Ich czworo/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Ich czworo
Podtytuł Tragedja ludzi głupich
w 3-ch aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom IV
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ICH CZWORO
TRAGEDJA LUDZI GŁUPICH
W 3-ch AKTACH
OSOBY:

MĄŻ.
ŻONA.
DZIECKO.
KOCHANEK.
WDOWA.
SZWACZKA.
SŁUGA.
DOROŻKARZ.


MANDRAGORA.


PROLOG.
Gdy podniesie się zasłona zwykła, widać, że scena jest zakryta szarą zasłoną wełnianą jednolitą. — Na widowni ciemno — tylko od spodu sceny bije zielonawe oświetlenie. Szybko — z fałd zasłony wywija się postać odziana w taką samą szarą jak zasłona szatę — z kapturem — szata powłóczysta — rękawy długie, szerokie. Twarz blada o zielonawej cerze. Postać bardzo wysoka — męska. Ruchy dziwne, skupione, długo wytrzymywane. — Sposób mówienia bez patosu, dykcja bardzo wyraźna — Postać (Mandragora) siada szybko na budce od suflera i patrzy chwilę w głąb teatru, wreszcie mówić zaczyna.
MANDRAGORA.

Ja jestem ludzka dusza! ja jestem ten z głębiny szarej dziw. Ja jestem synteza ludzkich dusz. — Z prochu co na pozór milczy martwy, powstaję — ja. — Z prochu tysiąca ciał, tysiąca energji, tysięcy miljonów ludzkich zjaw. W głębinach ściągają się miljardy sił i oto — powstaję — ja... szary dziw. W głębinach ziemi... aż tam... Gdy ludzka dłoń sięgnie i wydziera mnie na światło — ja jęczę... ja wołam pomocy. Bo nie chcę, by ze mnie szły strzępy ku ludzkiej uciesze i woli.

(po chwili).
A oto — wydarto mnie — z głębiny kołyski mej grobowej. — I z moich strzępów z których jestem — oddarto najgorszy strzęp. — Bo najstraszniejsze zło. Nie zbrodnię, nie zawiść, nie mord. Obdarto większe zło. Głupotę ludzkich zjaw. I bryznie moja krew na piękno, dobro, na to — co światłem drobnych istnień jest i ich tchnieniem jedynem. Jak cień tak bryznie ta krew — jak wielki szary cień...
(po chwili).

Będziecie się śrniać... tak! będziecie się śmiać. A przecież to ze mnie strzęp, to z ludzkiej duszy strzęp! Ci którzy są o... tam, nie — nie są wcale źli. — Zabawni będą czasem, zwłaszcza ten pośród nich, który, gdy zechce swoje czyny naginać do ich czynów — rozumem swoim głupszy zdawać się będzie jeszcze od tych, co syntezą głupoty wszystkich raczej są. — Zabawni będą czasem — a przecież to... moja krew, to ludzkiej duszy krew, to bólów wszystkich ból...

(powstając).

Mój ból! mój ból!... Nie grom, nie rozpaczliwy krzyk dławionych zbrodnią zjaw, albo nurzanych w jadzie i w błocie potężnych serc. Lecz drobiazg zatrutych strzał, niszczonych szlachetnych myśli, myśli nieśmiało poczętych, cierpienie dziecięcych serc. i o niby wielkie nic. A przecież to gaśnie lampa, którą rozniecił z trudem ubogi, smutny człowiek, uczciwy smutny człowiek...

(wyciągając rękę ku publiczności),

I najstraszniejszy ból, ten bólów moich ból — to przecież będzie śmiech... wasz śmiech... wasz śmiech...

(niknie za kurtyną).
AKT PIERWSZY.
Scena przedstawia jadalny pokój w średnio zamożnym domu — wieczór zimowy — wieczór wigilijny. — Cokolwiek na boku na stoliku choinka bardzo duża, cukierniana, strojna, ale nie ubrana w domu — na środku stół nakryty na 4 osoby. Widać siano wiszące pod obrusem — lampa zapalona nad stołem. Umeblowanie nawet dostatnie, ale głupie, bez cechy indywidualnej. — W głębi drzwi do przedpokoju i do pokoju męża. Gdy się otworzą, widać biurko, fotel — półki z książkami — kosz na papiery. — Fo prawej okno balkonowe zasłonięte starannie. — Przy otwarciu kurtyny za stołem siedzi Mąż żona — dziecko. — Czwarte miejsce próżne. — Sługa wnosi z kuchni półmisek, stawia i wychodzi.
SCENA I.
ŻONA.
Kobieta młoda, twarz bez wyrazu — uczesana i odziana starannie, modnie, biało — do przesady — gorset ściśnięty — wiecznie nadąsana i ironiczna — oczy zmrużone, gdy patrzy na męża. Pewna trywialność chwilami w ruchach, to znów chęć dystynkcji. — Głupota uosobiona.
MĄŻ.
Zgarbiony, roztargniony, myślami gdzieindziej, człowiek wiedzy — głupi życiowo i uczuciowo, okulary, często je zdejmuje i przeciera oczy — nie ma powagi.
DZIECKO.
Dziewczynka lat 10. Śliczna. Ubrana wytwornie, lalkowato. Ułożona. Nieśmiała. Jeszcze nic. Wielkie błękitne oczy, które od ojca do matki biegają prosząco. Usta już opuszczone jak u kogoś, kto cierpi.
SCENA XII.
ஐ ஐ
ŻONA.

No... jedzcie, jedzcie. Dla czego nic nie jecie? Dla kogóż to wszystko?

(milczenie).
ŻONA
(do dziecka).

Liluś! jeść!

DZIECKO.

Dziękuję mamci... ja niegłodna.

MĄŻ.

Dajże jej spokój... przecież wróciła od twojej matki. Tam się najadła.

ŻONA.

Cóż to? wymówka, żem wnuczkę do babki posłała?

MĄŻ.

Znów wymówka? Dziecko się najadło, więc nie chce jeść.

ŻONA.

Może miałam zakazać dziecku, żeby u mojej matki nic w usta nie wzięło?

MĄŻ.
Także coś...
ŻONA.

No... no... Nie jestem taka głupia jak się zdaje. Rozumiem wszystko.

(do dziecka).

Jedz! Twój ojciec niech w domu nie je. Niech się chowa na Wigilję u swojej mamusi. Ale ty — słyszysz — każę ci — jeść w domu.

MĄŻ.

Ach! daj spokój! To są głupstwa.

ŻONA.

Tak... wiem... dla ciebie. Ale dla mnie dziś jest dzień rodzinny! Rozumie się. Dzień rodzinny. To jest głupie, ale ja tak już byłam głupio wychowana!... Cóż począć? Nie trzeba było się z taką głupią żenić.

MĄŻ.

Gdybyś ty mniej mówiła! —

ŻONA.

Co?

MĄŻ.

Powiadam — że gdybyś ty mniej mówiła.

ŻONA.
W takim razie i ty mógłbyś mniej mówić. To co mówimy oboje ma ten sam walor. W domu nikt mnie nie uważał za głupią i nawet przyznawano mi pewną inteligencję. Tuszę, iż nie bardzo się zmieniłam. A choćby z tego względu, że obcuję z tak wielką inteligencją jak twoja — powinnam była zmądrzeć o całe twoje profesorstwo. Compris? —
(do dziecka gwałtownie).

Jedz! Co się patrzysz? jedz!

DZIECKO
(potulnie).

Dobrze proszę mamci.

(chwila milczenia)
ŻONA.

Śliczna wigilja! pogrzebowa stypa!

MĄŻ.

Któż winien!

ŻONA.

Ja? może ja? Daruj mój kochany, jeżeliś ty zerwał z moją matką — to ja zerwałam z twoją. Moja matka była za głupia dla ciebie, więc twoja matka... vice versa.

MĄŻ.

No... przyznam ci się...

ŻONA.

A daruj... moja matka może nie miała takiego wykształcenia jak twoja, ale za to ma zdrowy rozum. A to więcej warte.

MĄŻ.

Może.. ale gdyby nie to — bylibyśmy dziś wszyscy u matki i...

ŻONA.
Dziękuję, dziękuję, dziękuję. Może ci się śmieszne wydać, ale — tam znów dla mnie za głupio.
MĄŻ.

Może...

(milczenie).
ŻONA.

Ciekawa jestem, które to z nas w tym roku umrze?

MĄŻ.

Co?

ŻONA.

Naturalnie. Nie do pary nas siedzi. Troje... Mówiłam, zaprosić Fedyckiego.

MĄŻ.

Dziękuję.

ŻONA.

O! mój kochany! Może być z pozoru — ale w gruncie rzeczy to... Zresztą mniejsza! Trzeba było na pannę Manię poczekać. Miała przyjść na czwartego. Ale naturalnie... trzeba się spieszyć, bo pan profesor musi iść do swojej familji. Lepiej niech żona albo dziecko umrze!

MĄŻ.

Zaraz umrze... dlatego, że nas troje siedzi.

ŻONA.

Mój kochany. Ja jestem przesądna. Co robić? Już tak jest. Moja matka miała tylko chemiczną pralnię, ale miała tradycje. Zresztą — Napoleon był przesądny. Ja życzę ci, ażebyś kiedyś dorósł choć do obcasa Napoleona. — Wierzę w trzy świece, wierzę w pawie pióra, wierzę w niedopary. Zobaczysz, albo ja, albo ona, na przyszły rok będziemy w trumnie.

(Dziecko cicho płacze).
ŻONA.

Czego beczysz?

MĄŻ.

No jakże! pakujesz ją do trumny.

ŻONA.

No... jak teraz ust otworzyć nie można! No — wiecie!...

(sługa wnosi półmisek — zabiera talerze i wychodzi).
ŻONA.

Jedzcie sami... ja mam już dosyć tego festynu familijnego.

(odsuwa się od stołu z ostentacją).
MĄŻ
(t. s),

Ja mam także dosyć!

(dziecko siedzi pomiędzy nim bezradnie skulone i patrzy smutno przed siebie).
(milczenie).
ŻONA.

No... no... życie... życie...

MĄŻ.

A no... takie się ma, jakie się tworzy.

ŻONA.

Jak nie masz o czem mówić z kobietą przez całe życie, to się z nią nie żeń... powiedział Nietsche.

MĄŻ.

Ha?

ŻONA.

Nic — Nietsche. No i co? dziwi cię to, że taka gęś śmie wymówić to imię. Ha?

MĄŻ.

Nie — tylko widzisz on wyszedł z mody.

ŻONA.

Głupie!

MĄŻ.

Dobrze!...

(po chwili).

Kto dał tę choinkę?

ŻONA.

Ktoś.

MĄŻ
(do dziecka).

Lila... kto dał choinkę?

ŻONA
(szybko, uprzedzając dziecko).

Moja matka.

MĄŻ
(patrząc na dziecko).

Drogo ją musiała kosztować.

ŻONA
Moja matka nie jest skąpa.
MĄŻ
(ciągle patrzy na dziecko).

Tak.

(Służąca wchodzi).

Proszę pani! Budyń nie chce wyjść z formy.

ŻONA.

To zaprzęż cztery woły i wyciągnij go.

(wychodzi ze służącą).
MĄŻ
(do dziecka).

Lila! kto dał choinkę?

DZIECKO
(milczy, kuli się).
MĄŻ
(śmiejąc się z przymusem).

A ja wiem. Pan Fedycki.

DZIECKO
(zdziwione patrzy na niego).
MĄŻ.

A wiem. Co? zgadłem?

DZIECKO.

Zgadł Tatuś.

MĄŻ.

E!... może ty żartujesz?

DZIECKO.

Ale nie Tatusiu. Nawet był bilecik — wypadł na ziemię. Ja podniosłam. O!... mam go... chciałam oddać mamusi, ale Tatuś przyszedł...

MĄŻ
(patrząc na dziecko smutnie).

O ty... ty... więc wiesz, że oddawać nie należało? wiesz już?...

DZIECKO.

Bo tatuńciu ja to... już... tatko...

MĄŻ.

Daj bilecik.

Dziecko biegnie do drzewka — wydobywa z pod serwety bilecik wizytowy — daje ojcu).
MĄŻ.

A!

(patrzy).

czy to ty nagryzmoliłaś to ołówkiem?

DZIECKO.

Nie tatuńciu. To pewnie było. To litery Sob. — i cyfra 5.

MĄŻ
(patrząc na bilecik).

Sob. — 5. Tak!... siadaj!

(wstaje, kładzie bilecik na dawnem miejscu).
DZIECKO
(jak uczony pudel).

Nie mam nic mamusi mówić?

MĄŻ.
Nic.
DZIECKO
(posłusznie).

Dobrze Tatuńciu!

(milczenie).
(Dziecko przysuwa się zwolna do ojca i chce go pocałować w rękę. Otwierają się drzwi — szybko wchodzi Żona — dziecko odsuwa się).


II.
ஐ ஐ
PANNA MANIA.
(dziobata — dość zgrabna — bluzka szkocka, wielki kołnierz biały sztywny — spódnica dobrze ściągnięta — parada kobiecości — wchodzi szybko).
PANNA MANIA.

Państwo daruje? państwo się nie gniewa? ale ja już z trzeciej wilji na do pary — więc ledwo żyję — a tam ślizgawica. Wykopertnęłam się dwa razy... A! pani daruje

(całuję żonę w rękę).

takie tam powiedzenie, ale tak..!

ŻONA
(wskazuje na dziecko).

Dziecko! Nauczy się brzydkich słów.

PANNA MANIA.

Panienka nie słyszała! co? Liluś kochany! a tu gwiazdka — dla mamuńci saszecik na chusteczki... wyściboliłam...

(podaje prezent).
a tu dla Lilusia...
(podaje)

Proszę! proszę nie pogardzić.

ŻONA.

Dziękuję! ja dla panny Mani piątkę gotówką, bo to praktyczniejsze, jest pod talerzem.

PANNA MANIA
(trochę stropiona).

Dziękuję. Państwo po wilji?

ŻONA.

A no niby. Może panna Mania będzie co jadła?

PANNA MANIA.

Dziękuję... Niema miejsca. Po póty...

ŻONA.

Jak panna Mania chce.

(Mąż wstaje i wychodzi do swego pokoju — widać go, jak czyści sobie ubranie, nakłada papierosy w portecigares).
PANNA MANIA.

Paniusia nie w humorze?

ŻONA.

Niby z czego się mam cieszyć? co?

PANNA MANIA.

No... zawsze... dziś już taki dzień...

ŻONA.
Głupi się zawsze tylko cieszą.
PANNA MANIA.

Albo mądrzy.

ŻONA.

E!

PANNA MANIA.

A... pana Fedyckiego niema?

ŻONA.

Nie.

PANNA MANIA.

Czemu?

ŻONA
(pokazuje drzwi).
PANNA MANIA
(cicho).

Domyśla się?

ŻONA.

Ale!... nie... tylko Fed za głupi.

PANNA MANIA.

Nie — no to już... no to już... wiecie! Taże wszyscy mówią, że taki hecowny, że niech Bóg broni!

ŻONA

A no... ale dla niego...

(Mąż wchodzi).
MĄŻ.

Już idę. Liluś idź się ubierz!

ŻONA.

Chodź! Trzeba, żebyś zmieniła sukienkę,

MĄŻ.
Po co?
ŻONA.

Dla mojej matki była wystarczająca — ale skoro idzie do inteligentnego domu... ha! ha! chodź! włożysz aksamitną... Będziesz infantka hiszpańska!...

(do męża).

Pan wie... Wan Dyka... Wan Dyka...

(wychodzi z dzieckiem).


SCENA III.
MĄŻ — PANNA MANIA
ஐ ஐ
PANNA MANIA
(kręci głową).

Nie... no... doprawdy.

(po chwili do męża układnie).

Pan dobrodziej nie w humorze?

MĄŻ.

E!

(kiwa ręką, siada na fotelu, gładząc kapelusz).
PANNA MANIA.

Ale... ale... ja to widzę, już mam taki ślep. Zerknę i człowiekowi duszę do cna przewiercę. A jak jeszcze dla kogo mam sympatję i coś mnie tak tego... to już od razu rozumie. Jak Pana Boga kocham!

MĄŻ.
To bardzo ładnie z pani strony.
PANNA MANIA.

Ni... to nie moja zasługa. Ja taka już byłam od małego — jakem koszulę w zębach nosiła. To mówili, że u mnie takie rysie oko. Ja widzę, że pan profesor w tę bożą wigilję zasumowany. A to się nie godzi. Ta to dziś takie święto, że no... bydło z przeproszeniem podobno gada, i wszystko się przy tych strucelkach raduje. U nas w Żółkwi to aż ha... Oficerowie dziś szablami po oknach z uciechy tak trr. tr... Hi! hi!...

(zmienia ton).

Ja tak umyślnie o tem i o owem żarty, żeby się pan dobrodziej choć troszkę roześmiał. Jakże tak?... ja nawet taki mały prezencik przyniosłam.

MĄŻ
(patrzy zdziwiony).

No?

PANNA MANIA.

