Ich czworo/Akt pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Ich czworo
Podtytuł Tragedja ludzi głupich
w 3-ch aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom IV
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT PIERWSZY.
Scena przedstawia jadalny pokój w średnio zamożnym domu — wieczór zimowy — wieczór wigilijny. — Cokolwiek na boku na stoliku choinka bardzo duża, cukierniana, strojna, ale nie ubrana w domu — na środku stół nakryty na 4 osoby. Widać siano wiszące pod obrusem — lampa zapalona nad stołem. Umeblowanie nawet dostatnie, ale głupie, bez cechy indywidualnej. — W głębi drzwi do przedpokoju i do pokoju męża. Gdy się otworzą, widać biurko, fotel — półki z książkami — kosz na papiery. — Fo prawej okno balkonowe zasłonięte starannie. — Przy otwarciu kurtyny za stołem siedzi Mąż żona — dziecko. — Czwarte miejsce próżne. — Sługa wnosi z kuchni półmisek, stawia i wychodzi.
SCENA I.
ŻONA.
Kobieta młoda, twarz bez wyrazu — uczesana i odziana starannie, modnie, biało — do przesady — gorset ściśnięty — wiecznie nadąsana i ironiczna — oczy zmrużone, gdy patrzy na męża. Pewna trywialność chwilami w ruchach, to znów chęć dystynkcji. — Głupota uosobiona.
MĄŻ.
Zgarbiony, roztargniony, myślami gdzieindziej, człowiek wiedzy — głupi życiowo i uczuciowo, okulary, często je zdejmuje i przeciera oczy — nie ma powagi.
DZIECKO.
Dziewczynka lat 10. Śliczna. Ubrana wytwornie, lalkowato. Ułożona. Nieśmiała. Jeszcze nic. Wielkie błękitne oczy, które od ojca do matki biegają prosząco. Usta już opuszczone jak u kogoś, kto cierpi.
SCENA XII.
ஐ ஐ
ŻONA.

No... jedzcie, jedzcie. Dla czego nic nie jecie? Dla kogóż to wszystko?

(milczenie).
ŻONA
(do dziecka).

Liluś! jeść!

DZIECKO.

Dziękuję mamci... ja niegłodna.

MĄŻ.

Dajże jej spokój... przecież wróciła od twojej matki. Tam się najadła.

ŻONA.

Cóż to? wymówka, żem wnuczkę do babki posłała?

MĄŻ.

Znów wymówka? Dziecko się najadło, więc nie chce jeść.

ŻONA.

Może miałam zakazać dziecku, żeby u mojej matki nic w usta nie wzięło?

MĄŻ.
Także coś...
ŻONA.

No... no... Nie jestem taka głupia jak się zdaje. Rozumiem wszystko.

(do dziecka).

Jedz! Twój ojciec niech w domu nie je. Niech się chowa na Wigilję u swojej mamusi. Ale ty — słyszysz — każę ci — jeść w domu.

MĄŻ.

Ach! daj spokój! To są głupstwa.

ŻONA.

Tak... wiem... dla ciebie. Ale dla mnie dziś jest dzień rodzinny! Rozumie się. Dzień rodzinny. To jest głupie, ale ja tak już byłam głupio wychowana!... Cóż począć? Nie trzeba było się z taką głupią żenić.

MĄŻ.

Gdybyś ty mniej mówiła! —

ŻONA.

Co?

MĄŻ.

Powiadam — że gdybyś ty mniej mówiła.

ŻONA.
W takim razie i ty mógłbyś mniej mówić. To co mówimy oboje ma ten sam walor. W domu nikt mnie nie uważał za głupią i nawet przyznawano mi pewną inteligencję. Tuszę, iż nie bardzo się zmieniłam. A choćby z tego względu, że obcuję z tak wielką inteligencją jak twoja — powinnam była zmądrzeć o całe twoje profesorstwo. Compris? —
(do dziecka gwałtownie).

Jedz! Co się patrzysz? jedz!

DZIECKO
(potulnie).

Dobrze proszę mamci.

(chwila milczenia)
ŻONA.

Śliczna wigilja! pogrzebowa stypa!

MĄŻ.

Któż winien!

ŻONA.

Ja? może ja? Daruj mój kochany, jeżeliś ty zerwał z moją matką — to ja zerwałam z twoją. Moja matka była za głupia dla ciebie, więc twoja matka... vice versa.

MĄŻ.

No... przyznam ci się...

ŻONA.

A daruj... moja matka może nie miała takiego wykształcenia jak twoja, ale za to ma zdrowy rozum. A to więcej warte.

MĄŻ.

Może.. ale gdyby nie to — bylibyśmy dziś wszyscy u matki i...

ŻONA.
Dziękuję, dziękuję, dziękuję. Może ci się śmieszne wydać, ale — tam znów dla mnie za głupio.
MĄŻ.

Może...

(milczenie).
ŻONA.

Ciekawa jestem, które to z nas w tym roku umrze?

MĄŻ.

Co?

ŻONA.

Naturalnie. Nie do pary nas siedzi. Troje... Mówiłam, zaprosić Fedyckiego.

MĄŻ.

Dziękuję.

ŻONA.

O! mój kochany! Może być z pozoru — ale w gruncie rzeczy to... Zresztą mniejsza! Trzeba było na pannę Manię poczekać. Miała przyjść na czwartego. Ale naturalnie... trzeba się spieszyć, bo pan profesor musi iść do swojej familji. Lepiej niech żona albo dziecko umrze!

MĄŻ.

Zaraz umrze... dlatego, że nas troje siedzi.

ŻONA.

Mój kochany. Ja jestem przesądna. Co robić? Już tak jest. Moja matka miała tylko chemiczną pralnię, ale miała tradycje. Zresztą — Napoleon był przesądny. Ja życzę ci, ażebyś kiedyś dorósł choć do obcasa Napoleona. — Wierzę w trzy świece, wierzę w pawie pióra, wierzę w niedopary. Zobaczysz, albo ja, albo ona, na przyszły rok będziemy w trumnie.

(Dziecko cicho płacze).
ŻONA.

Czego beczysz?

MĄŻ.

No jakże! pakujesz ją do trumny.

ŻONA.

No... jak teraz ust otworzyć nie można! No — wiecie!...

(sługa wnosi półmisek — zabiera talerze i wychodzi).
ŻONA.

