego życia, bogatego w wypadki, to może najdziwniejszy. To mi daje miarę mojego upadku! Na co zeszła biedna Eliza! — wpół serjo, wpół żartem zawołała łamiąc ręce... — ale są okoliczności — spojrzała dwuznacznie — w których się wiele robi!!
— Mogę się więc spodziewać? — spytał Jaś.
— Że pojadę na ochmistrzynię do waszego Kasztelanica — dorzuciła szybko — a tak! tak! muszę! Wolę to, niż gnić w tem małem, przemierzłem miasteczku, gdzie żyję wśród szui, i gdzie mnie sądzą ludzie po sobie... Bądź pan spokojny: ze starym kapryśnym rozpustnikiem dam sobie rady; nie boję się go wcale, nie będę mu płakać i scen czułych odegrywać, ale go śmiechem i szyderstwem dobiję... Zresztą! tu! tam! niżej czy wyżej! gorzej czy lepiej! — zakrzyknęła z jakimś dziwnym wyrazem — byle skończyć, byle żyć póki wątku staje i dograć tej głupiej komedji do końca.
To mówiąc ruszyła ramionami; Jaś nic nie rozumiejąc, spoglądał na nią ciągle zdumiony i coraz bardziej wdziękiem tej oryginalnej postaci przejęty.
Nie wiem, czy ta rozmowa tak dziwna, czy przykre położenie kobiety, czy wspomnienia rozdrażniły mocno panią Tryze; była widocznie podnieconą, rumieniec tryskał jej z twarzy, ruchy szybkie, rzuty oka ogniste, oddech przyspieszony, dowodziły niezwykłego stanu duszy. Na przemiany to uśmiech, to wyraz bólu i dzikiego szyderstwa, prześlizgał się po jej ustach, a słowa towarzyszące im, plątały się dziwaczną tkaniną niezrozumiałych utyskiwań i odgróżek.
— Nieprawdaż — mówiła — że to los godzien zazdrości! Ochmistrzynią u stoletniego starca, co kocha z rzędu wszystkie swoje ochmistrzynie dla rozrywki! Cha! cha! cha! to wyborne! Godnam była tego końca! śliczny wieniec życia! Tak być musiało! tak być powinno! A musi być miły stryjaszek? nieprawdaż?
Ruszyła ramionami. — Pani Eliza Tryze ochmistrzynią! A! juściż to lepsze, niż pani Eliza w małej mieścinie niewiedzieć czego siedząca i po co? którą palcami pokazują jako kochankę wszystkich co u niej raz byli!!... To lepiej... A więc, jadę do tego Strumienia.
Jaś przerwał mowę kilką słowy.
— Nie prędzej — rzekł — aż dam znać i przyszlę po panią, to jest gdy wszystko gotowe będzie na jej przyjęcie.
Uśmiechnęła się dziwnie.
— Wierzcie mi, niecierpliwie czekać będę; to coś nowego w żęciu, któremu tak brak zajęcia i nowości — to bardzo ciekawe dla mnie i zabawne; pragnę, żeby to było jak najprędzej...
— I ja się o to starać będę...
— A więc umowa zawarta! — zawołała klaskając w ręce — to wybornie! to wybornie.
I śmiała się do rozpuku.
W tem nadszedł lisiem okiem mierząc ich oboje Sobocki; pani Tryze poskoczyła przeciwko niemu.
— Dobiliśmy targu — odezwała się śmiejąc ciągle — jadę do Strumienia na klucznicę!
— No! to i dobrze! — rzekł kancelista — spodziewam się, że wszystkim z tem dobrze będzie.
— A mnie — spytała kobieta nagle — i mnie myślisz, panie Sobocki?
— Dlaczegóż nie — odparł cynicznie przybyły — spokojny i dostatni kawałek chleba.
— Zapewne — robiąc minkę śmieszną piszczącym głosem staruszki odezwała się pani Tryze — kawałek chleba z miłosierdzia! dla mnie i to dobre! O! jak to pociesznie! jak to pociesznie — dodała — okręcając się po pokoju.
Tych słów domówiwszy rzuciła się na kanapę, zakryła oczy, zamilkła, a gdy dłoń po chwili podniosła i obejrzała się, zdając nie wiedzieć co się z nią działo — oczy jej były dziwnie czerwone.
Wszystkie jej ruchy, miny, wyrazy, nagłe zmiany głosu i twarzy, były dla Jasia zagadką; ale ta istota kapryśna, dzika, niepohamowana, zrobiła jednak na nim wrażenie tak silne, że gdy pożegnawszy ją wyszli z małego domku, uczuł się jakby pijanym. Świat mu się kręcił i tańcował w koło, a z każdej strony, kątka, zdawały się nań patrzeć te czarodziejskie oczy szafirowe, z których tryskał gniew, uśmiech, miłość i smutek, jak gdyby w duszy co się niemi tłómaczyła, wszystkiego było do brzegów...
— A co, albo nie śliczna i nie miła kobieta? — spytał poklaskując Sobocki i zaglądając w oczy Jasiowi — a co? nieprawdaż?
— Śliczna to prawda — odpowiedział po chwili zapytany — ale dziwne stworzenie! Boję się o starego, żeby go kaprysami nie zamęczyła.
— Strach to próżny — rzekł Sobocki — potrafi z siebie zrobić co zechce, byle chciała! Bądź spokojny; to główne, że przyrzekła pojechać. A zatem, panie Janie, mamy już na miejsce Termińskiego doskonałego kamerdynera, na miejsce nudnej panny Anieli, ochmistrzynię i — podał wyjmując papier z kieszeni — świadectwo urzędowe, że żadnego brata nigdy panna Aniela nie miała, ani przyrodniego, ani stryjecznego nawet. Teraz możesz jechać i działać, a ja tu tymczasem — rzekł spoglądając z ukosa — wszak przygotuję testamencik?
— Tak! ty przygotuj testament! — szepnął roztargniony Jaś — a ja postaram się o resztę...
— I fortunka nasza! — krzyknął kancelista podskakując choć byli na ulicy... dopieroż zahulamy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; możliwe, że zamiast porąc winno być rojąc.