No — ja wiem — pani dobrodziejka mówiła mi wczoraj, że nie będzie żadnych prezentów, niby dlatego, że przeszłego roku państwo się podarli przy gwiazdce — ale — ode mnie — z dobrego serca pan dobrodziej weźmie...

(wyciąga nieśmiało paczkę owiniętą w papier).
MĄŻ.

Ależ... skądże...

PANNA MANIA.

Ja proszę... nie odmawiać... Cóż ja... biedna szwaczka... ale... niby tak ot, serce mi kazało czy co... nie wiem...

(kładzie paczkę na kolanach profesora).

Taki szalik biały, fular — pod kołnierz... do palta... proszę...

(odchodzi szybko do okna i staje przy niem, odsunąwszy firankę).
MĄŻ
(chwilę zakłopotany, wreszcie sięga do kieszeni i podchodzi do okna do Mani).
PANNA MANIA
(szybko).

Ale tylko bardzo proszę... bardzo proszę... nie dawać mi czasem pieniędzy... Pani dobrodziejka mnie dobrze dźgnęła, że mi dała gotówkę... Ale ja od niej... to niech! Ale od pana — to żeby mnie pokręciło tak nie... nie...

MĄŻ.

Ale czemu? czemu?

PANNA MANIA,

Bo... tak!

(chwila milczenia).
PANNA MANIA
(ciszej).

Tak tu dziś u państwa smutno.

(Mąż przeciera okulary — idzie do swego pokoju).

SCENA IV.
ŻONA — DZIECKO — MANIA — MĄŻ.
ஐ ஐ
ŻONA.

Idź! a jak ci się będą pytać, czy był kto u nas na wilji — to żebyś powiedziała, że było dużo osób. I że grali, i że śpiewali i wszystko...

DZIECKO.

Tak proszę mamy!

ŻONA
(do panny Mani).

Co się mają cieszyć, że tak.

PANNA MANIA.

A bo pewnie.

(Mąż wchodzi i bierze dziecko za rękę).
ŻONA.

A niech dziecko dłużej nie zostanie jak pół godziny. U mojej matki była pół godziny, to i u twojej tylko pół godziny. Poślę po nią Zośkę. I żadnych prezentów dziecku nie dawać, bo powyrzucam.

MAŻ.

To już trudno — jak matka da, dziecko musi wziąć.

ŻONA.
Nie śmie! Słyszysz Lila? Mnie słuchać! ja twoja matka!...
MĄŻ.

Mnie będzie słuchać.

PANNA MANIA.

Państwo, takie piekło o takie głupstwo. Może starsza pani nic Lilusi nie da.

ŻONA.

Może... bo to skąpe...

MĄŻ
(stając przy drzwiach).

Co? jak?

ŻONA.

Odczep się!

DZIECKO
(drżącym głosem).

Proszę tatki... chodźmy!.., lepiej... chodźmy!..

ŻONA.

Spieszy ci się tak do babciusi?

DZIECKO.

Nie mamusiu... ale bo znów... Tatuńciu!... chodź!...

(wyprowadza ojca).


SCENA IV.
ŻONA — PANNA MANIA.
ஐ ஐ
ŻONA.
Widziała pani? widziała pani? — to tak zawsze... I to dziś, taka wigilja!
PANNA MANIA.

A niechże się paniusia uspokoi. Pewnie, że to horendum takie coś w samą wigilję. Lepiej było dziecka do starszej pani całkiem nie posyłać.

ŻONA.

Ale... to byłby mi nie pozwolił posłać dziecka do mojej matki. Ciągła taka draka. Pies z kotem lepiej żyje.

PANNA MANIA
(gryząc orzechy).

Pewnie.

ŻONA.

Jaka ja byłam głupia jakem za niego szła! jaka ja byłam głupia!

PANNA MANIA.

Czego on się z panią żenił?

ŻONA
(gwałtownie).

Czego? O! bo mu się we mnie podobało to i to...

(bije się po odsłoniętej szyi i karku).

Raz mi to powiedział. To jest numer pod tym względem! ho... ho... trzeba go znać.

PANNA MANIA
(j. w).
Pewnie! on nawet wygląda, że tak... tacy ścicha pęk to najgorsi na takie coś.
ŻONA
(gasi lampę)

Głowa mnie boli.

PANNA MANIA.

Pewnie!

(scena jest oświetlona tylko czerwonym blaskiem lampy, osłoniętej wielkim purpurowym abażurem. Żona rzuca się na sofę, okrytą dywanem — leży na brzuchu i zatapia ręce we włosy, panna Mania chodzi około stołu i ciągle wyjada bakalje i popija miód).
ŻONA.

A to wszystko przez moją matkę. Tak jej to było niby miło, że to ja wejdę w obywatelską rodzinę. Weszłam... wdepnęłam. Dużo mi przyszło. Ryż, mysz i stokfisz.

PANNA MANIA.

Pewnie.

(patrzy na suknię).

Trza szlusbandy wyżej przyszyć, bo się marszczy na łopatkach.

ŻONA
(nagle zainteresowana).

E? A mówiłam zrobić z laskami, a nie obcięte. Mam paryską figurę — długie nogi krótki stan...

(wraca do dawnej pozy).

E! a potem co mi tam!... Żeby nie panna Mania, to bym zapomniała mówić.

PANNA MANIA.
A proszę pani — niech Pani mówi.
ŻONA.

Chciałby, żebym żyła z jego rodziną... także...

PANNA MANIA.

No... ta stara nie była zła.

ŻONA.

No... nie była. Ale to już taki zwyczaj, że niby zawsze na bakier synowa i ta... A potem te ewangieliczne — a Natan zrodził Abjuda, a Abjud zrodził Farę — a Fara zrodził Manessesa.,.

PANNA MANIA.

Co? jak?

ŻONA.

No... Orlicka, co jest za Józefowiczem, tym, co jego matka z Hańskich i tak dalej. To można posiwieć, jak się takie coś słucha. A potem ma zęby wstawione, a potem on z moją matką drze koty — ja z jego. Ale mnie to czasem tak że już no...

PANNA MANIA.

To pani męża nie cierpi.

ŻONA
(po chwili).

A bo ja wiem.

PANNA MANIA.

No jakże. Jeżeli pan Fedycki...

ŻONA.
E! to co innego... to swoją drogą.
PANNA MANIA
(filozoficznie).

To czasem tak najdzie na nas kobiety, że się kochamy we dwóch odrazu. Niby w jednym się jeszcze nie odkochało, a w drugim się już zakochało. I choć siadłszy płacz.

ŻONA.

Na to trzeba mieć bardzo dużo serca.

PANNA MANIA.

Pewnie. Mężczyzna toby nigdy nie był zdolny do takiego czegoś.

ŻONA.

Och! oni!... gdzie im do takiej subtelności...

(milczenie — słychać tylko łomot orzechów).
PANNA MANIA.

To pewnie, że to cała historja kiedy ten i ten...

ŻONA
(gwałtownie siadając z nogami na sofie).

Ani ten, ani ten... A może... Zresztą mi tego czułego męża żal czy co... To niby rosłe, a to mdleje, panna Mania wie? mdleje.., Tak jak ostatnia baba padnie i mdleje. Ja wtedy i to i tamto. Już wiem jak rozcierać jak dać digitalis. To serce czy tam co.

PANNA MANIA.

Phi! z takim to się nie trzeba kłócić.

ŻONA.

Ja się nie kłócę. On ze mną. A potem może i nie o tę chorobę, ale tak się przyzwyczaiłam.

PANNA MANIA
(siadając na ziemi przed nią i tłukąc orzechy).

No... ale pana Fedyckiego pani chyba woli?

ŻONA.

Pewnie! wszystko co zrobię, co powiem, to mu się podoba — nie potrzebuję się krępować... ja się w nim kocham, a jakże — daj mi panna Mania orzecha — bardzo nawet się w nim kocham.

PANNA MANIA
(patrząc na Żonę z pod oka).

I on pewnie?...

ŻONA.

No... spodziewam się. Robaczywy! Zresztą my z jednego świata...

PANNA MANIA.

Może szkoda, że się z paniusią ten nie ożenił.

ŻONA.

Także coś? Taki Fedycki to do kochania, a nie do żenienia.

PANNA MANIA.

Może.

(idzie do kuchni).

Wody się pójdę napić, bo mi już te święta zaczynają dojeżdżać.

(idzie do kuchni, słychać na ulicy brząkanie mandolinistów).
ŻONA
(chwilę słucha, wreszcie pada na poduszki sofy).
PANNA MANIA.

Zosia poszła już po małą. Wzięła klucz. O! brząkacze idą!

(biegnie do okna).

Grają polkę... dziś tak będzie całą noc... Hecownie!...

ŻONA.

Dawniej to lubiłam jak grali... teraz czegoś nie cierpię.

PANNA MANIA
siada nisko przy sofie i przyciąga do siebie poduszkę potem mówiąc, powoli układa się na ziemi).

A ja to paniusi czasem zajzdraszczam. Mieć swój kąt i człowieka, co o wszystkiem myśli.

ŻONA.

Krowie też w oborze nic nie brak.

PANNA MANIA.

No tak porównać z mojem pieskiem życiem.

ŻONA.

E! co pannie Mani — wolna.

PANNA MANIA
(smutno).

Każda Teresa ma swoje interesa. A już najgorzej jak kto był za młodu głupi.

ŻONA.
Kobiety zawsze głupie.
PANNA MANIA.

Niby przez to serce, że za dobre.

ŻONA.

A no...

PANNA MANIA.

Pewnie.

(po chwili)

A teraz grają kolendę...

(milczenie — słychać jeszcze w oddali mandoliny. Ktoś za oknem krzyknął — po pijacku — rozmowa — przeszli — w oddali jakby ktoś grał na fortepjanie, potem cisza).
PANNA MANIA.

Tramwaje nawet nie chodzą takie wielkie święto.

(milczenie).
ŻONA
(zrywa się).

Która godzina?

PANNA MANIA.

Dziewiąta. Pan Fedycki ma przyjść?

ŻONA.

Na orzechy. No i co? Cóż to, nie wolno mu przyjść?

(słychać dzwonek).
PANNA MANIA.

O! to pewnie pan Fedycki.

ŻONA
(wybiegając do sypialni).
Niech panna Mania otworzy.
PANNA MANIA.

Niech się pani upudruje, bo pani ma nos czerwony.

(żona wybiega).


SCENA XII.
FEDYCKI — PANNA MANIA.
ஐ ஐ
Fedycki młody, wesoły, głupkowaty, niski blondyn, ubrany z niewyraźną elegancją.
PANNA MANIA.

Proszę pana. Proszę... pani zaraz wyjdzie.

FEDYCKI.

Cóż to? Któż to? A!... Servus singerowska adherencjo!

PANNA MANIA.

Pan to też... zawsze ten sam.

FEDYCKI.

No, a jakże? miałem się w kontramarkarni albo w kawiarni zamienić?...

PANNA MANIA
(śmieje się).

Nie... jak Bozię kocham...

FEDYCKI.

Cóż panna Mania taka szaro-papuszasta! w kratkę?

PANNA MANIA.
Taka moda.
FEDYCKI.

Moda jak panna młoda.

PANNA MANIA.

Niby jak?

FEDYCKI.

Albo ja wiem! Tak mi się powiedziało.

PANNA MANIA
(śmieje się).

Nie!... jak Bozię kocham...

FEDYCKI
(rzuca jej w usta orzech).

Proszę zgryźć...

PANNA MANIA.

No... co znowu... e! takie żarty,..

FEDYCKI.

Ładny tużurek? co? na raty. Będę teraz prima sorta. Co tu tak czerwono?

(zrywa abażur).

Co? ale tużurek... szyk?

PANNA MANIA.

Może pan co zje?

FEDYCKI.

Z makiem? niech panna Mania sama je

(słychać mandolinistów grających pokę).
PANNA MANIA.

Brzdąkacze wracają!...

(odsłania storę — widać smugę światła z latarni).
FEDYCKI.

Gdzież kasztelanka?

PANNA MANIA.

Jaka?

FEDYCKI.

No... pani domu.

PANNA MANIA.

Stęsknił się pan?

FEDYCKI.

Ja?

PANNA MANIA.

O! niech pan takich min nie robi. Ta my starzy znajomi. A potem, ja wiem wszystko! Pani mi wszystko mówi. Ale pan źle robi.... Pan niepotrzebnie znów wdepnie. Niech mnie pan słucha, ja zmądrzałam od tych czasów, co pan wie — o! jaki to pan ma kołnierzyk brudny z tyłu.

FEDYCKI.

Gdzie? o! od palta. Zgubiłem fular.

PANNA MANIA.

Minęły te czasy, kiedy to na gwiazdkę panna Mania komuś fulary dawała...

FEDYCKI.

Oj!... przed potopem.

PANNA MANIA.
Ale.., osiem lat temu.
FEDYCKI
(patrząc po stole).

Co tu tego... a... o, opłatek. Niech się panna Mania ze mną podzieli.

PANNA MANIA
(marszcząc brwi).

I zaraz, tylko się rozpędzę.

FEDYCKI.

A to znów co? przecie my dobrzy przyjaciele.

PANNA MANIA.

To to insza inszość. Ja mogę panu źle nie życzyć, bo taka moja natura. Ale znów dobrze życzyć, to Panie święty... ho... ho...

FEDYCKI.

To nie...

(kładzie opłatek).
PANNA MANIA.

Pewnie że nie.

(po chwili).

Jak uciął osiem lat temu... Pan drapnął na święta, a ja to takie tortury tam na tej wuleckiej drodze, że... no ha... ci miałam wilję wtedy... Piętnaście lat miałam... psia krew...

FEDYCKI.

Także wyjeżdżasz. Masz z czem. Głupi wtedy byłem...

PANNA MANIA.

Oboje byliśmy głupi. Ja byłam taka głupia, że byłabym nawet pana o alimenta nie skarżyła.

FEDYCKI.

Zaraz tragedja...

PANNA MANIA.

Pewnie, że to była dla mnie tragedja — co pan myśli — takie co przejść — to przecie tuż, tuż śmierć...

FEDYCKI.

E! ja też się wtedy spaliłem przy maturze przez ciebie i napożyczałem.

PANNA MANIA.

Ale się pan otrząsnął jak pudel i już.

FEDYCKI.

I ty też.

PANNA MANIA.

Co pan wie. Żeby nie to...

FEDYCKI.

Właśnie, właśnie. Słoik konfitur się zawsze zaczyna bo scukrzeje. Nie?

PANNA MANIA.

Ale ja od tej pory to taka chora...

FEDYCKI.

Ja też, na goliznę.

PANNA MANIA.

Ale... doktór powiedział, że to chroniczne.

FEDYCKI.
U mnie też golizna chroniczna.
PANNA MANIA.

E... bo jak Bozię kocham... Zresztą! Ale tu to niech pan się nie posadzi...

FEDYCKI.

Nie ma co mówić, bo niema.

PANNA MANIA.

Ładne nic.

FEDYCKI.

E!... o!... jeszcze sobie muszę do tego tużurka kamizelkę taką kazać dorobić... co?

PANNA MANIA.

Jakto pan zatachlowuje... Ale pan dobrze robi, bo to tak honorowo...

FEDYCKI.

Honorowo — zdrowo.

PANNA MANIA.

Nie — jak Bozię kocham!...

SCENA VII.
ŻONA — FEDYCKI — PANNA MANIA.
ஐ ஐ
ŻONA

Pan daruje, że kazałam czekać...

FEDYCKI.
A! proszę pani... cała przyjemność po mojej stronie.
ŻONA.

Może pan siądzie.

FEDYCKI.

Nie może, ale pewnie.

ŻONA.

Proszę.

FEDYCKI.

Gdzież pan?

ŻONA.

U matki — naturalnie.

PANNA MANIA.

To ja już pójdę.

ŻONA.

Ale proszę... niech panna Mania zostanie.

PANNA MANIA

Ale za nic... za nic. Czekają na mnie... muszę.

FEDYCKI.

Ci z mandolinami? będziecie tańczyć ole?

PANNA MANIA.

Także coś.

(ubiera się).

Całuję rączki.

ŻONA.

Do widzenia. Proszę w święta zajrzeć.

PANNA MANIA.

Dobrze!

(wychodzi — żona zamyka za nią drzwi od przedpokoju, potem biegnie do Fedyckiego i skacze mu na szyję).

SCENA VIII.
FEDYCKI — ŻONA.
ஐ ஐ
ŻONA.

Czego tak późno?

FEDYCKI.

Sto pięćdziesiąt potraw — a dwoje dzieci się udławiło — no więc jak?
ŻONA
Lada chwila wrócą.

FEDYCKI.

Ciumaj!

(nadstawia twarz).
ŻONA.

Ty... kaczusiu srebrna, ty laleczko cukrowa, ty kocie z brylantowemi oczami...

FEDYCKI
(nadstawia grzbiet i mruczy).
ŻONA.

Ty niedźwiedziu ubóstwiany, ty już nie wiem co...