Jedzcie sami... ja mam już dosyć tego festynu familijnego.

(odsuwa się od stołu z ostentacją).
MĄŻ
(t. s),

Ja mam także dosyć!

(dziecko siedzi pomiędzy nim bezradnie skulone i patrzy smutno przed siebie).
(milczenie).
ŻONA.

No... no... życie... życie...

MĄŻ.

A no... takie się ma, jakie się tworzy.

ŻONA.

Jak nie masz o czem mówić z kobietą przez całe życie, to się z nią nie żeń... powiedział Nietsche.

MĄŻ.

Ha?

ŻONA.

Nic — Nietsche. No i co? dziwi cię to, że taka gęś śmie wymówić to imię. Ha?

MĄŻ.

Nie — tylko widzisz on wyszedł z mody.

ŻONA.

Głupie!

MĄŻ.

Dobrze!...

(po chwili).

Kto dał tę choinkę?

ŻONA.

Ktoś.

MĄŻ
(do dziecka).

Lila... kto dał choinkę?

ŻONA
(szybko, uprzedzając dziecko).

Moja matka.

MĄŻ
(patrząc na dziecko).

Drogo ją musiała kosztować.

ŻONA
Moja matka nie jest skąpa.
MĄŻ
(ciągle patrzy na dziecko).

Tak.

(Służąca wchodzi).

Proszę pani! Budyń nie chce wyjść z formy.

ŻONA.

To zaprzęż cztery woły i wyciągnij go.

(wychodzi ze służącą).
MĄŻ
(do dziecka).

Lila! kto dał choinkę?

DZIECKO
(milczy, kuli się).
MĄŻ
(śmiejąc się z przymusem).

A ja wiem. Pan Fedycki.

DZIECKO
(zdziwione patrzy na niego).
MĄŻ.

A wiem. Co? zgadłem?

DZIECKO.

Zgadł Tatuś.

MĄŻ.

E!... może ty żartujesz?

DZIECKO.

Ale nie Tatusiu. Nawet był bilecik — wypadł na ziemię. Ja podniosłam. O!... mam go... chciałam oddać mamusi, ale Tatuś przyszedł...

MĄŻ
(patrząc na dziecko smutnie).

O ty... ty... więc wiesz, że oddawać nie należało? wiesz już?...

DZIECKO.

Bo tatuńciu ja to... już... tatko...

MĄŻ.

Daj bilecik.

Dziecko biegnie do drzewka — wydobywa z pod serwety bilecik wizytowy — daje ojcu).
MĄŻ.

A!

(patrzy).

czy to ty nagryzmoliłaś to ołówkiem?

DZIECKO.

Nie tatuńciu. To pewnie było. To litery Sob. — i cyfra 5.

MĄŻ
(patrząc na bilecik).

Sob. — 5. Tak!... siadaj!

(wstaje, kładzie bilecik na dawnem miejscu).
DZIECKO
(jak uczony pudel).

Nie mam nic mamusi mówić?

MĄŻ.
Nic.
DZIECKO
(posłusznie).

Dobrze Tatuńciu!

(milczenie).
(Dziecko przysuwa się zwolna do ojca i chce go pocałować w rękę. Otwierają się drzwi — szybko wchodzi Żona — dziecko odsuwa się).


II.
ஐ ஐ
PANNA MANIA.
(dziobata — dość zgrabna — bluzka szkocka, wielki kołnierz biały sztywny — spódnica dobrze ściągnięta — parada kobiecości — wchodzi szybko).
PANNA MANIA.

Państwo daruje? państwo się nie gniewa? ale ja już z trzeciej wilji na do pary — więc ledwo żyję — a tam ślizgawica. Wykopertnęłam się dwa razy... A! pani daruje

(całuję żonę w rękę).

takie tam powiedzenie, ale tak..!

ŻONA
(wskazuje na dziecko).

Dziecko! Nauczy się brzydkich słów.

PANNA MANIA.

Panienka nie słyszała! co? Liluś kochany! a tu gwiazdka — dla mamuńci saszecik na chusteczki... wyściboliłam...

(podaje prezent).
a tu dla Lilusia...
(podaje)

Proszę! proszę nie pogardzić.

ŻONA.

Dziękuję! ja dla panny Mani piątkę gotówką, bo to praktyczniejsze, jest pod talerzem.

PANNA MANIA
(trochę stropiona).

Dziękuję. Państwo po wilji?

ŻONA.

A no niby. Może panna Mania będzie co jadła?

PANNA MANIA.

Dziękuję... Niema miejsca. Po póty...

ŻONA.

Jak panna Mania chce.

(Mąż wstaje i wychodzi do swego pokoju — widać go, jak czyści sobie ubranie, nakłada papierosy w portecigares).
PANNA MANIA.

Paniusia nie w humorze?

ŻONA.

Niby z czego się mam cieszyć? co?

PANNA MANIA.

No... zawsze... dziś już taki dzień...

ŻONA.
Głupi się zawsze tylko cieszą.
PANNA MANIA.

Albo mądrzy.

ŻONA.

E!

PANNA MANIA.

A... pana Fedyckiego niema?

ŻONA.

Nie.

PANNA MANIA.

Czemu?

ŻONA
(pokazuje drzwi).
PANNA MANIA
(cicho).

Domyśla się?

ŻONA.

Ale!... nie... tylko Fed za głupi.

PANNA MANIA.

Nie — no to już... no to już... wiecie! Taże wszyscy mówią, że taki hecowny, że niech Bóg broni!

ŻONA

A no... ale dla niego...

(Mąż wchodzi).
MĄŻ.

Już idę. Liluś idź się ubierz!

ŻONA.

Chodź! Trzeba, żebyś zmieniła sukienkę,

MĄŻ.
Po co?
ŻONA.

Dla mojej matki była wystarczająca — ale skoro idzie do inteligentnego domu... ha! ha! chodź! włożysz aksamitną... Będziesz infantka hiszpańska!...

(do męża).

Pan wie... Wan Dyka... Wan Dyka...

(wychodzi z dzieckiem).


SCENA III.
MĄŻ — PANNA MANIA
ஐ ஐ
PANNA MANIA
(kręci głową).

Nie... no... doprawdy.

(po chwili do męża układnie).

Pan dobrodziej nie w humorze?

MĄŻ.

E!

(kiwa ręką, siada na fotelu, gładząc kapelusz).
PANNA MANIA.

Ale... ale... ja to widzę, już mam taki ślep. Zerknę i człowiekowi duszę do cna przewiercę. A jak jeszcze dla kogo mam sympatję i coś mnie tak tego... to już od razu rozumie. Jak Pana Boga kocham!

MĄŻ.
To bardzo ładnie z pani strony.
PANNA MANIA.

Ni... to nie moja zasługa. Ja taka już byłam od małego — jakem koszulę w zębach nosiła. To mówili, że u mnie takie rysie oko. Ja widzę, że pan profesor w tę bożą wigilję zasumowany. A to się nie godzi. Ta to dziś takie święto, że no... bydło z przeproszeniem podobno gada, i wszystko się przy tych strucelkach raduje. U nas w Żółkwi to aż ha... Oficerowie dziś szablami po oknach z uciechy tak trr. tr... Hi! hi!...

(zmienia ton).

Ja tak umyślnie o tem i o owem żarty, żeby się pan dobrodziej choć troszkę roześmiał. Jakże tak?... ja nawet taki mały prezencik przyniosłam.

MĄŻ
(patrzy zdziwiony).

No?

PANNA MANIA.

No — ja wiem — pani dobrodziejka mówiła mi wczoraj, że nie będzie żadnych prezentów, niby dlatego, że przeszłego roku państwo się podarli przy gwiazdce — ale — ode mnie — z dobrego serca pan dobrodziej weźmie...

(wyciąga nieśmiało paczkę owiniętą w papier).
MĄŻ.

Ależ... skądże...

PANNA MANIA.

Ja proszę... nie odmawiać... Cóż ja... biedna szwaczka... ale... niby tak ot, serce mi kazało czy co... nie wiem...

(kładzie paczkę na kolanach profesora).

Taki szalik biały, fular — pod kołnierz... do palta... proszę...

(odchodzi szybko do okna i staje przy niem, odsunąwszy firankę).
MĄŻ
(chwilę zakłopotany, wreszcie sięga do kieszeni i podchodzi do okna do Mani).
PANNA MANIA
(szybko).

Ale tylko bardzo proszę... bardzo proszę... nie dawać mi czasem pieniędzy... Pani dobrodziejka mnie dobrze dźgnęła, że mi dała gotówkę... Ale ja od niej... to niech! Ale od pana — to żeby mnie pokręciło tak nie... nie...

MĄŻ.

Ale czemu? czemu?

PANNA MANIA,

Bo... tak!

(chwila milczenia).
PANNA MANIA
(ciszej).

Tak tu dziś u państwa smutno.

(Mąż przeciera okulary — idzie do swego pokoju).

SCENA IV.
ŻONA — DZIECKO — MANIA — MĄŻ.
ஐ ஐ
ŻONA.

Idź! a jak ci się będą pytać, czy był kto u nas na wilji — to żebyś powiedziała, że było dużo osób. I że grali, i że śpiewali i wszystko...

DZIECKO.

Tak proszę mamy!

ŻONA
(do panny Mani).

Co się mają cieszyć, że tak.

PANNA MANIA.

A bo pewnie.

(Mąż wchodzi i bierze dziecko za rękę).
ŻONA.

A niech dziecko dłużej nie zostanie jak pół godziny. U mojej matki była pół godziny, to i u twojej tylko pół godziny. Poślę po nią Zośkę. I żadnych prezentów dziecku nie dawać, bo powyrzucam.

MAŻ.

To już trudno — jak matka da, dziecko musi wziąć.

ŻONA.
Nie śmie! Słyszysz Lila? Mnie słuchać! ja twoja matka!...
MĄŻ.

Mnie będzie słuchać.

PANNA MANIA.

Państwo, takie piekło o takie głupstwo. Może starsza pani nic Lilusi nie da.

ŻONA.

Może... bo to skąpe...

MĄŻ
(stając przy drzwiach).

Co? jak?

ŻONA.

Odczep się!

DZIECKO
(drżącym głosem).

Proszę tatki... chodźmy!.., lepiej... chodźmy!..

ŻONA.

Spieszy ci się tak do babciusi?

DZIECKO.

Nie mamusiu... ale bo znów... Tatuńciu!... chodź!...

(wyprowadza ojca).


SCENA IV.
ŻONA — PANNA MANIA.
ஐ ஐ
ŻONA.
Widziała pani? widziała pani? — to tak zawsze... I to dziś, taka wigilja!
PANNA MANIA.

A niechże się paniusia uspokoi. Pewnie, że to horendum takie coś w samą wigilję. Lepiej było dziecka do starszej pani całkiem nie posyłać.

ŻONA.

Ale... to byłby mi nie pozwolił posłać dziecka do mojej matki. Ciągła taka draka. Pies z kotem lepiej żyje.

PANNA MANIA
(gryząc orzechy).

Pewnie.

ŻONA.

Jaka ja byłam głupia jakem za niego szła! jaka ja byłam głupia!

PANNA MANIA.

Czego on się z panią żenił?

ŻONA
(gwałtownie).

Czego? O! bo mu się we mnie podobało to i to...

(bije się po odsłoniętej szyi i karku).

Raz mi to powiedział. To jest numer pod tym względem! ho... ho... trzeba go znać.

PANNA MANIA
(j. w).
Pewnie! on nawet wygląda, że tak... tacy ścicha pęk to najgorsi na takie coś.
ŻONA
(gasi lampę)

Głowa mnie boli.

PANNA MANIA.

Pewnie!

(scena jest oświetlona tylko czerwonym blaskiem lampy, osłoniętej wielkim purpurowym abażurem. Żona rzuca się na sofę, okrytą dywanem — leży na brzuchu i zatapia ręce we włosy, panna Mania chodzi około stołu i ciągle wyjada bakalje i popija miód).
ŻONA.

A to wszystko przez moją matkę. Tak jej to było niby miło, że to ja wejdę w obywatelską rodzinę. Weszłam... wdepnęłam. Dużo mi przyszło. Ryż, mysz i stokfisz.

PANNA MANIA.

Pewnie.

(patrzy na suknię).

Trza szlusbandy wyżej przyszyć, bo się marszczy na łopatkach.

ŻONA
(nagle zainteresowana).

E? A mówiłam zrobić z laskami, a nie obcięte. Mam paryską figurę — długie nogi krótki stan...

(wraca do dawnej pozy).