FEDYCKI.
A ty jesteś fiołek smażony w cukrze, wyzłocony komar, mucha marynowana, grzybek polukrowany, gronostaj wysadzany turkusami i już nie wiem co...
ŻONA.

A kto jest najwięcej kochany ze wszystkich Fedów na świecie?

FEDYCKI.

Fed.

ŻONA.

A kogo najwięcej kochają ze wszystkich gronostai na świecie?

FEDYCKI.

A tę...

(nadstawia twarz).

Ciumaj!

ŻONA.

Ty kundlu ukochany...

(całują się, tulając po sofie).
FEDYCKI
(zrywa się).

Już... satis... aus polskie wojskie. Na dziś dosyć.

ŻONA.

Ach... ty...

FEDYCKI.

Ale choinka wcale... wcale...

ŻONA.

No... pycha. Ale po co taki zbytek.

FEDYCKI.
Ta to na kredę — stary zapłaci.
ŻONA.

A jak nie zapłaci.

FEDYCKI.

Ale... a potem to co? Przecież mi nic nie wezmą... mieszkam w hotelu... i omnia mea mecum porto, czy jak tam...

ŻONA.

Po jakiemu to? co to znaczy?

FEDYCKI.

Wszystko moje, co mam na sobie.

ŻONA.

Ale o! Naucz mnie jak, to ja jemu powiem. Znów się zadziwi. Dziś mu zajechałam Nietzschem, ale mi powiedział, że nie w modzie.

FEDYCKI

A bilecik znalazłaś?

ŻONA.

Jaki?

FEDYCKI.

A na drzewku. Dopisałem nawet coś

ŻONA.

Nie. Ale po co było!...

FEDYCKI.

Ta daj spokój. Dwie litery. Kto odgadnie?

(szukają bilecika).
ŻONA

O! leży tu pod drzewkiem.

FEDYCKI.

Spadł.

ŻONA.

Dobrze, że nie znalazł.

FEDYCKI.

Kto?

ŻONA.

No... on.

FEDYCKI.

Byłby się nie domyślił.

ŻONA.

Pewnie. Głupi, jak już nie wiem co.

FEDYCKI.

A... dajże spokój. Wcale nie jest taki głupi. Wcale.

ŻONA.

Jeżeli dlatego, że filozofję skończył, to nic nie dowodzi. Można dziesięć razy filozofję skończyć, a życiowo być głupim. O!... czytałam to, i ten co napisał, miał rację.

FEDYCKI.

E... daj spokój!... on...

ŻONA.
Właśnie... broń go...
FEDYCKI
(śmiejąc się).

No co chcesz, kiedy ja go lubię

ŻONA.

On ci tak nie płaci. Takim suplenciną to przecież ty mógłbyś być śpiewający.

FEDYCKI.

No... niebardzo. Ale i ja czemś będę, tylko się rozpędzę i wybiorę sobie. Mam czas!

ŻONA

Pewnie, że masz czas.

(po chwili).

Możebyśmy o nim nie mówili?

FEDYCKI.

To ty zawsze o nim zaczynasz.

(Fedycki kładzie się na szezlągu tak, że ma głowę na kolanach żony, a nogi zwrócone do publiczności).
(milczenie).
ŻONA.

Taka jestem zdenerwowana. Powiadam ci dzisiaj, to jakby się uwziął. Ja to, on tamto Już nie mogę znieść nawet jego głosu bu, bu, bu, jak na sąd ostateczny.

FEDYCKI.

On ma bardzo ładny basso profundo.

ŻONA.
Znów go chwalisz?
FEDYCKI.

Ale... o...

ŻONA.

Prosiłam cię, żebyśmy o nim nie mówili.

FEDYCKI.

Bene. — Czego ty z tą Mańką w takiej poufałości. Opowiadasz jej...

ŻONA.

Ja? — ani mi się śni. Ot, dawno już tak się znamy, jeszcze wtedy, jak była u mamy w pralni do cerowania koronek i firanek. Pamiętasz? — Jeszcze byłeś student — dawałeś mundury do prania... ja szłam za mąż... on także dawał ubrania do czyszczenia i z tego się to wszystko wzięło. Powiadam ci — wtedy mi imponował. Nie był taki blady — i ja myślałam, że taki suplent to Bóg wie co! idę za niego, a tu widzę, że on tylko tyle, co te książki, a pozatem to... no... tuman! Ciągle zwłóczy to to, to tamto. Wczoraj przywlókł takie obszarpane coś po łacinie. Z 1808! Wykopał kiedyś Metamorfozy Owidjusza, czy jak tam. No... to jeszcze. Powiadam ci obrazki — skandal! Ale to coś. Można się pośmiać. A tamto!... Do czego? No — co mu z tego?

FEDYCKI.
Ma w tem zamiłowanie. Ja znów chcę wziąść gramofon na raty. Jak przyjdziesz — nastawię. Coś będzie prima sorta. Pociumaj!
(klękają oboje na szezlągu i całują się klęcząc).
ŻONA
(całuje).

Ja czasem myślę, że on niema ambicji, bo ja mu tak nieraz coś w oczy powiem i czekam. A on się odetnie, ale tak jak żak, a nie tak, żeby mnie aż dreszcz przeszedł... ja lubię kiedy mi aż tchu zabraknie.

FEDYCKI
(bierze dwa jabłka i jedzą).

Mówiłem ci zawsze, że on jest dobrze wychowany.

ŻONA.

On? on je nożem i drzwi nie zamyka na klamkę. To nie jest żadne wychowanie. Pozatem jestem przekonana, że on gdyby został sam, toby zmarniał — jak myślisz?

FEDYCKI.

Mnie się także zdaje... Coś w nim babskiego...

(siedzą koło siebie na sofce patrzą w ziemię i rozmawiają o mężu z całem zajęciem).
ŻONA.

Co to babskiego? to mało... dziecinnego. Lila ma więcej zmysłu praktycznego jak on. Oni powinni na tej filozofji uczyć ich, jak się żyje z ludźmi... o! toby była prawdziwa filozofja...

FEDYCKI.
A mnie nikt nie uczył i dobrze jest.
ŻONA.

A... to co innego. Ty masz wyjątkową inteligencję. I silny jesteś! Ty jesteś lew... lewek z cukru ze złotą grzywą.

FEDYCKI
(osuwa się na ziemię).

Ciumaj!

(żona całując go).
ŻONA.

Ale on to tuman... och ty!... te włoski takie blond... takie cudne... Na nos by wpadł, żeby go samego puścić...

FEDYCKI.

Nicby mu nie było! Upadłby raz stłułkłby się, nauczyłby się żyć...

ŻONA

No — wiesz znów... narażać go.,.

FEDYCKI.

Pewnie — szkoda. Dobry człowiek...

ŻONA
(zła).

Znaczy, że ja...

FEDYCKI.

Co?

ŻONA
(j. w.).

Niby, że ja go nie warta. W ogóle zanadto się tym panem zajmujemy. Od pół godziny o nim tylko mowa. Przez samą delikatność mógłbyś tego tematu ze mną nie wszczynać.

FEDYCKI.

Dobrze!...

(milczenie).
ŻONA.

No... powiedz co.

FEDYCKI.

Kupię sobie gramofon... na raty... a! to już mówiłem. — Wziąłem nowy tużurek na raty — patrz!... śliczny — co? Z tyłu trochę tiurniura.

ŻONA.

Ładny. A moje figaro dobrze leży? Mańka mówi, że się marszczy.

(oboje krygują się przed sobą).
FEDYCKI.

Kein idée... cudne... sznitt pierwszej wody.

ŻONA
(siadając na fotelu).

Adoruj!

FEDYCKI
(klęka).
Cudna! najpiękniejsza! od główki jak makóweczki brylantami sadzonej, do nóżek jak dwie jaskółeczki z marcepanu! Najpiękniejsza z paniuś, najrozkoszniejsza... najcieńciejsza w pasie.
ŻONA
(rada, przy stole, pławiąc się w jego słowach).

Najmądrzejsza...

FEDYCKI.

Najmądrzejsza...

ŻONA.

To mi wynagrodzi to głupia, co ciągle od niego słyszę. O! psuje on mnie podchlebstwami... żebyś ty słyszał, toby ci krew zawrzała... Nie, bo gdyby czy sam co napisał mądrego, ale czyta to, co inni napiszą i wtem cały rozum... To inni mają rozum, a nie on...

(zegar bije jedenastą).
FEDYCKI
(zrywa się).

Już jedenasta. Pójdę...

ŻONA.

A!... a no pewnie, idź!...

FEDYCKI.

Powiedz mu, że żałuję, że go nie zastałem...

ŻONA.

E... co mu będę takie rzeczy gadać.

FEDYCKI.

Nie — jak Boga kocham, prawda. Ja go bardzo lubię.

ŻONA.
Wiem, wiem.
FEDYCKI.

No, bo za co go mam nie lubić? Przecież to ja jego — a nie on mnie zdradza... Przyjdziesz?

ŻONA.

Kiedy?

FEDYCKI.

No... napisałem — Sob. 5. To znaczy...

ŻONA.

Nie wiem...

FEDYCKI.

Sobota — piąta... osiołku różany fjołkami nadziany.

ŻONA.

A ta twoja wdowa... żeby znów gdzie na schodach nie była.

FEDYCKI.

Nie bój się. Steroryzowałem babę...

ŻONA.

Czem?

FEDYCKI
(śpiewa).

Amour!... Amour!,..

ŻONA.

No... no... Fedi...

FEDYCKI.
Ale nie bój się... To ona leci nie ja. To jest wdowa wyczekująca.
ŻONA.

Wyprowadź się.

FEDYCKI.

Kein idée. Winien jestem już nie wiem za ile. A więc flircik en attendant — ona głupia... no...

ŻONA.

Pewnie! Bo nic niema straszniejszego jak głupia kobieta.

FEDYCKI.

No, no... ty czupiradełko królewskie, ty raju zakopertowany, ty migdałowe szczęście... ciumaj, ciumaj! prędko, bo wystygnie.

ŻONA.

Przynajmniej z tobą to można pomówić inteligentnie. Zaraz jakoś jaśniej na sercu O!... Zośka idzie przez kuchnię, przyprowadziła Lilę... ja cię wyprowadzę do przedpokoju...

(bierze lampę, na którą nałożyła abażur).
FEDYCKI.

Ląćkę dać...

ŻONA.

Ach! ty kremiku czekoladowy!... do Soboty!... będzie mi się dłużyć z nim... bo wiem dziś to przecież jest wilja, a on jakby...

(wychodzą do przedpokoju i zamykają drzwi, od czasu do czasu tylko słychać wybuchy śmiechu żony).

SCENA IX.
Wchodzi z kuchni dziecko, zamyka drzwi kuchenne, rozgląda się, zdejmuje powoli płaszczyk, kapturek, idzie do pianina — nagle wybuch śmiechu z przedpokoju szarpie niem, odsuwa się od pianina i stoi wpatrzone we drzwi przedpokoju. Potem, powoli — przechodzi przez scenę i staje przy oknie — smutne — zapatrzone na ulicę. Światło księżyca je oświetla. — Słychać zamknięcie drzwi wchodowych, poczem drzwi od przedpokoju się otwierają wpada na scenę żona, oświetlając się czerwoną lampą — włosy rozwichrzone, kołnierzyk u szyi odpięty. Wszedłszy roześmiana i rozbawiona spotyka się ze wzrokiem dziecka, które od okna się odwróciło na stuk drzwi i patrzy na nią w milczeniu szeroko rozwartemi oczami...
ஐ ஐ
ŻONA.

Jesteś?

(dziecko milczy).
ŻONA.

Czego się tak na mnie patrzysz? no... czego?

(dziecko milczy).
ŻONA.

Nie znasz mnie?...

(chce zbliżyć się do dziecka. Dziecko instynktownie wyciąga ręce i zasłania się).
ŻONA.

Co ci?

DZIECKO
(z krzykiem).

Nie rusz!

(Żona mimowoli cofa się).
Oszalałaś? chcesz rózgą?...
(dziecko milczy; żona zmieszana przechodzi się po pokoju, podchodzi do dziecka).
ŻONA.

Chora jesteś?

DZIECKO.

Nie... tylko... tak... coś we mnie... Taka mamcia była inna... ja mamci nie poznałam...

ŻONA
(coraz więcej zmieszana).

No już dobrze... dobrze..

(idzie do lustra, poprawia kołnierzyk i włosy chwila milczenia).
ŻONA.

Cóż tam u babci?

DZIECKO.

Śmieją się... tańczą... bawią...

ŻONA.

Pytali się o mnie?

DZIECKO
(cicho).

Nie.

ŻONA.

Czuła rodzina! Dostałaś co?

DZIECKO.
Złote serduszko.
ŻONA.

Gdzie jest?

DZIECKO.

Tatko wziął.

ŻONA.

Mówiłaś, że u nas dużo gości?

DZIECKO.

Mówiłam.

ŻONA.

A oni co?

DZIECKO
(po cichu).

Powiedzieli, że kłamię.

ŻONA.

A to impertynencja!...

(wzburzona).

A tatko co? Pewnie się dobrze bawi.

DZIECKO.

Nie. Tatuś bardzo smutny. A nawet jak się z babcią łamał opłatkiem, to płakał.

(milczenie).
ŻONA.

I co więcej było?

DZIECKO.

Ciocie były bardzo ładnie ubrane, babcia miała jedwabną suknię, było dwanaście potraw, jednemu panu zrobiło się niedobrze, i babcia powiedziała, że trzeba tak zrobić, żeby mnie oddać do klasztoru...

ŻONA.

A to znów co? Dlaczego?

(milczenie).
DZIECKO
(milczy).
ŻONA.

Gadaj... musieli powiedzieć dlaczego...

DZIECKO
(cicho).

Powiedzieli, że ja jestem bardzo źle chowana.

ŻONA.

Pewnie jadłaś rybę nożem.

DZIECKO.

Ale nie mamusiu... widelcem...

ŻONA.

Uśmiechałaś się, jak kto do ciebie mówił?

DZIECKO.

Tak.

ŻONA.

Kłaniałaś się prawą nogą?

DZIECKO.

Tak.

(dyga).
ŻONA.

Czego oni jeszcze chcą!... czego oni jeszcze chcą!...

(chodzi po pokoju wściekła).

Nie pójdziesz tam już więcej. To potwory. To serce złote?

DZIECKO

Tak proszę mamci.

ŻONA.

Jeszcze ten twój Tatuś to go zgubi. Po co mu dawałaś. Było samej schować w kieszonkę.

DZIECKO.

Bo mamcia powiedziała, żeby wyrzucić, więc...

ŻONA.

Głupiaś! złota się nie wyrzuca.

(przez kuchnię wchodzi wolno mąż).


SCENA X.
ŻONA — MĄŻ — DZIECKO.
ஐ ஐ
MĄŻ
(wchodzi powoli — spogląda dokoła pokoju).
ŻONA.

Mówi się dobry wieczór...

MAŻ.
Dobry wieczór.
ŻONA.

Myślałam, że już tam będziecie nocować. Tylko naturalnie taka wilja... Sto pięćdziesiąt potraw... Choć zastaw się, a pokaż się. Potem coś tego, Monaco...

MĄŻ.

Co? skąd Monaco...

ŻONA.

Już tak. Gdzie szlachcic tam Monaco. A potem omnia... tego... porto...

(patrzy triumfująco).
MĄŻ.

Daj ty mi dziś spokój... głowa mnie boli.

ŻONA.

Pewnie, jak kto tragedję wyprawia, żeby tylko mnie w oczach innych źle przedstawić...

MĄŻ.

Ja tragedji wyprawiać nie potrzebuję...

(żona zaczyna zapalać świeczki na drzewku).
MĄŻ
(bierze popielniczkę, na której leżą dwa niedopałki papierosów Fedyckiego).

Był tu kto?

ŻONA.

Nie.

MĄŻ
(do dziecka).
Wyrzuć te dwa niedopałki do kuchni.
(dziecko wychodzi).

Mogłabyś przy dziecku nie kłamać.

ŻONA.

Tak... wiem... Chowam źle dziecko! Ale mniejsza. Był tu Fedycki chwilę na orzechy. Zapomniałam o tem i niema w tem zbrodni. Kazał ci powiedzieć, że żałuje, że cię nie zastał.

MĄŻ
(ironicznie).

To wątpię.

ŻONA.

O! możesz wierzyć! On cię bardzo lubi.

MĄŻ
(t. s.).

Czy być może!

ŻONA.

O! ja wiem, że ci o miłość ludzką nie chodzi. Takim Sobkom, to o nic nie chodzi.

(dziecko wraca).
ŻONA.

A ja lubię Fedyckiego. Wesoły, miły, inteligentny.

MĄŻ.

Tak...

(wataje i kieruje się ku drzwiom swego pokoju).
ŻONA
(arogancko).
A ja lubię Fedyckiego.
MĄŻ.

Daj ty mi spokój!

(zdaleka słychać kościelne dzwony).
ŻONA
(arogancko).

A ja lubię Fedyckiego.

MĄŻ.

A ja tego durnia nienawidzę. Ja...