E! a potem co mi tam!... Żeby nie panna Mania, to bym zapomniała mówić.

PANNA MANIA.
A proszę pani — niech Pani mówi.
ŻONA.

Chciałby, żebym żyła z jego rodziną... także...

PANNA MANIA.

No... ta stara nie była zła.

ŻONA.

No... nie była. Ale to już taki zwyczaj, że niby zawsze na bakier synowa i ta... A potem te ewangieliczne — a Natan zrodził Abjuda, a Abjud zrodził Farę — a Fara zrodził Manessesa.,.

PANNA MANIA.

Co? jak?

ŻONA.

No... Orlicka, co jest za Józefowiczem, tym, co jego matka z Hańskich i tak dalej. To można posiwieć, jak się takie coś słucha. A potem ma zęby wstawione, a potem on z moją matką drze koty — ja z jego. Ale mnie to czasem tak że już no...

PANNA MANIA.

To pani męża nie cierpi.

ŻONA
(po chwili).

A bo ja wiem.

PANNA MANIA.

No jakże. Jeżeli pan Fedycki...

ŻONA.
E! to co innego... to swoją drogą.
PANNA MANIA
(filozoficznie).

To czasem tak najdzie na nas kobiety, że się kochamy we dwóch odrazu. Niby w jednym się jeszcze nie odkochało, a w drugim się już zakochało. I choć siadłszy płacz.

ŻONA.

Na to trzeba mieć bardzo dużo serca.

PANNA MANIA.

Pewnie. Mężczyzna toby nigdy nie był zdolny do takiego czegoś.

ŻONA.

Och! oni!... gdzie im do takiej subtelności...

(milczenie — słychać tylko łomot orzechów).
PANNA MANIA.

To pewnie, że to cała historja kiedy ten i ten...

ŻONA
(gwałtownie siadając z nogami na sofie).

Ani ten, ani ten... A może... Zresztą mi tego czułego męża żal czy co... To niby rosłe, a to mdleje, panna Mania wie? mdleje.., Tak jak ostatnia baba padnie i mdleje. Ja wtedy i to i tamto. Już wiem jak rozcierać jak dać digitalis. To serce czy tam co.

PANNA MANIA.

Phi! z takim to się nie trzeba kłócić.

ŻONA.

Ja się nie kłócę. On ze mną. A potem może i nie o tę chorobę, ale tak się przyzwyczaiłam.

PANNA MANIA
(siadając na ziemi przed nią i tłukąc orzechy).

No... ale pana Fedyckiego pani chyba woli?

ŻONA.

Pewnie! wszystko co zrobię, co powiem, to mu się podoba — nie potrzebuję się krępować... ja się w nim kocham, a jakże — daj mi panna Mania orzecha — bardzo nawet się w nim kocham.

PANNA MANIA
(patrząc na Żonę z pod oka).

I on pewnie?...

ŻONA.

No... spodziewam się. Robaczywy! Zresztą my z jednego świata...

PANNA MANIA.

Może szkoda, że się z paniusią ten nie ożenił.

ŻONA.

Także coś? Taki Fedycki to do kochania, a nie do żenienia.

PANNA MANIA.

Może.

(idzie do kuchni).

Wody się pójdę napić, bo mi już te święta zaczynają dojeżdżać.

(idzie do kuchni, słychać na ulicy brząkanie mandolinistów).
ŻONA
(chwilę słucha, wreszcie pada na poduszki sofy).
PANNA MANIA.

Zosia poszła już po małą. Wzięła klucz. O! brząkacze idą!

(biegnie do okna).

Grają polkę... dziś tak będzie całą noc... Hecownie!...

ŻONA.

Dawniej to lubiłam jak grali... teraz czegoś nie cierpię.

PANNA MANIA
siada nisko przy sofie i przyciąga do siebie poduszkę potem mówiąc, powoli układa się na ziemi).

A ja to paniusi czasem zajzdraszczam. Mieć swój kąt i człowieka, co o wszystkiem myśli.

ŻONA.

Krowie też w oborze nic nie brak.

PANNA MANIA.

No tak porównać z mojem pieskiem życiem.

ŻONA.

E! co pannie Mani — wolna.

PANNA MANIA
(smutno).

Każda Teresa ma swoje interesa. A już najgorzej jak kto był za młodu głupi.

ŻONA.
Kobiety zawsze głupie.
PANNA MANIA.

Niby przez to serce, że za dobre.

ŻONA.

A no...

PANNA MANIA.

Pewnie.

(po chwili)

A teraz grają kolendę...

(milczenie — słychać jeszcze w oddali mandoliny. Ktoś za oknem krzyknął — po pijacku — rozmowa — przeszli — w oddali jakby ktoś grał na fortepjanie, potem cisza).
PANNA MANIA.

Tramwaje nawet nie chodzą takie wielkie święto.

(milczenie).
ŻONA
(zrywa się).

Która godzina?

PANNA MANIA.

Dziewiąta. Pan Fedycki ma przyjść?

ŻONA.

Na orzechy. No i co? Cóż to, nie wolno mu przyjść?

(słychać dzwonek).
PANNA MANIA.

O! to pewnie pan Fedycki.

ŻONA
(wybiegając do sypialni).
Niech panna Mania otworzy.
PANNA MANIA.

Niech się pani upudruje, bo pani ma nos czerwony.

(żona wybiega).


SCENA XII.
FEDYCKI — PANNA MANIA.
ஐ ஐ
Fedycki młody, wesoły, głupkowaty, niski blondyn, ubrany z niewyraźną elegancją.
PANNA MANIA.

Proszę pana. Proszę... pani zaraz wyjdzie.

FEDYCKI.

Cóż to? Któż to? A!... Servus singerowska adherencjo!

PANNA MANIA.

Pan to też... zawsze ten sam.

FEDYCKI.

No, a jakże? miałem się w kontramarkarni albo w kawiarni zamienić?...

PANNA MANIA
(śmieje się).

Nie... jak Bozię kocham...

FEDYCKI.

Cóż panna Mania taka szaro-papuszasta! w kratkę?

PANNA MANIA.
Taka moda.
FEDYCKI.

Moda jak panna młoda.

PANNA MANIA.

Niby jak?

FEDYCKI.

Albo ja wiem! Tak mi się powiedziało.

PANNA MANIA
(śmieje się).

Nie!... jak Bozię kocham...

FEDYCKI
(rzuca jej w usta orzech).