(robi wrażenie jakby coś chciał powiedzieć więcej — ale nie wie jak i milknie).
ŻONA
(która przez jakąś chwilę zdawała się zmieszana).

Ty wszystkich nienawidzisz, kogo ja lubię.

MĄŻ.

Milcz!... zostaw mnie!...

(dziecko wchodzi pomiędzy nich).
DZIECKO.

Mamusiu! Tatusiu! dajcie spokój!... proszę! Boże!...

ŻONA.

Co tu chcesz? idź sobie do drzewka. Baw się!...

MĄŻ.

Przedewszystkiem ja nie chcę, żeby się to drzewko świeciło.

(idzie szybko do drzewka i gasi świeczki).
ŻONA.

Proszę zostawić!

(wchodzi służąca ubrana w chustce).
SŁUŻĄCA.

Proszę wielmożnej pani... już dzwonią, ja idę na pasterkę.

ŻONA.

A idź!... idź na tę pasterkę!

(mąż idzie do swego pokoju, drzwi są otwarte — widać jak siada przy biurku, bierze książkę i usiłuje czytać. Żona zapala znów świeczki — dziecko stoi bezradne przy stole).
ŻONA.

Lila chodź do choinki!...

(dziecko podchodzi zwolna).

Masz... tu krzesło... siadaj i ciesz się...
{{c|w=90%|(sadza dziecko na krześle). Cóż masz taką grobową minę? Jezus Marja! co to za rodzina! co to za usposobienia...

(idzie do sofy, owija się szalem, kładzie się na sofę — tyłem do dziecka; widać, jak mężowi z rąk wypada książka i jak siedzi osowiały z głową opuszczoną w swoim fotelu pod światłem zielonawej lampy).
ŻONA
(układając się).

Żeby niewiem jakie mieć dobre intencje wszystko zmrożą...

(odwraca głowę i patrzy na dziecko, które siedzi skurczone na krzesełku, patrząc na płonącą choinkę i coraz więcej jest osowiałe).
ŻONA.

Ciesz się, kiedy ci mówię!... słyszysz!... ciesz się!...

(odwraca się do ściany — dzwony ciągle biją w oddali — zapada w pokoju milczenie. Te trzy postacie nieruchome tworzą smutny obraz. Kurtyna wolno zapada).
AKT DRUGI.
Scena przedstawia pokój u Wdowy, wynajęty przez Fedyckiego. — Meble żydowskie — ale pewna staranność kobieca. Palma. — Dywaniki, robione ze skrawków. Ścieżka płócienna przez podłogę. Dwa pianina, trzy rowery, na ścianie ścienne zegary — na stole, nakrytym serwetą gramofon. — Szezląg zniszczony. Łóżko pod ścianą. Porozrzucane buty i części garderoby. Z lewej strony drzwi do wdowy — zastawione szafą niedużą, łatwą do usunięcia — wejście główne w środkowej ścianie. W prawej jedno okno. — Na ścianie ilustracje z Tygodnika i Kraju powycinane i ponalepiane. Na stolikach wydawnictwa: Kobieta i jej wdzięki, Świat płciowy i t. p. Za podniesieniem zasłony na łóżku leży Fedycki z nogami zadartemi na poręczy. Gramofon nastawiony ryczy, szumi, piszczy.
SCENA I.
ஐ ஐ
(Po chwili pukanie).
FEDYCKI.

Wer da?

WDOWA
(za drzwiami).
Ja! czy mogę?
FEDYCKI.

Entrez!...

WDOWA
(wchodzi, rosła, tęga, blondynka, włosy ściągnięte na czubku głowy, przystojna, mina bolejąca, typ dobrej wyzyskiwanej głupoty, ubrana w biały szlafrok wełniany, trochę za krótki z przodu).
FEDYCKI.

Jezus Marja!

WDOWA.

Co?

FEDYCKI.

Myślałem, że Mont Blanc wchodzi. No... góra ze śniegu.

WDOWA.

A, względem mego szlafroka... Pan mówi, że lubi, jak kobieta biało ubrana...

FEDYCKI.

Więc to na moją cześć... o nieba!...

(chce wstać).
WDOWA
(stoi w nogach łóżka).

Niech pan leży. Ja na chwileczkę.

FEDYCKI.

Cóż tam Bóg dał?

WDOWA.

O! dużo!... Przedewszystkiem prosiłabym, czyby nie można, żeby gramofon był cicho.

FEDYCKI.
Niby dlaczego?
WDOWA.

Bo... mój drugi lokator mówi, że mu to przeszkadza.

FEDYCKI.

W takim razie nie ma serca.

WDOWA.

Jakto?

FEDYCKI.

Bo nie lubi muzyki.

WDOWA.

On mówi, że gramofon, to rozkosze głupców.

FEDYCKI
(zrywa się, biegnie do gramofonu i nieznacznie go zatrzymuje).

On sam jest głupi...

(gramofon sam ustaje).

Ja go znów nastawię na orkiestrę — wtedy będzie wiedział, co to jest tak mówić.

WDOWA.

Proszę pana tego nie robić. On się wyprowadzi.

FEDYCKI.

No to co? Ja to pani odszkoduję. Wezmę także jego pokój.

(Wdowa wzdycha i macha ręką).
FEDYCKI.

Niema co wzdychać. Kiedy mówię tak, to będzie tak. Chyba, że się pani w nim kocha.

(przechodzi do szeslągu).
WDOWA.

Ja? o!...

FEDYCKI
(z udaną wściekłością).

A! w takim razie biada mu! biada! trzykroć biada!...

WDOWA.

Pan mówi w co pan nie wierzy. Pan wie dobrze, że ja...

(spuszcza oczy).
FEDYCKI
(sapiąc rzuca się na szesląg).

No... strzeżcie się!

(zaczyna się śmiać).
WDOWA.

Ja tam nawet chcę tylko go dotrzymać do wiosny. I tak pan wie, że się zmieni mieszkanie, bo te jedne schody, to bardzo nie osobliwie... Prawda?

(przysiada się na fotelu).
FEDYCKI.

Zwłaszcza dla mnie. Ani rusz się wymknąć, jak kto przyjdzie po pieniądze.

WDOWA.
Ach Boże!... bo też pan to się urządza! No! Wszystko na raty... o!... te rowery... pianina... od Hansa Konrada jakieś cuda... teraz gramofon... Jak przyjdzie pierwszy ja nie wiem co będzie. I to tak ciągle. Po paru ratach odbiorą i nic niema z tego.
FEDYCKI.

Alem się naużywał jakby za gotówkę.

WDOWA.

Ach Boże!... Pan bardzo lekki w myślach.

FEDYCKI.

Za to mój stary ciężki w kieszeni..

WDOWA.

Tak... ale on może pana wydziedziczyć na korzyść pana brata.

FEDYCKI.

Chciałbym to widzieć.

WDOWA.

Jeszcze pan zobaczy. Ach Boże!... gdyby pan chciał — taki, taki jak pan...

FEDYCKI.

Mnie się jeszcze zechce i wtedy dopiero będę no!... strach... albo nic nie będę robił całe życie, albo się namyślę, albo... E! albo mi to źle. Nic nie robię — dobrze — ale nie mam dochodu więc nie płacę podatków. Jakbym miał dochody musiałbym płacić, a tak czysty zysk.

WDOWA
(wstaje i przesiada się na szesląg).

A pan wie, że 15-tego to jest termin naszego wekslu.

FEDYCKI
(śmiejąc się).
Nie może być.
WDOWA.

Ja muszę pamiętać, bo pan toby jak nic mi fantowanie sprowadził. Pan o niczem nie myśli.

FEDYCKI.

Indyk myślał i zdechł.

WDOWA.

Jakże będzie z tym wekslem?

FEDYCKI.

A bo ja wiem.

WDOWA.

No, ale ja muszę wiedzieć proszę pana... ja podpisałam...

FEDYCKI.

Wie pani, że pani w tym białym kolorze wcale, wcale.

WDOWA.

Naprawdę?

FEDYCKI
(siada z nogami na szeslągu).

Pod chairem.

WDOWA.

No... a na ten weksel nic pan nie da?

FEDYCKI
(zeskakuje z szeslągu, leci do stołu).

Nudzi pani! Jak Boga kocham — robi się pani taka, że nie do zniesienia. Prolongować!..

WDOWA
(wstaje)
Może nie zechcą.
FEDYCKI.

To już pani głowa.

WDOWA
(z westchnieniem).

Proszę pana... to 1400 koron, a mój cały majątek te 2000 koron w Szparkassie.

FEDYCKI.

No to jeszcze 600 nadto.

WDOWA.

Tak... ale...

FEDYCKI
(koło gramofonu).

Aj! aż mnie głowa od pani rozbolała.

(Wdowa zmartwiona milczy).
FEDYCKI
(patrzy na nią ukradkiem, podchodzi i z pieszczotą).
Gniewa się dzidziątko?
WDOWA
(rozradowana).

Ja? na pana? Boże drogi.

FEDYCKI.

Pani ma rację. Fed jest jedyny chłoptaś, cacany, a pani jest najśliczniejsza, najcudniejsza, najpiękniejsza, najcieńciejsza... nie! to nie...

WDOWA
(uśmiecha się).
Niech pan powie, że najgłupsza.
FEDYCKI.

To już tak postanowione, żeby kobiety były dobre aż do głupoty... To jest ich wdzięk.

WDOWA.

Niech będzie. Ja i to przeczekam.

FEDYCKI.

I zajmie się pani prolongatą?

WDOWA
(idzie do stołu i poprawia serwetę, Fedycki koło szesląga).

Ach Boże mój!

FEDYCKI.

Wdowo z Malabaru! Wdowo z Malabaru!...

WDOWA.

Co się stało?

FEDYCKI.

Wiedz, że broń palną wynaleziono dla...

WDOWA.

Co pan mówi.

FEDYCKI.

Jak mi odmówisz... Kupuję rewolwer, nabijam.

WDOWA.

Zastrzeli się pan?...

FEDYCKI.

Niema głupich... zastrzelę panią. Albo nie sprzedam panią do haremu.

WDOWA.
Do haremu.
FEDYCKI.

Na kilo! tam kupują kobiety na kilo!...

(zbliża się do niej).

Pani dzisiaj działa... jak Boga kocham! takie oczy...

WDOWA
(rozanielona).

O panie Fedycki! Pan wie, ja dla pana na wszystko gotowa... Żeby pan chciał zrozumieć niejedno...

FEDYCKI.
(ze znaczeniem — siada na stole).

Cierpliwość jest wielką cnotą... czekajmy wdowo z Malabaru, czekajmy... w postawie wyczekującej pani do twarzy.

WDOWA.

Tak. Pan wie, że ja wszystko przeczekam.

FEDYCKI
(zeskakuje ze stołu i porywa wdowę do mazura).

Tylko wesoło! Dziś, dziś, dziś — jutro! jutro!...

WDOWA
(patrzy na niego z lubością)

Pan to może człowieka do piekła zaprowadzić.

FEDYCKI.

No... a prolongata?

WDOWA
Będę probować. Jak nie zechcą... to...
FEDYCKI.

Co nie mają chcieć. Nastawić pani gramofon?... zagra paninego walca.

(biegnie do gramofonu)

Mojego?

FEDYCKI.

Z wesołej wdówki.

WDOWA.

Jezus Marya! proszę pana ten lokator zaraz ucieknie

FEDYCKI.

A co nie mówiłem? nie ma serca! Nie znosi muzyki. Któż to?

WDOWA.

To nauczyciel fortepianu.

FEDYCKI

Mniejsza z tem. A!... muszę pani powiedzieć. Tu dziś do mnie przyjdzie... ktoś...

WDOWA
(nagle zirytowana, ale powstrzymując się).

Ta... pani...

FEDYCKI
(przedrzeźnia ją).

Ta... Pani...

WDOWA.

A mówił pan, że to już zerwane.

FEDYCKI.
Zaczęte zrywać..,
WDOWA.

Tak pan mówi już cztery miesiące.

FEDYCKI.

Bo to już od czterech miesięcy jak się zaczęło zrywać.

WDOWA
(odwraca się i uciera nos).

Ach Boże!... gdybym wiedziała, że to coś takiego będzie pod moim dachem, to nie byłabym nigdy panu wynajmowała. —

FEDYCKI
(udając obojętność).

To ja się wyprowadzę...

WDOWA.

Ach Boże!...

(ociera ukradkiem łzy).

Pan to jest moja tragedja!

FEDYCKI.

No więc... niech pani da mi kieliszki do koniaku, i talerzyk do owoców i pożyczy dywana na ten śliczny szesląg...

WDOWA
(wzdychając).

Ach Boże!...

FEDYCKI.
I przedewszystkiem nie stoi na schodach, i nie podsłuchuje w swoim pokoju.
WDOWA.

Ja? przecież pan sam drzwi szafą zastawił i jeszcze klucz ma pan od swojej strony.

(wskazuje na drzwi zastawione szafą).
FEDYCKI.

Spodziewam się, że klucz od mojej strony! Ale ja dobrze wiem co mówię. No! i co?

WDOWA
(z determinacją).

Dobrze! ja i to przeczekam.

FEDYCKI.

Otóż to,.. rozum i elegancja.

(Wdowa wychodzi do przedpokoju, za chwilę wraca z talerzykami, kieliszkami na tacy).
WDOWA.

Proszę!

FEDYCKI.

Grazia. No... a dywanik... dywanik...

WDOWA.
{z godnością i melancholią).

Będzie!

(wychodzi).
FEDYCKI

Ślicznie.

(wstaje, sprząta).
WDOWA
(taszczy dywan za jeden róg i rzuca na ziemię).
FEDYCKI.
Mogłaby mi pani dopomódz!
WDOWA.

Tego się pan nie doczeka!

(wychodzi miarowym krokiem).


SCENA II.
FEDYCKI później WDOWA.
ஐ ஐ
FEDYCKI
(chodzi, gwiżdże, układa dywan na szeslągu, wydobywa z szafy koniak, owoce układa na talerzyku — za chwilę wchodzi wdowa).
WDOWA.

Przynieśli Świat płciowy.

FEDYCKI.

Należy się?

WDOWA
(z godnością)

Zapłaciłam! —

(wychodzi, spoglądając melancholijnie na czynione przygotowania).
FEDYCKI
(pora się koło gramofonu — zapala lampę).

A to z temi okrągłemi knotami!...

(dzwonek dwa razy).

Jest!...

(biegnie do przedpokoju — widać jak otwiera drzwi — wchodzi żona ubrana w futro — boa — kapelusz z piórami — wpada do pokoju Fedyckiego i zamyka drzwi na klucz).
ŻONA.
Wiesz co on robi?
FEDYCKI.

Kto?

ŻONA.

No — on — mój mąż. Szpie-gu-je mnie!

(zanosi się ze śmiechu)
FEDYCKI.

Co?

ŻONA.

Jak Boga kocham. Wzięło go tak jakoś na wilję. Od tej pory — jak wyjdę, to widzę, że i on za mną. Taki głupi! taki głupi!... Jak on to niezgrabnie robi! Komu to tu brać się do takiej rzeczy! Naturalnie ja to zaraz spenetrowałam i wodzę go za nos...

FEDYCKI.

Lepiej było może nie przychodzić.

ŻONA.

Ach ty pawianie pomarańczowy! Dlaczego? — Owszem. Najprzód wzięłam ze sobą Lilę...

FEDYCKI.

Jakże mogłaś!

ŻONA

A cóż? miałam ją udusić na te kilka godzin.

FEDYCKI.

Zostawić w domu.

ŻONA.

Sługa musi iść. A potem tem lepiej. Przecież on sobie pomyśli, że ja nie mogę być taką podłą, żeby dziecko brać na rendez vous. A ja ją zostawiłam w dorożce.

FEDYCKI.

Przed domem?

ŻONA.

Ale gdzie. Na rogu. Zakazałam jej się wychylać. Karetka i okna zamknięte. Dałam jej czekoladek. — No co? ty moja czekoladko...

FEDYCKI.

Ciumaj!

(przewracają się po szeslągu. śmiejąc się).
ŻONA
(cicho).

Coż twoja wdowa?

FEDYCKI

Czeka!

ŻONA.

Nie... to znakomite...

FEDYCKI.

Patrzaj... mam gramofon. Na raty.

ŻONA.

Jak mamę kocham — naprawdę. Niech zaryczy.

FEDYCKI.

Poczkaj!

(puszcza w ruch gramofon, który wyje piosenkę z Tingel-tanglu wiedeńskiego. Żona zachwycona).
ŻONA.
Coś bajecznego!
FEDYCKI.

A co mówiłem?...

(słychać pukanie do drzwi, Fedycki idzie, uchyla drzwi i mówi).

Niech się wypcha!...

ŻONA
(która zdjęła kapelusz).

Co tam?

FEDYCKI

Ten głupiec, co mieszka obok kazał powiedzieć, że teraz komponuje...

ŻONA.

Co — rebusy?

FEDYCKI.

Nie — jakieś muzyki i że mu gramofon przeszkadza.

ŻONA.

Także coś! Na złość mu! na złość mu!