Proszę zgryźć...

PANNA MANIA.

No... co znowu... e! takie żarty,..

FEDYCKI.

Ładny tużurek? co? na raty. Będę teraz prima sorta. Co tu tak czerwono?

(zrywa abażur).

Co? ale tużurek... szyk?

PANNA MANIA.

Może pan co zje?

FEDYCKI.

Z makiem? niech panna Mania sama je

(słychać mandolinistów grających pokę).
PANNA MANIA.

Brzdąkacze wracają!...

(odsłania storę — widać smugę światła z latarni).
FEDYCKI.

Gdzież kasztelanka?

PANNA MANIA.

Jaka?

FEDYCKI.

No... pani domu.

PANNA MANIA.

Stęsknił się pan?

FEDYCKI.

Ja?

PANNA MANIA.

O! niech pan takich min nie robi. Ta my starzy znajomi. A potem, ja wiem wszystko! Pani mi wszystko mówi. Ale pan źle robi.... Pan niepotrzebnie znów wdepnie. Niech mnie pan słucha, ja zmądrzałam od tych czasów, co pan wie — o! jaki to pan ma kołnierzyk brudny z tyłu.

FEDYCKI.

Gdzie? o! od palta. Zgubiłem fular.

PANNA MANIA.

Minęły te czasy, kiedy to na gwiazdkę panna Mania komuś fulary dawała...

FEDYCKI.

Oj!... przed potopem.

PANNA MANIA.
Ale.., osiem lat temu.
FEDYCKI
(patrząc po stole).

Co tu tego... a... o, opłatek. Niech się panna Mania ze mną podzieli.

PANNA MANIA
(marszcząc brwi).

I zaraz, tylko się rozpędzę.

FEDYCKI.

A to znów co? przecie my dobrzy przyjaciele.

PANNA MANIA.

To to insza inszość. Ja mogę panu źle nie życzyć, bo taka moja natura. Ale znów dobrze życzyć, to Panie święty... ho... ho...

FEDYCKI.

To nie...

(kładzie opłatek).
PANNA MANIA.

Pewnie że nie.

(po chwili).

Jak uciął osiem lat temu... Pan drapnął na święta, a ja to takie tortury tam na tej wuleckiej drodze, że... no ha... ci miałam wilję wtedy... Piętnaście lat miałam... psia krew...

FEDYCKI.

Także wyjeżdżasz. Masz z czem. Głupi wtedy byłem...

PANNA MANIA.

Oboje byliśmy głupi. Ja byłam taka głupia, że byłabym nawet pana o alimenta nie skarżyła.

FEDYCKI.

Zaraz tragedja...

PANNA MANIA.

Pewnie, że to była dla mnie tragedja — co pan myśli — takie co przejść — to przecie tuż, tuż śmierć...

FEDYCKI.

E! ja też się wtedy spaliłem przy maturze przez ciebie i napożyczałem.

PANNA MANIA.

Ale się pan otrząsnął jak pudel i już.

FEDYCKI.

I ty też.

PANNA MANIA.

Co pan wie. Żeby nie to...

FEDYCKI.

Właśnie, właśnie. Słoik konfitur się zawsze zaczyna bo scukrzeje. Nie?

PANNA MANIA.

Ale ja od tej pory to taka chora...

FEDYCKI.

Ja też, na goliznę.

PANNA MANIA.

Ale... doktór powiedział, że to chroniczne.

FEDYCKI.
U mnie też golizna chroniczna.
PANNA MANIA.

E... bo jak Bozię kocham... Zresztą! Ale tu to niech pan się nie posadzi...

FEDYCKI.

Nie ma co mówić, bo niema.

PANNA MANIA.

Ładne nic.

FEDYCKI.

E!... o!... jeszcze sobie muszę do tego tużurka kamizelkę taką kazać dorobić... co?

PANNA MANIA.

Jakto pan zatachlowuje... Ale pan dobrze robi, bo to tak honorowo...

FEDYCKI.

Honorowo — zdrowo.

PANNA MANIA.

Nie — jak Bozię kocham!...

SCENA VII.
ŻONA — FEDYCKI — PANNA MANIA.
ஐ ஐ
ŻONA

Pan daruje, że kazałam czekać...

FEDYCKI.
A! proszę pani... cała przyjemność po mojej stronie.
ŻONA.

Może pan siądzie.

FEDYCKI.

Nie może, ale pewnie.

ŻONA.

Proszę.

FEDYCKI.

Gdzież pan?

ŻONA.

U matki — naturalnie.

PANNA MANIA.

To ja już pójdę.

ŻONA.

Ale proszę... niech panna Mania zostanie.

PANNA MANIA

Ale za nic... za nic. Czekają na mnie... muszę.

FEDYCKI.

Ci z mandolinami? będziecie tańczyć ole?

PANNA MANIA.

Także coś.

(ubiera się).

Całuję rączki.

ŻONA.

Do widzenia. Proszę w święta zajrzeć.

PANNA MANIA.

Dobrze!

(wychodzi — żona zamyka za nią drzwi od przedpokoju, potem biegnie do Fedyckiego i skacze mu na szyję).

SCENA VIII.
FEDYCKI — ŻONA.
ஐ ஐ
ŻONA.

Czego tak późno?

FEDYCKI.

Sto pięćdziesiąt potraw — a dwoje dzieci się udławiło — no więc jak?
ŻONA
Lada chwila wrócą.

FEDYCKI.

Ciumaj!

(nadstawia twarz).
ŻONA.

Ty... kaczusiu srebrna, ty laleczko cukrowa, ty kocie z brylantowemi oczami...

FEDYCKI
(nadstawia grzbiet i mruczy).
ŻONA.

Ty niedźwiedziu ubóstwiany, ty już nie wiem co...

FEDYCKI.
A ty jesteś fiołek smażony w cukrze, wyzłocony komar, mucha marynowana, grzybek polukrowany, gronostaj wysadzany turkusami i już nie wiem co...
ŻONA.

A kto jest najwięcej kochany ze wszystkich Fedów na świecie?

FEDYCKI.

Fed.

ŻONA.

A kogo najwięcej kochają ze wszystkich gronostai na świecie?

FEDYCKI.

A tę...

(nadstawia twarz).

Ciumaj!

ŻONA.

Ty kundlu ukochany...

(całują się, tulając po sofie).
FEDYCKI
(zrywa się).