(piją koniak, jedzą owoce, gramofon wreszcie urywa z wrzaskiem, bo jest zepsuty).
FEDYCKI.

Już umiem jeździć na rowerze!

ŻONA.

E?

FEDYCKI.

Przejechałem wczoraj dziecko i psa i nie spadłem!

ŻONA.
Co ty mówisz? Chciałabym widzieć mego męża na rowerze? Toby wyglądał! Co?
FEDYCKI.

No... kto wie....

ŻONA.

Tak. Według ciebie, to on wszystko potrafi!. Wiesz? on mi na złość robi. Teraz taki śnieg, a on wciąż za mną łazi bez kaloszy i ma ciągle katar.

FEDYCKI.

Kup mu mentholu.

ŻONA.

Pomoże mu.

FEDYCKI.

Naturalnie. Ja tu nawet gdzieś mam, tobym ci dał.

ŻONA.

Dziękuję ci. Jak będę wracać od ciebie, to wstąpię i kupię mu, bo tak kaszle, że aż przykro słuchać, —

FEDYCKI.

Nie zdejmiesz futra? —

ŻONA
(siada mu na kolana — on w trakcie tej kwestji bierze ją na ręce i kładzie na szeslągu).

Nie mogę kiciąteczko z aksamitnemi łapkami; bo muszę iść. Wpadłam tylko tak, żeby ci nie zrobić zawodu i w ten ukochany pyszczek ucałować. Ach! jak mi tu u ciebie dobrze. Tak jakoś swojsko! Tak jakoś przytulnie... Tak po mojemu. Ja sobie myślę, że cała przyczyna mojego nieszczęścia, to jest to, że ja i on jesteśmy z innego świata. — Ja niby z takiego, co chce żyć, a on z takiego, co to tylko myśli! — On czasem mówi coś o tej... kulturze!... Każden ma kulturę... nawet kartofle i gruszki. Daj mi koniaku!

FEDYCKI.

Masz.

ŻONA.

Ja i ty... to jak dwie rękawiczki. Jedna myśl, jedno usposobienie,.. Mój Fed.., Mój Fed... moje życie... moje złotości..,

FEDYCKI.

Zdejm futro...

ŻONA.

Nie... nie... muszę iść... no...

FEDYCKI
(siada zadąsany na szeslągu).

E!

ŻONA.

Nie gniewałam się, nie gniewałam się... Taka jestem zmęczona. Całe rano łaziłam po Radzie szkolnej.

FEDYCKI.

Ty?

ŻONA.

Ja. Chcą go przenieść do innego gimnazjum. Więc trzeba zapobiedz. On przecież sam się nie ruszy. Ja muszę. Czekaj... coś ci ciekawego pokażę. Uśmiejesz się. Patrz...

(wyjmuje z torebeczki karteczkę papieru).
To dziś znalazłam nagryzmolone na jego biurku. Tylko słuchaj „Dobry łotr był zbawiony, nietylko w myśl zasady chrystjanizmu, ale w najdoskonalszem znaczeniu tego słowa. — Przed śmiercią, istota nadzwyczaj rozumna potrafiła mu wykazać, że jego dusza nie była niepotrzebna, że i ona była dobra i nie przeszła niepostrzeżenie na tej ziemi“. Zrozumiałeś? Ale szczyt wszystkiego, dalej — „umarł — szczęśliwy, bo był kochany w ostatniej chwili“...
(śmieje się).

Szczęśliwy — w ostatniej chwili. Co mu po ostatniej chwili? Cale życie! całe życie kochać się, jak dwa warjaty, jak ty i ja... jak Fed i ona!...

(przewraca się na szesląg, śmiejąc się).

I wiesz co najkomiczniejsze, to to, że, aby pisać takie bzdury, on wstaje po nocy. Nawet pantofli nie włoży!... Nastaw mi jeszcze gramofon, żeby odetchnąć po tych głupstwach.

(chwytają papier, na którym było napisane i drą go w kawałki, a potem obsypują się temi papierkami).
FEDYCKI

Ten tam rzępoła będzie się gniewał.

ŻONA.

Nakryj go czem.

FEDYCKI.
Prawda!
(ściąga z łóżka koc i nakrywa gramofon, manewruje koło gramofonu. Żona idzie za nim).
ŻONA.

Jak ty to potrafisz!!! To musi być trudne. Ty jesteś taki mądry — ty wszystko potrafisz...

FEDYCKI.

O! wszystko...

ŻONA.

Ale wszystko! wszystko!...

(gramofon gra polkę b. cicho).
ŻONA.

Cudna poleczka...

FEDYCKI.

Służę pani!

ŻONA.

Dobrze!

(zaczynają tańczyć — pukanie do drzwi).
FEDYCKI
(zatrzymując się).

Kto tam? czego?

GŁOS WDOWY.

Proszę pana...

FEDYCKI.

Jeśli o gramofon, to niech się wypcha — wolnoć Tomku w swoim domku.

GŁOS WDOWY.
To nie o gramofon, to coś ważnego. Proszę mnie wpuścić — mam coś powiedzieć.
ŻONA.

Słuchaj, może ona ma jakie prawo do ciebie, że ona tak ciągle puka.

FEDYCKI.

Keine idée!..,

GŁOS WDOWY.

A to dla dobra obojga państwa.

FEDYCKI.

Obojga? ta trzeba się z nią rozmówić.

(zastawia gramofon, który milknie).
ŻONA.

A może to jaki kawał.

FEDYCKI.

Nie — to głupia, ale strasznie dobra kobieta. Odwróć się.

(idzie do drzwi — wdowa się wsuwa, ubrana w długi ciemny płaszcz i chustkę na głowie — wchodzi z godnością).


SCENA XII.
ஐ ஐ
WDOWA.

Przepraszam, że się narzucam, ale byłam na dole po zapałki i widziałam z ulicy, że państwo zapomnieli zasunąć rolety i że państwa może być widać z dołu, jak w latarni. Przepraszam... nie przeszkadzam? —

FEDYCKI.
Dziękuję. Mogła to pani powiedzieć przez drzwi. —
WDOWA.

Muzyk nie jest głuchy — przeciwnie. Słyszałby. — Wychodzę — a! jeszcze!... Tam na dole ktoś stoi, jakiś pan — patrzy ciągle w okna...

(wychodzi).
ŻONA
(biegnie do okna).

Gdzie?

FEDYCKI.

Co robisz? warjatko!

(leci za nią).
ŻONA.

Jezus! to on!

(oboje zwracają się ku ścianie między oknami i tak pozostają przylepieni do ściany).
FEDYCKI.
(szeptem).

A mówiłem, było lepiej z domu nie wychodzić.

ŻONA
(j. w.)

Bóg wie gdzie chodziłam przedtem — wzięłam dorożkę, a ten się za mną powlókł.

FEDYCKI.

A powlókł.

ŻONA.
Teraz sterczy w takim śniegu — i pewnie bez kaloszy.
FEDYCKI.

Właśnie — pora myśleć o kaloszach. Stój, nie ruszaj się.

(zaczyna chyłkiem, zginając się, iść ku lampie i gasi ją).
ŻONA.

Co robisz? Teraz dopiero on pomyśli, że się dzieje Bóg wie co.

FEDYCKI.

Głupia jesteś!

ŻONA.

Ty jesteś głupi. —

FEDYCKI.

Stój i nie ruszaj się.

(idzie do przedpokoju, po chwili wraca).

Zamknęła się.

ŻONA.

Kto?

FEDYCKI.

Wdowa. — Czy jest jeszcze? może poszedł?

ŻONA
(ostrożnie zagląda).

Nie widzę. Taki śnieg.

FEDYCKI.

Czekaj. Ja na chwilę okno otworzę.

ŻONA.
Jeszcze czego. Teraz mi się obaj przeziębicie... o! widzę go! jest... Stoi nieruchomy, jak słup,,, A to! a to!
(Fedycki idzie do drzwi, zastawionych szafą, otwiera je z klucza — staje na progu, jasne światło bije z pokoju wdowy).
FEDYCKI.

Proszę pani!

(milczenie).
FEDYCKI.

Proszę pani — niechże pani mnie poratuje w tej przykrości...

(milczenie).

Pani jest dobra kobieta... pani jest zacna kobieta... niechże mi pani da dowód, że to, co pani mówi o swoim sercu dla mnie, to jest prawda.

(milczenie).
FEDYCKI
(odchodząc ode drzwi).

A to się baba zacięła...

ŻONA
(cicho).

Powiedz jej, że się z nią ożenisz.

FEDYCKI.

Także.

ŻONA.

No... czego ty właściwie chcesz...

FEDYCKI
(idzie znowu do drzwi wdowy).

Proszę pani... niech pani pozwoli, żeby ta pani ukryła się w pani pokoju. Ja tymczasem zapalę światło — otworzę okno — tak, żeby ten... ktoś, co jest na dole, myślał, że tu nikogo niema. — To jedno może mnie uratować.

(milczenie).

Nie chce pani? dobrze! To pal sześć,.. niech się dzieje co chce, ale ja się jutro wynoszę i będzie mnie pani widziała tak, jak swoje ucho.

(po chwili).
WDOWA
(ukazuje się we drzwiach).

Niech ta pani wejdzie!

FEDYCKI.

Idź!

(Żona szybko wpada do pokoju wdowy — na scenie zostaje wdowa i Fedycki — zasuwają szafę, ale do połowy tak, że przez drzwi, które się otwierają do pokoju wdowy, może ktoś wejść).


SCENA IV.
WDOWA, FEDYCKI.
ஐ ஐ
FEDYCKI.

Teraz ja zapalę światło!

WDOWA.

Ach panie Fedycki! panie Fedycki, co pan ze mną wyrabia!...

(Fedycki zapala dwie świece na pianinie).
FEDYCKI.
Niech pani tylko przeczeka.
WDOWA.

A cóż mam robić?

FEDYCKI
(zapala papierosa).

Teraz ja niby nic, do okna... palić papierosa...

(otwiera okno).

Idzie tu...

WDOWA.

Jezus Marya! on pana zabije.

FEDYCKI.

Pani myśli, że to tak łatwo.

(dzwonek).
FEDYCKI.

Niech pani otworzy.

WDOWA.

Ja pana z nim nie zostawię.

FEDYCKI.

Niech pani idzie do swego pokoju.

WDOWA.

Jezus Marya!

(dzwonek).
FEDYCKI.

Niech pani otwiera!

(Wdowa żegna się i idzie otworzyć. Fedycki poprawia ubranie).

SCENA V.
MĄŻ, FEDYCKI.
(Mąż blady, jak trup — w długiem palcie, cały osypany śniegiem — wchodzi — mruży oczy, nie widząc nic przez zapotniałe okulary).
ஐ ஐ
MĄŻ
(zmienionym głosem).

Czy tu jest kto w tym pokoju?

FEDYCKI
(nadrabiając miną).

To szanowny pan?... a... jakże mi miło... co za niespodzianka...

MAŻ.

Proszę pana...

FEDYCKI.

Może szanowny pan usiądzie. Śnieg straszny. A już to klimat...

MĄŻ.

Proszę pana... ja tu przychodzę... bo...

FEDYCKI.

Ja nie wymagałem rewizyty. Ale skoro szanowny pan taki łaskaw.

(Mąż zdjął okulary, przetarł je i nałożył).

Proszę pana tak dużo nie mówić. Ja tu przyszedłem, bo tu jest moja... żona.

FEDYCKI.
Żona? Szanownego pana? niby szanowna pani?
MĄŻ.

Tak... panie...

(po chwili).

Pan teraz wie, po co ja tu przyszedłem...

FEDYCKI.

Kiedy proszę pana profesora, to jest stanowczo nieporozumienie. W jakim celu szanowna małżonka pana przyszłaby tutaj.

MĄŻ
(walcząc ze sobą).

To jest wasza rzecz... ja tylko wiem, że ona jest tutaj.

FEDYCKI
(wskazuje pokój).

Tutaj?

MĄŻ.

Ja mam prawie pewność.

FEDYCKI.

No widzi pan profesor, co to jest pewność — miał szanowny pan taką pewność, a tu wchodzi i nabiera pewności, że ta pewność nie była pewnością.

MĄŻ.

Ja jednak...

FEDYCKI.

Przepraszam pana profesora, ale gdyby tak było w istocie, że pani profesorowa byłaby u mnie, to chyba... proszę darować, ale to szanowny pan sam winien temu, co powiem — chyba niby miałaby romans ze mną? Co?... Panie profesorze — jak można tak uchybić mnie i pani profesorowej! Ja się muszę ująć! ja muszę pamiętać, że jestem w swoim domu i...

MĄŻ
(już słabiej).

Ja mam dane na to.

FEDYCKI.

Ja nie wiem jakie są dane... ja wiedzieć nie chcę... ja nie przypuszczam, żeby pan profesor szpiegował żonę, bo to byłoby uchybieniem dla samego pana profesora, takie przypuszczenie, ale ja dać mogę zapewnienie, że tu niema i nie było pani profesorowej.

MĄŻ.

Ja wyraźnie widziałem kobietę w tem oknie.

FEDYCKI.

To była gospodyni tego mieszkania.

MĄŻ.

Pan ją wpół obejmował.

FEDYCKI.

Bo to jest wdowa i my się kochamy.

MĄŻ.
A potem... ja widziałem bilecik... przy drzewku. Tam były litery. Sob. — 5. — Dziś Sobota — 5 godzina. Ja nie mam wprawy w tych rzeczach, ale jakiś instynkt mną kierował...
FEDYCKI
(chwilę stropiony).

Jak to instynkt zawodzi... Sob. — to dla cukiernika, Sobota — wypadła wigilja — kazałem zanieść o piątej.

(ociera pot z czoła).

A chce pan jeszcze więcej?... ja daję panu słowo honoru, że tu nie było i niema małżonki pana. Co? gut?

MĄŻ
(po chwili).

Słowo honoru.

FEDYCKI.

Jak Boga kocham słowo honoru! Gdzież bym ja... coś takiego. Ja mam dla pana profesora ogromnie dużo sympatji — ja zawsze to do pani profesorowej...

(łapie się).

to jest mówiłem, że ja pana bardzo lubię. — Proszę... pan bardzo wzruszony, niech pan siądzie... Papierosika... Mam tu gdzieś...

(krząta się).
MĄŻ.
(mimowoli ujęty jego serdecznością).

Dziękuję panu... rzeczywiście, jakoś mi nie dobrze.

FEDYCKI.

Może wody.

MĄŻ.

Nie wiem... to przejdzie... słabo mi... czy co... nie wiem...

(blednie — słania się).
FEDYCKI.

Panie profesorze! panie profesorze!

MĄŻ.

Nic... nic...

(mdleje).
FEDYCKI.

Aha! wzięło go... Panie profesorze! Biedny człowiek... Panie profesorze!

(wybiega do przedpokoju).

Pani wdowo! pani wdowo!...

(wraca).

Jezus Marya, on jeszcze umrze!...

(biegnie do drzwi pokoju wdowy, uchyla je).

Chodź pani tu! chodź pani tu!

SCENA VI.
WDOWA, MĄŻ, FEDYCKI, ŻONA.
ஐ ஐ
WDOWA.

Ja?

FEDYCKI.

Chodź pani... prędzej...

WDOWA.

Jestem!

(wpada, zostawiając drzwi uchylone).

Co to? Szlak go trafił?

FEDYCKI.
Zemdlał.
WDOWA.

Jezus Marya... wody, octu... ja mam eter.

(wpada do swego pokoju).
ŻONA
(szeptem na progu).

Co to? co to?

FEDYCKI.

Nie pokazuj się... psia krew.

WDOWA
(usuwając żonę).

Niech pani mnie puści.

ŻONA.

Co się stało?

WDOWA.

Nie wiem, nie wiem... no leży, jak trup.

ŻONA.

Mąż mój?

WDOWA.

A kto? Jezus Marya!... niechże się pani cofnie...

FEDYCKI
(biegnie do drzwi, Wdowa leci do męża i trzeźwi go)

Mówię ci psia krew — schowaj się.

ŻONA.

Puścić mnie... co to jest?... to mój mąż... ja mam do niego prawo... ja wiem, jak go ratować...

FEDYCKI.
Warjatko!... ja dałem słowo...
ŻONA
(szamocząc się).

Co mi twoje słowo... ja jedna wiem... puść, bo ugryzę... on może umrzeć...

FEDYCKI.

Zastanów się.

(Żona kąsa go w rękę, on ją puszcza).
FEDYCKI.

A to... a to... a niech cię — djabli!

ŻONA.
(pędzi do męża).

Rozpiąć mu kołnierz... tak... wody na skronie... prędko łyżkę do podważenia zębów...

(Wdowa leci po łyżkę).
ŻONA
(cała w ogniach, ratując męża).

Tu w kamizelce ma zawsze krople...

(do Fedyckiego).

Pomóż mi odwrócić go na bok. Tak. O jest flaszeczka... otworzyć mu zęby... o! tak... tak... nie bój się, nic ci nie będzie... nie... o! o! już otwiera oczy... teraz tylko rozcierać, rozcierać... Co? co? lepiej? prawda?...