Już... satis... aus polskie wojskie. Na dziś dosyć.

ŻONA.

Ach... ty...

FEDYCKI.

Ale choinka wcale... wcale...

ŻONA.

No... pycha. Ale po co taki zbytek.

FEDYCKI.
Ta to na kredę — stary zapłaci.
ŻONA.

A jak nie zapłaci.

FEDYCKI.

Ale... a potem to co? Przecież mi nic nie wezmą... mieszkam w hotelu... i omnia mea mecum porto, czy jak tam...

ŻONA.

Po jakiemu to? co to znaczy?

FEDYCKI.

Wszystko moje, co mam na sobie.

ŻONA.

Ale o! Naucz mnie jak, to ja jemu powiem. Znów się zadziwi. Dziś mu zajechałam Nietzschem, ale mi powiedział, że nie w modzie.

FEDYCKI

A bilecik znalazłaś?

ŻONA.

Jaki?

FEDYCKI.

A na drzewku. Dopisałem nawet coś

ŻONA.

Nie. Ale po co było!...

FEDYCKI.

Ta daj spokój. Dwie litery. Kto odgadnie?

(szukają bilecika).
ŻONA

O! leży tu pod drzewkiem.

FEDYCKI.

Spadł.

ŻONA.

Dobrze, że nie znalazł.

FEDYCKI.

Kto?

ŻONA.

No... on.

FEDYCKI.

Byłby się nie domyślił.

ŻONA.

Pewnie. Głupi, jak już nie wiem co.

FEDYCKI.

A... dajże spokój. Wcale nie jest taki głupi. Wcale.

ŻONA.

Jeżeli dlatego, że filozofję skończył, to nic nie dowodzi. Można dziesięć razy filozofję skończyć, a życiowo być głupim. O!... czytałam to, i ten co napisał, miał rację.

FEDYCKI.

E... daj spokój!... on...

ŻONA.
Właśnie... broń go...
FEDYCKI
(śmiejąc się).

No co chcesz, kiedy ja go lubię

ŻONA.

On ci tak nie płaci. Takim suplenciną to przecież ty mógłbyś być śpiewający.

FEDYCKI.

No... niebardzo. Ale i ja czemś będę, tylko się rozpędzę i wybiorę sobie. Mam czas!

ŻONA

Pewnie, że masz czas.

(po chwili).

Możebyśmy o nim nie mówili?

FEDYCKI.

To ty zawsze o nim zaczynasz.

(Fedycki kładzie się na szezlągu tak, że ma głowę na kolanach żony, a nogi zwrócone do publiczności).
(milczenie).
ŻONA.

Taka jestem zdenerwowana. Powiadam ci dzisiaj, to jakby się uwziął. Ja to, on tamto Już nie mogę znieść nawet jego głosu bu, bu, bu, jak na sąd ostateczny.

FEDYCKI.

On ma bardzo ładny basso profundo.

ŻONA.
Znów go chwalisz?
FEDYCKI.

Ale... o...

ŻONA.

Prosiłam cię, żebyśmy o nim nie mówili.

FEDYCKI.

Bene. — Czego ty z tą Mańką w takiej poufałości. Opowiadasz jej...

ŻONA.

Ja? — ani mi się śni. Ot, dawno już tak się znamy, jeszcze wtedy, jak była u mamy w pralni do cerowania koronek i firanek. Pamiętasz? — Jeszcze byłeś student — dawałeś mundury do prania... ja szłam za mąż... on także dawał ubrania do czyszczenia i z tego się to wszystko wzięło. Powiadam ci — wtedy mi imponował. Nie był taki blady — i ja myślałam, że taki suplent to Bóg wie co! idę za niego, a tu widzę, że on tylko tyle, co te książki, a pozatem to... no... tuman! Ciągle zwłóczy to to, to tamto. Wczoraj przywlókł takie obszarpane coś po łacinie. Z 1808! Wykopał kiedyś Metamorfozy Owidjusza, czy jak tam. No... to jeszcze. Powiadam ci obrazki — skandal! Ale to coś. Można się pośmiać. A tamto!... Do czego? No — co mu z tego?

FEDYCKI.
Ma w tem zamiłowanie. Ja znów chcę wziąść gramofon na raty. Jak przyjdziesz — nastawię. Coś będzie prima sorta. Pociumaj!
(klękają oboje na szezlągu i całują się klęcząc).
ŻONA
(całuje).

Ja czasem myślę, że on niema ambicji, bo ja mu tak nieraz coś w oczy powiem i czekam. A on się odetnie, ale tak jak żak, a nie tak, żeby mnie aż dreszcz przeszedł... ja lubię kiedy mi aż tchu zabraknie.

FEDYCKI
(bierze dwa jabłka i jedzą).

Mówiłem ci zawsze, że on jest dobrze wychowany.

ŻONA.

On? on je nożem i drzwi nie zamyka na klamkę. To nie jest żadne wychowanie. Pozatem jestem przekonana, że on gdyby został sam, toby zmarniał — jak myślisz?

FEDYCKI.

Mnie się także zdaje... Coś w nim babskiego...

(siedzą koło siebie na sofce patrzą w ziemię i rozmawiają o mężu z całem zajęciem).
ŻONA.

Co to babskiego? to mało... dziecinnego. Lila ma więcej zmysłu praktycznego jak on. Oni powinni na tej filozofji uczyć ich, jak się żyje z ludźmi... o! toby była prawdziwa filozofja...

FEDYCKI.
A mnie nikt nie uczył i dobrze jest.
ŻONA.

A... to co innego. Ty masz wyjątkową inteligencję. I silny jesteś! Ty jesteś lew... lewek z cukru ze złotą grzywą.

FEDYCKI
(osuwa się na ziemię).

Ciumaj!

(żona całując go).
ŻONA.

Ale on to tuman... och ty!... te włoski takie blond... takie cudne... Na nos by wpadł, żeby go samego puścić...

FEDYCKI.

Nicby mu nie było! Upadłby raz stłułkłby się, nauczyłby się żyć...

ŻONA

No — wiesz znów... narażać go.,.

FEDYCKI.

Pewnie — szkoda. Dobry człowiek...

ŻONA
(zła).

Znaczy, że ja...

FEDYCKI.

Co?

ŻONA
(j. w.).

Niby, że ja go nie warta. W ogóle zanadto się tym panem zajmujemy. Od pół godziny o nim tylko mowa. Przez samą delikatność mógłbyś tego tematu ze mną nie wszczynać.

FEDYCKI.

Dobrze!...

(milczenie).
ŻONA.

No... powiedz co.

FEDYCKI.

Kupię sobie gramofon... na raty... a! to już mówiłem. — Wziąłem nowy tużurek na raty — patrz!... śliczny — co? Z tyłu trochę tiurniura.

ŻONA.

Ładny. A moje figaro dobrze leży? Mańka mówi, że się marszczy.

(oboje krygują się przed sobą).
FEDYCKI.

Kein idée... cudne... sznitt pierwszej wody.

ŻONA
(siadając na fotelu).

Adoruj!

FEDYCKI
(klęka).
Cudna! najpiękniejsza! od główki jak makóweczki brylantami sadzonej, do nóżek jak dwie jaskółeczki z marcepanu! Najpiękniejsza z paniuś, najrozkoszniejsza... najcieńciejsza w pasie.
ŻONA
(rada, przy stole, pławiąc się w jego słowach).

Najmądrzejsza...

FEDYCKI.

Najmądrzejsza...

ŻONA.

To mi wynagrodzi to głupia, co ciągle od niego słyszę. O! psuje on mnie podchlebstwami... żebyś ty słyszał, toby ci krew zawrzała... Nie, bo gdyby czy sam co napisał mądrego, ale czyta to, co inni napiszą i wtem cały rozum... To inni mają rozum, a nie on...

(zegar bije jedenastą).
FEDYCKI
(zrywa się).

Już jedenasta. Pójdę...

ŻONA.

A!... a no pewnie, idź!...

FEDYCKI.

Powiedz mu, że żałuję, że go nie zastałem...

ŻONA.

E... co mu będę takie rzeczy gadać.

FEDYCKI.

Nie — jak Boga kocham, prawda. Ja go bardzo lubię.

ŻONA.
Wiem, wiem.
FEDYCKI.

No, bo za co go mam nie lubić? Przecież to ja jego — a nie on mnie zdradza... Przyjdziesz?

ŻONA.

Kiedy?

FEDYCKI.

No... napisałem — Sob. 5. To znaczy...

ŻONA.

Nie wiem...

FEDYCKI.

Sobota — piąta... osiołku różany fjołkami nadziany.

ŻONA.

A ta twoja wdowa... żeby znów gdzie na schodach nie była.

FEDYCKI.

Nie bój się. Steroryzowałem babę...

ŻONA.

Czem?

FEDYCKI
(śpiewa).

Amour!... Amour!,..

ŻONA.

No... no... Fedi...

FEDYCKI.
Ale nie bój się... To ona leci nie ja. To jest wdowa wyczekująca.
ŻONA.

Wyprowadź się.

FEDYCKI.

Kein idée. Winien jestem już nie wiem za ile. A więc flircik en attendant — ona głupia... no...

ŻONA.

Pewnie! Bo nic niema straszniejszego jak głupia kobieta.

FEDYCKI.

No, no... ty czupiradełko królewskie, ty raju zakopertowany, ty migdałowe szczęście... ciumaj, ciumaj! prędko, bo wystygnie.

ŻONA.

Przynajmniej z tobą to można pomówić inteligentnie. Zaraz jakoś jaśniej na sercu O!... Zośka idzie przez kuchnię, przyprowadziła Lilę... ja cię wyprowadzę do przedpokoju...

(bierze lampę, na którą nałożyła abażur).
FEDYCKI.

Ląćkę dać...

ŻONA.

Ach! ty kremiku czekoladowy!... do Soboty!... będzie mi się dłużyć z nim... bo wiem dziś to przecież jest wilja, a on jakby...

(wychodzą do przedpokoju i zamykają drzwi, od czasu do czasu tylko słychać wybuchy śmiechu żony).

SCENA IX.
Wchodzi z kuchni dziecko, zamyka drzwi kuchenne, rozgląda się, zdejmuje powoli płaszczyk, kapturek, idzie do pianina — nagle wybuch śmiechu z przedpokoju szarpie niem, odsuwa się od pianina i stoi wpatrzone we drzwi przedpokoju. Potem, powoli — przechodzi przez scenę i staje przy oknie — smutne — zapatrzone na ulicę. Światło księżyca je oświetla. — Słychać zamknięcie drzwi wchodowych, poczem drzwi od przedpokoju się otwierają wpada na scenę żona, oświetlając się czerwoną lampą — włosy rozwichrzone, kołnierzyk u szyi odpięty. Wszedłszy roześmiana i rozbawiona spotyka się ze wzrokiem dziecka, które od okna się odwróciło na stuk drzwi i patrzy na nią w milczeniu szeroko rozwartemi oczami...
ஐ ஐ
ŻONA.

Jesteś?

(dziecko milczy).
ŻONA.

Czego się tak na mnie patrzysz? no... czego?

(dziecko milczy).
ŻONA.

Nie znasz mnie?...

(chce zbliżyć się do dziecka. Dziecko instynktownie wyciąga ręce i zasłania się).
ŻONA.

Co ci?

DZIECKO
(z krzykiem).

Nie rusz!

(Żona mimowoli cofa się).
Oszalałaś? chcesz rózgą?...
(dziecko milczy; żona zmieszana przechodzi się po pokoju, podchodzi do dziecka).
ŻONA.

Chora jesteś?

DZIECKO.

Nie... tylko... tak... coś we mnie... Taka mamcia była inna... ja mamci nie poznałam...

ŻONA
(coraz więcej zmieszana).

No już dobrze... dobrze..

(idzie do lustra, poprawia kołnierzyk i włosy chwila milczenia).
ŻONA.

Cóż tam u babci?

DZIECKO.

Śmieją się... tańczą... bawią...

ŻONA.

Pytali się o mnie?

DZIECKO
(cicho).

Nie.

ŻONA.

Czuła rodzina! Dostałaś co?

DZIECKO.
Złote serduszko.
ŻONA.

Gdzie jest?

DZIECKO.

Tatko wziął.

ŻONA.

Mówiłaś, że u nas dużo gości?

DZIECKO.

Mówiłam.

ŻONA.

A oni co?

DZIECKO
(po cichu).

Powiedzieli, że kłamię.

ŻONA.

A to impertynencja!...

(wzburzona).

A tatko co? Pewnie się dobrze bawi.