MĄŻ.
(otwiera oczy).

A... a!...

(chwyta żonę za włosy).
ŻONA
(do Fedyckiego i wdowy).

Schowajcie mnie...

(chce się wydrzeć. Wdowa jakby ją chciała wydrzeć — Fedycki cofa się koło okien).
MĄŻ.

Ty... tu... przecież ja... ja... miałem rację... słowo honoru dał... o!... ty...

(do żony)

ty nikczemna!...

ŻONA
(która się wydarła z rąk męża, leci do Fedyckiego, który się cofnął).

Ty pozwolisz, żeby on się nademną pastwił? Broń mnie.

FEDYCKI.

Daj mi teraz spokój. Sama nawarzyłaś piwa — to go pij...

(Żona ucieka do kąta pokoju).
MĄŻ
(dźwigając się z trudnością).

Jakie to wszystko straszne... podłe... małe... gdzie... gdzie mój kapelusz?...

WDOWA.

Pan tak nie może iść... pan się ledwo na nogach trzyma.

MĄŻ.

Proszę się o mnie nie troszczyć... już mi się nic gorszego nie stanie...

(idzie do drzwi).
WDOWA.

Ja pana dobrodzieja sprowadzę...

MĄŻ
(zataczając się).

Już nic gorszego... już nic...

(wychodzi. Wdowa idzie za nim i zamyka drzwi).


SCENA VII.
ஐ ஐ
FEDYCKI
(biegając po pokoju).

Wolałbym, żeby niewiem co... żebym nogi połamał, niż takie coś żeby się stało.

ŻONA.

Nie — ja do niego z całem sercem, chcę go ratować, nie dbam o nic — a on mi się tak wywdzięczył. Widziałeś sam, co to za człowiek.

FEDYCKI.

Daj spokój! To wszystko przez ciebie. Mybyśmy go sami otrzeźwili.

ŻONA.

Nieprawda. A potem, to był mój obowiązek żony. Ale ani on, ani ty nie umiecie mnie ocenić. Ani mego serca, ani nic.

FEDYCKI.

Nie trzeba być głupią...

ŻONA.

Nie — teraz ty zacznij. Do kompletu! Możecie sobie obaj podać rączki. Wart Pac pałaca. Gdzie moja woalka.

FEDYCKI.

To trzeba być z rozumu obraną... Ja dałem słowo honoru... jak ja teraz wyglądam w jego oczach!

WDOWA
(wchodzi).

Poszedł prosto — ani się nie zatrzymał... tylko tak trochę idzie niepewnie...

ŻONA.

Nic mu nie będzie do samej śmierci! To ja tylko ślicznie na tem wyszłam.

FEDYCKI
(siedzi na szeslągu).

No... i ja...

ŻONA.

Pewnie. Ciekawa jestem, co ci się stanie. A ja teraz do domu wrócić nie mogę... Co ja zrobię ze sobą? No...

(do Fedyckiego).

Radź — że teraz... ty...

FEDYCKI

Cóż ja ci mogę poradzić?...

ŻONA.
Jak Boga kocham, lepiej z mądrym zgubić, jak z głupim znaleźć...
FEDYCKI.

Napisz do niego list.

ŻONA.

A ty się dopisz... a to wymyślił... Pójdę do mojej matki... on jej gotów zaraz dać znać... Ale co ja jej powiem... to oszaleć można...

(wylatuje jak szalona).


SCENA VIII.
WDOWA, FEDYCKI.
ஐ ஐ
WDOWA
(patrzy przez okno).

Pędzi prosto jak warjatka! oho już jej nie widać. Dobrze panu tak... po co było obcych Bogów szukać.

FEDYCKI
(wściekły).

A pani się mnie nie czepiaj.

WDOWA.

Ja się nie czepiam. Ja tylko mówię tak, jak jest. Jak ta pani przyszła, to ja sobie zaraz powiedziałam — albo to coś bardzo porządnego, albo nic warte. I nie pomyliłam się.

FEDYCKI.
A ja pani mówię, że jak pani będzie mnie irytować, to się na pani wszystko skupi.
WDOWA.

O! i fotel zniszczony...

FEDYCKI.

Zapłacę!

(Wdowa macha ręką).
FEDYCKI.

Zastawię pianino albo rower i zapłacę.

WDOWA.

Tego pan nie zrobi, bo to wzięte na raty.

FEDYCKI
(w paroksyzmie wściekłości).

Zrobię... zrobię... zrobię... A pani nic do tego... Ja nie chcę pani opieki... pani jęczenia... pani miłości... pani całej... Ja w ogóle nie chcę kobiet... mam ich po póty... o!...

(chwyta czapkę, futro i leci do przedpokoju).
WDOWA.

Niech pan choć weźmie kalosze!

FEDYCKI.

A to... każda o te kalosze! Nie wezmę kalosz}y...! nie wezmę kaloszy!...

(wylatuje jak warjat).


SCENA IX.
WDOWA potem DZIECKO i DOROŻKARZ.
Wdowa pozostaje jak przykuta — wreszcie wzdycha — ociera oczy — siada na szeslągu bardzo zasmucona — otwierają się drzwi od przedpokoju, wchodzi Dziecko w futerku białem, kapturku. Dorożkarz prowadzi je za rękę. Wchodzą do przedpokoju i stają na progu.
WDOWA.

A to znów co?

DOROŻKARZ.

Proszę pani — ta ja czekam dwie godziny, ja jestem zamówiony na kolej — mnie przepadnie zadatek...

WDOWA.

A cóż to? ja wami nie jeździłam.

DOROŻKARZ.

Ale tu jest ta pani, co mną przyjechała. Ja patrzał z kozła, w którą kamienicę weszła. A teraz ja poszedł do stróża, a on mi powiedział, że taka starsza pani z piórami, to chodzi tu do tego pana na pierwsze, wprost schodów. Niech ona mi zapłaci i dziecko sobie weźmie.

WDOWA.

Jakto dziecko?.

DOROŻKARZ.

A no, bo zostawiła w dorożce.

DZIECKO.

Proszę pani — bo może tu jest moja mamusia.

WDOWA.

A, to mamusia panienki?...

DZIECKO.

Tak. Ja czekałam w dorożce.

DOROŻKARZ.
No... długo tam jeszcze. Ja zadatek stracę.
WDOWA
(patrząc na dziecko).

A... to mamusia panienki...

(po chwili).

Ile się wam należy?

DOROŻKARZ.

Za dwie godziny spacerowe Przecie pani wie.

DZIECKO.

Proszę pani, a gdzie moja mamusia.

WDOWA.

Mamusia już poszła.. miała zmartwienie... o panience widać zapomniała.

DZIECKO.

A!...

DOROŻKARZ.

Za dwie godziny spacerowe...

WDOWA.

Proszę panienkę jeszcze odwieźć do domu — panienka mu poda adres. A tu są pieniądze...

(daje mu pieniądze).

Za dwie godziny i kurs. Ja zapłacę.

Dorożkarz wychodzi, wyprowadzając dziecko. Wdowa chodzi chwilę po scenie, ociera szesląg, wreszcie siada na fotelu, wyciera oczy, nos i mówi z rezygnacją).
WDOWA.

To nic! Ja i to przeczekam!

Zasłona spada.
AKT TRZECI.
Scena przedstawia ten sam pokój, co w akcie pierwszym — tylko choinka usunięta — na stole pali się lampa — przez story widać, że jest już dzień — na sofie leży dziecko w płaszczyku, bez kapturka, bezwładnie rzucone — śpi — drzwi do pokoju męża zamknięte. Po chwili otwierają się drzwi do kuchni, wchodzi Sługa i Panna Mania w kapeluszu).
SCENA I.
ஐ ஐ
PANNA MANIA.

Więc Zosia mówi, że pani nie wróciła?

SŁUGA.

Nie.

PANNA MANIA.

Co się też stało? może starsza pani chora?

SŁUGA.

Nie. Wczoraj już późno — przyleciała pokojowa od starszej pani, paninej nie panowej — i pytała czy jest tu dziecko. Ja powiedziałam, że jest i że odwiózł go dorożkarz.

PANNA MANIA.
Dorożkarz?
SŁUGA.

Jak Boga kocham. Dorożkarz.

PANNA MANIA.

A pan?

SŁUGA.

Powrócił późno — poszedł odrazu do swego pokoju i tam się zamknął. Pukałam, niby na kolację, ani mru mru...

PANNA MANIA.

Może mu się niedobrze zrobiło?

SŁUGA.

Jak przez kuchnię przechodził, to był — no... jak płótno... ledwo lazł.. Potem u siebie chodził, chodził, ale się nic nie odzywał.

PANNA MANIA.

Hm... tak... A gdzie Lila? śpi?

SŁUGA.

A... o... na sofie... Tak się ułożyła sama, bo była przeziębnięta i nie chciała iść do paninego pokoju spać, tylko ciągle nasłuchiwała, a to co ojciec robi, a to czy matka nie wraca. Tak my czekały, czekały, aż nas obie sen zmorzył.

PANNA MANIA.

Tu zimno... czemu nie napalone?

SŁUGA.
A no... czem? klucz od piwnicy u pani, ja pieniędzy nie mam, a pan się zamknął.
PANNA MANIA.

Ma tu Zosia... proszę kazać przynieść cetnar drzewa ze sklepiku i zaraz ponapalać. Herbata jest?

SŁUGA.

Zamknięte...

PANNA MANIA.

Kupić bułek, masła, jaj — trochę cukru i troszkę herbaty... a żywo.

SŁUGA.

Mnie się widzi, że się tu coś naprawdę stało...

PANNA MANIA.

To już nie nasza rzecz. Niech Zosia idzie!

(sługa wychodzi. Panna Mania rozgląda się — podchodzi do drzwi męża, nadsłuchuje — wreszcie zbliża się do dziecka i klęka przed nim).
PANNA MANIA.

Liluś!...

(po chwili).

Lilusieczko!... a otwórz ślepki...

DZIECKO.

Co to?

PANNA MANIA.

To ja — Mania...

(Dziecko powoli budzi się — przeciera oczki i patrzy po sobie).
DZIECKO.
Co ja tak?
PANNA MANIA.

A bo się Liluś rozespał na kanapie i spać nie poszedł.

DZIECKO

A!...

(przypomina sobie i smutnieje).
PANNA MANIA.

Chce się jeść Lilusiowi?

DZIECKO
(cichutko).

Tak.

PANNA MANIA.

A zimno?

DZIECKO.

Tak.

(Panna Mania zdejmuje swój płaszczyk i okrywa, ale dziecko odsuwa i siada na kanapie).
DZIECKO.

A gdzie tatuś?

PANNA MANIA.

W swoim pokoju. A mamcia u babci, bo babcia trochę słaba. A gdzież to Liluś wczoraj jeździł? dorożką? Tak! — A jakże to było? Z mamcią? A skądże Lilusia dorożkarz przyprowadził?

DZIECKO..
Bo mamcia gdzieś poszła, a ja zostałam w dorożce i potem dorożkarz mnie zaprowadził do jakiejś pani — tam mamci nie było...
PANNA MANIA.

A na jakiej to było ulicy?

DZIECKO.

Nie wiem,

PANNA MANIA.

Niech Liluś się położy...

DZIECKO
(idzie pod drzwi ojca).

I tatuś się nie odzywa...

PANNA MANIA.

Pewnie jeszcze śpi.

(wraca sługa, niosąc drzewo).
SŁUGA.

Zaraz zapalę!

PANNA MANIA.

Tylko cicho! nie robić hałasu.

(sługa klęka i pali w piecu)

Czy Zosia nie wie z jakiej ulicy przywiózł dorożkarz Lilę?

SŁUGA.

Mówił, że czekał na rogu Małej i Świętego Andrzeja.

PANNA MANIA.

Co? jak?

(do dziecka).

Tam gdzie byłaś — to ta pani taka wysoka, tęga, wielka...

DZIECKO.
Tak!
PANNA MANIA.

A!... a!...

SŁUGA.
(zaciekawiona).

Wie już pani co?

PANNA MANIA.

Zapal i w sypialni... Ja przygotuję śniadanie.

od tej chwili zaczyna się krzątać bardzo gorliwie; wyjmuje z za maszyny fartuszek, który ma tu do szycia, ubiera się w niego. Podnosi story, gasi lampę — wyjmuje z kredensu obrus, nakrywa — ustawia filiżanki, masło, bułki, zapala maszynkę na jaja, stawia jakiś bukiecik na stole, czyni to zręcznie, wprawnie).
PANNA MANIA.

A Liluś niech siądzie trochę przy piecu i ogrzeje się. Zaraz będzie mleczko!

DZIECKO.

A tatuś?

PANNA MANIA.

Zaraz i tatusia na śniadanko sprowadzimy!

(sługa wraca i niesie trochę drzewa).
SŁUGA.

Iść do pana palić?

PANNA MANIA.

Nie... ja sama tam napalę.

(odbiera od niej drzewo).

Ty pilnuj samowara.

SŁUGA.
Dobrze!
(wychodząc).

To szczęście, że Panna Mania jest.

PANNA MANIA
(śmiejąc się).

No pewnie, że szczęście dla was...

(sługa wychodzi, Panna Mania obciąga fartuszek, poprawia włosy i idzie do drzwi męża, Puka).
PANNA MANIA.

Proszę pana!

(dziecko stoi koło niej).
PANNA MANIA.

Proszę pana profesora!

DZIECKO.

No co?

(milczenie).
PANNA MANIA.

Niechże Liluś nie płacze. Tatuś śpi. Proszę pana profesora... o! szmer... zdaje się wstaje! teraz ty Liluś...

DZIECKO.

Proszę tatusia!... proszę otworzyć!...

(otwierają się drzwi, staje w nich ubrany profesor, blady jak trup i widocznie znękany).


SCENA II.
PANNA MANIA, MĄŻ, DZIECKO potem SŁUGA
ஐ ஐ
PANNA MANIA.
Prosimy na śniadanie.
MAŻ.

Ja... nie chcę! dziękuję...

PANNA MANIA.

A to co znowu? Dziecko nie chce pić bez pana profesora...

(Mąż spogląda ku drzwiom pokoju żony).
PANNA MANIA,

Tembardziej, że pani także niema i pewnie dziś tak prędko nie przyjdzie, bo jest u starszej pani, więc...

(mąż wstrząsa się).
PANNA MANIA.

Panu profesorowi zimno? Liluś weź tatkę za rączkę i zaprowadź do pieca. Tatuś się ogrzeje... a ja tymczasem tu zapalę...

MĄŻ.

Dziękuję pani!

(Mania podaje rączkę Lili ojcu i kieruje ich oboje do pieca — sadza naprzeciw drzwiczek, sama idzie do pokoju męża, widać jak się krząta, rozpala w piecu, gasi lampę, podnosi storę.
PANNA MANIA.

A niech Liluś powinszuje tatusiowi, bo to dziś Nowy Rok.

MĄŻ
(siedząc zgnębiony w fotelu).

A!... Nowy Rok!...

PANNA MANIA.

No dalej Liluś! na szyję! Ukochać tatusia i powiedzieć tak!... Tatusiu... jak ja jestem przy tobie, to zawsze dobry rok...

(Liluś tuli się do ojca — on głaszcze ją po głowie).
DZIECKO
(cicho).

Tatuś płacze?.

MĄŻ.

Cyt... cyt... to nic... już nie... widzisz? śmieję się...

DZIECKO.

Tatusiu. Gdzie mamusia?

(Mania już jest przy stole i słucha pilnie).
MĄŻ.

Mamci niema.

DZIECKO.

Mówią, że u babci?

MĄŻ
(z wysiłkiem).

Mamci tu już nigdy nie będzie... Niech Lila o tem pamięta. Lila ma tylko tatkę. Lila nie ma mamy... Lili mama umarła.

DZIECKO
(z szeroko otwartemi oczyma).

Kiedy?

MĄŻ.

Dziś w nocy!

(milczenie).
PANNA MANIA
(po chwili bardzo delikatnie zbliżając się).

Panie profesorze... i dziecko i pan musicie żyć. Co się stało, to się stało... ja proszę niech pan profesor napije się coś ciepłego i dziecko zmusi. Ono jeszcze zachoruje. Pan także...

MĄŻ.

O!... ja... to mniejsza...

PANNA MANIA.

A kto będzie na dziecko pracował? kto będzie ją chował? ja przepraszam... ja się mieszam nie w swoje rzeczy, ale ja całem sercem dla pana dla Lilusia... Proszę wziąć dziecko do stołu... o tak....

(kładzie rękę profesora w rączkę dziecka. Sługa wniosła herbatę, Mąż idzie bezwiednie do stołu — Lila także siada na dawnem miejscu. — Panna Mania krząta się koło nich).
PANNA MANIA.

O proszę... tu herbata... tu troszkę szynki... chleb, masło. Tu bułeczki te, które pan lubi...

(poi dziecko mlekiem).

Tak... tak... Liluś napije się mleczka, a potem pójdzie lulu do swego łóżeczka. Tam już ciepło...

(dziecko półsenne mimo woli tuli się do Panny Mani).

O! widzi pan profesor, jak się to do mnie tuli — jak mały ptaszek. Kochasz Pannę Manię?

DZIECKO
Tak...
PANNA MANIA.

Ja włożę cukier do herbaty pana profesora.

MĄŻ.

Dziękuję.

PANNA MANIA.

No... jakże mam zrobić? czy tak, jak z Liii? gwałtem napoić?

MĄŻ.

O! cóż znowu?

(pije herbatę).

A!...

PANNA MANIA.

A tu papierosik — a tu popielniczka....

MĄŻ.

Dziękuję.. doprawdy, pani taka dobra.

PANNA MANIA.

Proszę pana dla takiego, jak pan człowieka, toby kobieta duszę oddała.

MĄŻ
(zamyślony).

Tak... tylko trzeba mieć tę duszę.

PANNA MANIA.

Naturalnie. Ale też takie coś, co niema duszy, to nie zasługuje, żeby się nawet za niem obejrzeć.

(do dziecka).

Liluś pójdzie spać! Pocałuje tatusia w rączkę i spać!

(odprowadza dziecko — potem wraca i siada na miejscu dziecka przy stole).
(po chwili).
PANNA MANIA.

A ja będę szczera. Chce pan profesor? Ja strasznie nie lubię tak coś w bawełnie. Proszę mi nie brać za złe i niech pan pamięta, że nie trzeba serca ludzkiego, jak idzie do człowieka, odpychać. A zwłaszcza, że pan dobrodziej, to już jest taki człowiek, że potrzebuje mieć koło siebie ludzkie serce. Przed własną matką się pan profesor tak nie otworzy, bo zawsze starsza pani tak wszystkiego nie zna, jak ja, com to tutaj tak całe życie pana na pamięć umiała.. Nie gniewa się pan?...

MĄŻ
(miękko).

Za co mam się gniewać?

PANNA MANIA.

Niby, że ja szwaczka...

MĄŻ.

O!

PANNA MANIA.

Właśnie. To chyba nie ma znaczenia u takiego mądrego człowieka, jak pan. Ja też strasznie dużo ciężkich chwil już w życiu przeszłam.. I to najgorsze, bo to przez takiego głupca... przez takiego Fedyckiego.

(patrzy bystro na męża).
MĄŻ
(drgnął).
Przez... przez..
PANNA MANIA.

A... tak... Byłam jego kochanką, jak miałam piętnaście lat.. Ale widzi pan profesor — chociem mało przez tego błazna nie umarła i całe mam życie zniszczone, to ja na nim swojej krzywdy dochodzić nie chciałam. Bo, panie profesorze — tylko mądrzy odpowiadają za to, co zrobią złego i krzywdę nam wyrządzą. I najlepiej zapomnieć. Bo, żeby się im niewiem co mówiło, to tylko człowiek się zeszarpie sam, a taki głupiec tego nie zrozumie. Więc... plunąć i urządzić sobie życie nowe, spokojne, ciche.. Ja tak mówię prosto... pan profesor mnie rozumie?

MĄŻ.

Świat każe krzywdy mścić.

PANNA MANIA.

Na świat gwizdać... Naprzykład — gdyby taki Fedycki wyrządził takiemu panu profesorowi krzywdę. Czy pan profesor może się z nim pojedynkować? to przecież byłoby śmieszne.

MĄŻ.

Ja się z nim nie będę pojedynkował.

PANNA MANIA.

Bardzo słusznie. Niech ją sobie weźmie, a pan profesor będzie miał inne życie...

MĄŻ.
Jakto, żeby on sobie ją wziął?
PANNA MANIA.

A nic.. są jakieś tam śluby — niby. Albo rozwody.

MĄŻ.

Niema rozwodu, tylko unieważnienie małżeństwa.

PANNA MANIA.

A no — nie kijem go, to go pałką. Niech się pobiorą, to będzie najlepiej. Skandalu przez to nie będzie, bo nawet w hrabskich domach, jak małżeństwo ma siebie dosyć — to się rozchodzi i już. A pan profesor na takiem stanowisku, że musi więcej o siebie dbać, jak jaki hrabia. Trzeba mu to kazać zrobić. Przyprzeć go do muru... musi się podpisać, że jak te unieważnienie będzie, to... ją sobie weźmie.

MAŻ
(wstaje i siada na fotelu koło szeslągu).

Och!... jakie to wszystko ciężkie...

PANNA MANIA.

To pan profesor straciłby miejsce, jakby to nie załatwiło się zgodnie. A potem matka pana profesora, przecie staruszka.

MĄŻ.

Ja też jeszcze raz powtarzam, że pojedynkować się z nim nie będę.

PANNA MANIA.
Ja tam nie wiem, jak to było. Zastał ich pan razem, czy co?
(przysiada się na krześle, na którem mąż pierwej siedział. Mąż kiwa głową).
PANNA MANIA.

A widział kto trzeci, że pan ich widział?

(Mąż kiwa głową).
PANNA MANIA.

A! to źle!... a kto?

MĄŻ.

Jakaś pani...

PANNA MANIA.

Kobieta? No — to się nie liczy. A zresztą jechał ich sęk. — Pan profesor powinien na mszę dać, że się tak stało.

(przysiada się na szeslągu do profesora).

Jakie pan profesor miał tu życie? Ciągłe sprzeczki? awantury? a! ja biedna, nie chciałabym w takiem piekle żyć!... Teraz pan profesor z Lilusiem będzie sobie spokojnie żył... Ja się domem zajmę. Będzie cicho, będzie dobrze.. Ja panu profesorowi proch z przed nóg będę zmiatać... Taki mądry, taki zacny, taki święty człowiek.. No co? czy ja nie dobrze radzę?

MĄŻ.

Ja to wszystko sam przemyślałem przez tę noc... tylko...

PANNA MANIA.

A co? a co?... jak to dobrze, że ja nic nie powiedziałam takiego, coby panu profesorowi wydało się głupie. I to zaraz by trzeba zrobić. Panie profesorze! ja tego Fedyckiego znam na wskroś. On nie jest zły... jak Boga kocham. On jest tylko taki głupi!... Niech pan profesor go zawoła i powie mu — teraz każę ci panią profesorowę, to jest nie... tę panią wziąć sobie odemnie i ożenić się... jaką tam chcesz modą. Inaczej on od niej ucieknie i będzie znów skandal, bo ona się będzie chciała do pana profesora wrócić. A to przecie panu profesorowi w Radzie szkolnej zaszkodzi.

MĄŻ
(wstaje idzie ku drzwiom i wraca).

On nie przyjdzie!

PANNA MANIA
(wstała).

Przyjdzie... ja go wezmę, ja mu to roztłomaczę... ja go tu przyprowadzę. No... Panie profesorze, to jakby ząb wyrwać, albo do spowiedzi pójść. A ja panu profesorowi powiem, że przez wielkie zmartwienie dochodzi się do szczęścia. Jak Pana Boga kocham! idę...

MĄŻ.

Pani idzie? niech pani nie odchodzi...

PANNA MANIA.

Ja panu potrzebna?

MĄŻ.

Tak... sam tutaj...

PANNA MANIA.

Ja wiem... pan profesor przyzwyczajony, żeby się ktoś koło niego kręcił! Ja zaraz wrócę. Ja... go tu ściągnę. Raz — dwa. A to wszystko, to będzie jakby się co złego śniło...

(zmienionym tonem).

Pan profesor pozwoli mi wziąć klucze panine — od śpiżarni i od wszystkiego?

MĄŻ.

A proszę — niech pani weźmie...

PANNA MANIA
(wchodzi do pokoju żony).

O! Liluś nie śpi? Chodź tu Lilusiu do tatusia! nim ja wrócę...

(wprowadza dziecko w kaftaniczku i spódniczce).
PANNA MANIA.

Dla Lilusia panie profesorze! Dla Lilusia proszę to przecierpieć!...

(całuje szybko profesora w rękę i odchodzi przez główne drzwi).

A, proszę za mną zamknąć!

(Mąż się nie rusza).


SCENA III.
MĄŻ, DZIECKO później SŁUGA
ஐ ஐ
DZIECKO
(tuli się do ojca).

Tatkowi zimno!

MĄŻ.
Nie!
DZIECKO.

Tatusiu... pójdziemy do kościoła?

MĄŻ.

Nie!

DZIECKO.

To nie!...

(długa chwila milczenia — siedzą oboje smutni i zgnębieni — wchodzi sługa, poprawia w piecu, patrzy na nich i wychodzi).
(Nagle — otwierają się drzwi wejściowe i wpada Żona).


SCENA IV.
DZIECKO, ŻONA, MĄŻ, SŁUGA.
ஐ ஐ
DZIECKO.

Mamusia!...

MĄŻ
(zrywa się).

Co? kto?

ŻONA
(nadrabiając miną).

Ja! no co? no co?

MĄŻ.

Tu?

ŻONA.

A gdzież? przecież to mój dom!

DZIECKO.

Mamusia żyje!

ŻONA.
A cóż? jużeście mnie uśmiercili?...
MĄŻ.

Pani daruje... w takim razie ja stąd odejdę.

ŻONA.

Chwileczkę!... Lila idź stąd...

MĄŻ.

Idź do mego pokoju!...

DZIECKO.

Tatusiu!... Mamusiu!...

(płacze).
MĄŻ.

Chodź!...

(wyprowadza dziecko do swego pokoju).
ŻONA
(patrzy na stół z herbatą).

Piliście już śniadanie?

MĄŻ.

Przepraszam... ale zdaje mi się, że pani nie zdaje sobie sprawy z tego, co było wczoraj...

ŻONA.

Zdaję sobie sprawę... zupełnie sobie zdaję sprawę. A nawet tak dobrze, że gotowa jestem pana przeprosić...

MĄŻ.

Pani? mnie?... przeprosić?... co pani mówi?

ŻONA.

Tak mi moja matka kazała.

MĄŻ.
Ja się na panią patrzę i doprawdy nie wiem już, co mam o pani myśleć.
ŻONA.

Pewnie, że to jest brak ambicji z mojej strony po tem, co mnie wczoraj od ciebie spotkało... ale....

MĄŻ.

Co pani mówi? Czy pani sobie wyobraża, że po tem, co pani zrobiła, to wystarcza przyjść i przeprosić? A ja przebaczę...

ŻONA.

Och! jeszcze sto razy gorsze rzeczy przebaczają. Pan prędzej niż inni — bo pan filozof.

MĄŻ.

Dałem tego dowód.

ŻONA.

Jaki?

MĄŻ.

Bom pani nie zabił.

ŻONA.

Zresztą... chyba miałeś dowód, że ja do ciebie jestem naprawdę przywiązana.

MĄŻ.

Dowód twego przywiązania? Czy ty jesteś przy zdrowych zmysłach?

ŻONA.

Naturalnie. A kto cię ratował?

MĄŻ.
Lepiej było mi dać skonać.
ŻONA.

Żebym ci dała umrzeć, tobyś mi tego nigdy nie przebaczył.

MĄŻ.

Co ja z panią będę mówił! Czy pani tego nie rozumie, że pani tu nie może żyć pod tym dachem. Tutaj, gdzie pani...

ŻONA.

Kiedy ia tutaj nigdy... daję słowo...

MĄŻ.

Ach uwolnij mnie pani od siebie.

ŻONA.

No to zmienimy mieszkanie.

MĄŻ.

Jezus Marja! Jezus Marja!... Pani żadnej wymówki. Pani nie jest histeryczką, to jest kobietą chorą...

ŻONA.

Dzięki Bogu!

MĄŻ.

Wcale nie dzięki Bogu, bo wtedy byłaby pani choć trochę wytłumaczoną. Nie jest pani kobietą-dzieckiem, bo ma pani swoje poglądy i sposób życiowy zupełnie sformowany. Pani nie jest moral insanity, bo pani wie w niektórych sprawach, co jest złe, a co dobre, ale pani jest kobietą głupią, i to jest najstraszniejsze...

ŻONA.
Proszę pana... pan mi to już tysiąc razy powiedział, więc to nie jest nic nowego.
MĄŻ.

Owszem. Bo ja nigdy nie widziałem pani głupoty tak jasno, jak w tej chwili.

ŻONA.

Ja postanowiłam być cierpliwa i znieść dużo, więc dlatego nie odpowiadam, jak należy. Sądzę, że ocenisz moją delikatność.

MĄŻ.

Ja sądzę, że pani zechce ocenić moją delikatność. Mówię z panią od kilku chwil, ja, który powinienem był zamknąć drzwi tego domu przed panią.

ŻONA.

O! proszę pana!... tu połowa mebli jest moich.

MĄŻ.

Wiem. I te pani skrupulatnie zostaną zwrócone. Lecz tu chodzi o rzeczy główne; o to, co właściwie pani za drogę nakreślić na dalsze życie. Bo pani jest tragicznie głupia... i gdyby puścić panią według jej woli...

ŻONA.

To pan naprawdę się zemną rozchodzi?

MĄŻ.

Naprawdę.

ŻONA.

Nie daruje pan?

MĄŻ.
Nigdy! nigdy! nigdy!
ŻONA.

Dobrze...

(idzie do szeslągu, szybko siada na nim i podpiera brodę, chwila milczenia).
MĄŻ.

Za chwilę tu przyjdzie ten... pan. Ja wymogłem to na sobie, aby uniknąć skandalu, że mam się z nim zobaczyć. — Pani tego nie zrozumie, że to jest wielka ofiara z mej strony. Ale to mniejsza. Tu chodzi o to, aby, jak to powiedziałem, nakreślić plan dalszego pani życia.

ŻONA.

A cóż on będzie miał w tem do czynienia?

MĄŻ.

Jakto? co? Wybrany przez panią... teraz będziecie iść razem. Zresztą — to się omówi. Bo widzi pani. Tu jest coś więcej w tym domu, jak panine meble. — Oprócz nas trojga w tej tragedji — jest jeszcze ktoś czwarty... to... małe, drobne, tam... w moim pokoju!...

(pokazuje na drzwi swego pokoju).

Jak więc pani widzi jest nas czworo — i dla czworga trzeba stworzyć jakieś warunki życiowe, skoro te, które były, pani rozbiła.

ŻONA
(zrywa się i chce iść do pokoju męża).

Co tu dużo gadać? Ja biorę Lilę...

MĄŻ
(zastępuje jej drogę).
To nie... Ja nie chcę, aby nawet cień pani na Lili postał.
ŻONA.

Więc pan chce żyć sam? bezemnie?

MĄŻ
(cofa się napowrót na dawne miejsce).

Tak.

ŻONA.

To się panu nie uda. Pan sobie rady nie da.

MĄŻ.

Spróbuję.

ŻONA.

Pan nawet nie wie co po czemu.

MĄŻ.

Och to!...

ŻONA.

Któż się wszystkiem zajmie?

MĄŻ.

Znajdą się.

ŻONA.

Będą pana okradać.

MĄŻ.

To jest najmniejsza. Czy pani sądzi, że okraść kogoś z pieniędzy, to najcięższa wina?

ŻONA.

A z czego ja będę żyła?

MĄŻ.

Ja... pani...

ŻONA.
Obejdzie się. Jak tak, to tak.
MĄŻ.

No to matka pani, która do tej chwili płaciła nam procent od pani posagu — będzie pani go wypłacać.

ŻONA.

Moja matka, jak się dowiedziała dziś rano, jak i co — to mnie wyrzuciła i powiedziała, że jeśli się z panem nie przeproszę — to: — żebym się jej na oczy nie pokazywała.

(Mąż siada na fotelu).

Ja się raz jeszcze pytam — pan się ze mną nie przeprosi? Ja nigdy już się nie będę widziała z tym... i...

MĄŻ.

To wszystko napróżno.

ŻONA.

Ktoś mi pana zmienił.

MĄŻ.

Pani sama. Drążyła pani moją duszę tak długo, jak kropla wody kamień... i teraz pani słowa lecą w próżnię.

(dzwonek).

Niech pani wejdzie do swego pokoju. Proszę stamtąd nie wychodzić, aż ja panią zawołam. Czy pani rozumie? To jest jedno, co od pani żądać mam prawo.

ŻONA.

Ja idę, bo ja...

(wpada do swego pokoju).

SCENA V.
PANNA MANIA, MĄŻ, FEDYCKI.
ஐ ஐ
PANNA MANIA.

Idzie! — zaraz z początku wymacałam, że nie przyjdzie, bo się boi pana... więc powiedziałam, że pan wyjechał i że to pani chce go widzieć...

MĄŻ
(chce odejść do siebie).

To podstęp...

PANNA MANIA
(zatrzymuje go).

Ale co tam... byle był....

MĄŻ
(wskazuje na drzwi).

Ona jest tutaj.

PANNA MANIA
}
(stropiona).

Pan się pogodził?

MĄŻ.

Ja?

PANNA MANIA.

No... oddycham.