DZIECKO.

Nie. Tatuś bardzo smutny. A nawet jak się z babcią łamał opłatkiem, to płakał.

(milczenie).
ŻONA.

I co więcej było?

DZIECKO.

Ciocie były bardzo ładnie ubrane, babcia miała jedwabną suknię, było dwanaście potraw, jednemu panu zrobiło się niedobrze, i babcia powiedziała, że trzeba tak zrobić, żeby mnie oddać do klasztoru...

ŻONA.

A to znów co? Dlaczego?

(milczenie).
DZIECKO
(milczy).
ŻONA.

Gadaj... musieli powiedzieć dlaczego...

DZIECKO
(cicho).

Powiedzieli, że ja jestem bardzo źle chowana.

ŻONA.

Pewnie jadłaś rybę nożem.

DZIECKO.

Ale nie mamusiu... widelcem...

ŻONA.

Uśmiechałaś się, jak kto do ciebie mówił?

DZIECKO.

Tak.

ŻONA.

Kłaniałaś się prawą nogą?

DZIECKO.

Tak.

(dyga).
ŻONA.

Czego oni jeszcze chcą!... czego oni jeszcze chcą!...

(chodzi po pokoju wściekła).

Nie pójdziesz tam już więcej. To potwory. To serce złote?

DZIECKO

Tak proszę mamci.

ŻONA.

Jeszcze ten twój Tatuś to go zgubi. Po co mu dawałaś. Było samej schować w kieszonkę.

DZIECKO.

Bo mamcia powiedziała, żeby wyrzucić, więc...

ŻONA.

Głupiaś! złota się nie wyrzuca.

(przez kuchnię wchodzi wolno mąż).


SCENA X.
ŻONA — MĄŻ — DZIECKO.
ஐ ஐ
MĄŻ
(wchodzi powoli — spogląda dokoła pokoju).
ŻONA.

Mówi się dobry wieczór...

MAŻ.
Dobry wieczór.
ŻONA.

Myślałam, że już tam będziecie nocować. Tylko naturalnie taka wilja... Sto pięćdziesiąt potraw... Choć zastaw się, a pokaż się. Potem coś tego, Monaco...

MĄŻ.

Co? skąd Monaco...

ŻONA.

Już tak. Gdzie szlachcic tam Monaco. A potem omnia... tego... porto...

(patrzy triumfująco).
MĄŻ.

Daj ty mi dziś spokój... głowa mnie boli.

ŻONA.

Pewnie, jak kto tragedję wyprawia, żeby tylko mnie w oczach innych źle przedstawić...

MĄŻ.

Ja tragedji wyprawiać nie potrzebuję...

(żona zaczyna zapalać świeczki na drzewku).
MĄŻ
(bierze popielniczkę, na której leżą dwa niedopałki papierosów Fedyckiego).

Był tu kto?

ŻONA.

Nie.

MĄŻ
(do dziecka).
Wyrzuć te dwa niedopałki do kuchni.
(dziecko wychodzi).

Mogłabyś przy dziecku nie kłamać.

ŻONA.

Tak... wiem... Chowam źle dziecko! Ale mniejsza. Był tu Fedycki chwilę na orzechy. Zapomniałam o tem i niema w tem zbrodni. Kazał ci powiedzieć, że żałuje, że cię nie zastał.

MĄŻ
(ironicznie).

To wątpię.

ŻONA.

O! możesz wierzyć! On cię bardzo lubi.

MĄŻ
(t. s.).

Czy być może!

ŻONA.

O! ja wiem, że ci o miłość ludzką nie chodzi. Takim Sobkom, to o nic nie chodzi.

(dziecko wraca).
ŻONA.

A ja lubię Fedyckiego. Wesoły, miły, inteligentny.

MĄŻ.

Tak...

(wataje i kieruje się ku drzwiom swego pokoju).
ŻONA
(arogancko).
A ja lubię Fedyckiego.
MĄŻ.

Daj ty mi spokój!

(zdaleka słychać kościelne dzwony).
ŻONA
(arogancko).

A ja lubię Fedyckiego.

MĄŻ.

A ja tego durnia nienawidzę. Ja...

(robi wrażenie jakby coś chciał powiedzieć więcej — ale nie wie jak i milknie).
ŻONA
(która przez jakąś chwilę zdawała się zmieszana).

Ty wszystkich nienawidzisz, kogo ja lubię.

MĄŻ.

Milcz!... zostaw mnie!...

(dziecko wchodzi pomiędzy nich).
DZIECKO.

Mamusiu! Tatusiu! dajcie spokój!... proszę! Boże!...

ŻONA.

Co tu chcesz? idź sobie do drzewka. Baw się!...

MĄŻ.

Przedewszystkiem ja nie chcę, żeby się to drzewko świeciło.

(idzie szybko do drzewka i gasi świeczki).
ŻONA.

Proszę zostawić!

(wchodzi służąca ubrana w chustce).
SŁUŻĄCA.

Proszę wielmożnej pani... już dzwonią, ja idę na pasterkę.

ŻONA.

A idź!... idź na tę pasterkę!

(mąż idzie do swego pokoju, drzwi są otwarte — widać jak siada przy biurku, bierze książkę i usiłuje czytać. Żona zapala znów świeczki — dziecko stoi bezradne przy stole).
ŻONA.

Lila chodź do choinki!...

(dziecko podchodzi zwolna).

Masz... tu krzesło... siadaj i ciesz się...
{{c|w=90%|(sadza dziecko na krześle). Cóż masz taką grobową minę? Jezus Marja! co to za rodzina! co to za usposobienia...

(idzie do sofy, owija się szalem, kładzie się na sofę — tyłem do dziecka; widać, jak mężowi z rąk wypada książka i jak siedzi osowiały z głową opuszczoną w swoim fotelu pod światłem zielonawej lampy).
ŻONA
(układając się).

Żeby niewiem jakie mieć dobre intencje wszystko zmrożą...

(odwraca głowę i patrzy na dziecko, które siedzi skurczone na krzesełku, patrząc na płonącą choinkę i coraz więcej jest osowiałe).
ŻONA.

Ciesz się, kiedy ci mówię!... słyszysz!... ciesz się!...

(odwraca się do ściany — dzwony ciągle biją w oddali — zapada w pokoju milczenie. Te trzy postacie nieruchome tworzą smutny obraz. Kurtyna wolno zapada).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.