(biegnie do przedpokoju — otwiera drzwi i wprowadza Fedyckiego, Fedycki wchodzi, widząc profesora pierwszy jego odruch, aby uciec, ale Mania mu zastawia sobą drzwi do przedpokoju).
MĄŻ.
Proszę pana bliżej... daję panu słowo... nic się panu nie stanie!
(Mania powoli wysuwa się z pokoju do kuchni. Obaj mężczyźni pozostają sami — chwila milczenia).
MĄŻ.

Ja z panem się krótko sprawię. Dwoma słowami. — Zwyczajem uświęconym, dwóch ludzi w tej sytuacji jak nasza, pojedynkuje się...

FEDYCKI.

Ja panu służę.

(wyjmuje szybko portfel i chce mu podać bilet wizytowy).
MĄŻ.

Ala ja mam dziecko, mam starą matkę i mam swoje w tym względzie zasady. To sytuacji nie rozwiązuje, tylko daje zadowolenie i ujście zemście. Skandal jest jeszcze większy i skandal w tym wypadku spadnie na moją córkę. Więc dlatego i jeszcze dla stu przyczyn ja się pojedynkować z panem nie będę... Natomiast, winien mi pan inne zadosyćuczynienie.

(Fedycki chowa bilet w portfel i tenże w kieszeń).
FEDYCKI.

Proszę pana... niech pan mówi, ja wszystko zrobię. Bo proszę mi wierzyć, że...

MĄŻ
(powoli odwraca się — i patrzy na niego z pewną litośną pogardą).

Pan powie, że pan żałuje... ciekawe!... Ale to nic. Proszę pana, to musi być tak. Ta kobieta, jeżeli pójdzie dalej sama, to będzie z nią źle, a najgorzej wtedy będzie naszej córce. Więc teraz już pana rola przy niej się zaczyna. Ja wszystko zrobię, co można, ażeby uzyskać rozwód. Całą winę wezmę na siebie. A gdyby nie — to są inne sposoby — zmienicie wiarę — bo ja wiem! Słowem, że będziecie dalej żyć mężem i żoną.

FEDYCKI.

Ja z... nią?

MĄŻ.

Pan z nią.

FEDYCKI.

Ale proszę pana, to pan jej nie zna.

MĄŻ.

Ja?

(Żona cicho się wsuwa i chwilę stoi nieruchoma).
FEDYCKI.
(wyjmuje portfel szybko i bilet).

Proszę pana, to ja wolę sto razy pojedynek.

MĄŻ.

A wie pan... a wie pan...

(patrzy na niego uważnie).

Pan jest także taki, jak ona. Wy jesteście tragiczna para głupców.

FEDYCKI
(chce odejść).

Panie! jeśli pan mnie tu...

MĄŻ.

Cicho! stać!... Tak będzie, jak ja każę. My wszystko troje musimy milczeć dlatego czwartego... Dla dziecka! My z życia — ono w życie... Pan się z nią ożeni — i to mi tu zagwarantuje... Przedtem jakbyście się nie znali, aby nie powiedziano, że ta pani zaślubiła swego dawnego kochanka.

SCENA VI.
MĄŻ, FEDYCKI, ŻONA.
ஐ ஐ
ŻONA
(wpada między nich).

A wy obaj jakiem prawem mojem życiem rozporządzacie? Ja ani jednego, ani drugiego nie chcę. Mam już tego wszystkiego dosyć! Ja pójdę przez życie sama. To mi się podoba.

MĄŻ.

Będzie, jak ja chcę!

ŻONA.

Będzie, jak ja chcę. Pan ją weźmie — a ten nie chce, co to takiego?

FEDYCKI.

O! widzi pan... mówiłem. To charakter!

ŻONA.
Co pan mówiłeś? Co? Pan masz tu najmniej do gadania... Przez pana to wszystko. Ale ja mam teraz naukę, że byłam za dobra. Teraz pójdę sama.
FEDYCKI.

Co pani będzie robić?

ŻONA.

Wstąpię do teatru.

MĄŻ.

Ja zakazuję pani.

FEDYCKI.

Pozwól pan... zrobi klapę... zasypie się... nikt jej nie weźmie.

ŻONA.

Co? jak?

MĄŻ.

Nie. — to już dosyć. Zanadto męczy mnie. To już rzecz państwa. Proszę się porozumieć.

ŻONA.

A jeżeli my nie chcemy — co nam zrobisz?

(stoją arogancko oboje naprzeciw profesora).
MĄŻ
(po chwili).

Zapewne... że... wobec was jestem bezsilny...

(po chwili).

Ja proszę jednak... ja wymagam... żebyście się państwo porozumieli... Ja wychodzę... będę tu naprzeciw patrzał — gdy państwo dom mój opuszczą — ja do niego wrócę.

(wychodzi, odziewa się w przedpokoju i wychodzi głównemi schodami).

SCENA VII.
ŻONA i FEDYCKI.
ஐ ஐ
ŻONA.
(wściekfa).

Żebym mogła, to ja nie wiem cobym z panem zrobiła.

FEDYCKI.

Niech się pani nie boi... ja się z panią nie ożenię!

ŻONA.

Cicho pan bądź! Nie denerwuj mnie do reszty. Mieć dwóch ludzi, dla których się było dobrą, wierną, poczciwą, przywiązaną. I teraz zostać samej jednej!

FEDYCKI.

Przed chwilą powiedziałaś, że sama chcesz tego.

ŻONA.

A cóż mam gadać? Jak mnie ani jeden, ani drugi nie chce.

FEDYCKI.

Ja... owszem. Ale żenić się! Keine idée!

ŻONA.

Co tu gadać o żenieniu. Z czego mnie masz utrzymać? Z tych szwindli, z tych pożyczek, z tych brudów, z których żyjesz?

FEDYCKI.
A proszę — daj no spokój! Ty także z brudów żyłaś!
ŻONA.

Ja?

FEDYCKI.

Naturalnie. Twoja matka ma przecież chemiczną pralnię.

ŻONA.
(patrzy chwilę na niego, nareszcie parska śmiechem).

Nie... wiecie... tylko ty wymyślisz coś takiego.

(siada na szeslągu).
FEDYCKI
(podchodzi do niej).

A co? prawda? jeden Fed na świecie. Co tu gadać. Kiciuś! ta czego ty się na mnie ciekasz? ta opamiętaj się. Już się stało! — Chyba, że ci go żal...

ŻONA.

E!... tak się ze mną obszedł. Powiedział mi, że jestem tragicznie głupia.

FEDYCKI
(siada przy niej).

Mnie to samo... Ale widzisz... on ma rację, że nam wymyśla... ma za co...

ŻONA.

Tyle jego.

FEDYCKI.
Inny by całkiem inaczej zrobił. Nie... nie... to jest bardzo porządny człowiek.
ŻONA.

On nie z uczciwości, tylko ze ślamazarstwa. — Ja ci mówiłam, że to baba... Co my teraz zrobimy?

FEDYCKI
(po chwili).

Wiesz... ja mam plan.

ŻONA.

Pewnie coś głupiego.

FEDYCKI
(klęka na szeslągu).

Poczekaj, Tylko posłuchaj! Ja już dawno myślałem, żeby stąd dać nura, bo to dziura, że aż ha... no! dusi człowieka, co ma szerszy dech...

ŻONA.

Niby gdzie?

FEDYCKI.

Tam, gdzie można ostatecznie żyć, jak człowiek... Chodzi tylko aby zajechać.

ŻONA.

Gdzie?

FEDYCKI.

Do Monte!

ŻONA
(z radością).

Monte-Carlo?

FEDYCKI.
Aha... niby fuer... na Europę!...
ŻONA
(po chwili).

E! co my tam będziemy robić! Nie mamy o czem grać...

FEDYCKI.

Byle na początek. Ja już się dawno do tego paliłem. Ja sprzedam rowery, pianina. Ty przecież musisz mieć coś nie coś...

(siada przy niej i obejmuje ją).
ŻONA.

No... te meble... trochę złota...

FEDYCKI.

A co... a co... pycha! Jak tam zajedziemy, choćby codzień wygrać trzydzieści, czterdzieści franków, to już można żyć... ja mam system. Niezawodny. Od takiego jednego, co już masę przegrał. No, raz, dwa, trzy...

ŻONA.

Co ty mówisz!...

FEDYCKI.

Po drodze sprawimy sobie trochę ubrania, żeby jakoś wyglądać...

ŻONA.

Pewnie, bo tam świetne stroje... Ja to nie mam co na siebie włożyć.

FEDYCKI.

A jak wygramy dużo, dużo... to aha...

ŻONA.

Będziemy się pytać, co świat kosztuje. Wtedy wrócę — zabiorę Lilę i wtedy on będzie miał głupią minę.

FEDYCKI.

A co? kto mądry? Fed?

ŻONA.

No... jeszcze nie jedziemy.

FEDYCKI.

Ale pojedziemy. Co tu masz robić? Matka cię nie chce — on cię nie chce — ja tu mam takie długi, że ulicami iść nie śmiem... Co nam pozostaje?... A potem ty nie mogłabyś żyć bez twego cukrowego niedźwiedzia, bez twojej fajansowej laleczki, bez twego kota marynowanego... Co?...

ŻONA.
(przechodzi do stołu).

Idź!... ty!... słoniu brandeburski! ty mnie umiesz brać.

FEDYCKI.

A bo my jesteśmy dla siebie stworzeni. My to już tak będziemy razem do śmierci.

ŻONA.

Nie — ja nie mogę jechać.

FEDYCKI.

Dlaczego?

ŻONA.
A bo ja zawsze jemu mówiłam, że tylko szlachta zgrywa się w Monaco. On będzie się śmiał.
FEDYCKI.

Idź, co cię to obchodzi. Niech się śmieje! Jania... jedziemy?...

(Fedycki obejmuje ją z tyłu i całuje w kark).
ŻONA.

No zresztą... pal sześć... pojadę.

FEDYCKI.

Brawo — hip! hip! hurra!...

(chwyta ją wpół i sadza na stole).

Tylko... cicho... sza... ja muszę sprzedać, co mam chyłkiem, bo to na raty... wezmę jeszcze jeden aparat fotograficzny, ty rzeczy zaraz do domu komisowego i tam przyślę ci handełesów.

ŻONA.

Jaki ty mądry. Och ty!... ty kulko szklana! ty kocie pozłocony.

FEDYCKI
(zdejmuje ją ze stołu).

Ty też jesteś mądra i cacana. Zobaczysz jaki szyk będzie z ciebie w Monte. Prima sorta... Chodźmy!...

ŻONA.

Ty idź pierwszy... ja za tobą... Wiesz ja jemu jeszcze powiem, że się z tobą pogodziłam i że...

FEDYCKI.
Będę na ciebie czekać na placu — na skwerze. Zobaczysz, jakie my będziemy szyki, to Europa zdębieje!
ŻONA.

Idź! idź!... Jestem cała w gorączce... Doprawdy... chciałabym już jechać.

(Żona przez chwilę chodzi, wreszcie idzie do kredensu, wyjmuje srebro — zawija w serwetę, idzie do swego pokoju, przynosi jakieś pudełeczka, zawija je w papier. Drzwi otwierają sie, wchodzi dziecko, rozgląda się i podchodzi do stołu — wreszcie po chwili milczenia, pyta nieśmiało).
DZIECKO.

Mamusia znów gdzie idzie?

ŻONA.

Jedzie Lilusiu, jedzie! po majątek dla Lilusi, dla siebie. Przyjedzie bogata, bogata — strach — przywiezie Lilusi sukienek, zabawek, cukierków. Zabierze Lilusię do siebie — będzie cacanie.

(całuje dziecko po rękach i buzi).
DZIECKO.

Nie — lepiej zostań mamusiu!

ŻONA
(chwila jakby żalu — cicho).

Nie mogę, nie — mo — gę.

DZIECKO.

Dlaczego?

ŻONA
(oprzytomniawszy).

Bo nie!

(zrywa się).

SCENA VIII.
ŻONA — DZIECKO — MĄŻ.
ஐ ஐ
(Przez kuchnię wchodzi mąż, żona się zrywa).
MĄŻ.

Widziałem, że ten... pan wyszedł z domu, pani pozostała... co znaczy?

ŻONA.

O! Proszę się nie bać! odchodzę.

DZIECKO.

Tatusiu, mamusia wyjeżdża.

MĄŻ.

Pani jedzie?

ŻONA
(zuchwale).

Tak!

MAŻ.

Gdzie?

ŻONA.

W świat... w Europę!!!

MĄŻ.

Chciałbym wiedzieć, gdzie pani mają doręczyć...

ŻONA.
Och! dam znać, gdy uznam za stosowne. Dość będzie czasu, gdy wrócę. Mam nadzieję wrócić w takiem położeniu, że ja będę dyktować warunki.
MĄŻ
(po chwili).

Nie wiem co pani postanowiła. Jedno tylko pani powiedzieć mogę, że...

ŻONA
(przerywa).

Ech!

(idzie do szeslągu po mufkę).

Pan jesteś karawaniarzem, a ja, dzięki Bogu, zapatruję się na życie słonecznie.

MĄŻ.

Tacy, jak pani, nietylko rozsiewają dokoła siebie tragizm, co serce poszarpie w kawały — ale sami noszą w sobie, w swej głupocie, swoje własne tragiczne śmierci...

ŻONA.

Niech się pan nie boi, ja umrę porządnie na swojem łóżku...

MĄŻ.

Ja się tylko boję, żeby z tych dwojga tragicznych głupców, nie stali się...

ŻONA.

Co? co?

MĄŻ.

Hochstapler i kokota.

ŻONA.

Nie — wiecie — tego już zanadto. A pan wpadnie w ręce pierwszej lepszej, bo i pan jest tragiczny głupiec, choć pan skończył filozofję. A jak się panu spodoba to i to

(uderza się w kark i w szyję).

to po panu! Bądź pan zdrów — proszę tu Lilę dobrze chować, bo jak po nią przyjadę...

(całuje dziecko — mąż odrywa je od niej).
MĄŻ.

O! pani jej nie dostanie!

ŻONA.

I zaraz! córka pójdzie za matką. Takie prawo.

MĄŻ.

Jak za jaką.

ŻONA.

Pan nie może mnie dyfamować przed są dem, bo pan sam powiedział, że to byłby skandal, a tego chce pan uniknąć. Aha!... co! przybiłam pana, to za kokotę!... a zresztą sąd rozsądzi.

(bije pięściami w stół. Dziecko wbiega między nich).
DZIECKO.

Mamusiu! Tatusiu!

MĄŻ
(z najwyższem wzburzeniem).

Sąd rozsądzi!

ŻONA.

Sąd rozsądzi!

MĄŻ.
Tak — sąd!
(Żona wybiega z domu, trzaska drzwiami. Mąż chwilę bezradny, ogląda się dokoła, wreszcie powoli, ciężko, wchodzi do swego pokoju, zamykając drzwi — dziecko, biegnie do okna i patrzy).


SCENA IX.
(Na scenę wchodzi panna Mania w białym fartuszku i jasnej bluzce, odsłoniętej na karku i szyi, z kluczami. Idzie do przedpokoju, widać, jak zamyka drzwi wchodowe za żoną, na rygle i łańcuch, z uczuciem triumfu, wraca, otwiera kluczami, które ma u pasa kredens, szykuje wódkę i przekąskę — patrzy na dziecko).
ஐ ஐ
PANNA MANIA.

Lilusia patrzy za mamą? ho! ho! szukaj wiatru w polu! O! tu mleko Lilusiu.

(prowadzi dziecko do stołu, bierzę tacę, podchodzi do drzwi męża — puka — słodko.

Proszę pana profesora — drugie śniadanie.

(wnosi śniadanie do pokoju profesora, wraca zaraz i przechodzi, zacierając z radości ręce, do pokoju żony. Na scenie zostaje tylko dziecko samo, koło szeslągu — smutne, z opuszczonomi rączkami. Promień ukośny słońca je oświetla, ono chwilkę stoi, wreszcie siada na szeslągu, zasłania twarz rączkami i widać, jak cicho płacze. Nagła chwila zupełnej ciemności — gdy się zielonawo cokolwiek rozjaśnia, na środku sceny zjawiła się Mandragora — dziecko siedzi nieruchome z twarzą zasłoniętą, ledwo widoczne).
MANDRAGORA
(chwilę milczy i wreszcie mówi cicho).

I cóż? napozór nic?... trywialne, głupie nic. Tragedje? jakież? gdzie? Nie umarł przecież nikt! Nie pogrążono wielkiej idei żadnej w grób, z przeznaczeniami nikt — nie wiódł herosów bój... A przecież z duszy mej — wyrwano krwawy szmat. — Bo w błoto poszło dwoje — trzeci nie uniknie szpon — a oto czwarte cierpi, cichutko, smutno łka — a potem łańcuch cały starganych istnień, mąk... szantaży... życia na wiarę... ciskania hańby w twarz!...

(po chwili).

Bryznęła moja krew — głupoty mojej krew.

(szara zasłona powoli się zasuwa).

Tragedją ludzi czworga — to była dusza moja — ta cząstka głupia duszy, która wzbudziła śmiech!... wasz śmiech! wasz śmiech!...

Zasłona się zamknęła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.